Zrozumieć „Młodszą Europę”. Misja i historia Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie


Realizacja wideo
Dr hab. Piotr Witek


Zrozumieć „Młodszą Europę”. Misja i historia Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie

W ramach debaty przybliżona została badawcza, formacyjna i kulturowa działalność IEŚW oraz rola i znaczenie tego typu instytutów w dyplomacji i polityce historycznej, w odniesieniu do relacji między historiografią, pamięcią historyczną i wielowymiarową polityką państwa.

W debacie panelowej udział wzięli:
Prof. Mirosław Filipowicz (KUL),
Prof. Sławomir Łukasiewicz (KUL),
Dr Marek Radziwon (Akademia Teatralna im. A. Zelwerowicza)
Prof. Aleksiej Wasiliew

 




Zrozumieć „Młodszą Europę”. Misja i historia Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie

Szanowni Państwo, 
Zapraszamy na VI interdyscyplinarne seminarium pt.

Zrozumieć „Młodszą Europę”. Misja i historia Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie.

W ramach debaty przybliżona zostanie badawcza, formacyjna i kulturowa działalność IEŚW oraz rola i znaczenie tego typu instytutów w dyplomacji i polityce historycznej, w odniesieniu do relacji między historiografią, pamięcią historyczną i wielowymiarową polityką państwa.

W debacie panelowej udział wezmą:
Dr hab. Mirosław Filipowicz (KUL), 
Prof. Sławomir Łukasiewicz (KUL), 
Dr Marek Radziwon (Akademia Teatralna im. A. Zelwerowicza).

Instytut Europy Środkowo-Wschodniej został powołany w 2001 roku rozporządzeniem Ministra Spraw Zagranicznych z dnia 5 października (Dz.U. z 2001 r. nr 120, poz. 1296). Działał jako organizacja pozarządowa na prawach jednostki badawczo-rozwojowej w ramach Międzynarodowej Federacji Instytutów Europy Środkowo-Wschodniej, współpracując z Towarzystwem Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej. Głównym inicjatorem stworzenia Instytutu był prof. Jerzy Kłoczowski, który został jego pierwszym dyrektorem; od 2013 roku funkcję tę sprawował prof. Mirosław Filipowicz.

Idea IEŚW nawiązywała do aktualnych postulatów nauki historii i potrzeby pamięci kulturowej; pojawił się pomysł, aby przez interdyscyplinarny pryzmat badań, edukacji i dyplomacji historycznej odkrywać na nowo ten swoisty obszar (locus peculiaris) między Bałtykiem, Adriatykiem a Morzem Czarnym, który prof. Kłoczowski nazwał „Młodszą Europą”. Dlatego badania naukowe w polu kontekstowej analizy zjawisk politycznych, kulturowych, społecznych, gospodarczych (zwłaszcza po przełomie roku 1989), a także działalność dydaktyczna i popularyzatorska (staże, seminaria, konferencje, sympozja, publikacje) oraz wielostronna aktywność w skali międzynarodowej (wspieranie procesów integracyjnych i promocja regionu w europejskich i amerykańskich sferach opiniotwórczych), miały skupiać się wokół historii i współczesności Europy Środkowo-Wschodniej, ze szczególnym uwzględnieniem dziejów Rzeczypospolitej Wielu Narodów. Dlatego również istotną częścią działalności Instytutu była współpraca z Ministerstwem Spraw Zagranicznych w kształtowaniu polskiej polityki zagranicznej i tworzenie jej intelektualnego zaplecza, w tym przygotowywanie ekspertyz i opinii dla potrzeb Ministerstwa oraz polskich ośrodków badawczych i dyplomatycznych.

Instytut Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie zakończył działalność 20 grudnia 2018 roku,  zgodnie z ustawą z dnia 9 listopada 2018 roku (Dz.U. z 2018 r. poz. 2270).

 




Polsko-niemieckie miejsca pamięci – relacja wideo


Realizacja wideo:
dr hab. Piotr WITEK
Współpraca:
Andrzej Włoch


Portal ohistorie.eu razem z tygodnikiem POLITYKA i Ośrodkiem Brama Grodzka Teatr NN zorganizował spotkanie wokół „Pomocnika historycznego POLITYKI” i publikacji „Polsko-niemieckie miejsca pamięci”, red. Robert Traba i inni.

W debacie wzięli udział: prof. Robert Traba, red. Adam Krzemiński
Prowadzenie spotkania: Joanna Zętar

Termin: 2 kwietnia 2019 roku, godz. 17:00
Miejsce: Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, ul. Grodzka 21

FB: https://www.facebook.com/ohistorie/?m… https://twitter.com/ohistorie
TT: https://twitter.com/ohistorie




Akcja w samo południe…, a potem wielka „wsypa”

Ppor. Stanisław Łukasik „Ryś”, wiosna 1944 r.

SŁAWOMIR POLESZAK

Akcja w samo południe…, a potem wielka „wsypa”

 

Była sobota 7 kwietnia 1945 r., kończył się właśnie pierwszy tydzień po obchodzonych przez katolików świętach Wielkiejnocy. Były one wyjątkowe, bo pierwszy raz od pięciu lat obchodzone w zupełnie innej atmosferze, bez brzmiącego wszędzie języka niemieckiego, widoku wielkich flag ze swastyką oraz przemierzających miasto patroli niemieckiej żandarmerii. Zdecydowanie częściej można było usłyszeć język rosyjski, natknąć się na szwendających się po mieście sowieckich sołdatów, ale na budynkach urzędów państwowych powiewały biało-czerwone flagi. Nadal między 20.00 a 6.00 rano obowiązywała godzina policyjna. Ta sobota dla urzędów była zwykłym dniem pracy.

Około godz. 10, w pewnych odstępach czasowych, na czwarte piętro kamienicy przy ul. 3 Maja 12/9 w Lublinie, do mieszkania Antoniego Zezuli, dotarło trzynastu mężczyzn – niektórzy z nich to młodzi chłopcy – oraz jedna kobieta. Właściciela nie było w domu. Wczesnym rankiem wyszedł do pracy i nie miał pojęcia, że w jego mieszkaniu odbywa się zbiórka żołnierzy AK – gdyż nadal się za nich uważali, mimo że organizację rozwiązano ponad dwa miesiące wcześniej. Zebraniu przewodniczył dwudziestosiedmioletni wysoki, szczupły i przystojny ppor. AK Stanisław Łukasik „Ryś”. Dla większości zebranych był już okrytym sławą partyzantem. Niektórzy służyli pod jego komendą w ponadstuosobowym 5. plutonie (V/OP 8) odtwarzanego 8. Pułku Legionów, walczącego z Niemcami w 1944 r. w okolicach Lublina. 25 lipca 1944 r. oddział został rozbrojony w Polanówce przez wojska sowieckie. 25 sierpnia NKWD zatrzymało „Rysia” w Motyczu za przynależność do AK. Po kilku godzinach, korzystając z okazji, wyskoczył z drugiego piętra siedziby NKWD przy ul. Chopina 18 w Lublinie. Był odznaczony Krzyżem Walecznych za walki we wrześniu 1939 r. oraz Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari za walkę podziemną. Trzy tygodnie wcześniej, 15 marca 1945 r., jego starszy brat Marian, w stopniu podporucznika, poległ w walkach o Wał Pomorski, uczestnicząc w nich w szeregach ludowego Wojska Polskiego (Piekarz 2018, s. 4–6).

Podporucznik „Ryś” oznajmił zebranym, że rozkaz wykonania akcji wydała komenda okręgu. Wyjaśnił, jakie zadanie będzie musiał wypełnić każdy z nich, aby przebiegła ona szybko i zakończyła się pełnym powodzeniem. Niektórzy przyszli na spotkanie z bronią krótką i granatami. Ci, którzy nie mieli uzbrojenia, otrzymali je na miejscu. Przed wyjściem dowódca przekazał podkomendnym trzy litrowe butelki siwuchy (po jednej na czterech). Po wypiciu powoli, w kilkuminutowych odstępach, zaczęli opuszczać mieszkanie. Skierowali się ku głównej arterii miasta, Krakowskiemu Przedmieściu. Ich celem był gmach znajdujący się pod numerem 64. Zbliżała się 12.30, w gmachu Izby Skarbowej znajdowało się około stu interesantów (AIPN, 872/2849, k. 36, 49v; AIPN, 872/2852, k. 84v).

***

Stanisław Łukasik „Ryś” zaczął odnawiać swoje kontakty organizacyjne w lutym 1945 r. W tym właśnie czasie byłe dowództwo okręgu lubelskiego AK przystąpiło na nowo do pracy konspiracyjnej i walki z porządkiem siłą narzuconym przez Związek Sowiecki. Okres ostatniego półrocza (sierpień 1944 – styczeń 1945 r.), a szczególnie czas od października 1944 r. był wielkim wyzwaniem dla struktur konspiracji niepodległościowej na Lubelszczyźnie. Na wskutek działań sowieckich służb specjalnych oraz tworzącego się w bólach rodzimego aparatu represji podziemie poniosło wtedy bardzo dotkliwe straty. Znaczącemu przetrzebieniu uległy komenda Okręgu Lublin AK oraz komendy inspektoratów i obwodów. Dopiero rozpoczęta 12 stycznia 1945 r. operacja wiślańsko-odrzańska spowodowała, że jednostki Armii Czerwonej i NKWD pomaszerowały z terenów Lubelszczyzny na zachód. Umożliwiło to złapanie oddechu przez rozbite czy poważnie nadwątlone ogniwa konspiracyjne.

Oficerowie dowodzący lubelską AK zinterpretowali rozkaz o jej rozwiązaniu wydany 19 stycznia 1945 r. przez gen. bryg. Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka” jako wybieg taktyczny. Konieczność kontynuowania walki była dla nich czymś oczywistym. Najlepszym dowodem na to są rozkazy komendanta okręgu płk. Franciszka Żaka „Wira”, „Roga”, który prawdopodobnie 10 lutego 1945 r. wydał pierwszy rozkaz, a trzy dni później kolejny. W pierwszym informował o rozkazie gen. „Niedźwiadka”, ale następnie podał wytyczne do dalszej działalności podziemnej. Zwracał uwagę, że główna walka powinna się odbywać w sferze propagandowej i miały ją prowadzić biura informacji i propagandy. Ponadto szeregi organizacji należało oczyścić z ludzi, którzy podjęli współpracę z nową władzą. Zamierzano też tworzyć listy obejmujące funkcjonariuszy UB, MO i członków PPR, konfidentów oraz wszystkich innych „zasługujących na potępienie”. Szczegółowe wytyczne do dalszej działalności Żak rozpisał w drugim rozkazie. Inspektorzy i komendanci obwodów mieli zorganizować sztaby mogące kierować pracą w terenie. Dowódca komórki likwidacyjnej miał powołać na podległym terenie od trzech do pięciu patroli likwidacyjnych. Wyroki śmierci miały być stosowane wobec „najbardziej niebezpiecznych osobników”. Oddziały zbrojne miały odbijać aresztowanych. Działania propagandowe miały na celu podnoszenie społeczeństwa na duchu. W tym celu miano wydawać prasę oraz ulotki. Jako pilne płk „Róg” traktował uporządkowanie spraw budżetowych podległych ogniw konspiracyjnych, w tym zapewne pozyskiwanie środków finansowych na prowadzenie dalszej działalności (Poleszak 2016, s. 412).

Widoczna jest tutaj wyraźna koincydencja czasowa między rozkazami dowództwa okręgowego a początkiem spotkań organizacyjnych członków grupy ppor. „Rysia”. Na podstawie zachowanych akt procesowych co najmniej częściowo możemy poznać sposób uświadamiania szeregowych, młodych członków organizacji co do otaczającej ich na początku 1945 r. rzeczywistości. Z zeznań wynika, że ludzie skupieni wokół Stanisława Łukasika zaczęli się spotykać w pierwszej połowie lutego 1945 r., a do dnia akcji na Izbę Skarbową tajne zebrania zwołano cztery bądź pięć razy. Wszystkie odbywały się w mieszkaniu Dariusza Malinowskiego „Trapera” przy ul. Lubartowskiej 15/23. Każdemu przewodniczył ppor. „Ryś”. Na jednym ze spotkań był obecny por. Bolesław Kapica (vel Walicki) „Bolesław”, „Szczepan” (w zeznaniach członkowie grupy mówili o nim „Wąsal”). Pod koniec okupacji niemieckiej był on zastępcą komendanta Obwodu Lublin-Powiat AK. Sam miał się przedstawiać jak szef Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Członkowie grupy byli przekonani, że w czasie, kiedy przybył na spotkanie, występował jako przedstawiciel komendy okręgu lubelskiego AK. Niewykluczone, że tak było, nie udało się jednak tego potwierdzić na podstawie zachowanej dokumentacji. W marcu 1945 r. jedną ze swoich współpracownic poinformował, że pracuje w lubelskim Urzędzie Ziemskim (AIPN, 872/2852, k. 89). Adam Jurak „Kali” zeznał, że na zebraniu ów „Wąsal” miał przekonywać zebranych, iż jako członkowie organizacji są armią rządu londyńskiego, a ich głównym zadaniem jest szerzenie w polskim społeczeństwie propagandy na rzecz tego rządu. „Wąsal” miał podkreślić, że nie można liczyć na walkę zbrojną, gdyż nie ma ona szans powodzenia. Z kolei Eugeniusz Wójtowicz (vel Wysocki) „Mściciel” słowa „Wąsala” zapamiętał tak: „wojska angielskie posuwają się naprzód. Sowieci niedługo wycofają się z naszych terenów i zostanie tylko Wojsko Polskie, w którym my mamy dużo swoich członków AK, i wtedy obejmiemy my, »Armia Krajowa«, rządy w Polsce […]” (AIPN, 872/2849, k. 5). Józef Kroczak (Korczak) „Brodaty” zeznał, że według słów kolegi z oddziału Kazimierza Skalskiego „Groźnego”, uczestniczącego w jednym ze spotkań, mówiono tam o tym, iż rząd komunistyczny zostanie rozwiązany, władzę obejmie zaś rząd polski przebywający w Londynie; wojsko zostanie internowane, do kraju powróci Wojsko Polskie dowodzone przez gen. Władysława Andersa, natomiast armia sowiecka wycofa się do swojego kraju (AIPN, 872/2850, k. 55–55v). Warto zwrócić uwagę, że wizje, jakie roztaczano przed tymi młodymi ludźmi, były bardzo optymistyczne, a zarazem mało realistyczne. Co ciekawe, Marian Tracz, który należał do grupy miejskiej skupionej wokół mjr. Józefa Wojtunia „Sęka”, „Zawieję” (w czasie okupacji pełnił funkcję sędziego podziemnego Wojskowego Sądu Specjalnego), również brał udział w podobnym spotkaniu. Rozmowa ogniskowała się wokół tych samych tematów i przewidywań co do najbliższej przyszłości (AIPN, 872/2849, k. 79).

W połowie marca 1945 r. członkowie grupy ppor. „Rysia” rozpoczęli szkoleniowe kursy wojskowe. Ponadto w tym samym miesiącu „Ryś” wraz z podkomendnymi przeprowadził dwie akcje rekwizycyjne: w cukrowni w Garbowie i w majątku w Palikijach. W pierwszym przypadku na podstawie fałszywych dokumentów wykradli 700 kg cukru, w drugim zaś 20 marca dziesięcioosobowa grupa zabrała ze wspomnianego majątku 300 kg cukru, trzy świnie oraz worek nasion koniczyny. Część zabranego dobytku (być może po spieniężeniu) przekazano przedstawicielowi okręgu, a jakąś część rozdzielono między uczestników akcji. W zeznaniach znajdują się też wzmianki o planach dotyczących druku ulotek, które następnie miały być rozrzucane na terenie miasta (AIPN, 872/2849, k. 10; AIPN, 872/2852, k. 63v; AIPN, 872/2850, k. 56–56v).

Większość osób podległych ppor. „Rysiowi” pochodziła z lubelskich środowisk robotniczych oraz podlubelskich wiosek. Wyjątkiem była Helena Kułaga, która pochodziła z Grębocina w powiecie toruńskim, gdzie jej rodzice posiadali trzydziestohektarowe gospodarstwo rolne i skąd została wysiedlona wraz z matką przez Niemców w 1941 r. Po dotarciu na Lubelszczyznę zamieszkały w Wojciechowie, w powiecie lubelskim. Członkowie grupy legitymowali się przeważnie wykształceniem podstawowym bądź zawodowym, ale byli wśród nich także uczniowie lubelskich szkół średnich (Helena Kułaga miała ukończone cztery klasy gimnazjum). Mimo bardzo młodego wieku znaczna część z tych, którzy wzięli udział w akcji na Izbę Skarbową, miała za sobą kilkumiesięczne doświadczenie służby w szeregach oddziałów partyzanckich pod koniec okupacji niemieckiej, np. Zdzisław Bocian „Grom” w oddziale por. Stanisława Łokuciewskiego „Małego”; Dariusz Malinowski „Traper”, Eugeniusz Wójtowicz (vel Wysocki) „Mściciel” początkowo służyli w oddziale por. Zygmunta Szumowskiego „Przeboja”, po czym przeszli do oddziału ppor. Łukasika „Rysia”, w którym służyli też Adam Jurak „Kali”, Helena Kułaga „Krystyna”, „Pibka”, Ryszard Krawiec „Czarny”, Józef Kroczak (Korczak), Jan Pietrzak „Śmiały” oraz trzech braci Saganów: Kazimierz „Maks”, Stanisław „Jurand” i Zygmunt „Jaś”; Zygmunt Chiszczyński „Bimber” wstąpił do AK jako szesnastolatek, od 1943 r. był żołnierzem oddziału partyzanckiego ppor. Jana Zdzisława Targosińskiego „Hektora”, a później ppor. Bronisława Kozunia „Turnusa”, w Puławskiem.

***

Akcja na Kasę Izby Skarbowej przy ul. Krakowskie Przedmieście 64 miała być bliźniaczą wobec tej z 29 marca 1945 r., kiedy z Banku Gospodarstwa Krajowego Oddział w Lublinie, znajdującego się przy ul. Bernardyńskiej, partyzanci dowodzeni przez mjr. Józefa Wojtunia „Sęka”, „Zawieję” zabrali 500 tys. złotych (AIPN, 872/2851, k. 37). Wtedy akcja przebiegła bez żadnych komplikacji i ani jednego wystrzału.

Do udziału w akcji zostały wyznaczone dwie grupy: uderzeniowa dowodzona przez ppor. Łukasika „Rysia”, składająca się z czternastu osób, oraz ochraniająca pod komendą por. Bolesława Kapicy (vel Walickiego) „Szczepana”, złożona z członków grupy mjr. Józefa Wojtunia „Sęka”, w składzie dziesięcioosobowym. Znamy pełny skład osobowy pierwszej grupy; oprócz dowódcy byli w niej: Zdzisław Bocian „Grom”, Adam Jurak „Kali”, Helena Kułaga „Pibka”, Zenon Klej „Duch”, Ryszard Krawiec „Czarny”, Józef Kroczak (Korczak) „Brodacz”, Jerzy Maj „Malar”, Dariusz Malinowski „Traper”, Zenon Parolewski, Jan Pietrzak „Śmiały”, Kazimierz Sagan „Maks” (vel Zygmunt Zalewski), Stanisław Sagan „Jurand” (vel Andrzej Brzozowski), Eugeniusz Wójtowicz (vel Wysocki) „Mściciel”. Ludzie z grupy uderzeniowej byli bardzo młodzi, warto wspomnieć, że było wśród nich dwóch osiemnastolatków, czterech dziewiętnastolatków oraz dwóch dwudziestolatków. Średnia wieku całej grupy to 22 lata. Zapewne podobnie było w wypadku grupy ochraniającej.

