Wojny koncepcyjne historyków. Na marginesie książki Marka Jana Chodakiewicza o „Międzymorzu”

SŁAWOMIR ŁUKASIEWICZ

Wojny koncepcyjne historyków.
Na marginesie książki Marka Jana Chodakiewicza o „Międzymorzu”

Jednym z istotnych elementów sporów toczonych w przestrzeni publicznej są znaki, pojęcia czy wyobrażenia odwołujące się do koncepcji wypracowanych wcześniej przez naukowców, myślicieli, filozofów, ale także praktyków. Niejednokrotnie wokół tego samego pojęcia narasta wiele równoległych znaczeń, co powoduje nie tylko spory pomiędzy profesjonalistami, ale również prowadzi do istotnych różnic politycznych. Przykładem takiego konceptu są projekty integracji regionalnej w Europie Środkowo-Wschodniej dyskutowane w Polsce i regionie praktycznie przez cały XX wiek w kraju i na emigracji. Obecnieten koncept odżywa i z jednej strony nabiera nowych znaczeń, z drugiej wpisuje się w pewną tradycję myślenia, nieoczywistą dla wielu jego zwolenników. Na tym przykładzie można świetnie pokazać, jak historycznie toczono spory o kwestie fundamentalne, takie jak: demokracja, współżycie narodów, dobre sąsiedztwo, integracja polityczna itd. Można też pokazać, jak różne narracje mogą towarzyszyć różnym tradycjom myślenia o tych kategoriach i jak to jest przyswajane we współczesnym dyskursie publicznym.

Koncept, o którym mowa, pojawia się obecnie na ustach polityków, pisarzy, publicystów. W ciągu ostatnich lat stanowił raczej domenę historyków, którzy poprzestawali na badaniu jego korzeni, przypominaniu autorów, wyliczaniu możliwych konfiguracji regionalnych, szukaniu uzasadnienia dla tych koncepcji. W ten sposób do tematu podchodzili na emigracji Piotr Wandycz i Oskar Halecki, a po 1989 r. w Polsce: Józef Łaptos, Marian Stanisław Wolański czy piszący te słowa. Pomysł takiego przeorganizowania Europy Środkowej, żeby zapewniał stabilność i dobrobyt (jak w Unii Europejskiej), pobudzał wyobraźnię, szczególnie kiedy brało się pod uwagę wojenne hekatomby i miliony wygnańców przemierzających region w poszukiwaniu schronienia w połowie XX wieku. Jednak pomimo owej fascynacji wymienieni autorzy starali się trzymać pewnych standardów uprawiania historii, widząc w niej doskonały przedmiot do namysłu.

Reguł tych nie muszą przestrzegać pisarze. I wizja regionu, chociażby jako „Międzymorza”, pojawia się w polskiej literaturze. Nieco mylny może być taki właśnie tytuł opowiadania Stefana Żeromskiego, które nie ma nic wspólnego z geograficznym międzymorzem, a skupia się de facto na Pomorzu. Obecnie tytułu tego używa Ziemowit Szczerek, opisując wędrówki po krajach regionu, rozprawiając się z jednymi stereotypami i proponując nowe, np. że Węgrzy wcale nie są zwolennikami określania „Polak-Węgier dwa bratanki”, a Rumunia to taka południowa Polska. Taka literatura nawiązuje zresztą do tekstów Claudia Magrisa, Andrzeja Stasiuka czy Jurija Andruchowycza, którzy podobnie uważali, że prawdziwie interesujący świat podróżniczy to właśnie Europa Środkowa. W tym przypadku sprawa jest jasna. Mamy do czynienia z konstrukcją literacką, impresją, osobistym przekonaniem i oceną. Książki te czyta się jak dobrą literaturę.

Kłopot zaczyna się jednak, kiedy „Międzymorze” przestaje być obiektem obserwacji i inspiracją, ale staje się konstruktem budowanym w określonym celu politycznym. W pierwszej kolejności przychodzi mi do głowy uwaga Krzysztofa Szczerskiego, politologa i szefa kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy (wcześniej doradcy ds. międzynarodowych), że Unia Europejska jest utopią, a dokładnie sama integracja europejska, za to współpraca regionalna suwerennych narodów Europy Środkowo-Wschodniej już nie. Co na to historia? Kiedy w dziejach narody Europy Środkowo-Wschodniej skutecznie ze sobą współpracowały i co z tego wynika dla nas współcześnie? Nie jestem jedyną osobą, która sobie takie pytanie zadaje. Być może podobna kwestia nurtowała również Marka Jana Chodakiewicza, kiedy pisał książkę zatytułowaną właśnie Międzymorze (Warszawa 2017).Wymaga ona bardzo uważnej lektury i zdecydowanego komentarza.

Chodakiewicz zaczyna swoją książkę od katalogu deklaracji, czym jest „międzymorze” i czemu ma służyć jego publikacja. Zanim jednak przejdziemy do ich wyliczenia i zanalizowania, trzeba przyznać, że Chodakiewicz w całości ignoruje dorobek polskich historyków w tym zakresie. Nawet nazwisko Oskara Haleckiego, które pojawia się w przypisie, nie jest dla niego wystarczająco godne uwagi, a przecież to historyk, który jako pierwszy spróbował spojrzeć całościowo na dzieje Europy Środkowo-Wschodniej, co uczynił w dwóch fundamentalnych książkach o granicach europejskiej historii i kresach zachodniej cywilizacji. To, że od tego czasu upłynęło ponad półwieku, nie znaczy, że jest to literatura niegodna uwagi. Co więcej, została przypominana w Polsce już w latach 90-tychmiędzy innymi za sprawą lubelskiego środowiska historyków, w tym imiennie prof. Jerzego Kłoczowskiego oraz Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej. Chodakiewicz być może nie zna tej spuścizny, a być może uznał ją za nieistotną z punktu widzenia swoich rozważań. Podobnie nie cytuje innych historyków, którzy zajmowali się tą przestrzenią, zapewne z powodów jak wyżej. Niemniej jego książka zyskała prestiżową nagrodę „Przeglądu Wschodniego” i tym samym autor dołączył do grona tak wybitnych historyków, jak: Daniel Beauvois, Andrzej Nowak, Bohdan Osadczuk, Natalia Lebiediewa, Jarosław Hrycak, Norman Davies, Andrzej Grajewski, Jerzy Kłoczowski, Grzegorz Motyka, Jan Jacek Bruski, Tymothy Synder, Robert Conquest, Anne Applebaum, Richard Pipes czy Roman Szporluk. Lista jest wybiórcza, ale pokazuje, jak różnorodni autorzy byli nagradzani. Więc chociażby z tego względu nie można książki Chodakiewicza zignorować. Został on zaliczony do grona ważnych autorytetów, właśnie za książkę o „Międzymorzu”.

Brak wspomnianych wyżej cytowań przestaje dziwić, kiedy zagłębimy się – w niełatwą dodajmy – lekturę książki. Chodakiewicz używa bowiem historycznego terminu, którym jest „Międzymorze”, na określenie obszaru między Morzem Bałtyckim a Morzem Czarnym. Jego geografię zarysowuje następująco: „Na północy granica podąża wybrzeżem Bałtyku od ujścia Wisły, a następnie Niemna aż do Zatoki Fińskiej, gdzie skręcana południe, a następnie biegnie przez jezioro Pejpus i rzekę Wielką. Dalej idzie przez obszar, gdzie zakręca Dźwina, skąd wypływa Świr, a Berezyna, Soż i Desna wpadają do Dniepru, spływającego do Morza Czarnego. Granica biegnie brzegiem tego ostatniego aż do delty Dunaju, po czym skręca ostro na północ i wzdłuż Prutu zmierza ku Dniestrowi i Bugowi, znów skręca na zachód, napotyka Wisłę i zamyka krąg u jej ujścia do Bałtyku” (s. 49).

Jaki jest cel tego zabiegu? Jeśli ma być to cel naukowy, to zabieg jest chybiony, bo ignorując dorobek innych naukowców, autor ignoruje istotną część nauki. Historyczny obszar „Międzymorza” jest rozleglejszy i dużo bardziej przesunięty na Zachód, a na południowym zachodzie sięga Adriatyku. Może więc cel autora jest skromniejszy – utrwalenie jakiejś formy pamięci o „Międzymorzu”, przywrócenie go współczesnej debacie? Jeśli tak, to nie jest to „Międzymorze” dyskutowane w tradycji polskiej od okresu międzywojennego. Jest to inne „międzymorze”, a geograficznie jest to obszar bliższy koncepcyjnie pojęciu polskich Kresów, z dominującą ludnością litewską, białoruską i ukraińską. Skoro jednak chodzi o „Kresy”, to dlaczego autor nie używa tego pojęcia, ale zastępuje je właśnie historycznie warunkowanym „międzymorzem”? Ponownie ignorancja czy jednak spychanie w cień niewygodnej narracji? A może jest to zabieg świadomie amputujący zachodnią część międzymorza z wyobraźni politycznej i społecznej? Jaki byłby cel takiego świadomego zabiegu odwrócenia pojęć? Otóż twierdzę, że jest to właśnie deklaracja wojny koncepcyjnej, wojny o kształt tej konkretnej koncepcji i jej społeczny odbiór.

Diagnozę wypada udowodnić, co w przypadku myśli politycznej jest szczególnie trudne. Zacznijmy więc od tego, czym „międzymorze” jest w tradycji polskiego myślenia, aby zrozumieć istotę dokonanego zabiegu.

Po pierwsze, „międzymorze” jest definicją obszaru geograficznego między trzema morzami: Bałtyckim, Czarnym i Adriatykiem. Chodakiewicz jako pierwszy „amputuje” Adriatyk, sugerując „dwuwymiarowość” obszaru. Świadom jest istnienia innych koncepcji, ale widzi je jako obszar ekspansji niemieckiej (Mitteleuropa) albo rosyjskiej (za pomocą idei „Słowiańszczyzny”). Sam pisze: „w odróżnieniu od wrogich koncepcji imperialnych powstające na miejscu idee geopolityczne w większości nawiązują do lokalnej spuścizny Międzymorza. W okresie międzywojennym na przykład zachwalano rozwiązanie dla Międzymorza znane jako ABC – od mórz: Adriatyckiego, Bałtyckiego i Czarnego. To maksymalistyczne podejście zakładało luźne zorganizowanie wszystkiego, co było pomiędzy Związkiem Sowieckim i Niemcami w granicach sprzed 1939 roku”. Zatem Chodakiewicz „zachwala” inne „rozwiązanie” dla „międzymorza”, sytuując je jedynie między dwoma morzami. I zdaje sobie sprawę z historycznego kontekstu, w jakim rozważano koncepcję „międzymorza”. Ale jak dalej pisze: „Później projekt uległ redukcji do pomysłu federacji polsko-czechosłowackiej, który ujawnił się w Londynie podczas wojny. Trójkąt Wyszehradzki (albo Czwórka czy też Grupa) złożony z Polski, Węgier, Słowacji i Czech jest współczesnym rozwinięciem tej idei” (s. 13). Nie można kwestionować prawa naukowca do skrótu czy do syntetyzowania naszej wiedzy. Również dotyczy to koncepcji. Tyle, że skoro „międzymorze” miało mieć luźny charakter, to nie może mieć nic wspólnego z pomysłem federacji czy przynajmniej konfederacji polsko-czechosłowackiej, innymi słowy ścisłego związku dwóch państw. Federacji, dla której grupa kierowana przez gen. Sosnkowskiego przygotowywała w czasie wojny akt konstytucyjny. Projektem współpracy w „miękkich” obszarach, jak kultura i nauka, jest obecna Grupa Wyszehradzka, chociaż jej przeznaczeniem miało być również uzgadnianie kwestii współpracy międzynarodowej w zakresie polityki czy ekonomii. Jak to działa wewnątrz UE, to osobna sprawa. Dla Chodakiewicza te koncepty się zlewają i jedno, w czym można byłoby się z nim zgodzić, to fakt, że wszystkie dotyczą jakiejś formy organizacji regionalnej. Tyle, że nie wszystkie można nazwać „międzymorzem”. Tutaj rodzi się uwaga odnośnie do aktualnej debaty publicznej– skoro mamy „międzymorze” dwóch mórz, to zapewne dlatego powstała koncepcja „Trójmorza”, forsowana m.in. przez prezydenckiego ministra Krzysztofa Szczerskiego, która wymagałaby osobnego komentarza.

Po drugie, „międzymorze” wyrasta w polskiej tradycji politycznej z przesłanek analizy bezpieczeństwa okresu międzywojennego, a nawet i okresu zaborów. Uzasadniano to prostym faktem, że Polska izolowana w regionie jest łatwym łupem dla rosnących w siłę sąsiadów. Doświadczenie wojny polsko-bolszewickiej, dojście do władzy Hitlera, jedynie wzmagały to przekonanie. Takie właśnie myślenie było motorem do budowania sojuszy wojskowych w regionie, cóż że bezskutecznie. Na tej bazie powstawały koncepcje właśnie „międzymorza” (piłsudczycy – patrz prace Piotra Okulewicza) czy „Trzeciej Europy” (Józef Beck i piłsudczycy). W czasie wojny powstawały i działały kluby „Intermarium” (= „międzymorze”), wydawano pismo o tej nazwie, kultywowano więzi z innymi uchodźcami z naszej części Europy. Na marginesie można dodać, że działalność ta miała powiązania i z prometeizmem (koncepcją rozsadzenia Rosji sowieckiej dzięki rozbudzeniu dążeń do samostanowienia narodów zamieszkujących ten kraj), ale również z działalnością wywiadu brytyjskiego, który traktował to jako świetne narzędzie informacyjne (wspomina o tym np. Stephen Dorril w znakomitej książce o MI6). Wracając do naszej analizy, „okaleczenie” „międzymorza” z jego zachodniej części i sprowadzenie go do pasa oddzielającego Rosję od reszty Europy nie liczy się z żadnym z wymiarów geostrategicznych, które wcześniejsi myśliciele brali pod uwagę. A wymiary te są proste do zrekonstruowania: zsumowana liczba ludności (przed wojną to 100-110 mln mieszkańców), granice ułatwiające obronę, strategiczne linie komunikacyjne, połączony potencjał gospodarczy (szczególnie pod kątem przemysłu zbrojeniowego, ale również zaplecza pozwalającego długo i sprawnie prowadzić działania wojenne).

Po trzecie, istotnym elementem wszelkich projektów regionalnych było szukanie wspólnoty doświadczenia i podobieństw kulturalnych poszczególnych krajów i zamieszkujących je narodów. Tutaj z reguły było najtrudniej. Oskar Halecki w polemice z Arnoldem Toynbeem posłużył się pewnym użytecznym zabiegiem, który wydaje się lepiej uzasadniony i dużo bardziej przekonujący niż propozycja M. Chodakiewicza. Otóż wskazał na istotne elementy tradycji religijnych i kultury politycznej (przykładowo tradycje demokracji), które odróżniały Europę Wschodnią od jej środkowej części. Przy czym w tej części środkowej widział podział również na dwa− wschód tego środka i zachód. Państwa „międzymorza” znalazły się we wschodniej części środka Europy. Ale ciążyły w tej koncepcji do Europy i miały do tego moralne prawo. Halecki walczył z mapą i trzeba go uznać za wytrawnego i wymagającego szermierza. Pojedynek z Toynbeem, jeśli wziąć pod uwagę objętość ich książek, był pojedynkiem nierównym. Co więcej, nic nie ujmując rzetelności warsztatu historycznego Haleckiego, cel jego pracy był polityczny: znaleźć historyczne uzasadnienie europejskości Polski i krajów środka Europy. I ma w tym zakresie istotne zasługi.

Jaką rolę odgrywa czynnik kulturalny w książce M. Chodakiewicza? „Wiedza o Międzymorzu – pisze – wymaga biegłości w sprawach jego części składowych”. Jak M. Chodakiewicz definiuje owe części, już wiemy. Jak pisze dalej, „zazwyczaj badacze skupiają się na odmiennościach etnicznych, prawdziwych, »zastarzałych nienawiściach«”. Tu zwróciłbym uwagę, że badacze wcale nie skupiają się na owych „odmiennościach etnicznych”, które są oczywiste i badane jako takie, natomiast tacy badacze, jak Haleckiczy Wandycz wskazywali na specyficzność tego regionu wcale nie ze względu na mozaikę etniczną i narodową. Tym bardziej w dyskursie politycznym o „międzymorzu” chodziło właśnie o znalezienie takiej płaszczyzny, gdzie różnice etniczne nie odgrywałyby istotnej roli. Wydaje się, że zdanie Marka Chodakiewicza o tych odmiennościach ma nas kierować w tę samą stronę: „Rozważając odmienności etniczne – pisze – będziemy również podkreślać pokrewieństwa kulturalne i inne zjawiska pozytywne (np. w gospodarce), które raczej mogą jednoczyć, niż dzielić narody regionu. Będziemy zgłębiać specyfikę i swoistości każdego z państw narodowych oraz sugerować sposoby ułatwiające przezwyciężenie odmienności, a przynajmniej zmniejszenie ich znaczenia z korzyścią dla współpracy”. O ile zmniejszenie znaczenia odmienności narodowych wydaje się celem chwalebnym i zrozumiałym, o tyle nie znajdujemy wyjaśnienia, na czym miałoby polegać postulowane przez autora „przezwyciężenie odmienności [narodowych]”. Co wynika z tych założeń? Otóż wynika, że „winniśmy więc rozróżniać między zwykle konstruktywnym nacjonalizmem kulturalnym a potencjalnie zgubnym „etnonacjonalizmem” (s. 14). Autor niestety nie proponuje nam definicji „nacjonalizmu kulturalnego” czy „etnonacjonalizmu”. Nie wiemy również, co dokładnie ma na myśli, używając sformułowań „zwykle konstruktywny” (o tym pierwszym) i potencjalnie zgubny (o tym drugim). Wyczuwamy jednak, i zapewne to jest intencją autora, że „nacjonalizm kulturalny” jest sympatyczny (choć miewa problemy z konstruktywizmem), a „etnonacjonalizm” już nie tak sympatyczny, choć zgubny jest tylko potencjalnie, a nie rzeczywiście.

