O tym, co wolno, a czego nie wolno historykom

Dr Sławomir Poleszak, redaktor naczelny portalu ohistorie.eu

MIROSŁAW FILIPOWICZ

O tym, co wolno, a czego nie wolno historykom

Obserwując polemiczny zgiełk wokół tekstu Sławomira Poleszaka zamieszczonego w najnowszym numerze rocznika „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, można by z satysfakcją stwierdzić, że nie jest źle z czytelnictwem w Polsce, skoro na łamach dzienników regionalnych i ogólnopolskich, a nawet w jednej z telewizji rozpatruje się tezy sążnistego, ponadczterdziestostronicowego artykułu opublikowanego w fachowym czasopiśmie adresowanym do profesjonalnego odbiorcy. Doktor Poleszak ze swym tekstem trafił pod przysłowiowe (a pewnie i nie tylko przysłowiowe) strzechy. Nie każdemu historykowi się to dziś zdarza, wypada więc gratulować. Tu jednak żarty się kończą, a zaczynają się kłopoty. Oto dyrektor lubelskiego Oddziału IPN oświadcza przed kamerami, że tekst Poleszaka nie jest oficjalnym stanowiskiem IPN, zaś w długiej analizie prawnej (czy raczej zaledwie częściowo prawnej) adwokat i pracownik naukowy KUL stawia Poleszakowi, a także mediom, na których łamach artykuł omawiano, szereg poważnych zarzutów. Doktor Sławomir Poleszak jest już weteranem batalii sądowych, zapewne nie robi to na nim większego wrażenia, ale sytuacja wymaga – jak sądzę – kilku słów komentarza.

Zacznijmy od wskazania pewnego absurdu: teksty naukowe nie powstają po to, by oddawać oficjalne stanowisko jakiejkolwiek instytucji. Od tego są uchwały czy innego typu dokumenty. Tekst naukowy, w tym wypadku tekst z zakresu dziejów najnowszych, oddaje stanowisko osoby go piszącej – autora. To, że autor gdzieś pracuje, a nawet że instytucja go zatrudniająca umożliwia mu prowadzenie badań, nie może autora nijak wiązać w zakresie wnioskowania, a już zwłaszcza nie powinno prowadzić do mechanizmu autocenzury czy cenzury. Przeszłości nie da się zadekretować jakimś oficjalnym stanowiskiem czy aktem prawnym. Szkodliwa próba absurdalnej nowelizacji Ustawy o IPN dowiodła tego nawet tym, którzy wcześniej nie widzieli problemu. Mam wrażenie, że niektórzy polemiści Poleszaka są w gorszej kondycji niż Bourboni doby Restauracji: wszystko zapomnieli, a przy tym niczego się nie nauczyli. Państwowe instytucje nie są od tego, by wprowadzać jakąś jedną, niekwestionowaną wizję przeszłości. Historię stale pisze się od nowa, to odrobinę kłopotliwe, że ludziom wykształconym trzeba o tym przypominać.

W każdym pokoleniu, czy raczej w każdej epoce, pojawiają się narodowe lub nienarodowe świętości, które jedni chcą hagiograficznie umacniać, inni zaś szarpią bądź po prostu poddają krytycznej analizie. Warto pamiętać, że nie dotyczy to tylko historii najnowszej. Chyba najgłośniejszym sporem historycznym w Polsce był ponad sto lat temu spór o św. Stanisława, biskupa krakowskiego. Wtedy nie instytucje państwowe, lecz ośrodki kościelne i zakonne próbowały utrudniać historykowi korzystanie z wolności badań naukowych. Dziś Kościół rzadko angażuje się w tego typu spory, za to do walki stają środowiska bardziej katolickie od papieża i bardziej patriotyczne od… No właśnie – od kogo?