Warto wspomnieć, że pochodzący z Bazylianówki (obecnie dzielnica Lublina) dziewiętnastolatek Zenon Parolewski został odbity w przeddzień akcji na Izbę Skarbową. W godzinach popołudniowych 6 kwietnia do lokalu, gdzie mieszkała Danuta Suszek, a położonym przy ul. Lubartowskiej 16/32, dotarło sześciu młodych mężczyzn ubranych po cywilnemu, by porozmawiać, racząc się alkoholem. Parolewski poznał Suszek kilka lat wcześniej za pośrednictwem jej brata, z którym razem pracował. Wszyscy byli związani z grupą ppor. „Rysia”. Niedługo potem do mieszkania weszło dwóch żandarmów ludowego WP, plut. Władysław Rudnik i kpr. Bogusław Lorenc, którzy nie legitymowali zebranych, lecz poprosili jedynie, by Parolewski (zdezerterował z ludowego WP) poszedł z nimi (AIPN Lu, 0017/1604, k. 37 i n.). Cała trójka odjechała dorożką w górę ul. Lubartowskiej, a następnie Królewską w kierunku Zamojskiej. Będący na spotkaniu ppor. „Ryś” wydał rozkaz natychmiastowego odbicia Parolewskiego. Uczestnicy spotkania (Dariusz Malinowski „Traper”, Zenon Klej „Duch”, Eugeniusz Wójtowicz „Mściciel”, Stanisław Sagan „Jurand”, Ryszard Krawiec „Czarny”) ruszyli w pogoń. Na ul. Królewskiej „Duch” i „Mściciel” wskoczyli na platformę samochodową i dogonili dorożkę na ul. Zamojskiej, na wysokości kamienicy nr 53. Doszło do strzelaniny, w wyniku której plut. Rudnik otrzymał śmiertelny postrzał w głowę, a kpr. Lorenc został lekko ranny. Korzystając z sytuacji, Parolewski zbiegł (AIPN, 872/2849, k. 13v–14, 19). Zważywszy na to, że następnego dnia wszyscy uczestnicy tej akcji mieli wziąć udział w ataku na Izbę Skarbową, postępowanie dowódcy można postrzegać jako dalece ryzykowne, choć podyktowane troską o podwładnego.

Skład grupy ochraniającej znamy tylko częściowo: dowódca – Bolesław Kapica (vel Walicki) „Szczepan”, Andrzej Tęcza „Ikar” (zastępca mjr. Józefa Wojtunia „Sęka”), Zygmunt Chiszczyński „Bimber”, Józef Zalewski „Mors”, Jerzy Pawlik, Leszek Rudzki i Sławomir N.N. (AIPN, 872/2849, k. 64–64v). Jej członkowie byli rozmieszczeni w okolicach budynku Izby Skarbowej. Mieli za zadanie obserwować rozwój sytuacji oraz interweniować, gdyby pojawiło się zagrożenie dla ekipy operującej wewnątrz gmachu.

Z punktu widzenia przeprowadzających akcję budynek, w którym znajdowała się Izba Skarbowa, był położony w bardzo niekorzystnym sąsiedztwie. Najbliżej, w odległości około 80 m od gmachu izby, przy Krakowskim Przedmieściu 47 (róg ul. Ewangelickiej), miały siedzibę PUBP i komisariat MO. W odległości około 200 m, przy ul. Krótkiej 3 i 4, mieścił się WUBP w Lublinie. Z kolei przy ul. Chopina 7 i 18, tj. odpowiednio w odległości około 200 i 500 m znajdowały się siedziby NKWD. Dlatego też atak musiał być niespodziewany i trwać bardzo krótko.

***

Jako pierwsi wkroczyli do Izby Skarbowej „Ryś”, „Duch”, „Traper” i „Jurand”. Na początku obezwładniono wartownika, zabierając mu automat PPSz. Kierownik Izby Skarbowej Wacław Tarnowski zeznał później, że na czas napadu ochrona kasy, którą stanowili milicjanci z IV Komisariatu MO, opuściła swój posterunek. W jego przekonaniu doprowadził do tego por. Kapica „Szczepan” (AIPN, 872/2849, k. 59). Następnie „Ryś”, „Duch”, „Traper” przeszli do sali kasowej, krzycząc do zgromadzonych: „Ręce do góry”. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami wszyscy zajęli wyznaczone pozycje i wykonywali powierzone im zadania. Wszystkie osoby znajdujące się w środku – według szacunków uczestników akcji w gmachu przebywało około stu osób – miały się położyć na podłodze. Osoby wchodzące do środka w czasie akcji miały być również zmuszone do położenia się na posadzce albo usadzano je na schodach. Przy każdych drzwiach stał partyzant, którego zadaniem było niedopuszczenie, aby ktokolwiek opuścił gmach Izby Skarbowej (AIPN, 872/2850, k. 51–52v; AIPN, 872/2852, k. 61v–62; Leszczyńska 1998, s. 270–271).

Zaraz po wejściu do gmachu „Mściciel” i „Czarny” pobiegli do pokoju, gdzie znajdowała się centrala telefoniczna. W środku nikogo nie było. Przecięli kabel telefoniczny. „Czarny” przyznał później, że nie dysponowali żadnymi danymi wywiadowczymi odnośnie do innych połączeń telefonicznych. To zapewne stało się główną przyczyną niepowodzenia całej akcji (AIPN, 872/2852, k. 63v).

Spośród stojących z podniesionymi rękoma kasjerów wywołali po nazwisku Wacława Tarnowskiego (nazwisko miał podać ppor. „Rysiowi” Kapica) i nakazali mu otwarcie sejfu, co ten uczynił. W trakcie jednego z przesłuchań Tarnowski zeznał, że od 1943 r. pod pseudonimem „Sarna” należał do AK i był podkomendnym ppor. Kapicy. Zabrali pieniądze z sejfu, stołów w sali kasowej oraz szuflad. Całość zapakowali do dwóch walizek, razem 1 179 973 zł. „Duch” i „Jurand” zanieśli walizki z pieniędzmi do dorożki umówionej przez Kułagę. „Jurand” odjechał z nimi na ul. Żytnią 11 (tam mieszkała żona Tadeusza Kwiecińskiego, bliskiego współpracownika Łukasika).

Zapewne w tym samym czasie do gmachu wbiegła grupa funkcjonariuszy pobliskiego WUBP. Kilka minut wcześniej nieznana osoba – prawdopodobnie pracownik Izby Skarbowej – zorientowawszy się, że firma padła ofiarą napadu, powiadomił o tym telefonicznie WUBP. Kierujący urzędem ppłk Faustyn Grzybowski podjął natychmiastową decyzję o wysłaniu na miejsce pięcioosobowej grupy funkcjonariuszy dowodzonej przez por. Antoniego Kulbanowskiego. Był on kierownikiem Sekcji 1 Wydziału I, absolwentem kursu NKWD w Kujbyszewie, skierowanym do Lublina w sierpniu 1944 r. celem tworzenia podstaw lubelskiej „bezpieki”. Funkcjonariusze UB weszli do środka. Nie sposób stwierdzić, dlaczego żadnych działań nie podjęli członkowie dziesięcioosobowej grupy ochronnej por. „Szczepana”. Co więcej, gdy usłyszeli strzały, część z nich się rozbiegła. Jeden z funkcjonariuszy UB tak w swoich zeznaniach opisał dalszy bieg zdarzeń:

na parterze zastałem trzech osobników z bronią w ręku, jeden stał na środku sali, drugi z boku, a trzeci stał z bronią gotową do strzału, skierowaną do ludzi leżących na schodach wiodących na piętro. Dwóch bandytów stało po prawej stronie, pilnując pracowników kasy Izby Skarbowej. W tym czasie trzech bandytów zleciało z piętra na dół, trzymając pistolety w ręku, skierowane do [nas]. Pierwszy odezwał się do por. Kulbanowskiego bandyta, który stał na środku Sali, mówiąc następujące słowa: „Poruczniku, wy Polacy i my Polacy, na co mamy do siebie strzelać?!”, i podszedł z pistoletem do por. Kulbanowskiego, i zaczął się z nim szamotać, chcąc mu wyrwać pistolet. W tej chwili do mnie podskoczył drugi bandyta z pistoletem, mówiąc do mnie, abym oddał, na co ja odpowiedziałem strzałami, kładąc trupem jednego bandytę. W tym czasie drugi bandyta strzelił do mnie, raniąc mnie w nogi i w prawą rękę, ludzie na odgłos strzałów rzucili się do ucieczki, wypychając mnie na ulicę, gdzie straciłem przytomność […] (AIPN, 872/2849, k. 30–30v).

W tym samym momencie por. Kulbanowski strzelił do ppor. „Rysia”, raniąc go w prawą nogę. Życie ocalił mu prawdopodobnie Malinowski „Traper”, strzelając z najbliższej odległości w głowę porucznika UB. W środku prawdopodobnie został zabity Kazimierz Sagan „Maks” (znaleziono przy nim dokumenty na nazwisko Zygmunt Zalewski). Zaczął się bezwładny odwrót grupy „Rysia”. Do kolejnej strzelaniny doszło, gdy do gmachu Izby Skarbowej dobiegły kolejne grupy funkcjonariuszy UB i NKWD. W wyniku wymiany ognia ze strony partyzantów poległ Zenon Parolewski. Ci, którzy próbowali ucieczki w kierunku ul. Chopina, natknęli się na nadbiegających funkcjonariuszy UB i NKWD. W tych okolicznościach ujęto: Adama Juraka „Kalego” (otrzymał postrzał w pierś, rękę i kolano) Eugeniusza Wójtowicza (vel Wysockiego) „Mściciela”, Ryszarda Krawca „Czarnego” i Jana Pietrzaka „Śmiałego” (AIPN, 872/2852, k. 62v–63, 179). Całą czwórkę natychmiast zawleczono bądź przewieziono do pobliskiego gmachu UB przy ul. Krótkiej 4. Tam funkcjonariusze UB przystąpili do natychmiastowych przesłuchań, którym towarzyszyło brutalne bicie i maltretowanie zatrzymanych. Roman Majewski, osiemnastolatek, który również został aresztowany w związku z akcją na Izbę Skarbową, choć nieco później, tak wspominał to, co się z nim działo w areszcie UB przy ul. Krótkiej 4: „bito i pytano nie o to, co ja robiłem i gdzie należałem, ale o nazwiska, pseudonimy, nazwiska kolegów… i tak w kółko do utraty przytomności… w piwnicy za każdym razem innej… pobitych przynosili w prześcieradłach i rzucali… piwnica nie posiadała okienka, zapalali światło, jak kogoś zabierali lub przynosili… przynosili kawę, ale nie było w co nalać… chleb rzucali na ziemię. Oskarżyłbym w zeznaniach nawet ojca i matkę […]” (AIPN Lu, 401/8, k. 84–85). Z zapisów w protokołach przesłuchań wynika, że oficerami śledczymi, którzy prowadzili przesłuchania w czasie dwóch pierwszych dni śledztwa, byli: Aleksander Ogrodowski, Stanisław Wtykło, Zdzisław Grzelak (współpracownik UB). Wraz z rosnącą liczbą aresztowanych do prowadzenia przesłuchań skierowano kolejnych: Mieczysława Smagę, Emila Alborga, Ignacego Skibińskiego, Jana Huszczę, Władysława Palenia i Bolesława Biernata.

Dwóch spośród ujętych bezpośrednio po akcji na Izbę Skarbową (Jurak i Krawiec) urodziło się i mieszkało w Lublinie, Wójtowicz/Wysocki od kilku miesięcy mieszkał przy Lubartowskiej 34/28. Wiedzieli więc znacząco dużo na temat środowiska, kontaktów koleżeńskich i związków organizacyjnych grupy skupionej wokół Stanisława Łukasika. Szczegóły te były niezmiernie cenne dla funkcjonariuszy UB, ponieważ umożliwiały podjęcie dalszych działań śledczych. W zeznaniach kilkukrotnie pojawiła się informacja o tym, że częstym miejscem spotkań było mieszkanie Malinowskiego przy ul. Lubartowskiej 15/23. Co więcej, Krawiec „Czarny” – notabene najmłodszy z uczestników akcji, mający niespełna osiemnaście lat – zeznał, że po zakończeniu akcji jeden z punktów zbornych miał się znajdować właśnie tam. Już o godz. 15.00 pojawili się tam funkcjonariusze UB z oficerem śledczym Aleksandrem Ogrodowskim na czele. W mieszkaniu ujęli całkowicie zaskoczonych Zdzisława Bociana „Groma” i Józefa Kroczaka (Korczaka) „Brodacza”. Zatrzymano również właścicielkę mieszkania Janinę Malinowską. Wcześniej w mieszkaniu przebywali jeszcze Dariusz Malinowski „Traper”, Jerzy Maj „Malar” oraz Helena Kułaga „Pibka”. Ta ostatnia wracała właśnie do tegoż mieszkania, ale z daleka zauważyła przy wejściu samochód i krzątających się żołnierzy. Zawróciła. To pozwoliło jej cieszyć się wolnością przez kilkanaście godzin. Jeszcze tego samego popołudnia funkcjonariusze UB pojawili się w mieszkaniu przy ul. Chopina 15/7, należącym do Mieczysławy Bukartek. Tam właśnie wynajmowała pokój Kułaga. Właścicielkę zatrzymano, a w mieszkaniu urządzono „kocioł”.

W trakcie pierwszego przesłuchania Helena Kułaga próbowała podawać nieprawdziwe informacje (m.in. błędny adres domu przy ul. Żytniej). Wiedza funkcjonariuszy okazała się już jednak wystarczająco szczegółowa, by wychwycili te błędne dane (AIPN, 872/2849, k. 124–124v).

Aresztowania nie ograniczały się do samego miasta. Prawdopodobnie jeszcze 7 kwietnia funkcjonariusze UB pojawili się w Motyczu, gdzie mieszkał dowodzący akcją Stanisław Łukasik. Prawdopodobnie było to efektem zeznań Kroczaka (Korczaka) „Brodacza”, który wyjawił miejsce ukrycia magazynu z bronią w zabudowaniach Łukasika w Motyczu. W czasie rewizji magazyn został odnaleziony przez funkcjonariuszy UB (AIPN, 872/2850, k. 56). Zresztą przyjazd funkcjonariuszy UB do obejścia Łukasików zakończył się doszczętną jego dewastacją, zrabowano m.in. meble i zabrano inwentarz żywy. Nie zastawszy „Rysia”, zatrzymano jego ojca Feliksa Łukasika oraz siostrę Irenę Jurkowską, która w późniejszych zeznaniach tak o tym opowiadała: „W lutym ubiegłego roku [1944 r.] urodziłam przedwcześnie w 7 miesiącu dziecko, które do chwili mego aresztowania miałam przy piersi, i z którym co najmniej dwa razy w tygodniu musiałam być u lekarza. […] zostałam oderwana od dziecka i zbita […]” (AIPN, 872/2852, k. 93). Jej mąż, Aleksander Jurkowski „Igiełka”, wiedząc, co stało się z żoną i teściem, zaczął się ukrywać u znajomych. Udało mu się dotrwać jedynie do 22 kwietnia, kiedy został ujęty.

Z kolei 9 kwietnia zatrzymano Jana Rysia (właśc. Leonard Bielawski), dziewiętnastolatka pochodzącego z Kisielina w powiecie Włodzimierz Wołyński, wcześniej żołnierza 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Co prawda nie brał on udziału w akcji na Izbę Skarbową, ale od lutego 1945 r. utrzymywał łączność z grupą „Rysia”, a co gorsza, pożyczył pistolet jednemu z uczestników akcji. Poza tym miał pecha, gdyż jego nazwisko brzmiało tak samo jak pseudonim dowódcy. Początkowo funkcjonariusze UB, tkwiący w błędnym przekonaniu, że pochwycili dowódcę oddziału, wyładowali na nim swoją złość podczas przesłuchania, bijąc go do utraty przytomności (AIPN, 872/2849, k. 75).

Z szacunków Zofii Leszczyńskiej wynika, że w ramach śledztwa prowadzonego w związku z akcją z 7 kwietnia 1945 r. mogło zostać zatrzymanych w sumie około stu osób. Części z nich nie postawiono żadnych zarzutów i po kilkutygodniowym pobycie w areszcie zwolniono (AIPN Lu, 401/8, k. 83). Niektórzy z nich zostali nakłonieni, a raczej zmuszeni do podpisania zobowiązania do współpracy z UB. W ramach jednej sprawy sądowej w stan oskarżenia postawiono 41 osób. Blisko połowa z nich została zatrzymana w ciągu dwóch pierwszych dni prowadzenia śledztwa (7–8 kwietnia). Faktem niezmiernie istotnym jest to, że wśród sądzonych było liczne grono krewnych lub spowinowaconych. Za najbardziej wymowny przykład może posłużyć rodzina Łukasików, ale należy również wspomnieć o Dariuszu Malinowskim i jego matce Janinie, Adamie Juraku i jego ojcu Władysławie, Ryszardzie Łozowskim i jego ojcu Stefanie, braciach Kwiecińskich – Stanisławie i Tadeuszu (ich brat Eugeniusz „Jankowski” był do momentu pojmania przez Sowietów 27 sierpnia 1944 r. zastępcą ppor. „Rysia”), Marianie Traczu i jego teściowej Mariannie Dudek.

***

W momencie odwrotu z gmachu Izby Skarbowej w najtrudniejszym położeniu znalazł się dowodzący akcją ppor. „Ryś”. Był ranny w nogę, co znacząco utrudniało mu poruszanie się. Mimo to po wyjściu z gmachu skierował się do ogrodu przy zborze ewangelicko-augsburskim po przeciwnej stronie ulicy. Tam został dostrzeżony przez dowodzącego obstawą por. Kapicę „Szczepana”. Na jego rozkaz Zygmunt Chiszczyński „Bimber” i Józef Zalewski „Mors” pochwycili rannego i pospiesznie zaprowadzili do pokoju wynajmowanego przez Chiszczyńskiego, w nieistniejącym już budynku kamienicy przy ul. Czechowskiej 3/6. Tam go wstępnie opatrzono. Wysłano też Chiszczyńskiego po lekarza oraz do mieszkania Kułagi przy ul. Chopina 15/7. Okazało się, że te kontakty były nadal aktywne. Po kilkunastu minutach dotarł lekarz, który dokonał oględzin rany i założył opatrunek. Niebawem zjawiła się też Kułaga, przynosząc ze sobą torbę lekarską. Wykonała rannemu zastrzyk przeciwtężcowy (AIPN, 872/2849, k. 62–62v). Zapewne przekazała dowódcy informacje o tym, co zaobserwowała w czasie akcji, oraz o tym, co widziała, przechodząc przez ścisłe centrum miasta. Czy „Ryś” miał świadomość rozgrywających się wydarzeń? Czy mógł uruchomić działania, które przynajmniej w jakimś zakresie zapobiegłyby rozprzestrzenieniu się „wsypy”? Prawdopodobnie miał takie możliwości, choć były one ograniczone. Mógł wysłać łączników na punkty zborne przy ul. Lubartowskiej 15/23 i Żytniej 11, aby ostrzec przebywające tam osoby. Niezbyt duże pole manewru w tej sytuacji było spowodowane przede wszystkim z tego, że osoby uczestniczące w akcji na Izbę Skarbową dużo wiedziały o sobie nawzajem. Wynikało to ze wspólnej działalności konspiracyjnej, wspólnych kontaktów towarzyskich i koleżeńskich. Był to niezmiernie niebezpieczny splot zależności, który bezwzględnie wykorzystali oficerowie śledczy UB.

Schwytanie Stanisława Łukasika „Rysia” stało się dla pracowników WUBP i PUBP w Lublinie priorytetowym celem. Przez kolejne ponad dwa tygodnie umykał on przed depczącymi mu po piętach funkcjonariuszami UB. Wydaje się, że warto szczegółowo prześledzić koleje tej ucieczki; pozwoli to pokazać z jednej strony, ile osób było zaangażowanych w to, aby ten pościg okazał się nieskuteczny, z drugiej zaś – jakie koszty ponosili ludzie, którzy udzielili mu pomocy.

Jeszcze tego samego dnia, 7 kwietnia, około godz. 15 dorożką, w obstawie Zygmunta Chiszczyńskiego, Heleny Kułagi i prawdopodobnie Józefa Zalewskiego „Morsa” „Ryś” dotarł na ul. Biłgorajską 4, gdzie mieszkała żona brata jego ojca (stryjenka). Na kwaterze przeczekano do zmroku. W między czasie Jerzy i Tadeusz Kwiecińscy pozyskali furmankę od właściciela młyna w podlubelskiej wsi Czuby, Kamińskiego. Po zmroku w towarzystwie braci Kwiecińskich, Kułagi i Czesławy Paproty (7 kwietnia Stanisław Łukasik z jej mieszkania przy ul. Łęczyńskiej 6 udał się na akcję) wyjechali z posesji przy Biłgorajskiej 4. Na końcu ul. 1 Maja dosiadł się właściciel furmanki. Następnie dojechali do końca ul. Krochmalnej. Stąd na rozkaz „Rysia” obie kobiety w towarzystwie Jerzego Kwiecińskiego pieszo wróciły do miasta. Natomiast „Ryś”, Tadeusz Kwieciński i Kamiński skierowali się na południowy zachód od miasta, gdzie leżały Czuby (AIPN, 872/2849, k. 105v, k. 124–124v).