Otóż oba rodzaje nacjonalizmów w ujęciu autora mają do odegrania istotną rolę. „Ten pierwszy jest niezbędny do odbudowy każdego narodu po zarazie komunizmu”. A zatem „nacjonalizm kulturalny” nie tylko jest sympatyczny, ale również jest konieczny dla każdego szanującego się narodu tej części Europy. Tymczasem „ten drugi grozi przeobrażeniem starań o odbudowę w konflikt lokalnych etnosów, co poważnie zagraża Międzymorzu jako projektowi nacjonalizmów kooperujących”. To niezmiernie istotny fragment. Po pierwsze, dowiadujemy się, że zgubność „etnonacjonalizmu” to inaczej zagrożenie dla starań o odbudowę. Chciałoby się zapytać, jaką odbudowę lub odbudowę czego? Chyba raczej nie komunizmu, bo to jak już wiemy zaraza. Może więc chodzi o odbudowę „międzymorza”? Tutaj pojawia się pewien kłopot, bowiem „międzymorze” zawsze było konstrukcją intelektualną, nigdy nie wyszło poza ramy projektowe. Co więcej, utworzenie Unii Europejskiej i włączenie do niej gros państw regionu w jakimś sensie unieważniło ten projekt. Ale skoro chcemy odbudować „międzymorze” to dotyczy to powrotu do dyskusji, czy chcemy, aby w naszej części powrócił układ geopolityczny znany z okresu międzywojennego? Być może odpowiedź jest w końcowej części tego zdania, które definiuje „Międzymorze jako projekt nacjonalizmów kooperujących”. Obok więc nacjonalizmu kulturalnego i etnonacjonalizmu pojawia się pojęcie nacjonalizmów kooperujących. I chyba nie jest tu najważniejsze, że mogą również istnieć nacjonalizmy niekooperujące, czyli albo uprzejmie się tolerujące, albo – jak to z nacjonalizmami – usiłujące się pozbyć innych nacjonalizmów. Ważne jest zdefiniowanie „międzymorza” jako współpracy nacjonalizmów. Co więcej, jest to perspektywa, w której bez względu na kształt „międzymorza” istotą jakiejkolwiek konstrukcji w regionie jest nacjonalizm. Opatrzony jakimś epitetem, ale jednak nacjonalizm. Autor odrywa więc cały projekt od dyskusji o budowaniu współpracy jako metodzie na przezwyciężenie nacjonalizmów, demokratyzację czy zabezpieczenie integralności tej przestrzeni.

W historycznej debacie, której uczestnikiem był chociażby Piotr Wandycz, obecne było rozróżnienie pomiędzy „związkiem państw” i „związkiem narodów”. Miało to swoje praktyczne konsekwencje i w tym sensie nieco generalizując, Sikorski był bliższy tej pierwszej koncepcji, podczas gdy piłsudczycy byli zwolennikami tego drugiego określenia. W praktyce i jedni, i drudzy chętnie rozgrywali np. Słowaków przeciwko Czechom. Czy „współpraca nacjonalizmów” postulowana przez Chodakiewicza to właśnie „związek narodów”? Nie, nie mówimy tu o związku, ale jedynie o nieokreślonej współpracy. Naród (na pewno w rozumieniu z pierwszej połowy XX wieku) i współczesny nacjonalizm po doświadczeniach II wojny światowej to dwa różne pojęcia. Pomimo tego, że nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć na podstawie tekstów tych fundamentalnych pytań, to budowanie typologii nacjonalizmów i ich wartościowanie jest kolejnym zabiegiem perswazyjnym stosowanym przez autora. Ma on na celu nobilitację nacjonalizmu, skoro są takie jego rodzaje, które otwierają drogę do współpracy. Nobilitację za pomocą projektu uniwersalistycznego, którym historycznie było „międzymorze”. Ten zabieg rehabilitacyjny autor kontynuuje kilkanaście stron dalej, tym razem używając sformułowania „ruchy narodowe”. Ponieważ nie znajdujemy jasnego rozróżnienia pomiędzy nacjonalizmem a ruchem narodowym, można założyć, że w wielu warstwach są to pojęcia zbieżne, chociażby dlatego, że nacjonalizm jest dominującą ideologią tzw. ruchu narodowego. Tymczasem autor, oskarżając Zachód okresu zimnej wojny o „moskwocentryzm”, odkrywając, że zdominowany przez lewicę Zachód (s. 29-30) wytworzył specyficzną grupę anty-antykomunistów, którzy „lubili denuncjować ludzi z Międzymorza, w tym emigrantów do Stanów Zjednoczonych, jako niepoprawnych »reakcjonistów«, »faszystów«, a od lat 60-tych XX w. coraz częściej jako »antysemitów«”. A do tego „Sowieci wtórowali [lewicowemu Zachodowi – S.J.] upiornie identyczną propagandą. Ktokolwiek sprzeciwiał się komunistom, był »faszystą« i »reakcjonistą«”. Ale co gorsza: „Komunistyczna tajna policja wyreżyserowała liczne prowokacje, aby naznaczyć ruchy narodowe piętnem »nazizmu«. Infiltrowała podziemie działaczy narodowych i kręgi dysydenckie. Zakładała fałszywe organizacje narodowe, które ziały nienawiścią, rasizmem i antysemityzmem”. Wniosek zasadniczy z tego fragmentu jest taki, że ruch narodowy był zadenuncjowaną ofiarą propagandy i prowokacji, a na pewno nie był ani antysemicki, ani nie nienawidził, ani nie był rasistowski. Tutaj, podobnie jak w przypadku tytułowego „międzymorza”, mamy poważny kłopot semiotyczny – autor dokonuje kolejnej operacji chirurgicznej, tym razem na desygnacie pojęć „nacjonalizmu” i „ruchu narodowego”.

Dodatkowe światło do tych rozważań rzuca kolejny fragment (s. 37), w którym autor pisze, że „w Międzymorzu kwestia tożsamości narodowej jest bardzo zawikłana. Z grubsza do połowy XIX wieku większość ludzi miała tu tożsamość »miejscową«. Byli po prostu chłopami (zwykle nieświadomymi etnicznymi Rusinami), a ich najważniejszą ramą odniesienia były: religia (zwykle prawosławna), wioska i pan”. Pomijając już opisaną wcześniej identyfikację geograficzną „międzymorza”, o której mówiliśmy wcześniej, mamy do czynienia z kolejną amputacją, której skalę nawet trudno ocenić na pierwszy rzut oka – jeżeli mówimy o obszarze od Tallina do Odessy, sprowadzenie identyfikacji mieszkańców tego regionu do „nieświadomych etnicznych Rusinów” jest w oczywisty sposób fałszywe. Pytanie zatem, z czego wynika i czemu ma służyć? Ponownie mamy do czynienia z ignorancją, czy jednak świadomym zabiegiem, który uniemożliwia właściwą rekonstrukcję struktury etnicznej regionu. A może to kolejne zawężenie regionu i samej koncepcji „międzymorza” wyłącznie do obszaru, gdzie zamieszkiwali „tutejsi Rusini”?

Mamy już zatem pewne rozeznanie, jaką wiedzą o badanym obszarze dysponuje autor i jak ten obszar definiuje, co w tej definicji jest istotne. Teraz przyjrzyjmy się, jak definiuje cele stawiane swojemu badaniu. Jako pierwszy cel wymienia fakt, że „trafia ono najbardziej od strony kulturalnej i ideologicznej w amerykański interes narodowy i kulturę polityczną jako dziedzic wolności i praw stanowiących rdzeń spuścizny polsko-litewsko-ruskiej Rzeczypospolitej” (s. 12). Zatem autor zajmuje się „międzymorzem”, bo „trafia ono w amerykański interes narodowy i kulturę polityczną”. Dowiadujemy się również, że tekst jest przeznaczony dla czytelnika amerykańskiego (w 2013 roku ukazała się angielska wersja tej książki zatytułowana Intermarium) albo też dla polskiego czytelnika, która jako instruktaż, jak wpływać na politykę amerykańską. „Po drugie – czytamy – jest to oś regionalna i brama zarówno ku Wschodowi, jak i ku Zachodowi”. Jest to o tyle ciekawe, że akapit dalej ten sam autor odnosi się krytycznie do niemieckiego konceptu Mitteleuropy jako „niemieckiego dominium i pomostu na Bliski Wschód”. Oś regionalna Wschód-Zachód, dla której „międzymorze” ma być bramą, już nie stanowi zagrożenia. Pytanie zasadnicze i uzasadnione, czy dlatego, że jest zbieżne z interesem amerykańskim? „Po trzecie – czytamy – ponieważ »międzymorze« jest najstabilniejszą częścią obszaru postsowieckiego (a także najswobodniejszą i najbardziej demokratyczną”. Trudno skomentować te słowa opublikowane w końcu w 2017 roku, jeśli przyjąć wykładnię geograficzną autora – czyżby rozumiał wojnę na Ukrainie jako przykład stabilizacji, a „demokratyczny” reżim na Białorusi jako wzór demokracji? Ale to nie koniec trzeciej przyczyny zajmowania się „międzymorzem”, otóż stabilizacja i panująca tu demokracja powinny zachęcić „Stany Zjednoczone do umocnienia tam swoich wpływów, aby użyć Międzymorza jako odskoczni do zajęcia się pozostałymi państwami postsowieckimi, włączając w to Kaukaz, Azję Środkową i samą Federację Rosyjską”. W tradycji polskiej to czysty prometeizm. Pytanie, o jaki typ odskoczni chodzi? Autor chyba raczej nie proponuje kulturalnego zanurzenia się Amerykanów w niezgłębionej duszy regionu, co byłoby prawdziwą psychiczną odskocznią od problemów, przed jakimi staje obecnie USA… Na pewno należy to traktować jako nawoływanie amerykańskiego historyka-publicysty polskiego pochodzenia, aby USA aktywnie zajęły się polityką w obszarze postsowieckim. Pytanie, o jaki typ polityki nawołuje? Czwarty powód: „trwały polityczny i gospodarczy sukces państw Międzymorza pod amerykańskim patronatem podkopuje wrogów wolności nie tylko w sferze postsowieckiej, ale na całym świecie”. To odważne twierdzenie pozostawiam bez komentarza. „Po piąte – czytamy dalej – Międzymorze jest najbardziej integrującym projektem politycznym, który działał w praktyce przez stulecia w ramach Rzeczypospolitej i jako taki stanowi bezpośrednie wyzwanie wobec wszelkich form totalitaryzmu lub ksenofobicznego uniformizmu”. Warto zapamiętać: to uniformizm (cokolwiek miałoby to znaczyć w historii myśli politycznej) jest ksenofobiczny, a nie np. nacjonalizm. A „międzymorze” – tak jak to rozumie autor, czyli współpracujące nacjonalizmy – działało w ramach Rzeczpospolitej przez wieki. Po szóste – „u swego szczytu Międzymorze oddziaływało swą potęgą znacznie poza swe granice, wpływając na wydarzenia mające miejsce daleko – choćby w Skandynawii i na Bałkanach. Może tak oddziaływać ponownie zgodnie z celami Ameryki i we własnym interesie”. Każdy, kto studiuje historię powszechną czy stosunki międzynarodowe, wie, że autor napisał prawdę zarówno o wzajemnej zależności między państwami, jak i potencjalności realizacji interesu amerykańskiego w naszym regionie. Ale jest i „po siódme – last but not least – przywracając koncepcję Międzymorza dyskursowi intelektualnemu, chcielibyśmy położyć nacisk na autonomiczną i niezależną naturę tego obszaru (zamiast postrzegać go jako nieistniejący lub wtopiony w rywalizujące imperia)”. Jestem przekonany, że tym twierdzeniem koncepcja Międzymorza została przywrócona dyskursowi intelektualnemu. Książka ta ma niezaprzeczalną moc sprawczą.

Skąd wzięła się powyższa wizja, opisana takim właśnie językiem? Dlaczego autor dokonuje opisanych wyżej operacji na języku i wyobraźni symbolicznej? Część cytowanych wcześniej stwierdzeń być może wynika z faktu, że autor wiele lat spędził w USA i nie posługuje się wystarczająco sprawnie językiem polskim, aby oddać precyzyjnie swoje myśli. Książka, początkowo zaplanowana dla czytelnika amerykańskiego, powstała pierwotnie w języku angielskim i być może jej polska wersja ucierpiała na skutek nieprecyzyjnego tłumaczenia (porównując teksty polski i angielski, łatwo wskazać liczne miejsca, gdzie są one niespójne). Ale te usterki, które mogą być zrozumiałe, nie mogą przesłonić faktu, że autor pomija dotychczasowe tradycje i znaczenia idei, o których pisze; że instrumentalizuje historię myślenia; że nie dysponuje odpowiednim warsztatem do podjętego badaniapomimo gestów czynionych w stronę antropologii (to osobny wątek godzien analizy); że swoim nieprecyzyjnym językiem perswaduje nam inne, niż znamy rozumienie „międzymorza” i przywiązuje nieproporcjonalną wagę do istniejących w nich nacjonalizmów; że wreszcie za pomocą „międzymorza” legitymizuje regionalne nacjonalizmy. Proponuje również ich współpracę, zbieżną z interesem amerykańskim. Chociażby z tych powodów trudno traktować tę książkę (pomimo jej objętości) jako opracowania odpowiadającego na pytania naukowe. Może zatem jej cel jest inny? Może jest to propozycja polskiej (amerykańskiej?) polityki zagranicznej w regionie? Ale jeśli tak, dlaczego autor buduje ją na fałszywych przesłankach historycznych?

W tym miejscu powinna być pointa, podsumowanie, wnioski. Bardzo o nie trudno, bowiem to nie jest jeszcze koniec lektury. Otóż ta ilość myśli, którą udało mi się przeanalizować, zajmuje nie więcej niż 3-4 strony tej książki, to zaledwie kilka akapitów. Ale każda z tych myśli domaga się komentarza, każda niesie określony ładunek, za każdą kryje się wyobrażenie, a ono ma wpływać na nasze postrzeganie. A książka ma 600 stron! Gdyby chcieć każdej stronie, każdej myśli poświęcić równą ilość czasu, to tekst niniejszy w sumie powinien mieć około półtora tysiąca stron. Oczywiście to praca niewykonalna (choć do tematu wypadnie jeszcze wrócić). Ale to znakomicie uświadamia, jaki ogromny potencjał perswazyjny drzemie w takiej pracy. Potencjał bez wątpienia zdolny wpłynąć na nasze myślenie o świecie, myślenie młodych ludzi, dla których np. nacjonalizm również jest istotnym punktem odniesienia. Potencjał oparty jednak na trudnych do zweryfikowania albo wręcz nieweryfikowalnych twierdzeniach. Ich nagromadzenie sprawia, że na samą myśl o ilości pracy, która czeka czytelnika, rezygnujemy z lektury. Ja nie mogłem z tego zrezygnować, mając przed oczami młodego nieprzygotowanego do lektury czytelnika. Mój tekst ma przede wszystkim jemu pomóc w zrozumieniu zabiegów, którym został poddany. I ma dać mu do ręki narzędzie obrony albo przynajmniej zachęcić do szukania sposobów obrony.

 

Korekta językowa: Anna Bartoś




Kim byli churchillowscy „nieliczni”?

JAN SZKUDLIŃSKI

Kim byli churchillowscy „nieliczni”?