Nie jestem historykiem podziemia zbrojnego. Nie ma sensu, bym wypowiadał się co do meritum sporu. Nie brakuje fachowców. Moje uwagi mają raczej charakter generalnej refleksji, odnoszącej się do reguł tego sporu. Pan dr Michał Skwarzyński twierdzi, że „zasady logiki są tożsame w każdej z nauk”. Piękny kolokwializm. Najbardziej podstawowa zasada koniunkcji każe przyjąć, że wszystkie elementy (zdania) owej koniunkcji muszą być prawdziwe. Gdyby się tego sztywno trzymać, nie dałoby się obronić żadnej książki historycznej, włącznie z tymi najwartościowszymi. I nie chodzi tu nawet o problem prawdy. Po prostu historykom zdarzają się omyłki. Jeśli dotyczą spraw trzeciorzędnych, nie wpływają zasadniczo na wartość dzieła. Sprawa nie jest więc tak prosta, jak by się polemiście wydawało, i być może powinien on wykazać odrobinę powściągliwości, nim zacznie ze swadą oskarżać.

Bardziej niepokoi mnie jednak jego wejście na patriotyczne wysokie C. Doktor Skwarzyński pisze: „Jeśli jesteśmy w stanie wykazać związek patriotyczny ze wspólnotą Narodu Polskiego, to jesteśmy również w stanie wykazać związek z bohaterami tej wspólnoty. Wydaje się zatem, że jeśli obraża się bohatera naszej wspólnoty narodowej, bez dowodów, dla klikalności i sensacji, możemy realizować odpowiedzialność za naruszenie naszego dobra w postaci czci naszego bohatera. Inaczej przyjmiemy, że można uderzać w naród i uderzać w naszą tożsamość przez uderzanie w naszych bohaterów. Albo tożsamość narodowa jest wartością chronioną, albo nie [autor zechce mi w tym miejscu wybaczyć korektę interpunkcyjną – M.F.]. Skoro tożsamość narodową budują i reprezentują patrioci, to także ich możemy czcić jako bohaterów, więc musi być mechanizm, aby ich chronić”. Odpowiem tak: najlepszym mechanizmem obronnym byłby w tym przypadku nieskrępowany rozwój badań. One obronią się znacznie lepiej niż ufortyfikowana oficjalna „prawda”. Historycy co chwila coś znajdują, niekiedy to nawet boli tych, którzy poznają nowe ustalenia. To jednak normalne. Mamy prawo do poczucia łączności z jakąś częścią przeszłości, wyimaginowaną lub mającą oparcie w źródłach. Historycy nie są od tego, by nas w tej łączności utrzymywać, ale nie mają też wpływu na to, co dzieje się w umysłach odbiorców ich prac.

W tekście dr. Skwarzyńskiego są fragmenty, przy których przecierałem z niedowierzaniem oczy: czy naprawdę poważny człowiek mógł coś takiego poważnie napisać? Jeden przykład: „Powstaje pytanie, po co pracownicy IPN, więc instytucji publicznej, prowadzą portal, w którym przedstawiają takie sensacyjne materiały. Skoro są naukowcami, powinni swoje tezy postawić w tekście naukowym”. Historycy literatury, czytając wywody pana doktora, mogą mieć podstawy, by się bać. Przecież zgodnie z tą logiką powinno się im zakazać pisania wierszy. Pan dr Skwarzyński, niczym niegdyś Mikołaj I w Rosji, chciałby wszystko regulować. Szczęśliwie te regulacyjne ciągoty nie doprowadziły wtedy do zaniku kultury rosyjskiej, a z pewnością i nasza kultura historyczna się ostanie.