Jerzy Kwieciński i Helena Kułaga dotarli do mieszkania przy ul. Skłodowskiej 30/12, gdzie pokoje wynajmowali starszy brat Kwiecińskiego Stanisław oraz on sam. Opowiedzieli Stanisławowi o wydarzeniach mijającego dnia i przenocowali. Kułaga umówiła się z Chiszczyńskim na spotkanie, aby razem wyruszyć do Stasina, gdzie miał przebywać ranny dowódca, sama zaś rankiem 8 kwietnia wróciła do swojego pokoju przy ul. Chopina 15/7. Wpadła tam w „kocioł” przygotowany przez funkcjonariuszy UB. Wcześniej to samo spotkało Chiszczyńskiego.

Nie później niż 11 kwietnia w ręce UB dostała się Czesława Paprota, a nie później niż 16 kwietnia jej los podzielił Stanisław Kwieciński. Paprota za pomaganie Łukasikowi została później skazana na dziesięć lat więzienia. Stanisławowi Kwiecińskiemu zasądzono wyrok pięciu lat więzienia tylko za to, że znał szczegóły sobotnich wydarzeń, o których opowiedzieli mu brat Jerzy i Kułaga, a on nie powiadomił o tym odpowiednich władz.

Brakuje szczegółowych informacji dotyczących tego, przez jaki okres Łukasik przebywał na kwaterze u Kamińskiego we wsi Czuby. Być może tylko dobę. Z zachowanej dokumentacji wynika, że z protokołu przesłuchania opatrzonego datą 8 kwietnia 1945 r. oficerowie śledczy UB wiedzieli, że „Ryś” udał się na kwaterę do tej wsi. Z kolei w zeznaniach Ignacego Tomczyka znajduje się informacja, że nocą 9 kwietnia do jego gospodarstwa we wsi Stasin (wioska położona naprzeciw Czubów, po drugiej stronie trasy kolejowej Lublin–Warszawa) zajechała furmanka z trzema partyzantami. Oprócz „Rysia” byli na niej Klej „Duch” i Malinowski „Traper”. Woźnicą ponownie był Tadeusz Kwieciński. Gospodarz nie był zachwycony pojawieniem się „gości”. Podobno poskutkowała dopiero groźba użycia broni (AIPN, 872/2852, k. 61v, 88). Partyzanci zajęli kwaterę w mieszkaniu, a gospodarz poszedł spać do stodoły. Przebywali tam prawdopodobnie dwie lub trzy doby, przy czym 11 kwietnia Kwieciński dowiózł lekarza, który dokonał oględzin rany i założył „Rysiowi” świeży opatrunek (AIPN, 872/2849, k. 131–131v). Ignacy Tomczyk został zatrzymany nie później niż 25 kwietnia. Zasądzono wobec niego karę śmieci, którą Bolesław Bierut zmienił na dziesięcioletni pobyt w więzieniu.

Prawdopodobnie 12 kwietnia (w zeznaniach pojawiają się również daty 15 i 18 kwietnia) w takim samym czteroosobowym składzie przebyli furmanką kilkanaście kilometrów, by dotrzeć do wioski Wierzchowiska Dolne, kilka kilometrów na południe od miasteczka Bełżyce. Zatrzymali się w gospodarstwie Pachutów, położonym na kolonii, daleko od najbliższych zabudowań. W gospodarstwie mieszkały trzy osoby: Rozalia Pachuta oraz jej trzydziestoletnia córka Bronisława Kierzkowska z jedenastoletnim synem Piotrem Leszkiem. Mąż Bronisławy – Michał Kierzkowski – był przedwojennym policjantem, a od września 1944 r. służył w Komendzie Powiatowej MO w Lublinie w charakterze referenta gospodarczego. Przyjechali w to miejsce, gdyż Stanisław Łukasik je dokładnie zapamiętał, kiedy w pierwszych miesiącach 1944 r. kwaterował tam z partyzantami ze swojego oddziału. U Pachutów zajęli jeden pokój i przebywali tam we trzech: „Ryś”, „Duch” i „Traper”. Wydawało się im, że gospodarstwo położone na uboczu gwarantuje całkowite bezpieczeństwo. Prawdopodobnie nie dochowano jednak wystarczającej ostrożności. W gospodarstwie pojawiali się łącznicy (konno, na rowerze). Była to zapewne sytuacja wcześniej niespotykana w tym obejściu. Prawdopodobnie nie uszła czyjejś uwadze i ktoś poinformował o tym UB. W konsekwencji 23 kwietnia 1945 r. około godz. 15 wokół zabudowań Pachutów znaleźli się funkcjonariusze UB i żołnierze Wojsk Wewnętrznych, wchodzący w skład grupy operacyjnej WUBP w Lublinie dowodzonej przez por. Adama Humera. W tym czasie pełnił on funkcję kierownika Sekcji 8 (Śledcza) Wydziału I WUBP w Lublinie. Gospodarstwo zostało otoczone szczelnym pierścieniem, mimo to współtowarzysze ppor. Łukasika podjęli próbę wyrwania się z okrążenia, ale obaj szybko zostali schwytani. Brakowało tylko „Rysia”. Domowników poddano brutalnemu śledztwu, wypytując, gdzie się on ukrywa. Obie kobiety zapewniały – zresztą Bronisława Kierzkowska podtrzymywała to w czasie śledztwa, tak jak „Traper” i „Duch” – że odszedł wcześniej z kwatery, aby szukać kontaktu z por. Hieronimem Dekutowskim „Zaporą”. Przeprowadzono rewizję, w trakcie której w szafie odnaleziono pistolet Walther (AIPN, 872/2852, k. 90–91). Z ustaleń Zofii Leszczyńskiej wynika, że w czasie pobytu grupy operacyjnej w obejściu Pachutów „Ryś” cały czas też tam przebywał. Kiedy domownicy zorientowali się, że do gospodarstwa zbliża się wojskowa ciężarówka, Rozalia Pachuta zachowała przytomność umysłu i w ostatniej chwili ukryła go pod podłogą werandy. Członkowie grupy operacyjnej kilkukrotnie przechodzili nad jego głową, ale go nie zauważyli (Leszczyńska 1998, s. 114). Po kilku godzinach grupa operacyjna odjechała w kierunku Lublina, zabierając ze sobą dwóch partyzantów i Bronisławę Kierzkowską. Część grupy dotarła do zabudowań Tadeusza Kwiecińskiego w Stasinie. Podczas rewizji w stodole natrafiono na bogato wyposażony magazyn broni – odkopano tam m.in. 4 rkm-y czeskie, 2 automaty, 4 kb, 26 granatów, 2 paczki zapalników do granatów oraz dużo amunicji (AIPN, 872/2849, k. 72) – oraz dwie zakopane walizki z blisko milionem złotych ukrytych po akcji na Izbę Skarbową (AIPN, 872/2852, k. 70). Pozostałych pieniędzy w kwocie około 230 tys. zł funkcjonariusze UB nie odnaleźli, gdyż miał je przy sobie ppor. „Ryś”. Zastanawiające, że już 16 kwietnia 1945 r. z zeznania złożonego przez Wójtowicza (vel Wysockiego) „Mściciela” funkcjonariusze UB wiedzieli, że magazyn broni znajduje się m.in. w zabudowaniach Tadeusza Kwiecińskiego w Stasinie (AIPN, 872/2849, k. 10), ale przez kolejny tydzień nie podjęli żadnych działań, aby to sprawdzić. Czy w tym czasie objęli obserwacją Tadeusza Kwiecińskiego? Zapewne nadal pełnił on funkcję łącznika i utrzymywał kontakt z dowódcą przebywającym w Wierzchowiskach Dolnych. Być może śledząc go, funkcjonariusze UB wpadli na ślad tej kwatery. Jedynym wskazaniem na słuszność tego przypuszczenia jest zapis w akcie oskarżenia, w którym zanotowano, że Tadeusza Kwiecińskiego aresztowano 23 kwietnia 1945 r., w Motyczu, kiedy jechał rowerem od Stanisława Łukasika „Rysia” (AIPN, 872/2851, k. 9v). Jeszcze dokładniejszą lokalizację bunkra u Tadeusza Kwiecińskiego podał w zeznaniu z 22 kwietnia 1945 r. Aleksander Jurkowski „Igiełka”.

W czasie śledztwa próbowano od Bronisławy Kierzkowskiej wydobyć informacje dotyczące siatki współpracowników ppor. „Rysia” w jej rodzinnej wsi i w wioskach położonych w okolicy Bełżyc. Między innymi zabrano ją na rekonesans terenowy, by wskazała „reakcyjne” gospodarstwa służące partyzantom wsparciem. Mimo presji nikogo nie wydała. Podczas pobytu w Bełżycach pozwolono jej – jak się później okazało – po raz ostatni porozmawiać z synem (Leszczyńska 1998, s. 114).

Bronisława Kierzkowska i Tadeusz Kwieciński zostali skazani na karę śmierci, a wyroki wykonano. 9 kwietnia, dwa dni po akcji na Izbę Skarbową, Tadeuszowi Kwiecińskiemu urodził się pierworodny syn. Po zatrzymaniu Kierzkowskiej w areszcie osadzono jej męża Michała. Odzyskał wolność po wykonaniu wyroku na żonie, a 15 sierpnia 1945 r. zwolniono go ze służby w MO (AIPN Lu, 0211/1224).

Ostatnim uczestnikiem akcji, który wpadł w ręce UB w 1945 r., był Jerzy Maj „Malar”. Aresztowano go 12 czerwca w Lublinie (w marcu tegoż roku ukończył osiemnaście lat). Do miasta dotarł jako łącznik oddziału „Rysia”. W tym czasie oddział liczył już około 50 partyzantów. Maja ujęto na skutek prowokacji tajnego współpracownika UB o kryptonimie „Orzeł”. Podczas zatrzymania „Malar” miał przy sobie pistolet Parabellum. Z niekompletnej dokumentacji (brakuje jakiegokolwiek protokołu przesłuchania) wynika, że 14 czerwca 1945 r. skłoniono go do podpisania zobowiązania o współpracy. Miał się posługiwać pseudonimem „Grabarz”. Następnie próbowano go wykorzystać w akcji mającej na celu zlokalizowanie i rozbicie oddziału „Rysia”, operującego niedaleko Lublina. Akcja zakończyła się niepowodzeniem. W zachowanej dokumentacji brak śladów dalszej współpracy z UB (AIPN Lu, 01472, t. 1, k. s. 9–10, 16–18 , 25). 12 października 1945 r. Maj został postawiony przed Wojskowym Sądem Okręgu Lubelskiego. Oprócz zarzutu przynależności do organizacji podziemnej i posiadania broni oskarżono go o udział w akcji z 7 kwietnia 1945 r. Został skazany na karę pięciu lat więzienia. Co ciekawe, uniewinniono go od zarzutu udziału w akcji na Izbę Skarbową ze względu na brak dostatecznych dowodów jego winy. Na mocy amnestii z 2 sierpnia 1945 r. zasądzoną karę darowano w całości i zwolniono go z aresztu (AIPN Lu, 01472, t. 1, 23, 25). Tym samym jedynymi dwoma uczestnikami akcji, którzy uniknęli zatrzymania, byli ppor. Stanisław Łukasik „Ryś” i Stanisław Sagan „Jurand”.

Warto odnotować, że 12 kwietnia 1945 r. funkcjonariuszom WUBP w Lublinie udało się ująć wspomnianego wcześniej mjr. Józefa Wojtunia „Sęka”, „Zawieję”. Po kilku dniach zdołał jednak zbiec z siedziby WUBP (Rok pierwszy…, s. 194–195). Jego grupa uniknęła „wsypy”, gdyż wraz z szerzącymi się aresztowaniami jej członków jako „spalonych” ewakuowano z miasta. Niedługo potem znaleźli się w kilkudziesięcioosobowym oddziale partyzanckim operującym w północno-wschodniej części powiatu lubelskiego, nad którym dowództwo objął mjr „Zawieja”.

***

Przesłuchania osób w prowadzonym śledztwie były bardzo brutalne. Lektura akt sprawy, szczególnie zapisu rozprawy głównej dostarcza w tej materii licznych przykładów. W trakcie przewodu sądowego liczne grono oskarżonych podczas składania wyjaśnień przedstawiło opis zdarzeń niezgodny z treścią przywoływanych na rozprawie zeznań ze śledztwa. Wyjaśniali to okolicznościami, w jakich te zeznania były wymuszane. Z ich opowiadań wyłania się straszliwy obraz bitych i maltretowanych ludzi. W przesłuchaniu i torturowaniu jednego aresztanta brało udział po czterech czy pięciu oficerów śledczych UB. Bici aresztanci, którzy tracili przytomność, byli polewani wodą i nadal ich przesłuchiwano. Podpisywali podsunięte im protokoły przesłuchań. Adam Jurak wyjaśniał: „Nie znam treści tego protokołu, chociaż jest on podpisany przeze mnie. W czasie napadu na Izbę byłem trzykrotnie zraniony, leżałem nieprzytomny i nie wiem, co podpisywałem […]” (AIPN, 872/2852, k. 66v). Z kolei Ignacy Tomczyk dodawał: „Podpisałem je, gdyż byłem tak bity, że podpisałbym nawet wyrok śmierci […]” (tamże, k. 88). Kolejne szczegóły odnoszące się do brutalnego traktowania aresztantów w czasie śledztwa podał Stefan Łozowski: „odczytany mi pierwszy protokół podpisałem po pobiciu mnie, wskutek czego mam odbitą nerkę i cieknie mi ropa z lewego ucha. Podpisałem go pod presją i krzyżykami, gdyż nie mogłem utrzymać pióra w ręku […]” (tamże, k. 68, 77v). Henryk Kołodyński – uczeń jednej z lubelskich szkół średnich, wynajmujący pokój w tym samym mieszkaniu co Zygmunt Chiszczyński – zaprzeczał przynależności do AK i stwierdził, że w czasie akcji na Izbę Skarbową spędzał przerwę świąteczną w domu swoich rodziców w Suchowoli, w powiecie Radzyń Podlaski. Wyjaśniał: „zaprzeczam temu, abym zeznawał tak, jak jest zapisane w odczytanych mi protokołach. Gdy byłem aresztowany i siedziałem na dole przy ul. Krótkiej, dowiedziałem się, że jeden z badanych wskutek pobicia go zmarł […]. Drugi protokół, którego też nie chciałem podpisać, bo go czytałem, podpisałem pod presją, gdyż mi zagrożono, że jeżeli nie podpiszę, to wrócę z powrotem na Krótką, gdzie będę znowuż pobity […]” (tamże, k. 75–75v). Feliks Łukasik, ojciec „Rysia”, był mężczyzną w podeszłym wieku – w czasie śledztwa miał już 65 lat. Nie uchroniło go to przed torturami: „W czasie przesłuchania byłem bity i lany wodą. Złamano mi w czasie bicia sztuczną szczękę, którą okazuje Sądowi, oraz żebro. Sąd stwierdza, że okazana przez osk[arżone]go Łukasika Feliksa, wyjęta z kieszeni i rozpakowana z papieru sztuczna szczęka jest złamana […]” (tamże, k. 89–90v). Z kolei Antoni Zezula twierdził, że w wyniku brutalnego śledztwa częściowo stracił słuch.

Dwa najbardziej skrajne przypadki zakończyły się śmiercią. Śledztwa nie przeżyli Jan Pietrzak „Śmiały” i Józef Kroczak (Korczak) „Brodacz”. Obaj zostali ujęci 7 kwietnia, pierwszy w trakcie wycofywania się z budynku Izby Skarbowej, drugi dwie godziny później, w kamienicy przy ul. Lubartowskiej 15/23. Nie wiemy, ile razy i jak długo byli przesłuchiwani. Zachowało się tylko po jednym spisanym protokole przesłuchania każdego z nich, oba opatrzone datą 7 kwietnia. Pietrzaka miał przesłuchiwać oficer śledczy Aleksander Ogrodowski, a Kroczaka (Korczaka) Bolesław Biernat. Kolejny zachowany w obu przypadkach dokument to świadectwo oględzin lekarskich. W dokumencie oględzin zwłok Pietrzaka z 9 kwietnia 1945 r. lekarz zapisał, że przyczyną śmierci było złamanie kręgosłupa i uszkodzenie rdzenia. Do obrażeń miało dojść na wskutek upadku z dużej wysokości na twardą powierzchnię (AIPN, 872/2850 k. 55). Nie sposób odpowiedzieć na pytanie, czy „Śmiały”, nie mogąc znieść tortur zeskoczył z dużej wysokości, czy też został zrzucony przez funkcjonariuszy UB. Z kolei na podstawie oględzin zwłok Kroczaka (Korczaka) lekarz w dokumencie z 13 kwietnia stwierdził, że zgon nastąpił w wyniku zakażenia ran postrzałowych prawego płuca i lewego uda (tamże, k. 58). Z wyjaśnień Wójtowicza (vel Wysockiego) złożonych na rozprawy wynika, że „Brodacz” w czasie aresztowania nie odniósł żadnych ran. Musiał zatem zostać postrzelony w trakcie przesłuchań. Nie udzielono mu pomocy i zmarł w celi w obecności Wysockiego i innych współwięźniów (AIPN, 872/2852, k. 94).

Nie oszczędzano również kobiet, a przemoc stosowano od momentu zatrzymania. Mąż Adeli Kleszcz Stanisław zeznał, że 7 kwietnia 1945 r. w podlubelskim Maryninie, gmina Konopnica:

[…] przybyło do mieszkania mojej żony 3 oficerów i kilku żołnierzy z Resortu Bezpieczeństwa, którzy wnieśli garnek z nabojami, oświadczyli, że znaleźli go w drwalce pod drzewem, i że żona tę amunicję przechowywała. […] Na oświadczenie żony, że ona po raz pierwszy widzi ten garnek z nabojami, oficer Bezpieczeństwa zapytał: „A gdzie mąż?” Żona odpowiedziała, że jest w czynnej służbie wojskowej. Wówczas oficer uderzył ją po twarzy tak, że aż krew jej z ust poszła i powiedział: „Łżesz, twój mąż bandyta, jest w lesie”. Na dowód, że mówi prawdę, żona okazała mu zaświadczenie o mojej służbie na froncie, lecz oficer nie chciał nawet go oglądać, kazał natomiast żołnierzom brać żonę do samochodu, przyczem ją zbili, stłukli tak, że zemdlała. Dopiero ujął się za nią żołnierz sowiecki, radzący, by jej dali [spokój]. Żonę zaaresztowano i odwieziono do Resortu Bezpieczeństwa do Lublina, zostawiając dwoje małych dzieci bez opieki. […] w Urzędzie Bezpieczeństwa za pomocą bicia zmuszano żonę do przyznania się do czynów, których ona nie popełniła […]. Chociaż na rozprawie żona moja to swoje przyznanie odwołała i wyjaśniła, że zostało ono wymuszone biciem, uznano ją za winną i skazano na 7 lat więzienia […] (AIPN, 872/2852, k. 255v).

W tym czasie mąż Adeli Kleszcz w stopniu chorążego walczył w szeregach ludowego WP na froncie niemieckim.

Mieczysława Bukartek, której jedyną przewiną było to, że w jej mieszkaniu pokój wynajmowała Helena Kułaga, tak wspominała swoje przeżycia w areszcie WUBP przy ul. Krótkiej 4:

Na badanie przed konfrontacją w dniu 18 kwietnia 1945 r. wyszłam z piwnicy mocno zdenerwowana, inne kobiety, które były badane przede mną, wracały z przesłuchań mocno pobite, ja sama zaraz po aresztowaniu zostałam uderzona w twarz i w głowę. Ponadto widziałam osk[arżo]ną Kułagę leżącą w łóżku zbitą i zmaltretowaną […]. Podpisałam sporządzony z góry przez oficera śledczego protokół konfrontacji, ponadto tenże oficer śledczy oświadczył mi, że nie mam się czego obawiać, gdyż i tak, i tak dostanę w zawieszeniu i z tych powodów, a w szczególności mając przed oczyma zmaltretowane kobiety i bojąc się tych samych skutków, protokół konfrontacji podpisałam […] (tamże, k. 77).