Pod datą 20 sierpnia 2010 r. na stronie internetowej polskiego wydania „Newsweeka” zamieszczono artykuł pod tytułem „70 lat temu Churchill dziękował Polakom za bitwę o Anglię”. Chodzi oczywiście o jedno z najsłynniejszych przemówień wygłoszonych przez brytyjskiego premiera, w którym pada zdanie: „Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym”. Przekonanie, że w wypowiedzi tej brytyjski premier miał na myśli 144 polskich pilotów myśliwskich, którzy należeli do najskuteczniejszych lotników broniących brytyjskiego nieba przez Luftwaffe, wydaje się dość powszechne. Wyniki internetowego wyszukiwania pokazują szereg trafień z popularnych portali dla szukających łatwych rozwiązań uczniów, jak również podobne wypowiedzi z blogów czy serwisów medialnych. Portal Polskiego Radia opublikował 2 sierpnia 2014 r. tekst pt. Dywizjon 303 – bohaterzy bitwy o Anglię, gdzie napisano: „Do historii przeszły słowa ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla, który wspominając udział Polaków w bitwie o Angli, powiedział: »nigdy w historii ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak dużo tak nielicznym«”. Serwis internetowy Radia Wnet, donosząc o rozpoczęciu zdjęć do filmu „Dywizjon 303”, napisał: „Winston Churchill powiedział o polskich lotnikach: »Nigdy w dziedzinie ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym«. I miał absolutną rację”. Recenzentka powieści Remigiusza Mroza pt. Turkusowe szale o 307 Dywizjonie Nocnym, „Lwowskich Puchaczach”, napisała: „Polscy piloci, strzelcy, radiooperatorzy i mechanicy wykonywali swoją pracę doskonale. Winston Churchill powiedział o nich: »Nigdy w dziedzinie ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym«. Miał absolutną rację…”. Często też spotykam się z tym twierdzeniem w debatach historycznych toczonych na odczytach, konferencjach – wygłaszanym niekiedy przez doświadczonych historyków – jak i na internetowych forach czy portalach społecznościowych.

Czy jednak Winston Churchill rzeczywiście mówił o Polakach? Treść przemówienia, dostępna na stronach Towarzystwa Churchillowskiego, nie sugeruje niczego podobnego. To długie przemówienie, poruszające różne wątki, w części tylko poświęcone jest pilotom myśliwskim. Ponadto brytyjski premier pragnie przypomnieć także poświęcenie pilotów brytyjskich samolotów bombowych, którzy wykonują w bardzo trudnych warunkach działania odwetowe przeciwko Niemcom, nie uzyskując z tego powodu nawet ułamka uznania przypadającego pilotom myśliwskim. Jednakże wątpliwości nie pozostawia fakt, że we fragmencie swej mowy mówiącej o „nielicznych” Churchill wprost mówi, że ma na myśli „lotników brytyjskich”. I nie mogło być inaczej. Winston Churchill nie mógł dziękować polskim lotnikom w swojej mowie, ponieważ w chwili, gdy mowę tę wygłaszał, czyli 20 sierpnia 1940 r., Dywizjony 303 i 302, które miały okryć się zasłużoną sławą, nie osiągnęły jeszcze gotowości bojowej. W walkach uczestniczyło już kilkunastu polskich pilotów, ale w składzie dywizjonów brytyjskich. Dywizjon 303 wszedł do walki 11 dni po mowie Churchilla i w zaciętych walkach stał się najskuteczniejszą jednostką Fighter Command wyposażoną w starsze maszyny Hawker Hurricane i, z około 55 zestrzeleniami, jednym z trzech najskuteczniejszych dywizjonów Fighter Command. Choć więc polskie dywizjony zyskały zasłużenie ogromną sławę podczas bitwy o Anglię, mowa Churchilla miała miejsce wcześniej, brytyjski premier nie mógł więc sławić w niej polskich lotników.

Skąd zatem wzięło się to przekonanie? Gdyby szukać źródła, z którego kolejne pokolenia Polaków czerpią wiedzę na temat, jedynym wyborem jest bez wątpienia arcypoczytny (30 polskich wydań!) Dywizjon 303 Arkadego Fiedlera, z której to książki pokolenia Polaków czerpią wiedzę o dokonaniach polskich lotników. Także i ja po raz pierwszy zapoznałem się z tym cytatem właśnie w reportażu Fiedlera, po który sięgnąłem wcześniej, niż wymagał tego kanon lektur szkolnych. Spójrzmy więc, jak Arkady Fiedler użył churchillowskiego cytatu: „Winston Churchill już po pierwszej fazie bitwy oddał brytyjskim myśliwcom [podkr. J. Sz.] najwyższy honor. Wyrażający się często dosadnie, wypowiedział o nich wiekopomne słowa »Never in the field of human conflict was so much owed by so many to so few«”. W kolejnym akapicie Fiedler pisze: „W tym dzielnym hufcu walczyli także obok brytyjskich towarzyszy także polscy myśliwcy. Ich dywizjon […] sławny Dywizjon 303 – wszedł do bitwy w ostatniej, decydującej fazie i walczył przez 43 dni, od 30 sierpnia poprzez wrzesień do 11 października 1940 roku”.

Jak widzimy, uważna lektura tekstu Arkadego Fiedlera nie pozostawia wątpliwości, że mowa Churchilla poprzedzała wejście do akcji Dywizjonu 303 i że brytyjski premier, wypowiadając wiekopomne słowa, miał na myśli brytyjskich pilotów myśliwskich. Jednakże sugestia pozostaje silna. Na tyle silna, że Janusz Termer, autor tekstu wprowadzającego do kolejnego wydania książki pisał: „Sam premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill powiedział po »bitwie o Anglię«, że »Nigdy w dziedzinie ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym«. A miał na myśli także i polskich lotników…” [podkreślenia J. Sz.]. O ile mi wiadomo, wstęp Janusza Termera do wydania z 1974 r. zamieszczany był także w kolejnych wydaniach Dywizjonu 303. Katarzyna Ćwiękała, autorka przeznaczonego dla uczniów opracowania zamieszczonego w jednym z najnowszych wydań książki pisze nawet: „Słowa brytyjskiego premiera Winstona Churchilla były hołdem dla polskich lotników [podkreślenie oryginalne]. Nie dziwi zatem popularność twierdzenia, iż churchillowscy „nieliczni” to Polacy. Można sądzić, że przekonanie, iż jedna z największych postaci XX wieku osobiście doceniła bohaterstwo Polaków, wyniesie ze szkoły każde kolejne pokolenie uczniów – także i tych, którzy zamiast lektury przeczytają jej internetowe omówienia czy łatwo dostępne bryki.

Jak jednak wykazałem wyżej, to nie Arkady Fiedler ukuł mit głoszący, że „nielicznymi” w mowie Winstona Churchilla byli piloci polscy. Dlaczego autor wstępu do Dywizjonu informację tę zawarł? Przypuszczam, że przyczyną tego jest poczucie nieustannego „głodu sukcesu” odczuwanego przez jakże wielu Polaków. Często mówi się, że my, Polacy, interesujemy się historią. Niestety, nie jest to prawda. Polacy historią nie tyle się interesują, co emocjonują. I ten nasz emocjonalny stosunek do własnych dziejów sprawia, że bardzo często przeinaczamy fakty historyczne tak, by „lepiej” oddawały nasze bohaterstwo.

Bibliografia:

[http://www.newsweek.pl/swiat/70-lat-temu-churchill-dziekowal-polakom-za-bitwe-o-anglie,63435,1,1.html]
[https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/902181,Dywizjon-303-%E2%80%93-bohaterzy-bitwy-o-Anglie]
[http://www.radiownet.pl/publikacje/miedzynarodowa-produkcja-dywizjon-303-o-polskich-pilotach-walczacych-w-bitwie-o-anglie-spotkanie-z-ksieciem-williamem-i-projekty-na-100-lecie-polskiego-lotnictwa]
[https://historykon.pl/turkusowe-szale-recenzja/]
[http://www.greg.pl/lektury/9,858_Dywizjon-303.html]
[http://www.churchill-society-london.org.uk/thefew.html]

 

Korekta językowa: Anna Bartoś




Andrzej A. Zięba, Lobbing dla Ukrainy w Europie międzywojennej. Ukraińskie Biuro Prasowe w Londynie oraz jego konkurenci polityczni (do roku 1932), Księgarnia Akademicka Kraków 2010

JAN PISULIŃSKI

Andrzej A. Zięba, Lobbing dla Ukrainy w Europie międzywojennej. Ukraińskie Biuro Prasowe w Londynie oraz jego konkurenci polityczni (do roku 1932), Księgarnia Akademicka Kraków 2010, ss. 790

Problematyka ukraińska od wielu lat budzi zrozumiałe zainteresowanie polskich historyków. Wśród nich autor omawianej pracy dał się poznać jako wnikliwy, dociekliwy i skrupulatny badacz. Jego dotychczasowy dorobek na tym polu może nie jest zbyt obfity, ale bez wątpienia wartościowy. W 1998 r. opublikował pracę Ukraińcy w Kanadzie wobec Polski i Polaków (1914-1939). Jest jednakże autorem szeregu krótszych tekstów dotyczących m.in. pacyfikacji z 1930 r., metropolity Andrieja Szeptyckiego, ale też społeczności żydowskiej Galicji czy chociażby znakomitego szkicuo skomplikowanych stosunkach rodzinnych wybitnego historyka Henryka Wereszyckiego (Zięba 1993; idem 1998; idem 2001). Przez lata byłteż sekretarzem Komisji Wschodnioeuropejskiej Polskiej Akademii Umiejętności.

Omawiana książka jest rezultatem jego wieloletnich badań nad lobbingiem ukraińskim w okresie międzywojnia. Pomimo upływu lat ustalenia te pozostają wartościowe. Już samo zebranie różnych działań emigracji ukraińskiej i ujęcie ich w terminie przyjętym w naukach politycznych należy uznać za trafne.Także fakt podjęcia badań nad tym zagadnieniem należy przyjąć z uznaniem, jest on bowiem mało znany. Tymczasem, jak pokazuje praca Andrzeja A. Zięby, dzieje lobbingu prowadzonego przez środowiska ukraińskie nie tylko pokazują trudności ludów „marginesu politycznego”, jak to określa autor, w dotarciu do możnych tego świata i osiągnięcia swoich celów narodowych. Pozwalają także chociażby głębiej zrozumieć relacje polsko-ukraińskie w II Rzeczypospolitej. Autor udowadnia, jak wieleposunięć przedstawicieli mniejszości ukraińskiej, którychbadacze dotychczas nie potrafili wyjaśnić i zinterpretować, miało podłoże właśnie w aktywności zewnętrznej ukraińskich lobbystów. Książka została już doceniona, o czym świadczy pozytywna recenzja Włodzimierza Mędrzeckiego w chyba najbardziej opiniotwórczym czasopiśmie poświęconym dziejom najnowszym (Mędrzecki 2012, s. 246-250). O rezonansie pracy wśród badaczy świadczy też kolejna recenzja, pióra znanego badacza dokonań nacjonalistów ukraińskich GrzegorzaMotyki (Motyka 2013, s. 633-639). Stąd niniejsza recenzja koncentruje się głównie na aspektach nieomówionych przez dotychczasowych recenzentów.

Należy również podziwiać ogromny zakres zadania,które postawił sobie Andrzej A. Zięba. Podtytuł pracy sugeruje zawężenie tematu tylko do działalności Ukraińskiego Biura Prasowego w Londynie. Jest to chyba zbyt ostrożne sformułowanie. W obszernych antecedencjach autor pracy omówił całościowo lobbing ukraiński w różnych krajach europejskich od początku lat dwudziestych. Ponadto dojego zobrazowania w wielu miejscach jeszcze wykracza poza przyjęty zakres geograficzny rozprawy, sporo miejsca poświęcajączabiegom lobbingowym w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Jak sam autor zaznacza, jest to pierwsza część projektu i zamierza on kontynuować swoje rozważania o lobbingu ukraińskim również po 1932 r., czemu należy tylko przyklasnąć.

Omawiana książka składa się z rozdziału wstępnego − autor omawia w nim stan badań, źródła, terminologię, oraz kolejnych sześciu rozdziałów, z których ostatni stanowi podsumowanie pracy. Praca ma układ chronologiczno-problemowy. W pięciu zasadniczych rozdziałach ułożonych chronologicznie autor podzielił omawiane treści problemowo. Przyjęty układ jest przejrzysty i dzięki temu pozwala czytelnikowi łatwo zorientować się w zakresie lobbingu oraz znaleźć interesujące treści. W rozdziale drugim przedstawia tradycje lobbingu ukraińskiego do roku 1923 r. W następnym rozdziale omawia lata 1923-1926, niewątpliwe „chude”, jeśli chodzi o zakres i efekty lobbingu. Warto podkreślić, że autor nie ograniczył się do zaprezentowania lobbingu w poszczególnych państwach, ale objął swoimi rozważaniami różne fora: organizacji istowarzyszeń międzynarodowych oraz ruchu kobiecego.W rozprawie przedstawił także obszernie osoby zajmujące się lobbingiem na rzecz sprawy ukraińskiej, poruszył też finansowe aspekty akcji (w tym drażliwe kwestie subsydiów od poszczególnych państw i konsekwencji ich przyjmowania). Miejscami jednakże można odnieść wrażenie, że autor być może wziął na siebie zbyt ambitne zadanie. Bowiem w przypadku pierwszej dekady dwudziestolecia często jedynie skrótowo (np. w Czechosłowacji), by nie rzec pobieżnie, omawia główne nurty lobbingu ukraińskiego. Części te może nie wnoszą wiele do naszej wiedzy, ale pozwalają na tym tle dostrzec lepiej późniejszy lobbing, stanowiący clou książki.

Najwięcej miejsca w książce autor poświęca zagadnieniom omówionym w kolejnych rozdziałach: lobbing polityków uerelowskich po 1926 r. związany z projektami prometejskimi, działania podjęte po pacyfikacji w 1930 r. przez nacjonalistów ukraińskich, a szczególnie tytułowego Ukraińskiego Biura Prasowego. Już tytuł nadany przez autora poświęconej ukraińskiemu odcinkowi akcji prometejskiej (Falstart) wskazuje na krytyczny osąd poczynań proukraińskich lobbystów.Wrozdziale podsumowującym autor w ślad za jednym z działaczy nacjonalistycznych trafnie zauważa, że emigracja petlurowska wzięła na siebie zadanie ponad siły. Niepowodzenie jej lobbingu przypisuje specyfice systemu sowieckiego, uniemożliwiającemu przeniknięcie i oddziaływanie na terenie Ukrainy, jak i dywersji Ukraińców galicyjskich (s. 656-657).

Jednakże centralne miejsce pracy zajmuje lobbing,mający miejsce po polskiej akcji pacyfikacyjnej przeprowadzonej w dawnej wschodniej części Galicji w 1930 r. i skierowany przeciwko Polsce.Zasługą autora jest tu odtworzenie po raz pierwszy w takim zakresie zabiegów lobbingowych nacjonalistów ukraińskich skierowanych przeciwko Polsce, a zwłaszcza tytułowego, praktycznie nieznanego w Polsce, może poza wąskim gronem specjalistów, Ukraińskiego Biura Prasowego. To ostatnie, będące faktycznie prywatnym przedsięwzięciem kanadyjskiego Ukraińca Jacoba Makohina i jego żony, w świetle zasługującej na wiarę opinii autora okazało się najefektywniejszą próbą dotarcia do znaczących z ukraińskiego punktu widzenia środowisk. Największe sukcesy odniosło na polu pozyskania wielu wpływowych polityków brytyjskich, na ogół związanych z rządzącą w latach 1930-1931 Partią Pracy.Mimo trudniejszego startu Biuro wyprzedziło na tym polu wydawałoby się bardziej znane i działające tam środowiska, przede wszystkim nacjonalistów, ale też liderów największej partii ukraińskiej w II Rzeczypospolitej, Ukraińskiego Zjednoczenia Narodowo-Demokratycznego. Autor przekonywująco udowadnia, że to właśnie dzięki zakulisowym zabiegom Makohinów i opłacanych przez nich ludzi na czele z Johnem Cecilem l’Estradge Malonem, a nie hałaśliwej, lecz fatalnie prowadzonej kampanii propagandowej OUN, sprawa represji polskich w Małopolsce Wschodniej/Galicji Wschodniej uzyskała tak znaczący rozgłos na arenie międzynarodowej i stała się przedmiotem postępowania w Lidze Narodów, dodajmy, dotkliwie uderzając przy tym w prestiż Rzeczypospolitej. Do najwartościowszych fragmentów pracy należy niewątpliwie teższczegółowe odtworzenie poczynań dyplomatów brytyjskichw tej sprawie (Mędrzecki 2012, s. 247-248).

Niewątpliwą zasługą autora jest również krytyczna analiza przekazów działaczy ukraińskich i funkcjonującychw ślad za nimi w literaturze przedmiotu opinii o skali i znaczeniu międzywojennego lobbingu ukraińskiego. Andrzej A. Zięba jako pierwszy z badaczy podjął się sprawdzenia, do kogo docierali lobbujący na rzecz Ukrainy i czy były to osoby znaczące, mające więc rzeczywisty wpływ na losy sprawy ukraińskiej, co powinno być podstawą do oceny skuteczności lobbingu. Dzięki temu autorowi udało się ukazać rzeczywiste efekty tych działań. Zastosowana przez autora procedura badawcza jest bez wątpienia nowatorska w polskiej historiografii i powinna być uważnie studiowana przez następców, chcących parać się badaniami lobbingu. Można powiedzieć, że autor wyznaczył pewien wzorzec postępowania na tym polu. Dzięki obranej metodzie i żmudnej weryfikacji przekazów źródłowychdowodnie ukazał, że wbrew pokutującym w literaturze przedmiotu przekazom w rzeczywistości pośrednikami, jak i obiektami lobbingu, były osoby przypadkowe, a rezultaty niezauważalne, a nawet sprzeczne z intencjami. W tej kwestii należy zgodzić się z zasadniczą idruzgoczącą ocenąlobbingu ukraińskiego dokonaną przez autora. W świetle jego badań okazuje się, że zmarnowano mnóstwo czasu i pieniędzy, by dotrzeć do bezwartościowych, małoznaczących środowisk. Z zasadniczymi tezami autora, krytycznie oceniającymi lobbing ukraiński różnych środowisk, zwłaszcza nacjonalistów, Ukraińców galicyjskich i zwolenników hetmana Skoropadśkiego, i wskazującymi na oddziaływanie na niego władz niemieckich, należałoby się generalnie zgodzić. Bez wątpienia mamy więc do czynienia z pracą znacząco poszerzającą naszą wiedzę na ten temat.