I wreszcie rodzaj myślenia spiskowego. Nie wpadłbym na to, a jednak: „Wartość tych twierdzeń o morderstwach Żydów jest nie do obrony. Postanowiono zatem zrobić tekst naukowy, który będzie stawiał pytania, będzie nie do końca przedstawiał wszelkie dostępne dokumenty, będzie stawiał nieuprawnione tezy, ale w wyrazie będzie tekstem miękkim. Następnie utwardzi się przekaz przez media, uwiarygodni go tytułem naukowym autora i jego pracą w IPN. Następnie tekst prasowy się złagodzi, ale obsmarowanie nieprawdą będzie rozprzestrzeniało się dalej, bo inne media dokonają przedruku. Ważne jest przy tym, że powtarza się w ten sposób legendę tworzoną przez UB”. Jaka szkoda, że p. dr Skwarzyński nie ujawnił, kogo miał na myśli, pisząc „postanowiono”. W jakich to złowrogich gremiach owe decyzje zapadły? Polemista nie lubi hipotez, daje temu kilkakrotnie wyraz w tekście. Sugerując jakiś spisek wokół osoby sierżanta Franczaka, nie może nic pewnego powiedzieć, bo niby jak? Ten spisek był, zdaje się, tak tajny, że nawet jego domniemani uczestnicy o niczym nie wiedzieli. Zamiast hipotezy pojawia się więc insynuacja. Autorzy „Protokołów Mędrców Syjonu”, wolno przypuszczać, nie pogardziliby takim wywodem.

Nie rozumiem, jak to możliwe, że dr Skwarzyński z jednej strony domaga się od dziennikarzy zasięgnięcia opinii „nie związanych” z autorem fachowców, z drugiej zaś narzeka, że nie zwrócili się oni o opinię do (fachowców z?) IPN. Akurat z IPN jest p. dr Poleszak całkiem mocno związany: stosunkiem pracy. Nie bardzo też ufam dr. Skwarzyńskiemu, gdy zapewnia o łatwej dla dziennikarzy możliwości sprawdzenia przechowywanych w IPN źródeł. W dobie pandemii to chyba jednak nie jest takie łatwe? Choć być może to, co dla jednych jest trudne, dla innych byłoby łatwiejsze. Skądinąd od kiedy to od dziennikarzy oczekuje się weryfikacji ustaleń naukowych? Oni mogą je popularyzować, ale nie tak często mają kompetencje, by je sprawdzać.

Rozumiem reakcję p. Marka Franczaka, syna „Lalka”, i mu po ludzku współczuję. Tyle że historyk, gdy staje wobec konfliktu dwóch racji (ludzkie emocje kontra to, co wynika ze źródeł), bierze stronę źródeł i dokumentu. Pan dr Skwarzyński chciałby krytykę narodowych bohaterów ograniczyć do sytuacji bezsprzecznie dowiedzionych na podstawie źródeł. Obawiam się, że tym sposobem pozbawiłby historyków prawa do stawiania hipotez. Nie mnie wypowiadać się w kwestii sierżanta Józefa Franczaka. W tym sporze dotykamy jednak znacznie szerszego i wykraczającego poza ten konkretny przypadek problemu. Spór dotyczy tego, czy historyk ma prawo występować przeciwko jakiejś oficjalnie zadekretowanej większością sejmową czy wprowadzonej instytucjonalnie wizji przeszłości, czy też powinien tę wizję jedynie uzupełniać i wspierać. Czy może pisać niezgodnie z oficjalną, urzędową wersją, czy też, będąc zatrudnionym w państwowej instytucji, jest jedynie funkcjonariuszem służącym oficjalnej wersji „prawdy”? Wygląda na to, że dziś w Polsce te retoryczne, zdawałoby się, pytania przestały mieć wymiar wyłącznie retoryczny. Kiedyś Władysław Konopczyński przestrzegał kolegów po fachu przed wysługiwaniem się „ludowi”. Po latach trzeba tę przestrogę nieco zmodyfikować: historyk, gdy chce dobrze służyć własnej wspólnocie narodowej, nie powinien się jej wysługiwać. Jedyna możliwa do obrony historia godna tego miana jest zawsze historią krytyczną, hagiografia zaś dawno już przestała być domeną historii.


Korekta językowa: Beata Bińko

Pobierz PDFDrukuj tekst