Z kolei Krystyna Szymankiewicz stwierdziła:

Byłam w takim stanie, że mogłabym podpisać zeznanie, iż zamordowałam własnych rodziców. Po aresztowaniu mnie byłam zbita, obrzucana wyzwiskami, a ponadto byłam pod wrażeniem, iż w sąsiedniej celi poprzedniego dnia zmarł jeden z aresztowanych, po przesłuchaniu go, wskutek pobicia. […] podsunięto mi do podpisu, przy wprowadzeniu mnie w błąd, a będąc stale pod wrażeniem jęków i krzyków badanych – podpisałam i ten protokół […] (tamże, k. 90).

Spośród osób aresztowanych w okresie od 7 do 23 kwietnia 1945 r., a podejrzewanych o związek z akcją na Izbę Skarbową bądź o związki z osobami, które tę akcję przeprowadziły, lub z oddziałem ppor. „Rysia”, oficerowie śledczy UB postawili w stan oskarżenia 41 osób. Całość śledztwa przeciwko wspomnianym aresztowanym nadzorował kierownik Sekcji Śledczej WUBP w Lublinie por. Adam Humer. 20 maja chor. Aleksander Ogrodowski zamknął śledztwo przeciwko wspomnianym 41 osobom, a 31 maja sporządził akt oskarżenia. Został on następnie zatwierdzony przez por. Humera oraz wiceprokuratora Prokuratury Wojskowej kpt. Czesława Szpądrowskiego (AIPN, 872/2851, k. 3 i n.). 7 czerwca gotowy akt oskarżenia przesłano do Wojskowego Sądu Okręgu Lubelskiego. Proces odbywał się między 16 a 23 czerwca 1945 r. w budynku więzienia na Zamku w Lublinie.

Składowi sędziowskiemu przewodniczył sędzia por. Adam Gajewski, a zasiadało w nim czterech ławników: ppor. Wincenty Okupski, ppor. Juliusz Titz, sierż. Józef Senderski oraz sierż. Aleksander Wojtkiewicz. W składzie sędziowskim sędzia przewodniczący gwarantował zasądzenie surowych kar. Był on przedwojennym absolwentem prawa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wprawdzie w sądownictwie wojskowym służył dopiero od początku października 1944 r., ale przed wydaniem wyroku wobec 41 oskarżonych w tej sprawie miał na swoim koncie orzekanie w składach sędziowskich, które wydały ponad 30 wyroków śmierci, z czego aż 21 zostało wykonanych. Po przeniesieniu do Wojskowego Sądu Rejonowego w Gdańsku 3 sierpnia 1946 r. przewodniczył składowi sędziowskiemu, który skazał na karę śmierci Danutę Siedzikównę „Inkę”.

Oskarżeni byli sądzeni na podstawie Dekretu PKWN z 30 października 1944 r. o ochronie Państwa. Z zachowanej dokumentacji wynika, że w czasie procesu pozbawiono ich możliwości skorzystania z obrońców. Tak jak opisałem to wcześniej, w czasie rozprawy liczne grono oskarżonych odwoływało złożone w śledztwie zeznania, gdyż zostały one wymuszone niedozwolonymi metodami śledczymi. Wyrok zapadł 30 czerwca 1945 r. w trzyosobowym składzie sędziowskim: por. Gajewski, ppor. Okupski i ppor. Titz. Wobec czternastu osób (Zdzisław Bocian, Zygmunt Chiszczyński, Adam Jurak, Aleksander Jurkowski, Bronisława Kierzkowska, Zenon Klej, Ryszard Krawiec, Tadeusz Kwieciński, Dariusz Malinowski, Józef Różański, Jan Ryś, Ignacy Tomczyk, Marian Tracz, Eugeniusz Wójtowicz [skazany jako Eugeniusz Wysocki]) orzeczono karę śmierci, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek mienia. Wśród skazanych przeważali ludzie bardzo młodzi: jeden osiemnastolatek, sześciu dziewiętnastolatków i dwóch dwudziestolatków. Dokładnie połowa skazanych na karę śmierci uczestniczyła bezpośrednio w akcji na Izbę Skarbową. Ponadto na karę dziesięciu lat więzienia skazano dziesięć innych osób (w tym Feliksa Łukasika, ojca ppor. „Rysia”, i jego siostrę Irenę Jurkowską, której mąż otrzymał wyrok śmierci); sześć osób skazano na kary od pięciu do ośmiu lat więzienia; sześć osób otrzymało kary w zawieszeniu, cztery uniewinniono, a jedną wyłączono z procesu (AIPN, 872/2852, k. 181 i n.; Kielasiński 1997, s. 207 i n.). Jedyną osobą uczestniczącą w akcji na Izbę Skarbową, wobec której nie orzeczono kary śmierci, była Helena Kułaga. Skazano ją na siedem lat więzienia.

Skazani na karę śmierci skierowali prośbę o ułaskawienie do marsz. Michała Roli-Żymierskiego, naczelnego dowódcy WP. Prezes Wojskowego Sądu Okręgu Lubelskiego ppłk Konstanty Krukowski napisał: „Biorąc pod uwagę wyjątkowo silne napięcie złej woli u wszystkich skazanych i szkodliwe następstwa ich czynów dla Państwa, uważamy, że wszyscy skazani na łaskę nie zasługują i wnosimy o nieskorzystanie z prawa łaski w stosunku do wszystkich skazanych […]” (AIPN, 872/2852, k. 166). Podobne zdanie wyraził naczelny szef Sądownictwa Wojennego gen. Aleksander Tarnowski. Zgodnie z jego sugestią wyrok został zatwierdzony przez marsz. Rolę-Żymierskiego. 6 lipca 1945 r. Bolesław Bierut, przewodniczący Krajowej Rady Narodowej, skorzystał z prawa łaski jedynie wobec Ignacego Tomczyka, u którego tak jak u Bronisławy Kierzkowskiej przez kilka dni ukrywała się ta sama trójka partyzantów.

8 lipca 1945 r. wypadał w niedzielę. Tego dnia – po upływie niemal trzech miesięcy od akcji na Izbę Skarbową – zaplanowano egzekucję dwunastki skazańców (zapis w protokole wykonania kary śmierci Tadeusza Kwiecińskiego wskazuje, że zabito go trzy dni później, 11 lipca, o godz. 9.00). Jak wynika z protokołów wykonania kary śmierci, począwszy od godz. 13.05 w podziemiach lubelskiego Zamku, w pięciominutowych odstępach, pluton egzekucyjny rozstrzeliwał kolejnych więźniów. W poszczególnych protokołach znajduje się informacja, że przy egzekucji każdego z nich obecni byli: prokurator, lekarz dr por. Zdzisław Lorenc, ksiądz mjr Antoni Jaworski, komendant więzienia ppor. Michał Sawczak oraz dowódca plutonu egzekucyjnego Tadeusz Flor, ponadto zapewne kilku żołnierzy. Jako pierwszą rozstrzelano Bronisławę Kierzkowską. Była drugą – obok Zofii Pelczarskiej „Ciotki” – kobietą zamordowaną w więzieniu na Zamku w Lublinie (AIPN, 872/2852, k. 236 i n.). Zwłoki wszystkich rozstrzelanych zakopano w bezimiennych mogiłach na cmentarzu rzymskokatolickim przy ul. Unickiej w Lublinie.

Marszałek Rola-Żymierski rekomendując Bolesławowi Bierutowi nieskorzystanie z aktu łaski wobec skazanych, zgodził się równocześnie z propozycją gen. Aleksandra Tarnowskiego, aby wyrok ogłosić w lubelskiej prasie, czego wcześniej nie czyniono. Dwa dni po wykonaniu wyroków, 10 lipca, na pierwszej stronie „Sztandaru Ludu”, dziennika PPR, ukazał się tekst pod wymownym tytułem Wyrok śmierci na faszystowsko-akowskich bandytów sprawców napadu na Kasę Izby-Skarbowej w Lublinie. Opisano w nim między innymi szczegóły działalności grupy „Rysia”, którego określano mianem herszta. Przedstawiono też szczegóły akcji na Izbę Skarbową. Znalazła się tam nieprawdziwa informacja, jakoby w czasie akcji zginęło dwóch funkcjonariuszy UB, Wiktor Sawicz i Lucjan Grum, nie podano natomiast personaliów faktycznej ofiary, czyli por. Antoniego Kulbanowskiego. Co najistotniejsze, zamieszczono dane personalne trzynastu straconych osób, wraz ze szczegółowymi informacjami dotyczącymi ich udziału w akcji (niektóre były nieprawdziwe) oraz ogłoszono, że wyroki zostały wykonane 8 lipca 1945 r. Artykuł ten w zamiarach pomysłodawców miał służyć przede wszystkim zastraszeniu społeczeństwa („Sztandar Ludu”, 10 lipca 1945).

Co niezmiernie intrygujące, w tej samej notatce, w której opowiadał się przeciwko skorzystaniu z prawa łaski, marsz. Żymierski prosił Bieruta o zarządzenie dochodzenia, którego celem miało być ustalenie, co stało się z pieniędzmi odzyskanymi przez funkcjonariuszy UB po akcji na Izbę Skarbową, jak również z cukrem zabranym w cukrowni w Garbowie (AIPN, 872/2852, k. 180v).

***

Według planu akcja z 7 kwietnia 1945 r. na Izbę Skarbową miała przebiec błyskawicznie i przynieść wymierny efekt, czyli zdobycie funduszy potrzebnych na prowadzenie dalszej działalności podziemnej. Co prawda partyzantom udało się zdobyć prawie 1,2 mln zł, ale koszty własne okazały się olbrzymie: w trakcie akcji zginęło dwóch członków grupy uderzeniowej, a co najgorsze, czterech kolejnych wpadło w ręce UB. To stało się przyczyną dalszych tragicznych wydarzeń. Łączenie więzi towarzyskich z działalnością konspiracyjną, nieprzestrzeganie podstawowych wymogów pracy podziemnej spowodowało, że ujęci dysponowali wiedzą, która wydobyta z nich torturami posłużyła funkcjonariuszom UB do kolejnych zatrzymań, co spowodowało „wsypę” wśród członków oddziału ppor. „Rysia” oraz w jego najbliższego otoczeniu. Jedną z głównych przyczyn tego, co nastąpiło w konsekwencji akcji z 7 kwietnia, było niezbyt wnikliwe przeprowadzenie wywiadu przed akcją, przez co nie ustalono, że w Izbie Skarbowej oprócz głównej linii telefonicznej istniała linia zapewniająca łączność z miastem z pominięciem głównej centrali, którą partyzanci zniszczyli.

Jedyni członkowie grupy uderzeniowej, którym udało się ocaleć przed „wsypą”, znaleźli schronienie w oddziałach partyzanckich. Po wyleczeniu rany ppor. „Ryś” zaczął organizować oddział zbrojny, który w czerwcu 1945 r. podporządkował się rozkazom kpt. Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, dowódcy zgrupowania partyzanckiego, i występował w nim jako 4. kompania. W szeregach oddziału ppor. „Rysia” znaleźli się Jerzy Maj „Malar” oraz zapewne Stanisław Sagan „Jurand”. Dowódca i „Jurand” ujawnili się w październiku 1945 r. na podstawie amnestii z 2 sierpnia 1945 r. „Ryś” po kilku miesiącach powrócił w szeregi konspiracji, kontynuując walkę na tym samym stanowisku, u boku tego samego dowódcy, aż do wiosny 1947 r., kiedy ujawnił część swoich podkomendnych. 16 września 1947 r. schwytało go w okolicach Nysy UB podczas próby przekroczenia granicy polsko-czechosłowackiej wraz z siedmioma współtowarzyszami. Postawiony przez komunistycznym sądem, został skazany na karę śmierci i stracony 7 marca 1949 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie (Poleszak 2014, s. 30–35).

***

Mimo pełnego dostępu do zasobu archiwalnego oraz istniejącej literatury przedmiotu zdarza się, że akcja z 7 kwietnia 1945 r. na Izbę Skarbową jest opisywana błędnie. Przykładem takiego niefrasobliwego podejścia jest broszura Hieronim Dekutowski „Zapora”. Rówieśnik Niepodległej. 24.09.1918 – 7.03.1949 autorstwa Pawła Skroka i Tomasza Panfila, która została wydana przez Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Lublinie w 2018 r. Czytamy w niej: „Siódmego kwietnia Dekutowski przeprowadził brawurową akcję ekspropriacyjną – z lubelskiego banku zabrano ponad milion złotych. Następnie zgrupowanie ruszyło na południe, w stronę Karpat” (Skrok, Panfil 2018, s. 9). Niezmiernie ciekawe jest to, z jakiego źródła autorzy wydobyli tę nieprawdziwą informację. A wystarczyło sięgnąć do wydanej w tej samej serii kilka miesięcy wcześniej, również przez lubelski IPN, przywoływanej w moim tekście broszury autorstwa Artura Piekarza, aby uniknąć tej kompromitującej pomyłki…


GALERIA ZDJĘĆ

Pochodzenie zdjęć: 1–4 zbiory IPN O/Lublin; 6–8 AIPN; 5, 10 – Sławomir Poleszak


Bibliografia

Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie (AIPN)
872/2849–2852, Akta w sprawie Wysockiego Eugeniusza s. Mikołaja i innych członków AK z grupy „Rysia”
Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Lublinie (AIPN Lu)
0017/1604, Akta śledcze dotyczące Danuty Suszek
01/472, t. 1–2, Akta śledcze dotyczące Jerzego Maja
0211/1224, Teczka personalna funkcjonariusza MO Michała Kierzkowskiego
401/8, t. 5, Materiały dodatkowe do sprawy O. 405/45 dot.: Wysocki Eugeniusz i inni
Kielasiński Marek (1997), Raport o zabijaniu. Zbrodnie sądów wojskowych na Zamku w Lublinie, Lublin.
Leszczyńska Zofia (1998), Ginę za to co najgłębiej człowiek ukochać może. Skazani na karę śmierci przez sądy wojskowe na Zamku lubelskim (1944–1945), Lublin.
Piekarz Artur (2018), Stanisław Łukasik „Ryś” 2 VIII 1918 – 7 III 1949. Rówieśnik Niepodległej, Lublin.
Poleszak Sławomir (2016), Polskie podziemie niepodległościowe, w: Dzieje Lubelszczyzny 1944–1956. Aspekty polityczne, red. Tomasz Osiński, Mariusz Mazur, Lublin.
Poleszak Sławomir (2014), Siedmiu z „Łączki”, „Pamięć.pl”, nr 3.
Rok pierwszy. Powstanie i działalność aparatu bezpieczeństwa publicznego na Lubelszczyźnie (lipiec 1944 – czerwiec 1945) (2004), wstęp Sławmir Poleszak, wybór i oprac. Leszek Pietrzak, Sławomir Poleszak, Rafał Wnuk, Mariusz Zajączkowski, Warszawa.
Skrok Paweł, Panfil Tomasz (2018), Hieronim Dekutowski „Zapora”. Rówieśnik Niepodległej. 24.09.1918 – 7.03.1949, Lublin.
„Sztandar Ludu”, 10 lipca 1945, nr 100.

Korekta językowa: Beata Bińko

Autor składa podziękowania za pomoc Panu Arturowi Piekarzowi.

 




Polsko-niemieckie miejsca pamięci

Portal ohistorie.eu razem z tygodnikiem POLITYKA i Ośrodkiem Brama Grodzka Teatr NN zaprasza na spotkanie wokół „Pomocnika historycznego POLITYKI” i publikacji „Polsko-niemieckie miejsca pamięci”.

W debacie wezmą udział: prof. Robert Traba, red. Adam Krzemiński
Prowadzenie spotkania: Joanna Zętar

Termin: 2 kwietnia 2019 roku, godz. 17:00
Miejsce: Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, ul. Grodzka 21




VI interdyscyplinarne seminarium: Zrozumieć „Młodszą Europę”. Misja i historia Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie.

Zapraszamy na VI interdyscyplinarne seminarium: Zrozumieć „Młodszą Europę”. Misja i historia Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie.

W ramach debaty, w której wezmą udział dr Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz (Fundacja im. Stefana Batorego), dr hab. Mirosław Filipowicz prof. KUL i dr hab. Sławomir Łukasiewicz, prof. KUL przybliżona zostanie badawcza, formacyjna i kulturowa działalność IEŚW oraz rola i znaczenie tego typu instytutów w dyplomacji i polityce historycznej, w odniesieniu do relacji między historiografią, pamięcią historyczną i wielowymiarową polityką państwa.




„Widok zza bliska. Inne obrazy Zagłady” –  rozmowa z Ericą Lehrer

„Widok zza bliska. Inne obrazy Zagłady” –  rozmowa z Ericą Lehrer

 

Wystawa „Widok zza bliska. Inne obrazy Zagłady”, którą do końca marca można oglądać w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, zaprasza zwiedzających w niespodziewaną podróż, w skomplikowany świat przeżyć tzw. twórców ludowych, opowiadających nam przez sztukę o swoich przeżyciach, a może tylko wyobrażeniach, związanych z Holokaustem. Wszystkie prace mówią o zagładzie Żydów z perspektywy świadka – mieszkańca polskiej prowincji. Wystawa jest wynikiem pracy grupy naukowców, którzy spędzili ostatnich kilka lat, odwiedzając prywatne kolekcje i muzea etnograficzne, czasem w najdalszych zakątkach Polski, zaglądając także do Niemiec, w poszukiwaniu często dawno zapomnianych prac.

 Anna Müller: Erico, czy mogłabyś nam opowiedzieć o tym, jakie przedmioty znajdują się na wystawie?

Erica Lehrer: Wystawa przedstawia prace polskich tzw. artystów ludowych z okresu PRL, które znaleźliśmy w polskich i niemieckich muzeach etnograficznych oraz kolekcjach prywatnych. Na wystawie znajduje się ponad dwadzieścia prac, np. Hitlerowcy, praca autorstwa Władysława Chajca z 1967, Wspólna dola Adama Zegadły z 1969, Ostatnia droga Wacława Czerwińskiego z 1983 czy Auschwitz Zygmunta Skrętowicza z 1962 r. Najstarszą pracą jest obraz powstały około 1948 r., autorstwa Sławomira Kosiniaka z Zalipia, miejscowości słynącej z dekoracyjnych motywów kwiatowych. Ta praca, niedawno odnaleziona w archiwach Krakowskiego Muzeum Etnograficznego, przedstawia aresztowanie miejscowych Żydów. Z kolei najnowszym dziełem jest Jedwabne Jana Kowalczyka, praca zamówiona przez niemieckiego kolekcjonera w 2017 r.

Oprócz przykładów rzeźby, obrazów, a także tkanin na wystawie znajdują się dwa wiersze twórców ludowych odnoszące się do historii polskich Żydów (autorstwa Ludwika Kłosa i Tomasza Gajdy) oraz fragmenty dwóch filmów dokumentalnych opartych m.in. na wspomnieniach twórców ludowych dotyczących ich żydowskich sąsiadów i Holokaustu. Te filmy to Ślady Andrzeja Brzozowskiego, dokument nakręcony w 1967 r., ale z powodu nacisków politycznych ukończony dopiero w 1981 r. Drugim obrazem jest Zaproszenie do wnętrza Andrzeja Wajdy, film o niemieckim dziennikarzu i wybitnym kolekcjonerze tzw. sztuki ludowej Ludwigu Zimmererze.

Na wystawie znajduje się również seria kolorowych fotografii Wojciecha Wilczyka zatytułowana „Powiększenia”, projekt pozostający w swoistym dialogu ze sztuką ludową.