Przy całej − jeszcze raz podkreślmy − dużej wartości wielu partii pracy nie można przejść obojętnie wobec niektórych, kontrowersyjnych, a nawet zbyt daleko idących stwierdzeń i opinii autora. W swoich opiniach autor omawianej książki posuwa się czasem za daleko, formułując zarzuty tyleż ostre, co niepoparte dowodami, a będące w sprzeczności ze znanymi faktami historycznymi i przekazami źródłowymi.

Najwięcej zastrzeżeń budzi fragment poświęcony akcji pacyfikacyjnej z 1930 r. i późniejszemu lobbingowi. Autor m.in. poddaje w nim krytycznej rewizji przyczyny akcji sabotażowej UWO/OUN funkcjonujące dotychczas w literaturze historycznej. Stawia tezę, że działania te podjęto w celu „wulkanizowania” (termin ukuty przez samego autora recenzowanej pracy), tj. poprzez sabotaże sprowokowanie władz polskich do represji, by następniezorganizować międzynarodowe protesty i zdobyć w ten sposób poparcie dla postulatu rewizji decyzji Rady Ambasadorów z 1923 r., uznającej przynależność wschodniej części dawnej Galicji do Polski (s. 368). Dodaje, iż były one inspirowane przez Niemcy pragnące wspomóc tym swoją kampanię na rzecz rewizji granic z Polską. W związku z tym jako interpretacje o znaczeniu „pobocznym albo wręcz nieistotnym” uważa m.in. tezę, że wpływ na decyzję OUN miały pogłoski o rozmowach nowego ministra spraw wewnętrznych Henryka Józewskiego z metropolitą Andrijem Szeptyckim. Mocno krytykuje stawiających ją Andrzeja Chojnowskiego i Tadeusza Piotrkiewicza (s. 369-370). Dalej pisze m.in., że „zbudowanie muru nienawiści” między społecznościami regionu jako przyczyna sabotażu to domysł „mało poważny” (s. 372). Dla uczciwości intelektualnej powinien jednakżewspomnieć, że w napisanym wiele lat wcześniej tekście o pacyfikacjiwłaśnie tak sam uzasadniał przyczynę działań ukraińskich nacjonalistów (Zięba 1993, s. 81). Argument, że kierownictwo nacjonalistyczne samo przyznało się do organizowania akcji jest o tyle w tym wypadku do podważenia, że organizacje terrorystyczne często chełpią się niedokonanymi przez siebie aktami terroru tylko w celu zyskania rozgłosu. Jeśli mamy z tym często do czynienia (ostatnio np. w związku z zamachami w Oslo i na wyspie Utoya w Norwegii), to czemu wykluczać to a priori w tym wypadku?

Nie znaczy to jednak, że autor w tym przypadku nie ma racji, tyle że jego argumenty są nie do końca przekonywujące. Paradoksalnie za tezą autora przemawiają te elementy, które w swoim wywodzie całkowicie pominął, a mianowicie modus operandi akcji sabotażowej. W przeciwieństwie bowiem do lat poprzednich, jak i późniejszych, w trakcie tzw. częściowego wystąpienia (tak określane w dokumentach OUN) nie dokonywano w ogóle zamachów funkcjonariuszy aparatu państwowego lub współpracujących z nim Ukraińców, a jedynie zniszczeń materialnych, w dodatku na ogół niewielkich, jak spalenie stert siana czy zniszczenie słupów telefonicznych. Można przypuszczać, że ewentualne ofiary w ludziach zwracałyby międzynarodową opinię publiczną przeciwko napastnikom. Za wnioskami autora przemawia także podkreślona przez niegoniewątpliwe bardzo szybka, wręcz błyskawiczna reakcja środowisk nacjonalistycznych na pacyfikację – już w niecały miesiąc po jej rozpoczęciu rozpętała się spora kampania protestacyjna zorganizowana w wielu krajach, nakręcana zwłaszcza przez prasę niemiecką (na ogólną liczbę ok. 700 tekstów według obliczeń polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, 400 ukazało się w Niemczech). Niewątpliwie rola Niemców jest w całej sprawie znacząca. Jednakże autor nie przedstawił bezpośrednich dowodów na swoją tezę, ale co istotne: o inspiracji niemieckiej nie pisze na podstawie dokumentów niemieckich, ale pojedynczych opracowań. Warto wspomnieć, że zajmujący się wcześniej kwestią ukraińską w polityce Trzeciej Rzeszy wybitny niewątpliwie badacz tego tematu Ryszard Torzecki, który korzystał z dokumentów niemieckich tego okresu, nie wysuwa tak daleko idących wniosków (Mędrzecki 2012, s. 249).

Przekonanie autora o rzeczywistej przyczynie akcji terrorystycznej wymaga głębszego zastanowienia się. Autor pomija niestety szersze okoliczności wpływające na odbiór pacyfikacji w Europie i poza nią, jak aresztowania polityków opozycyjnych i ich przetrzymywanie w twierdzy brzeskiej, tudzież tzw. wybory brzeskie. Czy omawiany lobbing przyniósłby takie same efekty bez tego kontekstu? Należy w to wątpić. Ponadto we wspomnianej tezieautora, że wspomniane akcje sabotażowe stanowiły inspirowaną przez weimarskie Niemcy prowokację, tkwi kluczowe założenie, że reakcję polską dało się przewidzieć. Takie założenie jest wysoce wątpliwe. Do tego bowiem momentu mimo wciąż ponawianych akcji terrorystycznych władze polskie użyły wojska jedynie w 1922 r., przy nieporównanie większej skali wystąpień (nawet czterokrotnie przewyższających liczbą aktów terroru z 1930 r., również skalą rezultatów – liczne przypadki udanych zamachów na życie). Liczba aktów sabotażu w całym 1930 r. nie była zresztą o wiele bardziej znacząca niż w latach poprzednich (Kulińska 2009, s. 194-206).Ponadto podjęta przez polskie władze akcja pacyfikacyjna objęła wiele większy obszar niż same sabotaże. Wreszcie, czy można byłoby wcześniej przewidzieć, że akcja protestacyjna będzie miała taki rezonans, gdyby nie wspomniany kontekst, który to inicjatorzy na pewno nie byli w stanie przewidzieć.Czy więc Andrzej A. Zięba nie popełnia tego samego błędu,który zarzuca często swoim adwersarzom w postaci mylenia przyczyn ze skutkami?

Odrębnego omówienie wymaga rozdział podsumowujący, mający podtytuł: Krajobraz po lobbingowych bitwach. Andrzej A. Zięba ponownie poświęca w nim wiele miejsca krytyce dotychczasowych historiograficznych ujęć pacyfikacji. Nie ogranicza się przy tym do funkcjonujących dotychczas ocen akcji lobbingowych, ale również zapuszcza się na inne obszary. Dla przykładu krytykuje opinię Andrzeja Chojnowskiego o politycznych skutkach pacyfikacji dla wzajemnych relacji społeczności polskiej i ukraińskiej w postaci wzrostu antagonizmu między nimi, zarzucając temu badaczowi brak znajomości dokumentacji ukraińskiej i zagranicznej. Zgodzić się należy, że sprawa konsekwencji pacyfikacji winna być szerzej zbadana (chociażby poprzez analizę prasy czy relacji i wspomnień oraz korespondencji z tego okresu) i żal, że dotychczas tego nie dokonano. O ile jednak szeroko rozwijana przez autora zasadnicza teza o klęsce akcji nacjonalistów na forum międzynarodowym, uderzająca również w ich samych (s. 666-679), jest dobrze udokumentowana przez autora, to w przypadku reperkusji wewnętrznych należałoby być ostrożnym w formułowaniu tak kategorycznych zarzutów, jeśliw swojej pracy nie dokonałosię analizy źródeł pod tym kątem.

Należy w końcu zauważyć, że przy opisie pacyfikacji Andrzej A. Zięba w wielu miejscach podaje nieścisłe, a nawet nieprawdziwe informacje, nie najlepiej świadczące o rzetelności badawczej autora. Jest to tym bardziej dziwne, że innym badaczom zarzuca nieprzywiązywanie wagi do szczegółów. Tymczasem w bardzo krótkim opisie akcji sabotażowej ogranicza się do przytoczenia bez komentarza cytatu ze wspomnień jej uczestnika, w którym ten ostatni stwierdza, że udanych podpaleń było kilka setek, a tę liczbę należałoby pomnożyć przez trzy albo cztery, bo wiele się nie powiodło. Jest to tym dziwniejsze, że w swoim wspomnianym już artykule sprzed kilkunastu lat sam podaje, że według szacunków władz polskich do końca listopada było 191 aktów terroru (Zięba 1993, s. 81). Tę samą liczbę podają inni autorzy piszący wcześniej na ten temat, na których się powołuje (Швагуляк 1993; Mazur 2000, s. 3-39; Wysocki 2000, s. 48). Zaprzeczając, by sprawcami sabotaży były osoby wywodzące się z innych niż nacjonalistyczne środowiska, nie wyjaśnia, czemu pomimodecyzji kierownictwa OUNz września 1930 r. o zaprzestaniu dalszej akcji jeszcze ponad miesiąc później dochodziło do aktów terroru(32 w październiku, 9 w listopadzie).

Dalej autor recenzowanej pracy stwierdza, że w ramach akcji nacjonalistów nie tylko demolowano infrastrukturę komunikacyjną, ale również „[…] rabowano banki, urzędy i wozy pocztowe, niszczono siedziby polskich stowarzyszeń i instytucje publiczne. Bito Polaków i Żydów – rolników, nauczycieli, drobnych handlarzy i ich rodziny, żony, dzieci. Poszkodowani szacowali straty na kilka milionów złotych, były ofiary śmiertelne” (s. 376). Zauważyć można w tym opisie uderzającą zbieżność z odpowiednim fragmentem dzieła Władysława Pobóg-Malinowskiego: „W Małopolsce Wschodniej gwałtownie nasiliły się przeprowadzone przez OUN i UWO sabotaże, zamachy na banki i urzędy, napady na poczty i urządzenia kolejowe, telefoniczne i drogowe, podpalenia domów i zagród polskich. Bito i mordowano Polaków, zwłaszcza osadników i nauczycieli, nie wyłączając ich żon i dzieci”(Pobóg-Malinowski 1956, s. 338). Publikacji tej jednak nie przywołuje w przypisie. Jednakże powyższy obraz wydarzeń znacząco odbiega od przekazów źródłowych z tego okresu. Ani prasa, ani skrzętnie zbierające wszelkie informacje o sabotażach władze nie odnotowały żadnych polskich ofiarach śmiertelnych ani nawet pobić, tym bardziej kobiet i dzieci. W bardzo szczegółowych zestawieniach ministerstwo spraw wewnętrznych wymieniało 186 aktów terroru pomiędzy lipcem a październikiem 1930 r. Wśród nich według sprawozdań policji państwowej były: 1 napad na ambulans pocztowy, 8 sabotaży na torach, 14 na liniach energetycznych i telefonicznych (ścinanie słupów), 155 podpaleń mienia (w dużej mierze stogi siana, zabudowania gospodarcze), 8 usiłowań. Nie było zatem ani jednego napadu na bank, żadnego niszczenia siedzib polskich organizacji czy instytucji (AAN, MSZ, 2257, k. 1-42). Co ciekawe, w swoim wspomnianym wcześniej artykule o pacyfikacji Andrzej A. Zięba nie wspomina o ofiarach śmiertelnych.

Pisząc dalej o wspomnianej pacyfikacji, dokonanej w odpowiedzi na sabotaże przez władze polskie, podaje, że objęła ona 450 osiedli, i następnie stawia tezę: „Były to miejscowości, w których zanotowano akty sabotażu” (s. 378). Tymczasem zprostegorachunku wynika, że objęła ona przecieżprawie trzy razy więcej miejscowości niż w rzeczywistości było aktów terroru. Dalej na tej samej stronie za Petro Mirczukiem stwierdza, że wśród ofiar pacyfikacji były też osoby postronne z polskiej ludności cywilnej (chociaż nic na ten temat nie ma w ówczesnej prasie ani w dokumentach, tezy takiej nie stawia również żaden badacz!). Ogólnie można odnieść wrażenie, że autor, broniąc zdecydowanie akcji podjętej przez władze polskie jako uzasadnionej, pomija niewygodne dla nich fakty. Ponadto nie zdradza, skąd zna intencje akcji pacyfikacyjnej, o których pisze (s. 382), skoro nie badał źródłowojej genezy. Odrzuca także tezę, że podczas pacyfikacji mogło dojść do nadużyć, przekroczenia rozkazów przez podwładnych, chociaż sam minister spraw wewnętrznych Felicjan Sławoj-Składkowski w opinii przedstawionej Lidze Narodów przyznawał się do takich wypadków. Czy do uzasadnionych działań zalicza chociażby słynne „tulipany” (wieszanie dziewcząt ukraińskich nogami do góry), wspominane w znanych mu przekazach źródłowych (Sowa 1998, s. 52)?Stwierdza również, że nie ukarano żadnych wojskowych (s. 454), chociaż polskie władze przyznawały, że 29 żołnierzy oddano do dyspozycji sądów wojskowych (AAN, MSZ, sygn. 2262). Recenzent napisał o tym w artykule (Pisuliński 2003, s. 121), na który w innych miejscach powołuje się autor.

Autor polemizuje z tezą, że nastroje ludności polskiej zręcznie podsycała endecja, nie powołując sięna prasę tego ugrupowania (np. „Gazetę Lwowską”). Nie wiadomo także, na jakiej podstawie twierdzi, że reakcja na akcję sabotażową w postaci pacyfikacji była elementem strategii ukraińskiej Piłsudskiego, a szczególnie prometejskiej części jego otoczenia, nie podając, kogo konkretnie ma na myśli (s. 382). Nie przedstawia też tej rzekomej strategii, o której nikt dotychczas nie pisał, więc nie sposób zweryfikować jego sądu. Raczej uważa się, że prometeizm był wówczas marginalizowany i nie miał wpływu na polską politykę (Chojnowski 1979; Lewandowski 1982; Kornat 2012, s. 58-61; Pisuliński 2012, s. 100-102). Nie wspominają o tym również autorzy najważniejszych biografii Piłsudskiego: Wacław Jędrzejewicz, Andrzej Galicki czy Włodzimierz Suleja.

Jak na obszerny zakres pracy zdziwienie musi budzić skromna podstawa źródłowa wielu partii pracy. Autor wykorzystał głównie spuściznę po tytułowym Ukraińskim Biurze Prasowym przechowywaną w Instytucie im. Władysława Sikorskiego w Londynie, a także dokumenty brytyjskiego Foreign Office, przede wszystkim korespondencję placówki brytyjskiej w Warszawie z centralą, także spuścizny po działaczach ukraińskich przechowywane w archiwach kanadyjskich. Stanowczo za rzadko sięga po polskie archiwalia, zwłaszcza tam, gdzie pisze o poczynaniach władz polskich, ograniczając się zresztą na ogół do pojedynczych dokumentów przedwojennego ministerstwa spraw zagranicznych. Musi budzić zdziwienie, że działania polskiej dyplomacji mające na celu przeciwdziałanie ukraińskiej akcji lobbingowej odtwarza, opierając się na przekazach dyplomatów brytyjskich. Nie sięga za to po kluczowe dla omawianego problemu teczki z zespołówMSZ czy Delegacji RP przy Lidze Narodów, przechowywane w Archiwum Akt Nowych w Warszawie. Tym samym otrzymujemy obraz polskiej polityki widziany oczyma brytyjskich dyplomatów, w pryzmacie ich wiedzy i interesów. Przedsięwzięcia lobbingowe w pozostałych państwach, jakkolwiekzasadniczo poboczne dla głównego tematu, omawia na ogół jedynie na podstawiepojedynczychopracowań książkowych, ewentualnie nie zawsze wiarygodnych wspomnień działaczy ukraińskich czy też wspomnianych raportów brytyjskich.

Za to liczba wykorzystanych w publikacji relacji, wspomnień i opracowań imponuje. Na tym tle dziwne, żeautor często formułuje kategoryczne tezy m.in. odnoszące siędo polityki czechosłowackiej, polskiej czy sowieckiej, opierając się jedynie na pojedynczych opracowaniach czy tylko wspomnieniach. Na przykład w przedstawieniu stanowiska Pragi wobec lobbingu ukraińskiego (s. 101) odwołuje się tylko do dawnej pracy Krzysztofa Lewandowskiego, pomijając liczne nowsze opracowania (Wandycz 1962; Szklarska-Lohmanowa 1967; Sladek, Valenta 1968;Tejchmannova 1993; Kamiński 2004; Betlij b.d.w.; Betlij, b.d.w.; Kołakowski 2007; Pilarski 2008; Jarnecki 2009). Analogicznie postępuje, omawiając politykę Moskwy (Кен 2000, s. 491-492, 504-508). W tym świetle twierdzenia autora należy przyjmować jako jedynie hipotezy wstępne, wymagające dalszych badań źródłowych. Ponadto przedstawiając np. kulisy akcji lobbingowej wokół petycji w LN, opiera się na pracach ukraińskich historyków wywodzących się z kręgów nacjonalistycznych, chociaż w innym miejscu sam dezawuuje ich wartość (s. 373-375).

Konkludując, mamy do czynienia z pracą nierówną. W wielu miejscach jest bardzo wartościową, znacznie poszerzającą naszą wiedzę o tym mało znanym i przebadanym zagadnieniu, którym był międzywojenny lobbing ukraiński. Niestety, znakomite partie książki nieraz sąsiadują z przekłamaniami i co najmniej powierzchownymi ocenami i twierdzeniamiopartymi na znikomych źródłach, które nawet przy dobrej woli można by uznać jedynie za hipotezy robocze, wymagające dalszej weryfikacji źródłowej.Dziwi to tym bardziej, że Andrzej A. Zięba dał się dotychczas poznać jako wnikliwy i krytyczny badacz jakże złożonych relacji polsko-ukraińskich.

Bibliografia:

Archiwum Akt Nowych w Warszawie (dalej: AAN), Zespół Ministerstwo Spraw Zagranicznych (dalej: MSZ), sygn. 2257, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych do MSZ, 13 I 1931, k. 1-42.
AAN, MSZ, sygn. 2262, Sąd Apelacyjny we Lwowie do MSW, 25 XI 1931.
Betlij O., Ukrajinśkie pytannia w polśko-czechosłowaćkych perehoworach naperedodni konferencijiw Genuji 1922 r.,„Naukowi zapysky”, t. 20 specialnyj wypusk brak daty wydania.
Betlij O., Ukrajina 1919-1923: prażskyj projekt, Central and Eastern European Online Library, brak daty wydania.
Chojnowski A. (1979), Koncepcje polityki narodowościowej rządów polskich w latach 1921-1939, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk.
Jarnecki M. (2009), Irredenta ukraińska w relacjach polsko-czechosłowackich w latach 1918-1938, Kalisz.
KamińskiM.K. (2004), Konflikt polsko-czeski 1918-1921, Warszawa.
Кен O., А. Рупасов, Политбюро ЦК ВКП(б) и отношения СССР с западными соседними государствами (конец 1920—1930-х гг.): Проблемы. Документы. Опыт комментария,cz. 1: Декабрь 1928—июнь 1934 г. , Caнкт Петерсбург 2000, s. 491-492, 504-508.
Kołakowski P. (2007), Kwestia ukraińska w relacjach polsko-czechosłowackich w latach 1918-1935, „Słupskie Studia Historyczne”, nr 13.
Kornat M. (2012), Idea prometejska a polska polityka zagraniczna (1921-1939-1940),[w:] Ruch prometejski i walka o przebudowę Europy Wschodniej (1918-1940), red. idem, Warszawa, s. 58-61.
Kulińska L. (2009), Działalność terrorystyczna i sabotażowa nacjonalistycznych organizacji ukraińskich w Polsce w latach 1922-1939, Kraków, s. 194-206.
Lewandowski J. (1982), Kwestia ukraińska w II Rzeczypospolitej, „Aneks”, t. 28.
Mazur G. (2000), Problem pacyfikacji Małopolski Wschodniej w 1930 r., „Zeszyty Historyczne”, z. 135, s. 3-39.
Mędrzecki W. (2012), Lobbing dla Ukrainy w Europie międzywojennej. Ukraińskie biuro prasowe w Londynie oraz jego konkurenci polityczni (do roku 1932), Kraków 2010, Księgarnia Akademicka, ss. 790, „Dzieje Najnowsze”, nr 2, s. 246-250 (rec.).
Motyka G. (2013), Lobbing dla Ukrainy w Europie międzywojennej. Ukraińskie biuro prasowe w Londynie oraz jego konkurenci polityczni (do roku 1932), „Kwartalnik Historyczny”, nr 3, s. 633-639.
Pilarski S. (2008), Zarys stosunków polsko-czechosłowackich 1918-1933, Toruń.
Pisuliński J. (2003), Pacyfikacja w Małopolsce Wschodniej na forum Ligi Narodów,„Zeszyty Historyczne”, Paryż , z. 144, s. 121.
Pisuliński J. (2012), Problemy i pytania historiograficzne, [w:] Ruch prometejski i walka o przebudowę Europy Wschodniej (1918-1940), red. M. Kornat, Warszawa, s. 100-102.
Sladek Z., Valenta J. (1968), Sprawy ukraińskie w czechosłowackiej polityce wschodniej w latach 1918-1922, „Z dziejów stosunków polsko-radzieckich. Studia i materiały”, t. III.
Sowa A. L. (1998), Stosunki polsko-ukraińskie 1939-1947. Zarys problematyki,Kraków 1998, s. 52.
Szklarska-Lohmanowa A. (1967), Polsko-czechosłowackie stosunki dyplomatyczne w latach 1918-1925, Wrocław.
Швагуляк M. (1993), „Пацифікація”. Польська репресивна акція у Галичині 1930 р. i українська суспільність, Львів.
Tejchmannova S. (1993), Politická činnost ruské a ukrajinské emigracie v Československu v letech 1920-1939, [w:] Ruská a ukrajinská emigrace v Československu v letech 1918-1945, red. V. Veber, sv. 1, Praha.
Wandycz P. S. (1962), France and her Eastern Allies 1919-1925. French-Czechoslovak-Polish Relations from Paris Peace Conference to Locarno, Minneapolis.
Wysocki R. (2000), Liga Narodów wobec pacyfikacji Galicji Wschodniej w 1930 roku a polsko-ukraińska konfrontacja na arenie międzynarodowej, [w:] Ukraińcy w najnowszych dziejach Polski (1918-1989), t. 1, pod red. R. Drozd, Słupsk-Warszawa.
Zięba A. A. (1993), Pacyfikacja w Małopolsce Wschodniej i jej echo wśród emigracji ukraińskiej w Kanadzie, [w:] Przez dwa stulecia XIX i XX w. Studia ofiarowane prof. Wacławowi Felczakowi, Kraków.
Zięba A. A. (1998), Ukraińcy w Kanadzie wobec Polski i Polaków (1914-1939), Kraków.
ZiębaA.A. (2001), Altenbergowie, Vorzimmerowie, Hankiewiczowie, [w:] Henryk Wereszycki (1898-1990). Historia w życiu historyka, pod red. E. Orman i A. Cetnarowicza, Kraków.

Korekta językowa: Anna Bartoś




Żydowska autonomia? Społeczność żydowska w Polsce w pierwszych latach po II wojnie światowej

[Zdjęcie pochodzi z zasobów Archiwum IPN]
MAGDALENA SEMCZYSZYN

Żydowska autonomia?
Społeczność żydowska w Polsce w pierwszych latach po II wojnie światowej

W wyniku II wojny światowej diametralnej zmianie uległa struktura narodowościowa Polski. W wyniku eksterminacji i wywózek, a także zmiany granic wielonarodowościowy kraj zamienił się w państwo jednorodne etnicznie. Szczególnie doświadczeni zostali polscy Żydzi. Zagładę przeżyło zaledwie około 240 tys. z 3,3 mln żydowskich obywateli II RP. Większość ocalała na terenach ZSRR. Tylko niewielka garstka przetrwała okupację w partyzantce, na tzw. aryjskich papierach i w obozach.

Wiosną 1945 r. ocalali z Zagłady zaczęli nazywać samych siebie biblijnym terminem Szerit ha’Pleta – ocalałe ostatki (1Krn 4,43). Ich położenie w Europie nazajutrz po wojnie było niezwykle trudne. Znakomita większość straciła bliskich i dom. Wielu Żydów przebywało w obozach dla DP (Displaced Persons) w strefach okupacyjnych Niemiec, oczekując na możliwość emigracji do Palestyny, USA lub Kanady. Panowała atmosfera tymczasowości i niepewności co do dalszego losu. Po traumie zagłady nic nie mogło być już takie samo.

Podobne odczucia towarzyszyły Żydom w Polsce. Do końca lipca 1946 r., na podstawie porozumienia o ewakuacji obywateli polskich, z ZSRR do kraju wróciło około 136 tys. Żydów. Większość z nich została osiedlona na Dolnym Śląsku i w Szczecinie. To tu, na Ziemiach Zachodnich, zaczęto wkrótce lansować koncepcję odbudowy żydowskiego życia w Polsce. „Wróciliśmy do kraju różnymi drogami […]. Niestety na miejscu nie znaleźliśmy naszych najbliższych, o których tragicznym losie w okresie okupacji dochodziły do nas wieści i co do których każdy z nas żywił na dnie duszy iskierkę nadziei, jak również nie znaleźliśmy niczego z naszego dorobku materialnego z lat przedwojennych […]. Tak, stara księga, księga naszej przeszłości jest dla nas zamknięta. Musimy wszystko budować od nowa, musimy organizować sobie nowe życie w nowej, demokratycznej Polsce” – pisano w lipcu 1946 r. w pierwszym numerze »Tygodnika Informacyjnego. Organu Wojewódzkiego Komitetu Żydów Polskich w Szczecinie”.

Nowe życie

Pierwsi z pomysłem stworzenia „żydowskiego osiedla” (jidisz: jidiszer jiszew) na Dolnym Śląsku wystąpili byli więźniowie obozu Gross-Rosen i jego licznych filii. Obozy na Dolnym Śląsku przeżyło około 6 tys. polskich Żydów, którzy po wyzwoleniu skupili się w komitetach powstających spontanicznie m.in. w Wałbrzychu, Rychbachu (Dzierżoniowie), Kłodzku, Legnicy, Pieszycach i Bielawie. Tylko nieliczni ocaleni powrócili do dawnych miejsc zamieszkania. Większość, po krótkiej wizycie w rodzinnych stronach, wracała na Zachód, załamana wieściami o śmierci bliskich i zniechęcona bezskutecznymi próbami odzyskania mienia. W kolejnych miesiącach 1945 r. na teren Dolnego Śląska napływali także Żydzi z innych rejonów Polski. W czerwcu 1945 r. w Dzierżoniowie powołano Wojewódzki Komitet Żydów Dolnego Śląska (WKŻ). Wkrótce jego przedstawiciele wystosowali do Ministerstwa Administracji Publicznej (MAP) „Memoriał w sprawie osiedlenia się Żydów na obszarze Dolnego Śląska”, w którym znalazły się konkretne postulaty dotyczące budowy „żydowskiego osiedla” na tych terenach. Za miejscem przemawiały zarówno argumenty emocjonalne, jak i polityczne. Odrodzenie się szczątków żydowskiego świata na poniemieckich ziemiach miało wymiar symboliczny. „Wskazanym jest – pisano w jednym ze sprawozdań komitetu w Bielawie − żeby właśnie tutaj, gdzie Żydzi byli ujarzmieni, harowali, tracili swoje zdrowie i siły dla innych, tworzyli teraz jako wolni, odrodzeni ludzie, nowe życie”. Pomysł zyskał poparcie ministra Edwarda Ochaba, władz Centralnego Komitetu Żydów Polskich (CKŻP) oraz Komitetu Organizacyjnego Żydów Polskich w Moskwie.

Koncepcje władz komunistycznych

Stosunek władz komunistycznych w Polsce do ludności żydowskiej był skomplikowany i zmieniał się w zależności od sytuacji politycznej i aktualnej linii ZSRR w sprawie palestyńskiej. W pierwszych kilku latach po wojnie zwyciężyła koncepcja żydowskiego osadnictwa. Przychylny stosunek władz do ludności żydowskiej wynikał z pragmatyzmu. Odradzające się życie żydowskie w Polsce z jednej strony stanowiło realizację zapowiedzi zawartej w manifeście PKWN („Żydom po bestialsku tępionym przez okupanta zapewniona zostanie odbudowa ich egzystencji oraz prawne i faktyczne równouprawnienie”), z drugiej zaś miało legitymizować rzekomo demokratyczny, walczący z antysemickimi uprzedzeniami charakter nowych rządów nad Wisłą w oczach Zachodu. Dla władz komunistycznych inicjatywa byłych żydowskich więźniów stała się częścią szerszego planu dotyczącego zasiedlenia Ziem Zachodnich. Stanowiła zarazem remedium na problem związany z tzw. repatriacją polskich Żydów z terenów ZSRR. W gremiach kierowniczych PPR pojawiło się kilka koncepcji dotyczących żydowskiego osadnictwa. Wszystkie dotyczyły terenów poniemieckich. Latem 1945 r. w planach MAP brano pod uwagę tereny Dolnego Śląska lub Prus Wschodnich (Warmia i Mazury). Toczące się przez kolejne miesiące spory dotyczyły przede wszystkim sposobu rozlokowania repatriantów żydowskich. Czy tworzyć zwarte skupiska żydowskie, czy też – jak nalegały m.in. władze w Szczecinie – rozproszyć przybyłych, tak aby zerwać z tradycją żydowskich kwartałów. Na forum Frakcji PPR przy CKŻP działacze z Dzierżoniowa wypowiadali się stanowczo za stworzeniem na poniemieckich terenach jednego ośrodka żydowskiego.

O wyborze Ziem Zachodnich zadecydowało kilka czynników. Po pierwsze, warunki materialne − opuszczone przez Niemców mieszkania, gospodarstwa rolne i fabryki. Po drugie, zwarte osadnictwo w dużych skupiskach miejskich miało być gwarancją bezpieczeństwa osadników żydowskich. Liczono, że na „neutralnym” obszarze zniknie problem sporów o mienie pozostawione w czasie wojny i przejęte następnie przez sąsiadów lub znacjonalizowane. Nowe tereny i brak bliższych więzi pomiędzy osadnikami przybyłymi z różnych stron przedwojennej Polski w znacznym stopniu niwelowały także problem nastrojów antysemickich (które, notabene, nowa władza przypisywała tylko swoim politycznym przeciwnikom, „spadkobiercom sanacyjnej Polski” i podziemiu poakowskiemu). Niemniej ważny okazał się wymiar propagandowy − po klęsce III Rzeszy Żydzi masowo przyjeżdżali na ziemie, które stały się symbolem historycznego rewanżu. Pojawiały się również opinie, że ocaleni na terenach ZSRR, na ogół postrzegani jako przychylni nowej władzy (w przeciwieństwie do sporej części polskich osadników), będą stanowić podstawę kadrową dla działalności PPR i budowy struktur administracyjnych na Ziemiach Zachodnich. Ponadto hasło budowy żydowskiego osiedla w kraju było głównym argumentem przeciwko emigracji, do której nawoływali syjoniści.

W styczniu 1946 r. przedstawiciel Agencji Żydowskiej, Mosze Iszaj, w jednym z listów pisał na temat planu osadnictwa repatriantów żydowskich na Ziemiach Zachodnich: „Można powiedzieć, że to taki plan polskiego Birobidżanu […]. Powstanie odosobniona i wyobcowana enklawa żydowska – taka żydowska wyspa pośród nie-Żydów, którzy nigdy nie pałali wielką miłością do Żydów”. Istotnie, pomysł budowy „żydowskich osiedli” na Dolnym Śląsku przywodził na myśl koncepcję istniejącej w latach 30-tych XX wieku Autonomicznej Żydowskiej Republiki Socjalistycznej w Birobidżanie na Dalekim Wschodzie. Oba eksperymentalne przedsięwzięcia łączył sprzeciw wobec emigracyjnych dążeń syjonistów i propagandowy cel − stworzenie „socjalistycznego Żyda”. W przeciwieństwie do Iszaja władze w kraju liczyły na pozytywne rezultaty przedsięwzięcia. Dostosowanie nowej, „żydowskiej ulicy” do socjalistycznych warunków i integracja ludności żydowskiej z polskim społeczeństwem miały dokonać się, zgodnie z duchem czasu, m.in. poprzez pojawienie się Żydów w takich gałęziach gospodarki, jak: górnictwo, rolnictwo i przemysł ciężki.

Reglamentowana autonomia

Od stycznia do lipca 1946 r. na Dolny Śląsk przybyło prawie 87 tys. żydowskich repatriantów z ZSRR. Najwięcej osób rozlokowano we Wrocławiu, Dzierżoniowie, Wałbrzychu, Bielawie, Legnicy i Kłodzku. Już w kwietniu pojawiły się problemy z rozlokowaniem kolejnych transportów, stąd też − decyzją władz − 30 tys. osób skierowano do Szczecina. Przez chwilę Żydzi stanowili przeszło 40% mieszkańców tego miasta.