A.M.: Co mnie najbardziej uderza w tym przedsięwzięciu, to różnorodność tematów i pytań, które Wasza wystawa zadaje. Z jednej strony przedstawiacie zupełnie nieznane prace twórców ludowych, które zaskakują zarówno formą, jak i podejmowaną tematyką. Z drugiej strony wskazujecie na zainteresowanie, jakim tego rodzaju sztuka cieszyła się w okresie PRL (nie tylko wśród kolekcjonerów, lecz także innych twórców). Oprócz tego w części „Warsztat” pokazujecie też w pewnym skrócie drogi, jakie musieliście przebyć, żeby odnaleźć i zrozumieć tego typu materiał. Wasza wystawa jest rodzajem dialogu, który podejmujecie z ludźmi prezentującymi różne pokolenia, różne kraje (Polskę i Niemcy) i zarazem różne powody (motywacje), które tego rodzaju zainteresowania/zaangażowanie stymulowały. Co jest wspólnym mianownikiem tych wszystkich wysiłków – Holokaust? Czy raczej bardziej ogólnie – trudna do wypowiedzenia i traumatyczna przeszłość?

E.L.: Wiele spośród odnajdywanych prac zachęcało nas do zatrzymania się nad nimi, wydawały się otwierać okno na doświadczenia i wspomnienia „osób postronnych” wobec Holokaustu – grup, które obecnie skupiają rosnące zainteresowanie naukowców. Czy ludzie, którzy byli świadkami żydowskiego ludobójstwa, ale po wojnie znaleźli się w sowieckiej strefie wpływów, gdzie nie rozwinął się oficjalny dyskurs o Zagładzie w stylu zachodnim, pamiętają, co stało się z ich żydowskimi sąsiadami i współobywatelami? A może te wspomnienia zostały w jakiś sposób przekształcone, wyparte lub wcielone w inne opowieści/narracje? Gdy tylko zaczęliśmy odsłaniać, co kryje się pod powierzchnią biografii artefaktów, okazało się, że założenie, jakoby były bezpośrednimi świadectwami, było bardzo problematyczne.

To rozpoznanie, paradoksalnie, pomogło nam w zaprojektowaniu wystawy. Zwiedzający rozpoczynają od spotkania z przedmiotami jako potencjalną „sztuką świadectwa”, a następnie konfrontują się – tak jak my zostaliśmy skonfrontowani – z okolicznościami, które przyczyniły się do powstania tych szczególnych obiektów sztuki. Polegały one m.in. na tym, że PRL zachęcała artystów ludowych do produkcji tzw. sztuki świeckiej. Przyczyniała się do tego sieć obejmująca muzea, etnografów, domy kultury i Cepelię, wpływał na to również „import” potrzeby pamiętania o Holokauście przez inne osoby, wśród nich zwłaszcza emigrujących lub zmuszonych do wyjazdu polskich Żydów, a także polskich elit kulturalnych oraz niemieckich kolekcjonerów. Pokazujemy też to, w jaki sposób teksty i obrazy rozpowszechniane publicznie w czasie PRL miały wpływ na to, co artyści byli w stanie przekazać lub czuli, że mogą przedstawić w swoich pracach.

A.M.: Czy możesz nam powiedzieć coś więcej o koncepcji wystawy? Jak organizuje przestrzeń wystawienniczą? Z ilu części się składa? Czy jest podzielona metodycznie czy tematycznie?

E.L.: Podzieliliśmy ekspozycję na cztery galerie. Pierwsza z nich nazywa się „Zza bliska”. Przedstawia dzieła wykonane przez naocznych świadków Holokaustu. Zaliczamy do tej kategorii prace, z których jedna jest reakcją na aresztowanie żydowskich sąsiadów, inna zaś jest pokłosiem obserwacji z okresu przebywania autora w obozie. Dzieła te mówią na przykład o tym, jak bardzo traktowanie więźniów zależało od tego, do jakiej kategorii zostało się zaliczonym. Ta sala ukazuje potencjał tego rodzaju sztuki jako dokumentu historycznego. Tutaj wprowadzamy także pytania o kwestię pamięci i emocji, posługując się nagraniem rozmowy z jednym z artystów, który opowiada o swoich doświadczeniach obozowych i związku jego sztuki z czasem wojny. W tej części prezentujemy też muzealne karty inwentaryzacyjne opisujące zestaw figurek przedstawiających więźniów i strażników Auschwitz. Chcemy tym samym wskazać na rolę muzeum w kategoryzacji tych prac. Działania archiwalne polskich instytucji z jednej strony jasno zdefiniowały te obiekty, z drugiej strony skomplikowały rozumienie tej sztuki na wiele lat. W tej sali pokazywane są też zdjęcia Wojtka – powiększenia fragmentów rzeźb – skoncentrowane na wyrazie twarzy postaci. Ten gest pomaga zwiedzającym zmienić spojrzenie ze swoiście etnograficznego na bardziej empatyczne, otwarte na poznanie.

Druga galeria, zatytułowana „Historie”, jest zbudowana wokół dwóch równoległych trajektorii rozwijających się na dwóch przeciwległych ścianach. Pierwsza z tych narracji rozpoczyna się balladą ludową, za pomocą której chcemy powiedzieć, że istniejące zabytki dyskursywnie dowodzą, iż polscy mieszkańcy wsi potrafili rozwijać pamięć kulturową dotyczącą tego, co stało się z ich żydowskimi sąsiadami. Teksty otwarcie dotykają także tych trudnych sytuacji, gdy Żydzi byli zabijani lub denuncjowani przez Polaków. Ta prezentacja jest rodzajem historycznej osi czasu, na którą składają się fotografie prac niepokazanych na wystawie fizycznie, ilustrujące nieomal każdą z faz Zagłady – od prześladowań, gettoizacji i ukrywania się, do masowych rozstrzeliwań, transportu do obozów, uśmiercania gazem i spalania zwłok czy powrotów ocalałych po Holokauście. Chcieliśmy pokazać, że polska sztuka ludowa zdołała podjąć zadanie reprezentacji Zagłady. Jedynym tematem ewidentnie nieobecnym w tym zestawieniu jest wizualizacja przykładów polskiego udziału w prześladowaniu Żydów (choć są pokazywane sceny po pogromie czy odwożenie Żydów na posterunek policji).

Druga trajektoria pokazuje trzy dzieła z początku, środka i końca okresu historycznego, w którym rozwinęła się pamięć o Zagładzie: obraz z 1948 r., przedstawiający w poetyce dziecięcej malowanki scenę aresztowania Żydów przez żołnierzy niemieckich; płaskorzeźbę z 1962 r., która zasadniczo kopiuje ikoniczne obrazy z ważnego albumu fotograficzno-dokumentalnego o polskiej martyrologii, wydanego w 1958 r., szeroko rozpowszechnionego w latach 60.; oraz rzeźbę Jedwabne z 2017 r., wykonaną przez polskiego twórcę na zlecenie niemieckiego kolekcjonera, która mitologizuje żydowskie cierpienia, przesłaniając zarazem, ukrywając sprawców. W tym geście chcieliśmy pokazać horyzont zmieniających się ram pamięci wpływających na język wizualny, z którego czerpali artyści. Pokazaliśmy też zmieniające się relacje w odniesieniu do niektórych faktów, w sensie tego, co artyści mogli zobrazować lub wyrazić w danym momencie historycznym i politycznym.

W galerii trzeciej, którą nazwaliśmy „Warsztat”, znalazło się sześć stołów. Na każdym z nich umieściliśmy jeden obiekt, która następnie otoczyliśmy dokumentami archiwalnymi i wycinkami z materiałów znalezionych podczas naszych badań. Daje to odwiedzającym wgląd w liczbę i typ materiałów historycznych, które pomogły nam zrozumieć zakres kulturowych, medialnych i osobowych wpływów na formy i biografie tych dzieł. W tym miejscu chcieliśmy pokazać proces naszych badań i zaprosić odbiorców do dialogu.

W czwartej, ostatniej, galerii postanowiliśmy odejść od analizy i zachęcić do spotkania się z tymi dziełami jako sztuką w jej emocjonalnym wymiarze. Umieściliśmy tutaj kilka obiektów, które, jak uznaliśmy, mają szczególną siłę oddziaływania. Niektóre ze znalezionych przez nas prac wydawały się emanować empatią, jakby artysta próbował wyobrazić sobie życie wewnętrzne konkretnego Żyda w czasie Holokaustu, to, jak on/ona mógł/mogła się czuć, cierpieć, stawiać czoła swojej śmierci lub mordowaniu bliskich.

A.M.: Co stało się impulsem do stworzenia tej wystawy?

E.L.: Bezpośrednim bodźcem do stworzenia wystawy stał się wspomniany wcześniej projekt badawczy finansowany w ramach programu Komisji Europejskiej „Horyzont 2020”. Był to duży, międzynarodowy projekt zatytułowany „Ślady: Transfer spornego dziedzictwa kulturowego za pomocą sztuki”. Jednak dla mnie osobiście wystawa wyrosła również z moich wcześniejszych badań nad polską sztuką ludową, a konkretnie nad rzeźbami przedstawiającymi Żydów (zob. www.luckyjews.com). W trakcie pracy nad tym projektem natknęłam się na kilka obiektów związanych z Zagładą, które wzbudziły moje zainteresowanie i doszłam do wniosku, że sztuka ludowa jest pomijanym źródłem pamięci tego wydarzenia. Na tamtej wystawie poznałam Romę Sendykę, współkuratorkę obecnej ekspozycji, która w tamtym czasie również prowadziła badania dotyczące rzeźb podejmujących tematykę Holokaustu, autorstwa Franciszka Skocza i Jana Staszaka. Zdecydowałyśmy, że warto poszukać więcej tego typu obiektów.

Należy podkreślić, że mimo nieco nietradycyjnej praktyki prezentowania wyników badań wystawa ta wyrosła z długofalowego akademickiego projektu badawczego. Wystawa jest pierwszym – i dość wczesnym – publicznym gestem pokazującym zarówno materiał, jak i początkowe pomysły, które chcemy dalej rozwijać. Naszą ambicją było rozpoczęcie rozmowy na temat obiektów, na które się natknęliśmy, pracując nad tym projektem. Wiele pytań jest wciąż otwartych i pozostaje sporo do zrobienia. Wystawa została opracowana metodą, która podkreśla wagę pytań (interrogative), a nie dydaktycznie udzielanie gotowych odpowiedzi. Chcieliśmy pobudzić do kontemplacji i dialogu, a także zachęcić widzów do wspólnego myślenia i dzielenia się z nami swoimi spostrzeżeniami.

A.M.: Kim są kuratorzy tej wystawy? I jak wygląda wasza międzynarodowa współpraca?

E.L.: Roma Sendyka jest kierowniczką projektu. Jest kulturoznawczynią specjalizującą się w badaniach pamięci i afektów. Nasze wspólne zainteresowania dookreśliłyśmy, zanim rozpoczęłyśmy pracę nad projektem TRACES. Zadaniem Romy było ustalenie składu zespołu. Powiedziała, że to oczywiste, który antropolog (czyli ja), który kurator (Magdalena Zych z Muzeum Etnograficznego w Krakowie) i który artysta (Wojciech Wilczyk) wejdzie do tego zespołu. Myślę, że to był świetny wybór. Powstał naprawdę wspaniały zespół ludzi chętnych do pracy, uzupełniających wzajemnie swe kompetencje i o pasujących do siebie temperamentach. Magdalena jest etnografem i reprezentantką nowej generacji kuratorów krakowskiego muzeum, prezentującą bardziej nowoczesne podejście do praktyk wystawienniczych. Wojtek jest fotografem znanym m.in. z pracy na temat dawnych synagog i domów modlitwy (Niewinne oko nie istnieje) oraz murali kibicowskich (Święta Wojna).

Kiedy tylko było to możliwe, całym zespołem wyjeżdżaliśmy samochodem Wojtka do wybranego muzeum. Wojtek fotografował obiekty i dokumentował prace, ja przeszukiwałam archiwum i fotografowałam dokumenty, Magda przeprowadzała wywiad z lokalnym kuratorem, a Roma czuwała nad procesem badawczym i przyglądała się specyficznym uwarunkowaniom danej instytucji. W praktyce ściśle współpracowaliśmy w każdym aspekcie pracy, w miarę potrzeb i inspiracji zamieniając się rolami. Przez trzy lata przejechaliśmy kilkakrotnie Polskę i Niemcy, dyskutując o tym, co znaleźliśmy i zadając sobie nawzajem pytania. Zdarzały się momenty, kiedy nie wszyscy mogliśmy być obecni, zapisywaliśmy więc nasze zdjęcia, nagrane wywiady i inne materiały we wspólnej bazie danych, przy której tworzeniu pomagali nam asystenci. Oczywiście odbywaliśmy często sesje na Skypie, zostało wysłanych tysiące e-maili, gdy omawialiśmy nasze znaleziska, dając sobie przydatne wskazówki, zastanawiając się nad możliwymi komentarzami i nad ogólnym znaczeniem znajdywanych obiektów. Czasami dyskusje między nami były naprawdę burzliwe, ale zawsze szanowaliśmy swoje poglądy i darzyliśmy się zaufaniem. Po trzech latach tak intensywnej współpracy bardzo trudno wskazać indywidualny wkład każdego z nas. Materiał interpretacyjny, który pokazaliśmy na wystawie, jest wynikiem naszego ciągłego dialogu, podobnie jak propozycje interpretacyjne, o których tutaj mówię. Katalog tworzony jako towarzyszący wystawie będzie zawierał zarówno zbiorowe opracowanie, jak i eseje pojedynczych autorów, ukazujące nasze bardziej indywidualne zainteresowania.

Projekt ten na wiele sposobów miał charakter międzynarodowy. Po pierwsze, w zespole znajdował się badacz spoza Polski (nie mieszkam w Polsce ani stąd nie pochodzę). Chociaż było to oczywiście wyzwanie logistyczne, nasze różne lokalizacje i pochodzenie okazały się przydatne w interpretacji obiektów. Po drugie, w trakcie rozmów, jakie prowadziliśmy z kolekcjonerami i kuratorami w Niemczech, jedno stało się jasne: „polska sztuka ludowa” nie jest ani całkowicie polska, ani całkiem ludowa. Wyłoniła się raczej z międzynarodowych interakcji między różnymi grupami. Polacy, Niemcy i (często) zmuszeni do emigracji Żydzi wywarli wpływ na formy, jakie ta sztuka przybierała, i dziś wszystkie trzy perspektywy są konieczne do interpretacji znaczenia wytworzonych dzieł. Projekt potwierdził zarazem to, co już o „polskiej sztuce ludowej” wiadomo: że z jednej strony jest wytworem potrzeb i estetyki elit, z drugiej zaś wyłania się równocześnie z kultury chłopskiej, „ludowej”, którą ma reprezentować.

A.M.: Czy możesz dać przykład rzeźby lub innego artefaktu spośród tych pokazanych na wystawie, które z jakiś powodów są dla Ciebie ważne?

E.L.: Z perspektywy badawczej uważam, że najbardziej fascynujące są obiekty, wokół których udało się zgromadzić najbogatsze archiwum materiałów pomocniczych. Na przykład wywiad z rzeźbiarzem Edmundem Zielińskim (przeprowadzony przez Utę Karrer, niemiecką studentkę współpracującą z nami) ujawnił, że jego praca Got [sic] mit uns była właściwie współtworzona z wybitnym kolekcjonerem Ludwigiem Zimmererem. Ten przypadek wyraźnie pokazał rolę niemieckich kolekcjonerów w kształtowaniu z jednej strony popytu, a z drugiej i samej sztuki związanej z Holokaustem, którą tworzyli polscy rzeźbiarze. Liczba niemieckich artykułów prasowych i zaproszeń na wystawy z lat 70. jeszcze bardziej podkreśla ten związek. Fascynujące jest okrycie, że niemieccy kolekcjonerzy, z których część była w Hitlerjugend i Wehrmachcie, w zasadzie cedowali własne, sprzeczne potrzeby pamięciowe na polskich twórców, być może uważając ich za kanały dostępu do „autentycznych” wojennych emocji i doświadczeń.

A.M.: Czy możemy coś więcej powiedzieć o tych pamięciowych potrzebach?

E.L.: Na tym etapie badań wciąż jest to raczej przeczucie, ale w społeczeństwach zachodnich antropolodzy wskazują na długą historię poszukiwania (i odnajdywania) u rdzennych lub rzekomo „prymitywnych” społeczności czegoś w rodzaju „autentyczności”, przy założeniu, że rozwój cywilizacyjny prowadzi do jej utraty. Te idee i relacje zostały nazwane w kręgach akademickich antropologią ratowniczą i imperialistyczną nostalgią. Można więc bez wysiłku wyobrazić sobie, że degradujące, orientalizujące stanowisko Niemiec nazistowskich wobec Polski, które legitymizowało próby dominacji, mogło się przekształcić w „pozytywny” powojenny stosunek, jaki niemieccy kolekcjonerzy mieli do polskich artystów ludowych. Artyści ci w pewnym sensie przetwarzali niemiecką pamięć i poczucie winy, nawet jeśli byli pojmowani jako źródło surowej, bezpośredniej pamięci o zbrodniach niemieckich, której owi Niemcy poszukiwali. Nie chcę teraz formułować daleko idących teorii, ale jest to z pewnością jeden z wątków naszych badań. Wskazuje on na interesujące potencjalne wzajemne relacje i przesunięcia w geografii powojennych niemieckich i polskich wspomnień o Holokauście.

Bardzo interesującą jest praca Adama Zegadły z 1969 r. Wspólna dola. Praca ta przedstawia chasyda i polskiego chłopa niosących razem duży krzyż. Adam Zegadło był niewykształconym polskim rolnikiem, pochodził z katolickiej rodziny. Jako młody człowiek został sierotą, zajął się nim wtedy żydowski właściciel fabryki w Suchedniowie. Dał mu pracę i traktował go jak członka rodziny. Śmierć tego człowieka i jego całej rodziny w Treblince w 1942 r. mocno wpłynęła na Zegadłę. Podobno zaczął rzeźbić figurki Żydów pod koniec lat 60. z inspiracji dyrektora lokalnego muzeum. Rozmowa z Anią O’Brien, córką Samuela Fiszmana, polskiego literaturoznawcy i kolekcjonera, właściciela pracy Wspólna dola, który wyjechał z Polski po wydarzeniach z 1968 r., pomogła w nowym świetle ukazać ukryte wymiary dzieła Zegadły. Fakt, że zarówno rzeźbiarz, jak i kolekcjoner w tym przypadku podzielali poczucie złożonej tożsamości (związanej zarówno z katolicką polskością, jak i żydowskością), podobnie jak data powstania tego obiektu, dają nam znacznie lepszy wgląd w osobiste i polityczne znaczenie tego dzieła.

Samuel (pierwotnie Szmul Arja) Fiszman był zasymilowanym polskim Żydem z Radomia, który przeszedł na katolicyzm. W życiu zawodowym zajmował się literaturą słowiańską, specjalizował się w twórczości Adama Mickiewicza i był kolekcjonerem polskiej sztuki ludowej. Kupował przedmioty w Cepelii i zamawiał dzieła bezpośrednio u artystów. Był założycielem i redaktorem naczelnym nadal istniejącego czasopisma „Slavia Orientalis” Polskiej Akademii Nauk, a jego przyjaciele i korespondenci to intelektualiści tacy jak Xawery Dunikowski, Czesław Miłosz, Julian Tuwim czy Pablo Neruda. W jego domu stała zarówno choinka, jak i menora, a jego córka twierdzi, że zawsze szukał przedmiotów, które poświadczałyby, iż różne kultury mogą żyć razem w pokoju. Jego rodzina zginęła w Treblince. Później, w wyniku kampanii antysemickiej w marcu 1968 r., stracił też ukochaną ojczyzną. Karierę akademicką rozpoczął w powojennej Moskwie, a następnie był kierownikiem Katedry Historii Literatury Rosyjskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Druga część jego życia, która zaczęła się w 1969 r., to pobyt na uniwersytecie w Indianie w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Pozostał bardzo patriotycznym Polakiem, interweniującym w USA za każdym razem, gdy słyszał termin „polskie obozy koncentracyjne”. Jego przymusowa emigracja z Polski była tragedią, która zdefiniowała jego życie. Pragnął, by jego kolekcja sztuki ludowej i prochy zostały zwrócone Polsce. Oba życzenia zostały spełnione.

A.M.: Mamy więc tutaj pytania dotyczące tożsamości artystów i różnych poziomów, na jakich mogli się identyfikować z ofiarami Holokaustu. Jakie inne pytania Wasza wystawa stawia? I które z prezentowanych prac najlepiej przekazują problemy podnoszone przez Was w trakcie pracy?

E.L.: Ten zbiór dzieł sztuki budzi wiele pytań, ale my na wystawie staramy się przede wszystkim zwrócić uwagę na ich potencjał jako źródła dociekań związanych z oddolną (grassroots) pamięcią Zagłady w Polsce. Należą do nich pytania o to, w jaki sposób bycie świadkami morderstwa Żydów wpłynęło na mieszkańców polskiej wsi. Z tym związane jest również pytanie, w jakiej mierze sztuka ludowa jest rodzajem do tej pory pomijanego archiwum dokumentującego pamięć o tych wydarzeniach z perspektyw nieelitarnej. Inne pytania dotyczą tego, w jaki sposób taka sztuka ograniczała sposób przedstawiania Holokaustu czy nim manipulowała, jakim wpływom (ideologicznym, komercyjnym lub międzynarodowym) podlegała polska pamięć prowincjalna. W końcu powstaje pytanie, czy pokazywanie na nowatorskich wystawach tych przedmiotów i ich ukrytego znaczenia może pomóc reaktywować potencjał etyczny w odniesieniu do żydowskiego cierpienia.

Obiekty te należą do tego typu obrazowania, które zostało całkowicie pominięte w głównych dyskusjach o reprezentacji Holokaustu, jakie zaprzątały po wojnie filozofów i krytyków kulturowych obserwujących rozwój elitarnych praktyk artystycznych. Tymczasem, co warto raz jeszcze podkreślić, tę rodzimą sztukę wytwarzali polscy mieszkańcy wsi, pracujący w innej estetyce i oczywiście w innym obiegu. Poczucie nieadekwatności jest pierwszą reakcją wielu ludzi, kiedy spotykają ten mniej znany rodzaj sztuki dotyczącej Zagłady. To wskazuje na pytania, które należy zadać na temat niektórych uprzedzeń estetycznych i założeń wbudowanych w główny nurt debat na temat tego, jak wygląda akceptowalna praktyka przekazywania pamięci o Holokauście. A jest to ważne pytanie, ponieważ jesteśmy na krawędzi nowej ery, kiedy wszystkie nasze wspomnienia będą wspomnieniami z drugiej ręki. Częścią naszego projektu jest próba stawiania tego pytania.

Z czysto emocjonalnego punktu widzenia kilka spośród tych obiektów jest po prostu niesamowitych, niepokojących zarówno jako dzieła sztuki, jak i ślady przeszłości. Żyd i Żydówka Kazimierza Sandeckiego (1982) to jedno z dwóch lub trzech dzieł, które uderzyły mnie jako autentyczne próby rozważenia żydowskiego punktu widzenia i wyobrażenia sobie tego, co sami Żydzi musieli odczuwać, widząc zniszczenie ich świata. Wydaje się, że podobny wysiłek podjął Wacław Czerwiński w Ostatniej drodze (koniec lat 50.). Fakt, że znaleźliśmy trzy późniejsze wersje tego dzieła, przynajmniej jedną z nich zamówioną przez niemieckiego kolekcjonera po obejrzeniu tej pierwszej pracy w zbiorze Zimmerera, budzi niewygodne pytania o krzyżowaniu się w tego rodzaju sztuce istoty bycia świadkiem i biznesu. Kolejna rzeźba Czerwińskiego, zatytułowana Żyd-wygnaniec (sprzed 1981), została podarowana przez artystę niemieckiemu kolekcjonerowi Hansowi-Joachimowi Schaussowi. Sugeruje to istnienie poza oficjalnym obiegiem emocjonalnym i być może politycznym swoistych transakcji między Polakami a Niemcami; obiekty te tworzyły rodzaj milczącego języka do komunikowania się na temat, o którym w momencie, kiedy te prace były tworzone, nie wolno było mówić publicznie. Truposznica/Auto z Treblinki Franciszka Wacka (1967) to drewniana ciężarówka, która najwyraźniej służyła do ilustrowania dzieciom wojennych opowieści. Niektóre odkryte przez nas przedmioty były wykonane z drewna rosnącego na terenie obozów śmierci. Te prace znacznie wykraczają poza zamiar przedstawienia cierpienia Żydów, one ucieleśniają zamordowanych Żydów. Kiedy zaczynam mówić o poszczególnych pracach, wszystkie wydają się ważne. 

A.M.: Podany przez Ciebie przykład drewnianej zabawki, prac zrobionych z drzew rosnących w obozach śmierci przypomina mi o tym, co w pewnym momencie słyszałam w czasie zwiedzania muzeum Auschwitz-Birkenau: że jest wielu odwiedzających, którzy mają potrzebę zabrania ze sobą jakiegoś fragmentu obozu. Skąd bierze się ta potrzeba uciekania się do przedmiotów jakoś ucieleśniających przemoc? Co wywołuje takie potrzeby?

E.L.: Wszystkie pytania dotyczące materialności, jakie te prace wywołują, otwierają kolejną fascynującą domenę, nad którą dopiero zaczynamy pracować. Przedmioty użyte do stworzenia niektórych z tych prac, np. drewno z miejsc egzekucji, farba z popiołu, strzępy gazet w języku jidysz czy zniszczone fragmenty zwojów Tory sprawiają, że ta sztuka czasami ma nie tylko funkcje reprezentujące, ale wskazuje i fizycznie łączy się z brakującymi ciałami, które przywołuje. W kraju katolickim możemy także mówić o kulturze relikwii – o tym, jak ludzie odnoszą się do kości, popiołów, ubrań i innych rzeczy zmarłych ludzi, którzy byli w jakiś sposób ważni, do celów boskiego wstawiennictwa. Wyraźnie widać, że niektóre obiekty wyłaniają się z katolickiej kultury wizualnej, którą znali ich twórcy: żydowski sklep wygląda jak ołtarz, krematorium jak szopka i tak dalej.

Kwestia naturalnego świata jako świadka, materiałów jako fizycznych indeksów sugeruje swego rodzaju ciągłość z ludźmi, którzy żyli kiedyś w tym miejscu i zostali zamordowani. Współcześni artyści, jak Łukasz Surowiec czy Karolina Grzywnowicz, także eksperymentują ze środowiskiem naturalnym, wskazując na rośliny jako swoiste żywe, samoodnawiające się archiwum lub świadków wojennej i powojennej przemocy. Jest oczywiście jeszcze jeden, bardziej niepokojący problem, a mianowicie związek z polskimi praktykami wiejskimi w stosunku do cmentarzy żydowskich, takimi jak zabieranie kości z powodu ich domniemanego magicznego charakteru, przekształcającego je w talizmany, czy też szersze zagadnienie przeszukiwania obozów śmierci dla cennych przedmiotów.

Kulturoznawczyni Mieke Bal mówi o przydatności sztuki w przekazywaniu traumy między różnymi stronami: sztuka czyni traumę dającą się opowiedzieć i worza podstawę potencjalnych gestów solidarności między grupami. Co interesuje nas, to potencjał sztuki jako sotto voce, ściszonej komunikacji w otoczeniu, w którym istnieje potrzeba wyrażenia czegoś, ale wymiana nie może być zwerbalizowana z powodu sankcji politycznych lub społecznych. W tym sensie te przedmioty, ta sztuka stwarzają przestrzeń dla gojenia się ran przeszłości. Dlaczego obiekty mówiące o Holokauście były akceptowane, podczas gdy słowa podlegały kontroli? Te wszystkie pytania rezonują z posthumanistycznym podejściem, które ożywia obecnie naukę w wielu dziedzinach. Postuluje ono decentralizację, włączenie do naszego myślenia o miejscu jednostki w świecie jej relacji ze środowiskiem, ze zwierzętami, z ziemią, z procesami naturalnymi i technologiami.

A.M.: Kim są autorzy tych prac? Rozumiem, że są to zarówno ludzie, którzy byli naocznymi świadkami Zagłady, jak i tacy, którzy znają ją tylko z opowiadań (postświadkowie). Co jest ich źródłem wiedzy? I czy jest coś co wyróżnia te prace? Może jeszcze warto dodać, czy jest coś, co łączy twórców? Jakaś wspólna cecha?

E.L.: Rzeźbiarze to zróżnicowana grupa – osoby głównie z obszarów wiejskich, zazwyczaj mężczyźni, którzy rzeźbienie traktowali jako hobby albo podjęli się tego zajęcia z inspiracji urzędnika państwowego z lokalnego muzeum lub domu kultury. Czasem odwiedzającego etnografa, którego w czasach powojennych wysyłano z większego miasta w celu znalezienia potencjalnych kandydatów do tego rodzaju produkcji kulturalnej.

Na początku filmu Pawła Pawlikowskiego Zimna wojna jest doskonała scena, która daje wgląd w to, jak powojenna nowa władza za pośrednictwem swych emisariuszy naukowych i politycznych wkraczała na wieś, by uchwycić tradycję, a następnie ją przekształcić już w warunkach kontrolowanych w produkt określany jako „folklor”, który wspierałby ideologię państwową. Rzeźbiarze (a także artyści korzystający z innych mediów, takich jak ceramika, tkactwo i malarstwo) bywali „odkrywani”, a następnie w tym samym procesie „poprawiani”. W dokumentach natrafiliśmy na kilka naprawdę zabawnych momentów, pokazujących, jak sfrustrowani rzeźbiarze próbują znaleźć sposób, by zaspokoić płynące z góry zamówienia na „ludowość”. Historycy sztuki i kolekcjonerzy tej epoki również sporo mówią o statusie outsiderów: twórcy, o których mówię, często byli odrzucani przez ich lokalne społeczności lub nie traktowano ich jak poważnych artystów. Niektórzy rzeczywiście byli ekscentrykami, lekceważącymi wspólnotowe zasady, lub byli chorzy i niezdolni do zwykłej pracy, choć byli wśród nich też rolnicy, rzeźbiący w zimowych miesiącach, kiedy praca na roli zwalniała. Państwo próbowało wspierać ekonomicznie tych artystów, a także „rozwijać kulturowo” mieszkańców wsi poprzez sztukę. Wielu znanych artystów ludowych wykonało kilka prac związanych z wojną, głównie w odpowiedzi na konkursy tematyczne. Jednocześnie tylko nieliczni stworzyli prace dotyczące Holokaustu. Trudno powiedzieć, czy istnieje jedna cecha, która ich łączyła. Często to ktoś inny – zwykle kolekcjoner – zachęcał do podejmowania tego tematu. Ale warto również zauważyć, że ci artyści byli w pewien sposób ze sobą związani i nawzajem wpływali na swoją pracę. Widywali swoje dzieła na wystawach, w czasopismach publikowanych z myślą o mieszkańcach wsi, a czasem na spotkaniach lokalnych kół Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Nic tak nie inspiruje jak sukces.

Ale to nie umniejsza faktu, że niektórzy stworzyli prace wyjątkowe. Część autorów była świadkami wydarzeń przedstawianych w ich rzeźbach lub innych doświadczeń wojennej przemocy. Wystawę zaczynamy od dzieł dwóch twórców: Franciszka Skocza i Adama Czarneckiego. W 1978 r. Skocz wykonał grupę rzeźb składającą się z czternastu figur więźniów obozu koncentracyjnego oraz figur trzech esesmanów. Praca przedstawiała głównie Polaków, ale też Żydów, a także wyjątkową parę czarnoskórych więźniów. Skocz pokazywał ludzi, których poznał w czasie pobytu w Auschwitz i Neuengamme. Był to jego sposób na traumatyczną pamięć. Obrazy Czarneckiego Wygnanie Żydów z Pierzchnicy i Żydy do roboty przedstawiają losy społeczności żydowskiej w jego rodzinnym mieście. Ale te prace, jeśli wziąć pod uwagę tytuły, stawiają niewygodne pytanie o stosunek artysty do tego, co zobaczył. Czy jego spojrzenie było empatyczne? A może przeciwnie, było to spojrzenie osoby odczuwającej raczej zadowolenie? W czasie naszych badań terenowych w Pierzchnicy tuż przed otwarciem wystawy Magdalena i Wojtek odkryli, że Czarnecki – inaczej, niż wynikało to ze znanej nam jego biografii – nie był wcale podczas okupacji żołnierzem Batalionów Chłopskich, lecz działał w Brygadzie Świętokrzyskiej, jednostce Narodowych Sił Zbrojnych, części radykalnie prawicowego i antysemickiego podziemia zbrojnego w Polsce, która pod koniec wojny aktywnie współpracowała z Niemcami. Jednocześnie ten sam twórca jest autorem bardzo poruszających wypowiedzi na temat żydowskich sąsiadów w filmie Andrzeja Brzozowskiego Ślady.

Kwestia interpretacji tych dzieł i motywacji ich twórców w świetle ich biografii jest wyzwaniem; doświadczenie wojenne mogło również pośrednio wpłynąć na ich sztukę. Na przykład cykl „Auschwitz” Zygmunta Skrętowicza jest prawie całkowicie skopiowany ze zdjęć z szeroko rozpowszechnionej, wydanej w 1958 r. książki o zbrodniach nazistowskich w Polsce. Sam artysta pochodził z Wołynia, Roma spekulowała więc, że być może cierpienie, którego mógł być świadkiem, miało raczej związek z tym, czego doświadczył z rąk Ukraińców, a co zostało wyrażone w sposób, jaki był dozwolony. Wiele prac nie zostało w ogóle opartych na osobistym doświadczeniu. Obraz obozu w Sobiborze z 1979 r. autorstwa Kazimierza Rozina jest inspirowany wycinkiem prasowym Kłamstwa kata Sobiboru, opisującym wywiad BBC z byłym nazistą; fragment gazety jest przyklejony do tylnej części płótna.

A.M.: Czy wiemy, kim był pierwowzór czarnoskórego więźnia w pracy Skocza? 

E.L.: Zapewne był to afroamerykański więzień, z którym Skocz dzielił pryczę w jednym z obozów. W szkicu biograficznym, który wydaje się oparty na rozmowie z synem artysty, jest wspominane, że obaj mężczyźni dobrze się dogadywali w obozie. Nie wiemy więcej – naziści byli dość niekonsekwentni w traktowaniu czarnoskórych więźniów, w tym także pojmanych jako jeńców wojennych. Ten temat wymaga dokładniejszego przebadania. 

A.M.: Czy mogłabyś powiedzieć nam coś więcej o pierwszej biografii Czarneckiego? Czy inna przynależność ideologiczna była świadomie pomijanym faktem?

E.L.: Mieliśmy studentów asystentów, którzy zbierali dla nas dane i budowali podstawowe biografie, a pierwotne informacje na temat wojennych działań Czarneckiego pochodziły z czasów PRL. Ale kiedy Magda i Wojtek pojechali odwiedzić jego miasto, znaleźli w lokalnym kościele niedawno wmurowaną tablicę mówiącą o składzie lokalnych grup partyzanckich, a córka artysty otwarcie potwierdzała jego przynależność do Brygady Świętokrzyskiej.

A.M.: Porozmawiajmy teraz o powiększeniach wykonanych przez Wojtka. Skąd się wziął ten pomysł i czemu miał służyć?

E.L.: Częścią naszego projektu badawczego było pytanie o to, w jaki sposób naukowcy i artyści, pracując razem, mogą wykreować nowe podejście do badań społecznych – chodziło o rodzaj artystycznego dociekania. Wojtek postawił zupełnie nowe pytania swoją próbą skupienia ekstremalnej uwagi na przedmiocie. W ten sposób podkreślił wagę spojrzenia i zwrócił uwagę na wrażenia dotykowe i stany emocjonalne artysty w czasie tworzenia. Seria zdjęć przyciąga uwagę zwiedzających i zachęca ich, aby przyjrzeli się fragmentom, których dostrzeżenie jest dość trudne, ponieważ wystawa prezentuje obiekty o niewielkiej skali.

Wojtek wpadł na pomysł pracy ze zbliżeniem, gdy byliśmy w Muzeum Narodowym w Kielcach. Tam zobaczył rzeźbę Józefa Piłata Sklepik żydowski w Dębskiej Woli z 1964 r. Fotografując ją, przełączył aparat w tryb makro, aby bliżej przyjrzeć się twarzom trzech postaci stojących za ladą w prawie pustym sklepie, i został poruszony szczegółowością detali w ich strojach. Na przykład kobieta nosiła perukę, co jest zwyczajem ortodoksyjnych zamężnych Żydówek. Wojtka zatrzymały również emocje, przejmujący wyraz sportretowanych twarzy. Widoczne były na nich ślady dłuta Piłata. Wiersz innego lokalnego artysty, Tomasza Gajdy, potwierdził, że Piłat nie był szczególnie pozytywnie nastawiony do Żydów, ale zachęta kuratorki z nieodległego muzeum dała impuls do pracy nad portretem tej szczególnej rodziny Majera Lewensteina, jego córki Ruchli i jej męża Mejlocha Orzecha. Wojtek doszedł do wniosku, że w procesie rzeźbienia wspomnień Piłat mógł rozbudować swoje odczucie empatii. Zrozumieliśmy, że fotografie z bliska naprawdę umożliwiły nowe ważne sposoby patrzenia na te obiekty, które chcieliśmy udostępnić odwiedzającym wystawę.

A.M.: Czyje spojrzenie masz na myśli – autora, zwiedzających, a może tych obserwujących moment przemocy? Co jest takiego w sztuce, w procesie tworzenia, że sprzyja budzeniu się empatii? Czy jest możliwe, że w niektórych przypadkach ta sztuka (czy przez sam akt tworzenia, czy zlecanie komuś wykonania tych prac) pozwala jednostce radzić sobie z poczuciem winy?

E.L.: Odnośnie do spojrzenia: Roma dużo myślała o tym, w jaki sposób udokumentowane przez twórców ludowych „wernakularne” lub nieelitarne spojrzenie na eksterminację Żydów, które nie było częścią dyskursu o sztuce świadków Holokaustu na Zachodzie, to zarazem spojrzenie dziedziczone przez współczesnych polskich obywateli. Polacy mają własny społeczny i kulturowy sposób reagowania na cierpienia innych, rozwinięty i przekazany przez rodziców i dziadków, którzy musieli obserwować zagładę swoich żydowskich sąsiadów. Tak więc spojrzenie Polaków na współczesne akty przemocy i ludobójstwa ukształtowało się wskutek tego wcześniejszego doświadczenia. Prace Wojtka ujawniają i zwracają uwagę na to spojrzenie. I zarówno oryginalne dzieło sztuki, jak i artystyczna reakcja Wojtka rzucają wyzwanie nam jako obserwatorom: co to znaczy dzielić się takimi samymi praktykami oglądania co obserwatorzy Holokaustu? Jak możemy dziś interpretować nasze spojrzenie, w obliczu tylu okrucieństw, w których dzięki masowym i globalnym mediom uczestniczymy?

A.M.: Roma Sendyka, jedna z kuratorek wystawy, w jednym z wywiadów powiedziała, że „wystawa ta może stać się elementem szerszej rozmowy o Holokauście, która wciąż się toczy, a my »dalej do końca nie wiemy, co wydarzyło się w czasie wojny«. Odsłaniają się coraz to nowe części tej opowieści – coraz bardziej drastyczne i szokujące – i ta sprawa nie jest zakończona. Nasze społeczeństwo między 1939 a 1945 rokiem przeżyło bardzo dramatyczny fragment swojej historii i nie zdążyło o tym opowiedzieć swoim własnym językiem”. Co te przedmioty mówią nam o Zagładzie? W jakim stopniu są one świadectwem tego, co przeżywali Żydzi, a w jakim są świadectwem wojennej traumy Polaków, która, jak podkreśla ostatnio wielu historyków, w zasadzie nigdy nie została przepracowana?

E.L.: Bardzo trudno stwierdzić, co te obiekty mogą nam powiedzieć o Holokauście. Traktowanie ich jako dokumentów historycznych – z powodów wskazanych powyżej – jest problematyczne. Mogą nam one powiedzieć coś więcej na temat polskiej pamięci o Holokauście. Próbując odpowiedzieć na twoje wcześniejsze pytanie, nasze badania wokół tych obiektów sugerują, że zaraz po wojnie ludziom brakowało słów i instytucjonalnego przyzwolenia, które pozwoliłyby rozumieć to, co stało się z polskimi Żydami. W wielu przypadkach artyści potrzebowali inspiracji, takiej jak sugestie dyrektorów muzeów, lub zachęty w postaci sponsorowanych przez państwo konkursów dla twórców ludowych (np. triennale „Przeciw Wojnie” na Majdanku, zainaugurowane w 1985 r.), lub po prostu uznania ze strony kolekcjonera, który chwalił dzieło albo zlecał następne. Takie katalizatory pozwoliły artystom na wyrażenie czegoś na temat przeszłości, którą nosili w sobie. Być może niekiedy te impulsy uświadamiały artyście, że to, co czuje, warto przywołać, wyrazić.