Ziemie Zachodnie, poza Łodzią i Górnym Śląskiem, stały się miejscem największego skupiska ocalonych z zagłady. Na Dolnym Śląsku osadnictwo objęło 42 miejscowości (33% ogółu ludności żydowskiej w Polsce). W Dzierżoniowie i Bielawie Żydzi byli w większości, przywodząc na myśl przedwojenne, kresowe sztetle. Jednak teraz − po traumie zagłady i w nowej, socjalistycznej rzeczywistości − wszystko miało być inne.

Pomimo trudności organizacyjnych i emigracyjnej agitacji syjonistów entuzjaści, tacy jak Jakub Egit (przewodniczący WKŻ na Dolnym Śląsku) czy Szymon Zachariasz (Frakcja PPR przy CKŻP), zapewniali, że możliwa jest nie tylko odbudowa żydowskiej społeczności, ale także zmiana tradycyjnego modelu życia „na żydowskiej ulicy”. Równouprawnienie Żydów na polu zawodowym miało służyć integracji z resztą społeczeństwa oraz zerwaniu z historyczną spuścizną. Stąd szczególnie nośne hasło produktywizacji ludności żydowskiej − otwarcia jej na nowe zawody, niewystępujące do tej pory w żydowskiej tradycji, kojarzonej zazwyczaj z handlem i rzemiosłem. Dobitnym przykładem tych przemian były żydowskie spółdzielnie zawodowe rozsiane na Dolnym Śląsku i Pomorzu Zachodnim. W 1947 r. istniało już ponad sto tego typu placówek.

Mocnym akcentem produktywizacji było osiedlenie części przybyłych repatriantów żydowskich w kolektywach rolniczych. „Ma to wielkie znaczenie moralne – pisano na łamach prasy − zwalczając przesąd, jakoby Żyd nie może być rolnikiem”. Nagłaśniano także inne akcje, takie jak np. przyjęcie kilkuset Żydów do pracy w śląskich kopalniach lub powołanie żydowskiej spółdzielni rybackiej w Trzebiatowie. Żydzi uzyskali nieograniczony dostęp do szkół, uczelni i pracy w administracji, jednak w ujęciu propagandowym „żydowskie osiedle” tworzyli przede wszystkim robotnicy. Ten zamysł dobrze oddają kadry powstałego w 1947 r. w wytwórni „Kinor” filmu dokumentalnego Jidiszer Jiszew in Niderszlezje („Żydowskie osiedle na Dolnym Śląsku”). Znaleźli się na nich m.in. Żydzi-górnicy pracujący w kopalni „Bolesław Chrobry” w Wałbrzychu, robotnicy dzierżoniowskich i wrocławskich spółdzielni oraz uśmiechnięci rolnicy.

Do 1949 r. oficjalny kurs polityki komunistów wobec ludności żydowskiej był dość liberalny. Szereg inicjatyw kulturalnych, gospodarczych i politycznych sprawiło, że Żydzi – w przeciwieństwie do innych mniejszości narodowych – uzyskali namiastkę autonomii narodowo-kulturalnej. Wyjątkowym zjawiskiem była legalna działalność aż ośmiu żydowskich partii politycznych (w tym większości o profilu syjonistycznym). Na Ziemiach Zachodnich otwarto setki instytucji występujących pod żydowskimi szyldami: szkoły, domy dziecka, kółka dramatyczne, kluby sportowe, kibuce, redakcje gazet i wydawnictwa. We Wrocławiu działał Teatr Żydowski, w Wałbrzychu Szpital Żydowski im. Dawida Guzika, a w samym Szczecinie 26 spółdzielni produkcyjnych i 7 kibuców. Życie religijne zostało ujęte w ramy mojżeszowych kongregacji wyznaniowych. Ponadto istniało ciche przyzwolenie na działalność międzynarodowych organizacji żydowskich oraz emisariuszy palestyńskich, werbujących młodzież w szeregi syjonistycznych partii oraz organizujących nielegalną emigrację. W Bolkowie na Dolnym Śląsku w latach 1947-1948 działał obóz szkoleniowy Hagany, który ukończyło przynajmniej około 2000 osób, skierowanych następnie do Palestyny. Wszystko to świadczyło o sporym pragmatyzmie władz. Z jednej strony hasło żydowskiego osadnictwa w kraju, z drugiej – nieoficjalne wsparcie dla organizacji syjonistycznych dążących do emigracji szły w parze ze strategią Stalina, liczącego w pierwszych latach po wojnie na budowę na Bliskim Wschodzie państwa żydowskiego zorientowanego prosowiecko.

Exodus

Załamanie osadnictwa żydowskiego na Ziemiach Zachodnich nastąpiło latem 1946 r. W wyniku pogromu w Kielcach (4 lipca 1946 r.) zapanowała panika, która zaowocowała masową emigracją ludności żydowskiej na Zachód. Wyjeżdżano głównie z pomocą działaczy nielegalnej syjonistycznej organizacji Bricha (hebr. ucieczka), której struktury istniały w Polsce od 1944 r. Ważnymi punktami przerzutowymi Brichy były: Szczecin, Kłodzko, Mieroszów, Zgorzelec, Żary, Kudowa. W wyniku wydarzeń w Kielcach doszło do nieformalnego porozumienia pomiędzy najwyższymi władzami w kraju i syjonistami, organizującymi nielegalną emigrację. Na jego podstawie otwarto dla Żydów polsko-czechosłowackie przejścia graniczne w Kudowie i Mieroszowie. Tylko w lipcu-wrześniu 1946 r. przez odcinek dolnośląski wyemigrowało 68 680 Żydów, a kolejne 23 520 nielegalnie opuściło kraj przez Szczecin. Granicę z Czechosłowacją przekraczało codziennie kilkanaście grup liczących łącznie 500-800 osób. Teren w rejonie Kłodzka, Kudowy i Wałbrzycha przypominał koczownicze obozowiska, w których Żydzi oczekiwali na dogodny moment dla przekroczenia granicy. Szlaki wiodły do Nachodu i dalej pociągiem do Cheb i Asch − miasteczek położonych blisko granicy czechosłowacko-niemieckiej. Dalej emigrujący udawali się do licznych obozów DP, skąd próbowali przedostać się do Palestyny.

Stan taki trwał do przełomu 1946/1947 r., gdy komunistyczne władze w Warszawie, pod naciskiem dyplomacji brytyjskiej (Wielka Brytania sprawowała wówczas mandat nad Palestyną), zdecydowały się zamknąć granicę. Z pomocą Brichy do końca trwania tajnej umowy Polskę opuściło około 140 tys. Żydów. Wiosną 1947 r. na Dolnym Śląsku znajdowało się około 52 tys. ludności żydowskiej (47% ogółu w kraju), w Szczecinie już tylko 6 tys. osób (6,8%). Kolejne dwa lata były dla pozostającej w kraju społeczności żydowskiej okresem normalizacji, jednak wydarzenia w Kielcach i masowy exodus zniweczyły marzenia tych, którzy uwierzyli w możliwość budowy „żydowskiego osiedla” w Polsce.

Koniec iluzji

Od 1948 r. kurs polityki ZSRR wobec powstałego państwa Izrael ulegał stopniowo zmianie, ewoluując ku otwartej wrogości i walce z syjonizmem. Wielka polityka skutkowała stopniowym ograniczaniem Żydom możliwości swobodnego rozwoju w powojennej Polsce. Pod koniec lat 40-tych koncepcja „żydowskiego osiedla” na Ziemiach Zachodnich stała się niewygodnym epizodem. Jej wielki zwolennik, Jakub Egit, w swoich wspomnieniach zatytułowanych Grand Ilusion („Wielka iluzja”) wspominał, że pierwszym zwiastunem tych zmian była sprawa wycofania ekspozycji poświęconej śląskim Żydom, która w 1948 r. miała stać się częścią wystawy Ziem Odzyskanych. Wizytujący wystawę pracownik wrocławskiego UB w następujących słowach zwrócił się do czuwającego nad całością prac Egita: „Towarzyszu Egit, wam się wydaje, że jesteście w Izraelu. Ten pawilon byłby odpowiedni w Tel Awiwie, ale tu jest Polska”. Wkrótce działacz usłyszał zarzuty o nacjonalizm, propagowanie żydowskiej odrębności i… próbę uczynienia z Dolnego Śląska drugiego Izraela. W 1949 r. kierownictwo PPR podjęło szereg decyzji mających na celu likwidację lub upaństwowienie instytucji i placówek żydowskich. Zdelegalizowano wszystkie żydowskie partie i organizacje społeczne, zezwolono także na kolejną akcję emigracyjną (1949/1950). Odgórnie zarządzone działania położyły kres autonomii „żydowskiej ulicy”. Z roku na rok coraz mniejszą społeczność żydowską na Ziemiach Zachodnich ostatecznie rozproszyły kolejne fale szykan i emigracji. Symbolicznym końcem powojennego życia żydowskiego w Polsce stał się Marzec 1968 r.

 

Korekta językowa: Anna Bartoś




Mechanizm kozła ofiarnego w narracjach o wydarzeniach Marca’68

MAREK WOŹNIAK

Mechanizm kozła ofiarnego w narracjach o wydarzeniach Marca’68*

Przypadająca w tym roku pięćdziesiąta rocznica tzw. wydarzeń marcowych sprzyja moim zdaniem nie tylko próbom opisu/przypomnienia faktów i procesów, które miały miejsce w Polsce w roku 1968, ale także refleksji – zwłaszcza biorąc pod uwagę aktualny kontekst związany z kryzysem relacji polsko-izraelskich, a będący konsekwencją nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej i niezbyt udanych wysiłków podejmowanych przez rządzących „zmierzających” do złagodzenia jego skutków (do czego wrócę jeszcze w zakończeniu) – nad obecnymi w szeroko rozumianej przestrzeni publicznej wizerunkami/obrazami „Marca’68” oraz strategiami interpretacji wydarzeń. Zakładając, że niezwykle skutecznym narzędziem służącym ich wyjaśnieniu może okazać się propozycja René Girarda, który w swoich pracach zaproponował patrzenie na pojawiające się we wszystkich kulturach kryzysy przez pryzmat fenomenu kozła ofiarnego oraz opisał obecne w nim mechanizmy, w swoim tekście spróbuję pokazać, w jaki sposób dyskursy, a co za tym idzie także obecne w nich interpretacje i wyjaśnienia, adaptują na swoje potrzeby uniwersalne w swojej naturze elementy procedury opisanej przez francuskiego antropologa.

Nie podejmując się w tym miejscu całościowej rekonstrukcji myśli/propozycji Girarda, przypomnę w tym miejscu jedynie, że definiując kozła ofiarnego, przytacza słowa Kajfasza zawarte w Ewangelii św. Jana: „Lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze…” (Girard 1987, 163), co w jego przekonaniu oznacza, iż pojęcie to zawiera w sobie założenie o niewinności ofiary, kolektywną nienawiść, która się na niej skupia, oraz kolektywnie realizowany efekt owej nienawiści (tamże, 62). R. Girard wskazuje na cztery podstawowe stereotypy prześladowcze, których istnienie (występowanie), niekoniecznie wszystkich jednocześnie, sprzyja pojawieniu się fenomenu kozła ofiarnego. Są to: stereotyp kryzysu odróżnorodnienia; stereotyp zbrodni odróżnorodniających (stereotyp oskarżycielski); stereotyp znaków selekcji ofiarniczej, czyli cech odróżnorodnienia; stereotyp samej przemocy – więcej o mechanizmie i jego funkcjonowaniu (tamże, 21-37).

Genezy mechanizmu kozła ofiarnego, zdaniem Girarda, możemy poszukiwać w warunkach narastającego konfliktu społecznego. Konfliktu prowadzącego – przynajmniej w oczach niektórych jego uczestników – do kryzysu ustalonych/wynegocjowanych społecznie/historycznie fundamentalnych wartości (kulturowych), powszechnie akceptowanych oraz postrzeganych jako trwałe i niezmienne.

W mojej opinii, wynikającej z założonych celów niniejszego tekstu, istotny staje się − przypomnę − nie tyle opis samych wydarzeń, co ukazanie, w jaki sposób historyk/badacz w konstytuowanym przez siebie wizerunku przeszłości (narracji historycznej) adaptuje schemat funkcjonowania fenomenu do wyjaśnienia wydarzeń, zjawisk, procesów mających miejsce w przeszłości. W takiej perspektywie przedmiotem moich zainteresowań stają się dla mnie dwa rodzaje tekstów, w których – z jednej strony – dochodzi do nadawania atrybutów girardowskiego kozła ofiarnego postaciom, zjawiskom, faktom, ale także takich – z drugiej strony – które sięgają po uniwersalny schemat interpretacyjny, obecny w mechanizmie opisanym przez R. Girarda. Spróbuję zatem wskazać narracje, które odsłaniają i wydobywają na światło dzienne, niekiedy zawstydzające, sytuacje związane ze stosowaniem w życiu społecznym schematu kozła ofiarnego, oraz takie, w których dostrzec możemy próby kreowania swoistego kozła ofiarnego w sytuacjach i w związku z pewnymi postaciami czy zjawiskami, które z ofiarą albo nie miały nic wspólnego lub też to one stały za przemocą narodzoną w wyniku zastosowania mechanizmu kozła ofiarnego. Niezależnie od innych okoliczności schemat kolektywnej przemocy Girarda, jako teoria próbująca wyjaśnić niektóre zjawiska społeczne, w moim przekonaniu może się stać interesującym punktem wyjścia do interpretacji tekstów kultury (źródeł historycznych) dotychczas niezauważanych przez profesjonalnych historyków/badaczy lub też służyć reinterpretacji już wcześniej rozpoznanych, ale odmiennie odczytywanych.

Kontekst

Spróbujmy zatem zobrazować pokrótce działanie identyfikowanych przez Girarda mechanizmów na gruncie konkretnych wydarzeń historycznych, abstrahując na razie od możliwych ich interpretacji przez historyków. Nie budzi bowiem moim zdaniem żadnych wątpliwości fakt, że we współczesnej historii Polski można doszukać się, w niektórych przynajmniej wydarzeniach, mechanizmów przenoszenia agresji zrodzonej w wyniku narastającego kryzysu oraz społecznego poczucia zagrożenia i chaosu. Jednym z takich przypadków są niewątpliwie zjawiska i procesy, które przyczyniły się do wybuchu postaw antysemickich w końcu lat 60-tych. Z mojej perspektywy źródła antyżydowskich zachowań w tym okresie jednoznacznie wpisują się w mechanizm przemieszczania agresji, której nie można było skierować przeciw rzeczywistym wrogom. Niezadowolenie z sytuacji w kraju, potęgowane poczuciem bezsilności, nie znajdując ujścia w atakowaniu faktycznych sprawców trudności doświadczanych na co dzień, sprawiły, że część społeczeństwa zwróciła się przeciw wrogowi zastępczemu, wskazanemu przez władzę jako zagrożenie Polski/polskości oraz tradycyjnych wartości, a same akty przemocy – także tej symbolicznej – okazały się elementem korzystnym – zwłaszcza w wymiarze politycznym i społecznym – przede wszystkim z punktu widzenia rządzących. Jest przy tym oczywiste, że w żaden sposób nie usprawiedliwia to oczywiście negatywnych zachowań, bo nie zmienia to faktu, że aby mogły mieć miejsce, muszą trafić na – nawet jeśli są one głęboko ukryte/skrywane – sprzyjające „wyposażenie mentalne”.

Nie aspirując do całościowego opisu wydarzeń marcowych – w moim przekonaniu w wystarczającym stopniu uczynili to (w ciągle aktualnych pracach) m.in. J. Eisler (1991, 2006), P. Osęka (1999, 2008) czy M. Mazur (2004) – przypomnę jedynie, że kryzys władzy, narastający po śmierci Stalina, a spotęgowany po XX Zjeździe KPZR, sprawił, że partia komunistyczna musiała szukać nowych instrumentów rządzenia. Wydarzenia związane z odwilżą lat pięćdziesiątych, społeczne próby demokratyzacji systemu w latach sześćdziesiątych postawiły elity rządzące w niełatwym położeniu. Trudności ekonomiczne wpływały nie tylko na złożoną sytuację partii, ale i potęgowały negatywne nastroje społeczne. Abstrahując od tego, komu nastroje antyżydowskie potrzebne były bardziej, warto jednak pamiętać, że niezależnie od tego, czy uznamy ich wywołanie za przejawy toczącej się rywalizacji wewnątrzpartyjnej czy też za sposób na odwrócenie uwagi społecznej od narastających trudności lub od wysiłków części społeczeństwa zmierzających do liberalizacji systemu (Mazur 2004, 101), sam mechanizm wywołania nastrojów antyżydowskich pozostaje niezmienny. W opinii K. Kersten propozycje usuwania osób pochodzenia żydowskiego z ważniejszych stanowisk, nie tylko „wskazywały winnych zaistniałej sytuacji” i „pouczały jak zażegnać kryzys”, ale służyły także uwierzytelnieniu „polsko-narodowego charakteru władzy” w momencie, gdy władza postrzegana była przez pryzmat „stosunków poddańczych ZSRR – Polska”, odwracając jednocześnie uwagę od istotnych problemów wewnętrznych. W ten sposób zmistyfikowana, „sztucznie wykreowana kwestia żydowska” stała się niezwykle użytecznym narzędziem zarządzania/zarządzających ówczesnym kryzysem/kryzysami (Kersten 1992, 159).