A.M.: Czy jest coś specyficznego w sztuce ludowej, co czyni ją dobrym sposobem wyrażania skomplikowanych uczuć? Prostota komunikatu? Jakiś podświadomy przekaz? Jak postrzegasz w kontekście Waszej pracy nad sztuką ludową podział na sztukę „wysoką” i „niską”?

E.L.: Trudno dokonać znaczącego rozróżnienia na sztukę „wysoką” i „niską”, biorąc pod uwagę wszystkie sposoby, w jakich te kategorie są konstruowane. Ale możemy powiedzieć, że sztuka, z którą mamy do czynienia, została stworzona przez twórców bez klasycznego treningu artystycznego i z pewnością została potraktowana przez tych, którzy ją promowali i kupowali, jako korzystająca z tej „naiwności”. Nie zagłębiając się dalej, można też coś o ograniczeniach dotyczących podstawowych materiałów. Zarazem jednak istnieje też kwestia kodów odbioru – czytania sztuki. Niektórzy zwiedzający uważają tą sztukę za nieprzyzwoitą i po prostu tak prymitywną, że blokuje im to zdolność odczuwania, podczas gdy inni uznają ją za głęboko poruszającą. W każdym razie, ponieważ ta sztuka nigdy nie była traktowana poważnie jako sztuka Holokaustu (lub przynajmniej nie była tematem ani kontekstem w dyskusjach na jego temat), jest zaskakująca dla dzisiejszej widowni, dzięki czemu może wnieść coś nowego i użytecznego – warto tu przypomnieć, że celem sztuki współczesnej było szokowanie, wyrwanie ludzi ze strefy komfortu. To ironiczne, że coś, co zostało zaklasyfikowane jako bardzo tradycyjne, bywało odrzucane przez elity jako zasadniczo nieistotne i kiczowate, może dziś zainicjować coś zupełnie nowego i wyrwać nas ze strefy komfortu, która bywa naszym udziałem, gdy rozważamy, w jaki sposób sztuka może świadczyć o Holokauście.

A.M.: Jakie wiersze ludowe, o których mówiłaś na początku tej rozmowy, pojawiają się na wystawie? I jak współdziałają z resztą ekspozycji?

E.L.: Przywoływałam wiersz Tomasza Gajdy o relacji Piłata ze społecznością żydowską. Drugą galerię, „Historie”, zaczynamy od fragmentu wiersza Ludwika Kłosa z parafii Ślęzaki, znalezionego przez Magdalenę Zych, który dowodzi, że sztuka ludowa/wernakularna zawierała również wspomnienia zdarzeń przemocy wobec Żydów. Teksty omawiają tę fazę Holokaustu, która, jak się wydaje, nie została wyrażona w sztukach wizualnych – gdy pojawia się przemoc wobec Żydów stosowana przez ich polskich sąsiadów. Kłos opowiada o tym, jak Żyd Mojżesz Pejser, który z trudem przeżył wojnę, został zabity przez partyzantów, a jego dom spalono.

A.M.: Jak polscy odbiorcy powinni rozumieć tytuł „Widok zza bliska”? I jak odnieść się do połączenia słów „zza” i „blisko”? To połączenie wydaje się raczej niecodzienne.

E.L.: Przedyskutowaliśmy dziesiątki tytułów, zanim zdecydowaliśmy się właśnie na ten. Każdy odzwierciedlał szczególną konstelację wielu problemów pojawiających się w pracach. Ostateczny tytuł odnosi się do tego, co ostatnio dzieje się w badaniach nad Zagładą. Mam na myśli przeorientowywanie uwagi – oddalanie się od wyłącznego skupienia na zjawisku niemieckich obozów śmierci. Pojawia się w to miejsce zainteresowanie Holokaustem jako zjawiskiem bardziej rozproszonym, tak jak został opisany przez Timothy’ego Snydera, Particka Desbois, Jana Grabowskiego i innych. Tak pojęta Zagłada ujawnia bardzo intymne sceny zabijania, które angażowały miejscową ludność jako wspólników, obserwatorów lub świadków. Dzieła sztuki na naszej wystawie wykonali ludzie mieszkający poza ośrodkami miejskimi, którzy śmierć żydowskich sąsiadów oglądali niemalże ze swojego ganku – codzienne nękanie, wywózki, masowe rozstrzeliwania, polowanie na ukrywających się. Tytuł nawiązuje do tego zbliżenia, które uczeni próbują obecnie zrozumieć. Trzeba także podkreślić, że ten rodzaj przedstawiania przeszłości, którego poszukiwaliśmy w projekcie, był rzadki i kłopotliwy w momencie, gdy był tworzony. Współcześnie praktycznie zniknął ze świadomości społecznej. Są to prace trudne również dla muzeów, które je mają w swoich zbiorach. Inaczej oświetlają debatę nad rolą Polaków w Holokauście i są swoistą dyskusją z tendencją do upraszczania, czyli nietraktowania tematu w całej jego złożoności. Te obiekty wymagają wielostronnego podejścia. To było wyzwanie – zdecydować się je dzisiaj pokazać, trudne były też decyzje, jak to zrobić.

Pomysł na tytuł pojawił się zeszłego lata na wsi w czasie rozmowy z Romą. Zastanawiałyśmy się nad otaczającym nas krajobrazem i rozmawiałyśmy o różnych pracach artystycznych związanych z polską wsią i Holokaustem. Od miesięcy rozmawialiśmy o tym, jak Zagłada musiała wyglądać z bliska. Ten ciąg skojarzeń, gra słów, moment intensywnego myślenia i rozglądania się wokół wywołał pytanie: co się dzieje, gdy jest się zbyt blisko? Kiedy obserwuje się masową przemoc w sytuacji nadmiaru skomplikowanych ambiwalentnych uczuć i komplikacji uprzednich relacji, z bagażem własnego cierpienia, to jakie strategie radzenia sobie z tym, co się widzi, mogą się pojawiać? Odwracanie się plecami? Usilne porządkowanie, racjonalizowanie tego, co się widzi, tłumienie uczuć, blokowanie współczucia? Może indywidualna perspektywa zostaje zniekształcona? Może w pewnym sensie przestaje się widzieć? Być może pozycja świadka, nie tylko w etycznym, ale i w wizualnym sensie, staje się niemożliwa/wyklucza się? Trudno dziś spojrzeć na te obiekty z perspektywy widza. Aby je zrozumieć, trzeba zrozumieć ten „zbyt bliski” wgląd w rzeczywistość wojny, te drastyczne afektywne okoliczności ludobójstwa. Te prace wskazują na treści, o których nie opowiedziano, być może dlatego że nie dawały się wypowiedzieć. Jednocześnie ujawniają – będąc tak nieliczne – skalę ślepoty i obojętności na los żydowski. Jako osoba, dla której język polski jest wtórny, dostrzegam również szczególnego rodzaju właściwość fonetyczną tytułu: to „jąkanie się”, powtórzenie podwójnego „z” w „zza”, sugerujące rodzaj afazji, w sposób, w jaki rozumie ją antropolożka Ann Stoler. Wskazuje na trudność w mówieniu o tej historii.

A.M.: Czy znalazłaś odpowiedzi na swoje poprzednie pytania badawcze? Czy dodałabyś coś do twoich własnych badań na temat figurek Żydów „przynoszących szczęście”?

E.L.: Cóż, moje wcześniejsze badania – choć tytuł mojej książki może sugerować coś innego: Na szczęście to Żyd – nie skupiały się na „przynoszących szczęście” rzeźbach żydowskich postaci. Ten podgatunek stał się natomiast rodzajem bodźca koncentrującego zainteresowanie widzów. Moja wystawa w 2013 r. nosiła tytuł „Pamiątka, Zabawka, Talizman/Souvenir, Talisman, Toy”. Mało kto to pamięta, bo „szczęśliwe” figurki z monetami są o wiele bardziej popularne. Niewielka część tej wystawy była poświęcona rzeźbom związanym z Holokaustem. I jednym z najbardziej ekscytujących nowych aspektów mojego rozumienia dzieł sztuki ludowej przedstawiających Żydów „jako takich” – bez wyraźnego podtekstu Zagłady – jest ich złożoność. W 2013 r. instynktownie uznałam te przedstawienia za świadectwa rzadkiej empatycznej polskiej pamięci o żydowskich cierpieniach wojennych. Teraz zamiast postrzegać je jako proste symptomy stanu polskiej pamięci, zdaję sobie sprawę, że musimy spojrzeć na nie jako na narzędzia. Narzędzia, za pomocą których była realizowana nieformalna forma dialogu i negocjacji interpersonalnych między przedstawicielami trzech różnych narodowych wspomnień o Holokauście – polskich, żydowskich i niemieckich.

A.M.: Jakie są Wasze zamysły co do zebranego materiału badawczego? Co powinno się z nim stać? Jaki jest następny krok w tych badaniach?

E.L.: Zastanawiamy się, czy nie jest możliwe stworzenie aktywnej bazy danych w otwartym dostępie, aby również obecni właściciele podobnych obiektów mogli wzbogacać ten zasób wiedzy o dodatkowe informacje, także dotyczące obiektów, które już udokumentowaliśmy. Zamierzamy ponadto kontynuować nasze badania, zwłaszcza przebadać niemiecką stronę tej historii – zrozumieć rolę odgrywaną przez niemieckich kolekcjonerów, Kościoły i państwo w procesach angażowania się w pamięć o Holokauście za pośrednictwem polskiej sztuki ludowej.


GALERIA ZDJĘĆ Z EKSPOZYCJI

„Widok zza bliska” – gallery views, Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli, Kraków. Photos by Wojciech Wilczyk


http://etnomuzeum.eu/wystawy-czasowe/widok-zza-bliska-inne-obrazy-zaglady

https://www.facebook.com/events/351124938779156/396282864263363/?notif_t=admin_plan_mall_activity&notif_id=1551105049266082

https://www.facebook.com/events/245360176348348/255113718706327/?notif_t=admin_plan_mall_activity&notif_id=1551091907052772

dr hab. Roma Sendyka

Współzałożycielka i kierowniczka Ośrodka Badań nad Kulturami Pamięci od jego powstania w 2014 r. Pracuje w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych Wydziału Polonistyki UJ. Zajmuje się teoriami badań literackich i kulturowych, w tym zwłaszcza badaniami nad kulturą wizualną i kulturami pamięci. Obecnie pracuje nad teorią nie-miejsc pamięci i wizualnymi badaniami w kontekście ludobójstwa. Autorka książek: Nowoczesny esej. Studium historycznej świadomości gatunku (2006), Od kultury ja do kultury siebie (2015), współredaktorka tomów: Od pamięci biodziedzicznej do postpamięci (2013), Pamięć i afekty (2014), Afektywne historie i polityki pamięci (2015), Migracyjna pamięć, wspólnota, tożsamość (2016). Kierowany przez nią zespół badawczy Ośrodka realizuje grant „Nieupamiętnione miejsca ludobójstwa i ich wpływ na pamięć zbiorową, tożsamość kulturową, postawy etyczne i relacje międzykulturowe we współczesnej Polsce” (NPRH 2016, Rozwój). Kieruje również grantem „Awkward Objects of Genocide” w ramach projektu „Transmitting Contentious Cultural Heritages with the Arts: From Intervention to Co-Production” (Horyzont 2020, Reflective Society).

dr Erica Lehrer

Antropolożka kultury i kuratorka. Profesorka na Uniwersytecie Concordia w Montrealu, gdzie na co dzień wykłada na Wydziale Historii (Canada Research Chair in Museum & Heritage Studies, 2007–2017). Autorka książki Jewish Poland Revisited: Heritage Tourism in Unquiet Places (2013), redaktorka tomów: Curatorial Dreams: Critics Imagine Exhibitions (z Shelley Butler, 2016); Jewish Space in Contemporary Poland (z Michaelem Mengiem, 2015) oraz Curating Difficult Knowledge: Violent Pasts in Public Places (z Cynthią Milton et al, 2011). Autorka wystawy „Pamiątka, Zabawka, Talizman/Souvenir, Talisman, Toy” w Muzeum Etnograficznym im. Seweryna Udzieli w Krakowie (2013). W 2014 r. opublikowała towarzyszącą wystawie książkę Na szczęście to Żyd/Lucky Jews (Korporacja Ha!art) oraz wirtualną wystawę www.luckyjews.com.

Wojciech Wilczyk

Fotograf, poeta, autor esejów oraz tekstów krytycznych o sztuce, kurator wystaw, wykładowca na Akademii Fotografii w Krakowie. Autor fotograficznych projektów dokumentalnych: Czarno-Biały Śląsk (1999–2003), Kalwaria (1995–2004), Życie po życiu (2004–2006), Postindustrial (2003–2007), Niewinne oko nie istnieje (2006–2008), Święta Wojna (2009–2014) oraz wspólnie z Elżbietą Janicką Inne Miasto (2011–1012). Dwukrotnie nominowany do Deutsche Börse Photography Prize. Otrzymał wyróżnienie w konkursie Fotograficzna Publikacja Roku 2009 (album Niewinne oko nie istnieje) oraz nagrodę PHOTO BOOK OF THE YEAR 2014 w konkursie Grand Press Photo 2015 (album Święta Wojna). Od 2009 r. prowadzi blog hiperrealizm.blogspot.com. Wspólnie z Grzegorzem Wróblewskim zrealizował intermedialny projekt Blue Pueblo (2013–2014), łączący tekst i fotografie, któremu towarzyszył artbook wydany w nakładzie 350 numerowanych i sygnowanych egzemplarzy.

Magdalena Zych

Antropolożka kultury, kuratorka, absolwentka Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. W Muzeum Etnograficznym im. Seweryna Udzieli w Krakowie koordynuje projekty badawcze. Obecnie zajmuje się m.in. reinterpretacją kolekcji syberyjskiej ze zbiorów MEK oraz obecnością tematu Zagłady w kolekcjach polskiej sztuki ludowej. W IEiAK UJ przygotowuje doktorat o współczesnych muzealnych kolekcjach etnograficznych. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2016). Współautorka i współredaktorka książek dzieło-działka (2012) i Wesela 21 (2015). Publikuje m.in. w kwartalnikach „Autoportret” oraz „Konteksty. Polska Sztuka Ludowa”.

Anna Muller

Pracuje na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Michigan-Dearborn (jako Frank and Mary Padzieski Endowed Professor in Polish/Polish American/Eastern European Studies). Jest również prezeską Polsko-Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego (Polish American Historical Association). W latach 2010–2012 pracowała jako kuratorka w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, gdzie współorganizowała wystawy poświęcone Holokaustowi, obozom koncentracyjnym, pracy przymusowej i eugenice. W 2018 r. opublikowała książkę: If the Walls Could Speak. Inside a Women’s Prison in Communist Poland (Oxford University Press, 2018). Jest autorką artykułów poświęconych historii Polski w oparciu o analizy gender i źródła oral history. W chwili obecnej pracuje nad biografią Toni Lechtman, polskiej Żydówki, która współpracowała z Noelem Fieldem.

 

 

Korekta językowa: Beata Bińko




Żołnierze ludowego Wojska Polskiego w perspektywie historii mówionej

Realizacja: dr hab. Piotr Witek (IH UMCS)
Współpraca: Andrzej Włoch


O książce dyskutowali:

Prof. UŁ Kaja Kaźmierska (Uniwersytet Łódzki)
Dr Jarosław Pałka (Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią)
Michał Durakiewicz (Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Lublinie)
Prowadzenie: Wioletta Wejman (Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”)

Kaja Kaźmierska – socjolog, doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Łódzkiego. Specjalizuje się w badaniach biograficznych, zagadnieniach tożsamości i pamięci biograficznej. Autorka m.in. książki Doświadczenia wojenne Polaków a kształtowanie tożsamości etnicznej. Analiza  narracji kresowych oraz Biografia i pamięć. Na przykładzie generacyjnego doświadczenia ocalonych z Zagłady.
Jarosław Pałka – doktor historii. Zajmuje się realizacją nagrań wywiadów biograficznych. Współtworzy serwisy Relacjebiograficzne.pl i Audiohistoria.pl. W jego kręgu zainteresowań znajduje się historia wojskowości. Autor m.in. monografii Generał Stefan Mossor (1896–1957) oraz Michał Żymierski 1890–1989.

Spotkanie było częścią cyklu „Spotkania w Bramie” organizowanego przez portal Ohistorie.eu wraz z Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN”. Jest to cykl otwartych seminariów humanistycznych pod patronatem Towarzystwa Historiograficznego, poświęconych historii Lubelszczyzny i tematyce badań nad Europą Środkowo-Wschodnią.

 




Marcin Kula: Przepraszam, ja bez żadnego trybu

MARCIN KULA

Przepraszam, ja bez żadnego trybu

Wojciech Tygielski, W podróży po Europie. Studia z dziejów kultury nowożytnej, red. Anna Kalinowska, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2019, ss. 548.

 

Wiem, że wypowiadanie się o epoce innej niż ta, którą historyk się zajmuje, jest grzechem niewybaczalnym i należy się go wystrzegać. Cóż ja poradzę, że czasem sięgam jednak do książek o dawnych czasach. Czynię tak, by umocnić się w przekonaniu o istnieniu ciągłości dziejów, w którą można zwątpić, patrząc na głębokość naszych specjalizacji. Ostatnio przeczytałem zbiór rozpraw Wojciecha Tygielskiego, opublikowany z okazji jego jubileuszu. No i znalazłem w nim zagadnienia interesujące dla siebie – choć z wiekami XVI i XVII utraciłem kontakt równo 50 lat temu, gdy obroniłem pracę doktorską. Tygielski pisze o migracjach występujących pomiędzy Polską a Włochami oraz o sprawach, które dobrze widać przy okazji zajmowania się właśnie przemieszczaniem się ludzi. Otóż sam wiele pracowałem nad migracjami i tymi dalszymi sprawami w odniesieniu do czasów późniejszych. Jestem nadto za przełamywaniem chronologicznych barier w specjalizacji, która powinna się koncentrować na sprawach, a nie na okresach dziejowych. Dla tych dwóch powodów odważę się wejść na obcy teren i skreślić parę słów na marginesie przeczytanej książki.

Jestem przede wszystkim zaskoczony, w jak wielkim stopniu kwestionariusz pytań stawianych w odniesieniu do ruchów migracyjnych późniejszych może być stosowany w odniesieniu do migracji Włochów w XVI i XVII w. do Polski, oraz tym, że autor go stosuje. Niektóre odpowiedzi jednak oczywiście różnią się – ale nie wszystkie.

Pierwsze pytanie dotyczy tego, kto migruje. W dzisiejszych kategoriach powiedzielibyśmy, że z Włoch jechali do Polski fachowcy. Nie widać u Tygielskiego osadniczej migracji rolników ani migrantów politycznych lub religijnych – te zaś grupy dominowały w historycznych falach emigracyjnych z Polski. O emigracji polskich fachowców, choćby nie wysokiego szczebla specjalizacji, można mówić dopiero od niedawna. W odróżnieniu od podstawowej masy późniejszych emigrantów z Polski ci Włosi nie pochodzili z najniższych hierarchicznie grup społecznych i po przybyciu na miejsce nie obracali się wśród chłopów.

Odmiennie niż w późniejszych procesach emigracyjnych związanch z Polską te, o których pisze Tygielski, były dwukierunkowe. Z Polski też podążali do Italii różni podróżnicy – posłowie czy młodzi szlachcice – dla „przetarcia się” i pobrania nauk.

Jakimi drogami i za pomocą jakich środków komunikacji ci ludzie przemieszczali się? W tym wypadku różnica między epokami jest oczywiście ogromna. Niemniej jednak zdumienie, że migranci włoscy byli w stanie przemierzyć ogromne przestrzenie, występuje równie dobrze w odniesieniu do chłopów polskich jadących do Ameryki w końcu XIX w. Może nawet w wypadku tych drugich jest większe. Z punktu widzenia subiektywnego odczucia eskapady przepłynięcie statkiem przez Atlantyk było większym przeżyciem dla mazowieckich chłopów niż cała droga nad Wisłę dla Włochów – choć na statku bandyci nie napadali (jeśli, to może w drodze do portu). Przy okazji zapytajmy: czy jadący Włosi bali się bandytów?

Dalsze pytanie: jak po przybyciu na miejsce wyglądał kontakt migrantów z ziemią rodzinną? Różnica między czasami badanymi przez Tygielskiego a późniejszymi jest oczywista. Ewolucja w tym zakresie rzutowała zresztą na całość zjawiska migracji. Listy bardzo długo pozostawały jednak podstawowym środkiem komunikacji. Tygielski intensywnie wykorzystuje je w badaniu, czym, nawiasem mówiąc, zyskuje sympatię moją jako amatora listów traktowanych jako źródło. Problem jednak w tym, że ci migranci, którym się marnie udało, nieraz upiększali opisy, a ci, którym się zupełnie nie udało, najczęściej nie pisali. W listach, podobnie jak np. w księgach miejskich badanych przez Tygielskiego, stosunkowo marnie odbijała się banalna codzienność, podczas gdy bardziej wydarzenia zwracające uwagę. Pytanie jednak, jak kursowały owe listy? W jakim stopniu ich autorzy umieli je pisać, a odbiorcy czytać? Tygielski rozważa problematykę ludzi – jak się zdaje – umiejących jedno i drugie. Nie wątpię jednak – na podstawie własnego doświadczenia z listami chłopskimi – że on sam musiał dodatkowo uczyć się je decyfrowywać, choć książki czyta (i pisze!).

Kto pokrywał koszta przejazdu migrantów? Autor dużo mówi o finansowaniu i organizacji wyjazdów młodych polskich szlachciców do Włoch (z grubsza biorąc: rodzice dawali pieniądze). Mało dowiadujemy się o finansowaniu podróży Włochów. Czy polska szlachta (magnateria, dwór) ściągająca fachowców pokrywała koszta ich podróży? Czy istniało znane z późniejszych czasów zjawisko migracji łańcuchowych, w których wcześniej jadący sprowadzali następnych? Czy migranci po zakorzenieniu się na nowym miejscu ściągali rodziny? W ogóle mało wiemy, czy występowała znacząca migracja rodzin. Czy w wypadku decyzji migracyjnej działał mechanizm relatywnej deprywacji? Interesujące są dla mnie uwagi Tygielskiego o doborze włoskich migrantów spośród ludzi dzielnych, zmierzających do pewnego celu itd. Można to uogólnić i stwierdzić, że emigracja jest procesem selekcji dodatniej. Tak mi powiedział Zygmunt Bauman w kontekście mojej pracy magisterskiej, gdzie poświęciłem dużo miejsca procesom migracji. Chyba jeszcze wtedy (1967) nie przypuszczał, że wkrótce stanie się emigrantem, a w jego przypadku wypowiedziana teza znajdzie potwierdzenie.

Co migranci wiedzieli o kraju, do którego jechali? Tygielski interesująco śledzi publikacje o Polsce, konstatując wzrost ich liczby. Analizuje również treść listów. Realistycznie jednak stwierdza, że trudno jest ustalić, jaka była faktyczna wiedza jadących o kraju docelowym. Czytając Tygielskiego, odnoszę wrażenie, że ich wiedza wówczas była porównywalna z wiedzą chłopów z północnego Mazowsza o Brazylii lub USA w końcu XIX w. Jeżeli już, to była większa. Nie wiem, czy ówczesne Włochy stały wyżej w znajomości świata, czy też jadący stali wyżej w hierarchii społecznej, ale nie wydaje mi się, by krążyły wśród nich legendy o kraju docelowym takie jak na mazowieckich wsiach o Ameryce. Jednocześnie ciekawe jest porównanie dawnej wiedzy migrantów z wiedzą, powiedzmy, dzisiejszych kandydatów do wyjazdów. Nawet jeśli dziś Europa przyciąga ludzi z innych kontynentów podobnie jak kiedyś Ameryka, rzekomo mlekiem i miodem płynąca, to obecnie choćby najbardziej ubodzy jakieś obrazy świata znają z telewizji. Decydują się ruszyć w drogę często właśnie dlatego, że znają. Napływ liczniejszych i bardziej zróżnicowanych wiadomości, wynikający ze zmian cywilizacyjnych, wpłynął też na cechy kanałów przekazywania informacji, które interesują autora. Dziś dyplomaci nie przekazują obrazów w gruncie rzeczy krajoznawczych, takich jak występujące w czasach nowożytnych w raportach nuncjuszy – choć jeszcze w historycznie niedawnych dyplomatycznych raportach francuskich, jakie czytałem, było ich sporo.

Pytanie, na jakie obszary kraju docelowego trafiała grupa migracyjna – czy na tereny stagnacyjne, czy w rozwoju? Czy rozpraszała się, czy tworzyła zwarte skupisko? Czy z różnych przyczyn miała skłonność do trzymania się między sobą, czy wchodziła w lokalne środowisko? Czy trafiała do miast, czy na wieś? Czy ceniła nowy kraj? Jakie pojawiały się wzajemne stereotypy w społeczności migrującej oraz przyjmującej? Pytanie też, w jakie miejsce struktury zawodowo-społecznej trafiali migranci. Te czynniki zawsze – jak mi się zdaje – miały i mają fundamentalne znaczenie dla procesów asymilacji fali migracyjnej na nowym terenie. Utworzenie zwartego skupiska nie sprzyja im, wieś sprzyja mniej niż miasto, możliwość aspirowania do wyższych warstw lokalnych jest korzystna dla asymilacji, skojarzenie jakiegoś miejsca w strukturze zawodowo-społecznej z grupą przybyszów jest fatalne, a perspektywicznie łatwo prowadzi do konfliktów. Może zaistnieć taka sytuacja, jak swego czasu w Polsce z Żydami. Spychano te grupę ku zajęciom handlowym, których szlachta nie chciała, a potem zgłaszano pretensje, że zajmują miejsce chrześcijańskiego mieszczaństwa i wyzyskują innych. Dziś w wielu krajach miejscowi przecież nie chcą wykonywać wielu prac, które zrzucają na imigrantów – ale grzmią, że ci zajmują miejsca na rynku pracy.

W rozważaniach nad sytuowaniem się przybyszów warto pamiętać o rozróżnieniu asymilacji kulturowej i strukturalnej. W końcu można wciąż mówić własnym językiem, jeść zgodnie z obyczajami kraju wyjściowego itd., a jednak funkcjonować w strukturze nowego kraju – i odwrotnie. Istotnym dla problematyki asymilacji czynnikiem była też okoliczność, czy ludność kraju docelowego była z grubsza jednolita i w jakim stopniu miała poczucie własnej odrębności, także to, czy migranci pochodzili z jednej grupy, czy z wielu. Jeden z chłopskich emigrantów do Brazylii napisał swego czasu w liście do rodziny, że z początku było mu trudno dogadywać się z miejscowymi, ale z czasem nauczył się trochę niemieckiego (!), to już mu było łatwiej. Gdy minęło kilkadziesiąt lat, Brazylia ostro zabrała się do tego, by doprowadzić wszystkich do mówienia po portugalsku i by wszyscy stali się Brazylijczykami. Czy takie działania w ogóle mogły być podejmowane w XVI i XVII w.?

Bardzo ciekawe są wnioski, jakie Tygielski formułuje o stosunku do Włochów w Polsce, dla szerszych rozważań nad stosunkiem grupy dominującej do mniejszości narodowych, niekoniecznie zresztą powstałych w drodze imigracji. Kłopoty Polski XVII w. postawiły na porządku dziennym kwestię lojalności Włochów, a raczej wywołały zarzuty o brak lojalności. „Cudzoziemscy przybysze zaczęli być obwiniani o wszelkie zło; ich obecność i działalność stała się łatwym wytłumaczeniem kłopotów, które stopniowo coraz intensywniej nurtowały szlachecką społeczność. Chytry i przebiegły Włoch, pozbawiony całkowicie znamion lokalnego patriotyzmu, bogacący się nieuczciwie kosztem swoich poczciwych i łatwowiernych polsko-litewskich gospodarzy, którzy przez to popadają w ruinę, stanie się pierwowzorem stereotypu różnorodnych mniejszości, obwinianych później w polskiej zaściankowej, narodowo-katolickiej retoryce o wszelkie zło tego świata; pierwowzorem »żydów«, »cyganów«, »masonów«” (s. 405). W sumie: Włosi odegrali zatem rolę modernizacyjną (sic!), bowiem takie zjawiska są (niestety!) typowymi zjawiskami nowoczesnego świata, niezależnie od tego, jak definiować owo pojęcie.

Z punktu widzenia funkcjonowania, a zwłaszcza asymilacji przybysza w nowym kraju ważny jest kulturowy dystans obszaru przyjmującego oraz kraju wyjściowego. W wypadku ruchu ludzi między Polską a Włochami występowały okoliczności zmniejszające dystans (religia, duża rola łaciny, pewna znajomość wzajemna trwająca od dawna, ten sam kolor skóry, dominacja gospodarki rolnej…). Nadzwyczajnie ciekawe są jednak pasjonujące Tygielskiego odmienności w strukturze społecznej i organizacji rządzenia państwem, rzutujące na wrażenia Włochów. Przy czytaniu książki czytelnik może umocnić się w przekonaniu, że nigdy nie będzie dosyć zastanawiania się nad zdominowaniem struktury polskiej organizacji państwowej przez szlachtę i nad konsekwencjami tej specyficznej kastowości. Tygielski wiele razy wraca do pytania, czy Polska była wówczas krajem zacofanym. Włosi widzieli, że była bardzo odmiennym – nawet jeśli mogło im być wygodnie funkcjonować w ramach luźniejszej struktury państwowej, właśnie zdominowanej przez szlachtę. Ta struktura miała skłonność do „zasklepiania się i konserwowania” (s. 108). Bardzo interesująca jest wielokrotnie poruszana przez Tygielskiego sprawa sprzyjania bądź przeciwdziałania wyjazdom synów szlacheckich za granicę. Nie ma w tej sprawie diagnozy jednoznacznej. Ciekawe, że w niejednym kraju rządzonym absolutystycznie i w sumie konserwatywnym pojawiała się taka niechęć (sułtańska Turcja, wielokrotnie Rosja). Ciekawe, że w Polsce owa niechęć pojawiała się oddolnie (jeśli uznać szlachtę za „dół”). Rzecz ma związek ze znacznie szerszą sprawą otwartości versus ksenofobii kultury szlacheckiej, która to sprawa fascynuje Tygielskiego (s. 396: „Z jednej strony mamy więc potwierdzenie konsekwentnej obecności cudzoziemców w strukturach staropolskiego społeczeństwa, co wskazywałoby na istnienie trwałych warunków takiej obecności sprzyjających, z drugiej zaś – dysponujemy licznymi przykładami antycudzoziemskiej retoryki, zarówno w tekstach literackich, jak też publicystycznych, oraz pewną liczbą postanowień organów władzy państwowej skierowanych przeciwko cudzoziemcom; dodajmy, postanowień ponawianych, co mogłoby świadczyć o ich nieskuteczności”). Otwartość na wpływy zewnętrzne mogła tłumaczyć podatność szlacheckiego społeczeństwa na kontrreformację (s. 395–396). Ta teza Tygielskiego mocno mnie zaskoczyła. Zawsze mi się zdawało, że kontrreformacja szła w parze z zamkniętością społeczeństwa. Dodajmy, że sprawa otwartości (zamkniętości) miała związek ze zjawiskiem długiego trwania: obawami przed Zachodem, pojawiającymi się przecież także dziś.

Rozważania nad sytuowaniem się Włochów nad Wisłą oraz nad ich wrażeniami prowadzą autora do porównań Polski z innymi krajami. Tygielski stawia pytanie, czy Rzeczpospolita szlachecka była „paradoksem historii, czy europejską normą” (s. 106–119). Przewaga szlachty nad mieszczaństwem była wówczas czymś normalnym nie tylko w Polsce. Swobody dla szlachty (przy ograniczeniach dla mieszczaństwa) zawarte w statucie piotrkowskim z 1496 r. były wszakże wyjątkiem (s. 108, za Antonim Mączakiem). Niezależnie od wrażeń ówczesnych Włochów wiele elementów obrazu zarysowanych w tej książce jest ważnych dla problematyki procesów modernizacyjnych – na przykład budowanie sobie klienteli przez możnych czy otwarte szukanie i dawanie protekcji… Klientelizm jest zjawiskiem ponadepokowym – o czym dobrze wiedział wielokrotnie przywoływany w książce Mączak. Dziś też nieraz szuka się protekcji, ale najczęściej się to ukrywa, nieprawdaż? Czy jednak wówczas w Polsce w ogóle istniały inne drogi uzyskania czegoś niż działanie w ramach rodziny lub po prośbie? Polska była wtedy opóźniona w budowie zawodowej biurokracji zarówno w stosunku do Zachodu, jak w stosunku do Wschodu (s. 203). Intuicyjnie zwłaszcza zapóźnienie w stosunku do Wschodu trudno zrozumieć. Jeśli zaś uznać, że podstawowa dla sprawy była dominacja władcy nad szlachtą (w Polsce było z grubsza odwrotnie), to staje pytanie, dlaczego ten Wschód szedł jednak inną drogą. Carom można zarzucić różne rzeczy, ale na ogół nie to, ażeby nie panowali nad bojarami.

Słabość aparatu państwowego mogła mieć pozytywny skutek w postaci panującej w kraju dużej tolerancji. Tygielski cytuje opinię Giovanniego Barnbardo Bonifacio, markiza d’Oria, do Sebastiana Castellona, list z 30 czerwca 1561 r.: „Miałbyś tu (…) największą wolność życia wedle własnej myśli i upodobania, również tworzenia i drukowania. Nikt nie jest tu cenzorem” (s. 502). No cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…

Ciekawa jest obserwacja Tygielskiego, że to wzorce włoskie oddziaływały na Polskę, a nie odwrotnie (s. 397). Mówi nawet mocniej: „Intensywne kontakty z Italią, w tym imigracja polska, stanowiły więc dla Rzeczypospolitej szansę modernizacyjną; szansę unikalną, a przy tym – powiedzmy to wyraźnie – szansę niewykorzystaną” (s. 398). Autor aprobująco przytacza opinię Antonio Marii Grazianiego, sekretarza nuncjusza papieskiego, z 1563 r., że „Polacy za granicą chłoną obce zwyczaje, są skłonni je akceptować i przyswajać, tymczasem później, już u siebie, przyjmują postawę ksenofobiczną” (to słowa Tygielskiego). Dlaczego działo się właśnie tak? „Tam, na obczyźnie, to były raczej niezobowiązujące wzorce obyczajowo-kulturowe, które budziły zainteresowanie, a może nawet sympatię, zaś w domowych pieleszach ta sama propozycja kulturowa była już daleko trudniejsza do zaakceptowania, bo mogła oznaczać ingerencję w rodzimy, staropolski model oraz trwałe w nim zmiany. A na to już, przynajmniej w masowej skali, zgody nie było” (s. 400). W ramach tego wątku Tygielski sugeruje, że „Włosi – w XVI i XVII w. pozostający nadal w awangardzie społecznych rozwiązań i cywilizacyjnego postępu – byli przez polską szlachtę chętnie widziani jako wykonawcy, ale już nie jako nauczyciele”. Dlaczego? „Zapewne zaważyła na tym »niższość stanowa«, która cechowała zdecydowaną większość włoskich imigrantów, co ułatwiało miejscowej szlachcie patrzenie na nich z wyższością i traktowanie co prawda z sympatią, lecz nie całkiem serio” (s. 400). To bardzo ważna obserwacja z punktu widzenia rozważań nad tak wielbioną dziś polską szlachtą i szlachecką Polską. Jak w Hiszpanii kruszce, tak w Polsce zboże, umacniające szlachtę, okazało się zatrutym bogactwem (s. 406: „Istniejący stan rzeczy konserwował się i utrwalał; brak było bodźców do przeprowadzenia niezbędnych reform strukturalnych i modernizacji systemu społecznego i gospodarczego”). Ciekawe, że dziś taka teza wraca wśród ekonomistów w odniesieniu do krajów hojnie dotowanych przez naturę np. bogactwem naftowym. Wnosi też istotne elementy do rozważań nad procesami migracyjnymi. Migranci nieraz odegrali rolę modernizacyjną – i to nie tylko w charakterze siły roboczej przy realizacji rożnych projektów. Różne kraje wręcz organizowały imigrację w intencji zmodernizowania się. Warto jednak pamiętać, że rola migrantów mogła zależeć nie tylko od nich, ale też od otoczenia, w którym przychodziło im funkcjonować.

Z doświadczenia własnej refleksji nad migracjami wiem, że wrażenia migrantów o nowym kraju dużo mówią o tym przez nich opuszczonym. Ciekawe, że opisani przez Tygielskiego Włosi są zaskoczeni strukturą stanową, szlachecką dominacją, blokującą rozwój mieszczańskiej zamożności, rozdzielnością stanów szlacheckiego i mieszczańskiego („o stanie chłopskim nie wspominając”), także zamieszkiwaniem i trzymaniem się bogatszych raczej na wsi, dominacją peryferii nad centrum, małym znaczeniem stołeczności (s. 392–393). Takie wrażenia mówiły dużo o samych Włoszech. Pytanie, czy o innych krajach i kontynentach też.

Ciekawe są rozważania Tygielskiego nad wpływem migracji na poczucie tożsamości obu stron oraz, mówiąc współczesnym językiem, na ich identyfikację narodową. Przy lekturze odniosłem wrażenie, że nowożytni Włosi nie różnili się w tym względzie od mazowieckich chłopów jadących do Ameryki. W jednym i drugim wypadku znalezienie się w obcym środowisku umacniało poczucie własnej tożsamości. Jeżdżący szukali też swoich pobratymców i materialnych znaków obecności przedstawicieli własnej społeczności za granicą.

Ciekawe są rozważania Tygielskiego nad bilansem wpływu przybyszów z Włoch na rzeczywistość Rzeczypospolitej, rozumianym szerzej niż pozostawione dzieła sztuki. Czy ich obecność jako architektów, kupców, bankierów, poczmistrzów, doradców, sekretarzy… (s. 115) modernizowała Polskę – już mniejsza, czy zgodnie z wolą szlachty, czy bez niej? Czy może modernizowała, ale zmniejszała zapotrzebowanie na takich ludzi własnego chowu, co perspektywicznie mogło mieć swoje negatywne konsekwencje? To były czasy, gdy nad Wisłą jeszcze nie widziano zaistniałych zalążków zacofania. W ogóle na świecie jeszcze nie myślano w takich kategoriach. W późniejszych wiekach w różnych krajach nieraz chciano natomiast czy to wysyłać swoich, by daleko nauczyli się różnych rzeczy, czy sprowadzano ludzi w ramach programu modernizacyjnego. W jakimś momencie pojawiła się też obserwacja, że obcy, choć już nieraz jak najbardziej zasiedziali i choćby przez to swoi, monopolizują pewne dziedziny życia, zwłaszcza nowoczesne. Z niektórych dziedzin życia obcy bądź uznawani za takich bywali szybciej usuwani niż z innych. W czasach badanych przez Tygielskiego Włosi wszędzie pracują jako dyplomaci. W świetle książki wygląda to na ich narodową specjalność. Można rozważać, czy w czasach ukształtowanych państw narodowych powierzano funkcje dyplomatów obcym. Odnoszę wrażenie, ze na ogół chciano, by byli własnymi poddanymi bądź obywatelami.

W swojej książce Tygielski cytuje Antoniego Mączaka: „W odniesieniu do przeszłości danego kraju, zwykle ojczystego – czy nim Polska, czy Ukraina, tak blisko ze sobą związane – zbyt często wychodzimy od opisu; nie tyle badamy postawiony temat, co określamy jego ramy: od–do w czasie i przestrzeni. Określenie owych ram bywa koniecznością przy doborze materiału źródłowego; wyznaczają to środki i czas do dyspozycji badacza. Nie wolno jednak z konieczności czynić zalecenia czy nakazu i rezygnować z szerszej refleksji” (s. 119). W recenzowanej książce autor idzie drogą wskazaną przez swego nauczyciela. Bardzo to popieram. Uzupełnię jednak przytoczoną wskazówkę hasłem: „Badacze migracji wszystkich epok, łączcie się!”.

Redakcja językowa: Beata Bińko