Właśnie w takich warunkach W. Gomułka nazywa „syjonistów” piątą kolumną Izraela w Polsce, która „działa na rzecz swojego, a wrogiego nam państwa” (Hillebrandt 1986, 41), a nie zapominajmy, że etykiety „syjonisty” i „Żyda” funkcjonowały w świadomości społecznej zamiennie. Co więcej, jak dowodzi M. Mazur: „Propaganda usiłowała udowodnić tezę, że antysyjonizm w Polsce Ludowej nie ma nic wspólnego z antysemityzmem. Tworzono wrażenie, iż publikacje prasowe wyłącznie demaskowały tendencje syjonistyczne oraz były jak najdalsze od antysemityzmu. Dzięki zastosowaniu takiej konstrukcji, antysyjonizm stawał się zakamuflowanym antysemityzmem, a pojęcia te nabierały cech synonimiczności” (Mazur 2004, 224).

Ludziom wskazywano winnych ich codziennych trudności, poczucia zagrożenia i frustracji. Potępiano przy tym środowiska „syjonistyczne”, które zdaniem władzy (ale i części społeczeństwa) opowiadały się za „agresorem izraelskim” (wydarzenia związane z sześciodniową wojną izraelsko-arabską z czerwca 1967), „burzycielem porządku”, za „imperializmem” (Paczkowski 1995, 362). Do opinii społecznej przedostają się informacje o osobach pochodzenia żydowskiego „otwarcie opowiadających się za Izraelem”. Rozpoczyna się konsekwentna „demaskacja syjonistów” w urzędach, w administracji, w wydawnictwach (tamże). „Na zebraniach aktywu dowodzi się, że syjonistyczna agentura sprowokowała zajścia na uniwersytetach” (Kąkol 1968, 39). W obiegu publicznym pojawiają się informacje o nasilaniu się „ordynarnej i bezczelnej propagandy antypolskiej, uprawianej i inspirowanej przez koła syjonistyczne ściśle współpracujące z odwetowcami i NRF-em” (Kąkol 1968, 39). Na łamach prasy pojawiają się opinie, że wydarzenia marcowe to „próba zamachu stanu grup powiązanych z ośrodkami syjonistycznymi”, które „usiłowały w sposób zorganizowany doprowadzić, pod hasłami demokratycznymi i patriotycznymi, do nasilenia manifestacji i starć ulicznych” (Hillebrandt 1986, 66).

Oskarżenia tego rodzaju pojawiają się we wszystkich rodzajach środków masowego przekazu. Zarzuty, pomówienia, plotki, niesprawdzone informacje rozprzestrzeniają się błyskawicznie. Potwierdzają je najwyższe autorytety w państwie (Mazur 2004, 235). Konstruowanie takiego obrazu rzeczywistości okazało się – i znalazło oddźwięk w sporej części społeczeństwa – niezwykle skutecznym środkiem na wywołanie pożądanych przez władzę zachowań i odwrócenia uwagi od faktycznych przyczyn społecznego niezadowolenia.

Kozioł ofiarny a narracja (historyczna)

Zgodnie z koncepcją R. Girarda istnieją dwa rodzaje tekstów odnoszących się do fenomenu/zjawiska kozła ofiarnego. Wszystkie mówią o ofiarach, lecz nie wszystkie wskazują/sugerują, że ofiara jest kozłem ofiarnym. Przykładowo ewangelie wyraźnie nazywają ofiarę kolektywnej przemocy kozłem ofiarnym. Używają na określenie Jezusa takich metafor, jak: Baranek Boży; Kamień odrzucony przez budowniczych; Ten, który cierpi za wszystkich. Teksty tego rodzaju zdaniem Girarda przedstawiają zniekształcenia prześladowcze jako „to, w co nie należy wierzyć”. W innych natomiast rodzajach narracji, nazywając ofiarę kozłem, nadajemy tekstowi odmienny sens, negujemy sens nadany źródłu przez samego autora. On bowiem przedstawia wizje prześladowcze „jako prawdziwe, jako to, w co należy wierzyć”. Kozłem ofiarnym ujawnionym przez tekst jest kozioł ofiarny obecny w tekście i dla tekstu. Natomiast kozłem ofiarnym, którego sami musimy wykryć, jest kozioł ofiarny tekstu. Nie może się w nim ukazać, gdyż wszystkie wątki tekstu są podporządkowane efektowi kozła ofiarnego – wpływając na strukturę tekstu, nie może być równocześnie jego tematem (Girard 1987, 171). W tym drugim przypadku zasadnicze cele takiego aktu twórczego wydają się być jasne i są – mocno upraszczając problem – związane z funkcjami spełnianymi bądź przypisywanymi fenomenowi kozła ofiarnego. Nie da się bowiem ukryć, iż mechanizmu kozła ofiarnego, który w przekonaniu władzy/zarządzających kryzysem wydaje się być skutecznym narzędziem przywracania ładu społecznego, spełnia wiele istotnych funkcji, przede wszystkim regeneracyjnych, na gruncie wspólnoty społecznej. Najbardziej fundamentalna w tym przypadku jest funkcja integracyjna. Kryzysy sprzyjające odwoływaniu się do ofiary zastępczej, jako środka na normalizację sytuacji, stają się bowiem, dzięki wspólnie podejmowanym przez ludzi działania – magiczne środki ofiarnicze – zjawiskami sprzyjającymi (re)integracji wspólnoty.

Kozioł ofiarny w tekście

Pewna część narracji w próbach wyjaśnienia wydarzeń Marca’68, dość wyraźnie adaptująca w swoich interpretacjach elementy mechanizmu kozła ofiarnego, postrzega nastroje antysemickie jako wynik manipulacji czyniących z Żydów niewinne ofiary. Przykładowo J. Eisler pisze: „Twierdzono, że Żydzi narazili państwo na duże straty finansowe […]. Równocześnie głoszono, że byli to stalinowcy, którzy obecnie stworzyli silny ośrodek syjonistyczny” (Eisler 1991, 340). Wykreowany obraz rzeczywistości zdaniem Eislera sugerował, że Polska miała być rządzona przez „Żydów w interesie światowego Żydostwa”. W jego świetle „H. Minc miał kontrolować życie gospodarcze, J. Berman − aparat bezpieczeństwa, R. Zambrowski natomiast aparat partyjny”. W ten sposób sugerowano, że te sfery życia, w których społeczeństwo dopatrywało się najbardziej jaskrawych objawów kryzysu, opanowane są przez Żydów, a stąd niedaleko już do wniosku, kto jest odpowiedzialny za zaistniałe kłopoty. A zatem: kryzys ekonomiczny to wynik złej polityki Minca, „Żyda niekoniecznie Polsce służącego”; „terror dotykający swym okrucieństwem większą część społeczeństwa to również konsekwencja nadmiaru władzy spoczywającej w rękach Żyda – Bermana”, a „wynaturzenia w działaniu partii, jej alienacja od mas, to także skutek błędnej i antypolskiej polityki kolejnego Żyda – Zambrowskiego” (Eisler 1991, 145).

W podobnym tonie wypowiada się K. Kersten, której zdaniem frakcja konserwatywna PZPR „[…] zakładała zdławienie kryzysu przy użyciu siły sprzęgniętej z demagogią populistyczną i kryptosemicką, dla otumanienia społeczeństwa wykorzystującą m.in. wypróbowaną metodę kozłów ofiarnych. Zbitka zbrodnie stalinowskie − Żydzi miała skierować emocje społeczne w łożyska antysemickie” (Kersten 1992, 159). W analogiczny sposób wydarzenia Marca’68 wyjaśnia A. Paczkowski: „Przez cały kraj przetaczała się fala […] masowych seansów nienawiści w urzędach; potępiano syjonizm, ale często domagano się też usunięcia jego nosicieli. Ten nurt marca miał cele nader doraźne: chodziło o […] eliminację części starej elity i rewizjonistów oraz wszelkiej maści liberałów” (Paczkowski 1995, 369). W narracjach tego typu pojęcia: „syjonista”, „rewizjonista”, „liberał”, „sługus imperializmu” utożsamiane były wszystkie z tym samym – „wszędobylskim żydostwem” (tamże). Inspiratorom i organizatorom, specom od prowokacji czy cynicznym wichrzycielom i politykom ujawnionym przez właściwe organa, jak o nich mówiono, przypisywano żydowskość, co zdaniem K. Kersten sygnowano odpowiednimi aluzjami lub słowem „syjonista, które zastępowało słowo Żyd” (Kersten 1992, 143).

A. Paczkowski, który postrzega stwarzanie nastrojów antysemickich m.in. jako rywalizację wewnątrz partyjnych grup, o nagonce na syjonistów powiada, że „[…] zaczynała się następna faza starcia, którego głównymi uczestnikami byli w istocie z jednej strony połączone siły partyzantów, a z drugiej rewizjoniści […], a ciosy spadały na osoby pochodzenia żydowskiego lub uznane za takie”, co dokumentuje słowami W. Gomułki: „[…] są to ci sami znienawidzeni wrogowie Polski Ludowej […], różni pogrobowcy starego ustroju, rewizjoniści, syjoniści, sługusy imperializmu” (Paczkowski 1995, 362-363).

Mocno zakorzeniona nienawiść do komunistów i pamięć o nie tak dawnych ekscesach „bezpieki” zdaniem Paczkowskiego „[…] ułatwiała uznanie za głównych wrogów narodu tych, na których ciążyła odpowiedzialność za lata stalinowskie. Syjoniści, rewizjoniści i niepoprawni reakcjoniści, wymieszani razem, stali się klasycznym kozłem ofiarnym, na którego zrzucono winę za istniejący − a budzący powszechne niezadowolenie − stan rzeczy” (Paczkowski 1995, 370). Na mechanizmy te zwraca uwagę także J. Eisler, który zauważa, że „Moczar i jego zwolennicy nie przeoczyli wówczas żadnej okazji, aby pozbyć się swoich przeciwników, stosując działania prowokatorskie, chętnie posługując się donosem i fabrykowanymi dowodami. O żydostwo oskarżano wielu działaczy partyjnych, nie pomijając premiera Cyrankiewicza czy Spychalskiego” (Eisler 191, 130).

Z kolei K. Kersten dostrzega, że scenariusz Marca ’68 kształtował się w atmosferze kryzysu zaufania do władzy, a jego autorzy sięgnęli do „gorącej materii wartości narodowych”, operowali „emocjami, obsesjami i uprzedzeniami”, wykorzystywali mity głęboko zakorzenione w polskiej świadomości. „W latach 1956 i 1968 antysemickie impulsy płynące z określonych kręgów władzy pojawiały się w warunkach rosnącej aktywności społeczeństwa, nigdy ostatecznie nieujarzmionego. W dość regularnych odstępach czasu, co 10-12 lat, dochodziło do zrywów, które mogły zagrozić egzystencji systemu totalitarnej władzy. Ale we wszystkich tych buntach (1956, 68, 70, 76, 80) pojawiały się hasła wyrażające zbitkę: Żydzi − władza. Można je było spotkać w zawoalowanej postaci w partyjnych gazetach, ale nigdy na transparentach […]” (Kersten 1992, 157; 161-162).

Przedstawione powyżej ilustracje dość wyraźnie pokazują, że jeden z dyskursów podejmujących się opisu i wyjaśnienia kryzysów w PRL-u nie tylko wprost posługuje się pojęciem kozła ofiarnego, ale także sięga po zasadnicze elementy mechanizmu przedstawionego przez Girarda. Czyni tak, m.in. opisując generowanie się nastrojów antysemickich w świadomości społeczeństwa polskiego jako wynik działań partii komunistycznej stojącej w obliczu problemu utrzymania systemu i powstrzymania negatywnych z punktu widzenia władzy zjawisk społecznych, które mogłyby zagrażać istniejącemu porządkowi. Dyskurs ten otwarcie wskazuje na Żydów jako niewinne ofiary opowieści stworzonej przez władze na potrzeby kryzysowych sytuacji, przedstawiając ich jednoznacznie jako kozły ofiarne, „ofiarowane” w imię zaspokojenia społecznej potrzeby ładu i poczucia bezpieczeństwa.

Nie zmienia to jednak faktu, co spróbuję pokazać niżej, że inna część narracji opisuje kryzys roku ʼ68 również w kategoriach mechanizmu kozła ofiarnego, ale w ich ujęciu/interpretacji ofiarami nie są syjoniści, rewizjoniści, opozycja, ale społeczeństwo polskie czy szerzej Polska Ludowa, a przynajmniej tak chcą być odczytywane. Narracje tego rodzaju nie tylko ukrywają faktycznie istniejącego kozła ofiarnego, ale jednocześnie konstytuują swoje własne ofiary, wykorzystując przy tym szeroko zakorzenione w świadomości społecznej uprzedzenia i stereotypy.

Kozioł ofiarny tekstu

Pisząc o kryzysach lat 50-tych, A. Czubiński twierdzi, że: „W atmosferze odwilży pojawił się tzw. problem żydowski. Wiele osób tej narodowości pełniło do tego czasu czołowe funkcje w partii oraz w rządzie i ponosiło bezpośrednią odpowiedzialność za łamanie prawa i nadużycia władzy. W 1956 roku niektórzy ci działacze próbowali dowieść, że cała odpowiedzialność spada na system stalinowski, podsycali nastroje antyradzieckie” (Czubiński 1987, 358). Czubiński wskazuje również na mający miejsce w latach następnych „ostry atak kół syjonistycznych na Zachodzie na polskie władze”. Koła te jego zdaniem próbowały „skierować nastroje opinii publicznej przeciwko Polsce”, utrudniając jej działania na forum międzynarodowym, tak w aspekcie politycznym, jak i ekonomicznym (Czubiński 1987, 366). Daje tym samym wiarę twierdzeniom ówcześnie rządzących, którzy sugerowali, że „sygnały o wrogim działaniu syjonistów” pojawiły się już przed rokiem 1967 w postaci „ordynarnej i bezczelnej propagandy antypolskiej, inspirowanej i uprawianej w ścisłej współpracy z odwetowcami i NRF-em”, a władzę do „wyłożenia kart na stół skłoniła dopiero zorganizowana i inspirowana przez syjonistów ruchawka” (Kąkol 1968, 39-41).

W próbach wyjaśniania wydarzeń marcowych dyskursy tego rodzaju sięgają przede wszystkim po argumenty ośrodka władzy. B. Hillebrand, pisząc o wydarzeniach marcowych, przytacza słowa K. Kąkola: „Mieliśmy do czynienia z próbą zamachu stanu. Grupa zakonspirowana, powiązana z ośrodkami syjonistycznymi, usiłowała w sposób zorganizowany doprowadzić pod hasłami patriotycznymi i demokratycznymi do nasilenia manifestacji i starć ulicznych” (Hildebrandt 1986, 66). W efekcie Hillebrand za źródło ówczesnych napięć w polskim życiu politycznym i na arenie międzynarodowej uznaje „okrutną antypolską kampanię ze strony kręgów syjonistycznych” (tamże, 58).

Podobnie zdaniem T. Walichnowskiego wydarzenia marcowe wynikły z „inspiracji reakcyjnych elementów syjonistycznych i bankrutów politycznych” i doprowadziły do „licznych, nieodpowiedzialnych wystąpień antypartyjnych i antypaństwowych […]. Wydarzenia te spotkały się jednak ze zdecydowanym zdemaskowaniem i potępieniem prowodyrów syjonistycznych przez społeczeństwo polskie” (Walichnowski 1968, 27).

W opinii A. Romanowskiego kryzys na Bliskim Wschodzie postawił część obywateli polskich żydowskiego pochodzenia w „dwuznacznej sytuacji”. Ich sympatie polityczne były „wyraźnie określone i nie kryli swojego zadowolenia z sukcesu agresora izraelskiego”, a „dawali temu wyraz nie tylko w prywatnych rozmowach, jak i urządzając przyjęcia na cześć izraelskiego zwycięstwa nawet w miejscach swojej pracy” (Romanowski 1986, 17). Dla uwiarygodnienia stawianych tez przytacza słowa Gomułki, w których nazywa syjonistów „piątą kolumną Izraela” w Polsce, oraz ujawnia, że wśród „nielicznego co prawda”, ale „politycznie odgrywającego wielką rolę” środowiska działaczy partyjnych żydowskiego pochodzenia od dłuższego czasu narastały nastroje niechęci do partii” (tamże). Pisząc o rewizjonistach/syjonistach, Romanowski powiada, że „polityczni prominenci sprzed 56 roku, kiedy sami mieli władzę, głosili potrzebę stosowania rządów silnej ręki, aprobowali bez zastrzeżeń politykę represji wobec przeciwników politycznych, godzili się z metodą społecznego napiętnowania […]. Po 1956 roku nie pomijali żadnej okazji do […] osłabienia pozycji socjalistycznej Polski na arenie międzynarodowej”. „Stalinowcy”, jak pisze, wychowywali młodzież, tworząc „ośrodki rewizjonistycznego drenażu mózgów […] w kręgach akademickich, jak i w szkołach średnich” (Romanowski 1986, 18). Zdaniem Romanowskiego „sojusz rewizjonistów i syjonistów” zrodził się na gruncie „negacji i wrogości do systemu politycznego”, który ukształtował się w PRL-u po 1956 roku. Jego celem było wewnętrzne osłabienie Polski, a skutkiem działań destrukcyjnych − wywołanie poczucia zagrożenia: „przeświadczenia, że kierownictwo partii i rządu nie cieszy się poparciem społeczeństwa, że nie potrafi rozwiązać podstawowych problemów społeczno-gospodarczych kraju” (tamże, 36).

Wypowiadając się w podobnym tonie, T. Walichnowski dopowiada, że „syjoniści w porozumieniu z imperializmem” prowadzili „wybitnie antypolską propagandę”, „oskarżano naród Polski o kolaborację z Niemcami hitlerowskimi, o antysemityzm, o prześladowania Żydów przed II wojną światową i w latach powojennych. […] Zarówno opinia publiczna, jak i władze polskie zdecydowanie opowiedziały się przeciwko nasilaniu się w latach 1967-68 u obywateli polskich żydowskiego pochodzenia postaw nacjonalistycznych, wyrażających się w popieraniu agresorów izraelskich i rozpowszechnianiu syjonistycznych oszczerstw przeciw narodowi polskiemu” (Walichnowski 1986, 192). W innym miejscu dodaje, że kryzys ekonomiczny lat 1968-70, próbowały „wykorzystać w propagandzie antysocjalistycznej ośrodki dywersji ideologicznej na Zachodzie”, a najbardziej „agresywne stały się ośrodki syjonistyczne”, ściśle powiązane z Izraelem: „Imputowały Polakom rzekomo wrodzony antysemityzm, szerząc oszczerstwa pod adresem narodu polskiego, usiłowali doprowadzić społeczeństwo do stanu frustracji” (Walichnowski 1984, 272). Jego zdaniem próby te, choć nieudane, poprzez „poróżnienie studentów z partią i narodem” przynieść miały „umocnienie pozycji syjonizmu w kraju”. Przytacza przy tym fragmenty wystąpień polityków żydowskich, opublikowanych w prasie zachodniej, w których odczytuje wezwanie do „wszystkich Żydów na całym świecie, aby działali na rzecz ich wspólnej ojczyzny – Izraela”, co miało być potwierdzeniem tezy, że mniejszość żydowska to „syjoniści, szpiedzy, agenci Izraela, który przez nich ingeruje w sprawy polskie” (Walichnowski 1968, 15-19; 27-28).

Po podobne argumenty sięga W. Ważniewski, kiedy relacjonując poparcie przez Polskę rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ z listopada 1967, domagającej się wycofania wojsk izraelskich z okupowanych terenów arabskich, stwierdza, że spowodowało to „otwarte wystąpienia rewizjonistów w Polsce, jednocześnie ujawniając ich syjonistyczne powiązania oraz rodowody” (Ważniewski 1982, 87). Z kolei „demaskując” cele i „autorów” wydarzeń marcowych, dostrzega, że „wystąpienia marcowe były od lat przygotowywane, a prawie gotowy ich scenariusz był opracowany już jesienią 1967 roku, głównie przez mózgi wyższego rzędu − część profesorów, rzekomych liberałów, wytrawnych graczy politycznych odsuniętych wcześniej od władzy” (tamże, 91). Niestety nie wiedziała o istnieniu owego scenariusza „studencka młodzież”, która uległa „manipulacji wrogich ośrodków” i zupełnie nieświadomie stała się aktorem zajść na uniwersytetach. Na szczęście „»Trybuna Ludu« i partia ujawniła społeczeństwu i studentom, kto stoi za prowokacją” (Ważniewski 1982, 94) Głównymi „inspiratorami” zajść zostali okrzyczani przede wszystkim profesorowie UW, którzy – jak pisze Ważniewski – w latach czterdziestych i pięćdziesiątych pracowali w „aparacie znienawidzonego terroru stalinowskiego”, a potem „skierowani do pracy naukowej na UW w celu umacniania pionu ideologicznego, zgodnie zaatakowali światowej sławy naukowców polskich”, pozbawiając ich możliwości prowadzenia wykładów, a „przy pomocy wybranych cytatów z prac Stalina obalali »burżuazyjną naukę« polską, […] stali się monopolistami humanistki polskiej”. W rezultacie działań władzy, jak twierdzi Ważniewski, „główni nosiciele rewizjonizmu i syjonizmu zostali zdemaskowani”. Kiedy zaś „społeczeństwo dowiedziało się już ze środków masowego przekazu, kto stoi za tymi prowokacjami”, zrodził się „masowy ruch potępienia dla syjonistów, kierujących grupami zdezorientowanej młodzieży” (tamże, 94-95).

***

Podsumowując, warto zauważyć, że w narracjach podejmujących się prób opisu i zrozumienia kryzysów w Polsce w okresie PRL, w tym także wydarzeń marcowych, możemy zidentyfikować dwa (podstawowe) rodzaje dyskursu. Pierwszy wprost posługuje się terminami girardowskiego fenomenu, a ofiary różnych form przemocy są w nich nazywane kozłami ofiarnymi, na które przenoszona jest agresja nagromadzona we wspólnocie w wyniku istniejącego kryzysu. W drugim natomiast, nazywając ofiarę kozłem ofiarnym, nadajemy im sens inny, niż oczekuje od nas autor: kozioł ofiarny jest w nich elementem struktury, a przez to nie może być równocześnie ich tematem.

Z interesującego nas punktu widzenia w tekstach prześladowczych – w naszym przypadku to dyskursy, w których kozioł ofiarny jest elementem struktury tekstu – szczególnie mocno obecne są dwa stereotypy, a więc stereotyp zbrodni odróżnorodniających (stereotyp oskarżycielski) oraz stereotyp znaków selekcji ofiarniczej, czyli cech odróżnorodnienia. I choć na przestrzeni dziejów tracą swą siłę oddziaływania przedstawienia prześladowcze oraz zmieniają się tak rodzaje zbrodni, jak i specyficzne stygmaty ofiarnicze decydujące o wyborze ofiar, nie oznacza to jednak, że maleje liczba ofiar (kozłów ofiarnych), a gwałty i przemoc stają się mniej intensywne. Tak jak zbrodnie ciągle są zbrodniami przeciwko fundamentom kulturowego i społecznego porządku, prowadzącymi do degradacji/zniszczenia istniejących stosunków międzyludzkich i identyfikowane są jako źródło sytuacji kryzysowej, tak wśród znaków selekcji ofiarniczej ciągle aktualne pozostaje wskazane przez Girarda kryterium kulturowe (mniejszości narodowe), religijne (mniejszości religijne) i czysto fizyczne (choroba, kalectwo – karzeł reakcji). To za nimi kryją się postawy prześladowcze. W wymienionych wyżej egzemplifikacjach faktyczne ofiary oskarża się m.in. o stworzenie silnego ośrodka syjonistycznego, działania w interesie światowego Żydostwa, zbrodnie stalinowskie, syjonizm, prowokacje, wichrzenie, nienawiść do demokracji, kalanie niewinnie przelanej krwi, przy pomocy najnikczemniejszych zbrodni plamienie imienia Polski, wtrącanie kraju w odmęt anarchii, wojny domowej, poparcie finansowe i moralnie przez Londyn i Waszyngton, zorganizowanie i inspirowanie syjonistycznej ruchawki, okrutną antypolską kampanię, rewizjonistyczny drenaż mózgów, rozpowszechnianie syjonistycznych oszczerstw przeciw narodowi polskiemu. Natomiast wśród znaków selekcji ofiarniczej spotykamy m.in. stalinowców, syjonistów, rewizjonistów, wszelkiej maści liberałów, pogrobowców starego ustroju, sługusów imperializmu, Raczkiewiczów, Andersów, sługusów hitleryzmu, krwawych najmitów krwiożerczego kapitalizmu faszystowskiego. Znaki selekcji ofiarniczej – w momencie, kiedy używa się ich w kontekście szczególnego rodzaju zbitki pojęciowej opartej na stereotypach i uprzedzeniach – bardzo często stają się również zbrodniami. Stalinista to przecież nie tylko zwolennik władzy/rządów Józefa Stalina, ale przede wszystkim „okrutny wykonawca zbrodniczych planów i prześladowań reżimu totalitarnego”. W tym sensie za używanymi w tego typu tekstach prześladowczych etykietami – syjoniści, Raczkiewicze, Andersy – kryją się określone cechy, tak fizyczne (wystarczy spojrzeć na ich ówczesne karykatury, aby stwierdzić ich nieludzką wręcz powierzchowność), jak i mentalne/charakterologiczne, odróżniające od „zdrowej, patriotycznej, przepełnionej umiłowaniem do ojczyzny i sprawujących w niej rządy większości społeczeństwa”. Etykiety przypisywane odpowiedzialnym za zbrodnie nie są jedynie nazwami własnymi, ale stają się identyfikatorami, które wskazują nie tylko winnych, ale i popełniane przez nich akty przeciw tradycji/kulturze/cywilizacji/społeczeństwu/Polsce.

Strach, potęgowany poczuciem niepewności, sprzyja poszukiwaniu nieskomplikowanych wyjaśnień i rozwiązań. W takiej sytuacji władza/jej instytucje, dostarczając prostych odpowiedzi na pytania o przyczyny kryzysów (realnych i wykreowanych) i wskazując winnych, nie tylko nadaje światu/rzeczywistości/przeszłości określone, zgodne z jej potrzebami sensy i znaczenia, legitymizując i usprawiedliwiając swoje działania, ale jednocześnie kanalizuje aktywność społeczeństwa w pożądanym przez siebie kierunku. I nie będzie to odkrywcza teza, że najłatwiejszą drogą wyjaśnienia (czasem niezrozumiałych i skomplikowanych w swojej genezie) kryzysów jest sięgnięcie po sprawdzone na przestrzeni dziejów rozwiązania, oferujące takie narzędzia i procedury, które dostarczają nie tylko jasnych i precyzyjnych (bo z pozoru konkretnych) wyjaśnień, ale także mobilizują społeczeństwo/grupy społeczne do podejmowania określonych działań czy przyjmowania właściwych z punktu widzenia postaw. Dostrzec w tym możemy nie tylko uniwersalną /ponadkulturową – w zrozumiały sposób opisującą świat/rzeczywistość/przeszłość – procedurę poznawczą, polegającą w tym przypadku na oswajaniu/porządkowaniu świata/rzeczywistości/dziejów poprzez nadanie mu/im dychotomicznej struktury, ale także narzędzie zarządzania społeczeństwem (regeneracja/integracja/mobilizacja).

Podsumowując: prawdy i wyjaśnienia, które kryją się za tego rodzaju dyskursem, wypaczają obraz/obrazy przeszłości, a jego struktura jest determinowana koniecznością dostarczenia jednoznacznego, pozbawionego alternatyw obrazu „świata”, w którym nie ma miejsca na wątpliwości i pytania. Zadaniu temu podporządkowane są poszczególne elementy narracji, a jej wartość, podobnie jak wartość obecnych w niej wyjaśnień, potwierdzają szczególnego rodzaju referencje właściwie dobranych autorytetów. Dyskurs tego typu zmusza do emocjonalnego odbioru, a kryjące się za nim (takie, a nie inne) założenia natury aksjologicznej służą uprawomocnieniu opartego na nich obrazu świata/przeszłości.

Przypisy:

* W tekście wykorzystuję fragmenty artykułu: M. Woźniak, Obcy/Inny jako wróg – mechanizm kozła ofiarnego jako narzędzie wyjaśniania, który wkrótce ukaże się w pracy zbiorowej Inny-obcy, pod redakcją M. Karwatowskiej, R. Litwińskiego oraz A. Siwca.

Bibliografia:

Czubiński A. (1987), Najnowsze dzieje Polski, Warszawa.
Eisler J. (1991), Marzec 1968. Geneza. Przebieg. Konsekwencje, Warszawa.
Eisler J. (2006), Polski rok 1968, Warszawa.
Girard R. (1987), Kozioł ofiarny, Łódź.
Hillebrandt B. (1986), Marzec ʼ68, Warszawa.
Kersten K. (1992), Polacy. Żydzi. Komuniści, Warszawa.
Kąkol K. (1968), Pytania i odpowiedzi, Warszawa.
Mazur M. (2004), Polityczne kampanie prasowe w okresie rządów Władysława Gomułki, Lublin.
Osęka P. (1999), Syjoniści, inspiratorzy, wichrzyciele. Obraz wroga w propagandzie Marca 1968, Warszawa.
Osęka P (2008), Marzec ʼ68, Kraków.
Paczkowski A. (1995), Pół wieku dziejów Polski, Warszawa.
Romanowski A. (1986), Marzec ʼ68, Warszawa.
Walichnowski T. (1968), Izrael, NRF a Polska, Warszawa.
Walichnowski T. (1986), Kryzysy i konflikty społeczno-polityczne w Polsce, Warszawa.
Walichnowski T. (red.) (1984), Z dziejów politycznych Polski, Warszawa.
Ważniewski W. (1982), Problemy rozwoju Polski Ludowej, Warszawa.

Korekta językowa: Anna Bartoś




Nowa podstawa programowa z historii 2018

KRZYSZTOF STYCZYNSKI

Nowa podstawa programowa z historii 2018

30 stycznia minister edukacji narodowej − Anna Zalewska podpisała rozporządzenie z podstawą programową kształcenia ogólnego dla liceum ogólnokształcącego w nowej formule, która wejdzie w życie od roku szkolnego 2019-2020.

Według tej koncepcji uczeń liceum ogólnokształcącego będzie realizował nauczanie historii w zakresie podstawowym przez cztery lata w wymiarze 2 godzin tygodniowo. W zakresie rozszerzonym zależeć to będzie od sprofilowania klas. Na przedmioty w zakresie rozszerzonym władze szkoły mają 22 godziny w cyklu (4 w klasie pierwszej, w drugiej 5, w trzeciej 7 i w czwartej 6).

Zatem, ile godzin nauczyciel dostanie do dyspozycji, zależeć będzie od planu dydaktycznego szkoły. W podstawie zostały określone treści nauczania i wymagania szczegółowe z historii stawiane nauczycielom i uczniom w procesie kształcenia. Całość zawarta jest w 59 działach tematycznych. Nauczyciel dostaje do dyspozycji tabelaryczne zestawienie treści podstawowych i rozszerzonych. Obejmują one całość historii powszechnej i historii Polski od pradziejów do XXI wieku. Są to treści, z którymi uczeń musi się zapoznać, aby uzyskać pozytywną ocenę, natomiast w zakresie rozszerzonym, aby móc zdać z powodzeniem egzamin maturalny. Podział chronologiczny obejmuje w klasie pierwszej dzieje starożytne i średniowiecze, w klasie drugiej do roku 1815, w klasie trzeciej do 1939, natomiast pozostała część w klasie czwartej. Taki układ pozwala nauczycielowi w miarę swobodnie zrealizować program. Jednak podstawa wskazuje jednoznacznie, jakie treści szczegółowe musi zrealizować, aby w przyszłości dać szansę swoim uczniom na zdanie matury.

Analiza sformułowań zapisów poszczególnych zagadnień jest w zasadzie komunikatywna i powszechnie stosowana przez nauczycieli. Niektóre zapisy jednak zmuszają do zastanowienia nad tym, co legło u podstaw takiej konstrukcji.

W dziale XLVIII w punkcie 7. znajduje się zapis: „wyjaśnia i omawia sposoby upamiętniania zbrodni obu okupantów oraz heroizm Polaków na przykładzie: (a) Muzeum Powstania Warszawskiego, (b) Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu,
(c) Polskiego Cmentarza Wojennego w Katyniu”. W tych miejscach upamiętnieni są nie tylko
Polacy, ale także inni obywatele Rzeczypospolitej, więc może lepszą formą byłoby stosowanie jednolitej terminologii „społeczeństwo polskie”, biorąc pod uwagę strukturę społeczną II RP. Tym bardziej, że w dziale XLIX w punkcie 5. jest zapis: charakteryzuje postawy społeczeństwa polskiego i społeczności międzynarodowej wobec Holokaustu, z uwzględnieniem „sprawiedliwych”, na „przykładzie…”, podczas gdy punkt 4. został ujęty w sposób następujący: „opisuje postawy ludności żydowskiej wobec Holokaustu, z uwzględnieniem powstania w getcie warszawskim”. Taki układ i rozbijanie terminologii mogą budzić zastrzeżenia co do celów takiego zabiegu.

Przed nauczycielami stoi ponowne zadanie tworzenia tysięcy nowych dokumentów, aby zadbać o spełnienie wymogów biurokratycznych. Rodzice dostaną zadanie kupna nowych podręczników i innych pomocy, które szkoła uzna za potrzebne… Szkoła natomiast musi się dostosować…, a jak to zrobi wobec permanentnego niedoinwestowania?
A kogo to obchodzi?

Korekta językowa: Anna Bartoś