Wycinanki (5)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (5)

Czy
minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek chce zmobilizować nas do tego, aby
z pomocą akademickiej wiedzy o rodzinie i uznanych praktyk z niej wynikających –
w imię dobra wspólnego – wspomagać polską rodzinę?

Czy
przywrócenie prawdy o rodzinie, zdaniem ministra, to powrót do akademickiej
wiedzy o rodzinie? Czy minister, gdy nawołuje do przywrócenia prawdy o rodzinie
ma na myśli, tzw. dyscypliny występujące w akademickich programach nauczania? Czy
głoszą prawdę te spośród nich, które już naukami są?  Czy też staną się one siedliskiem prawdy, gdy
minister przyzna pozostałym status nauki? Czy wtedy wszystkie te dyscypliny
uzyskają naukoznawczy i metodologiczny status nauki, czy tylko biurokratyczny?

A
może na to proste rozwiązanie, aby po prawdę o rodzinie zwrócić się do nauki
minister nie wpada bo wie, że w nauce są problemy z prawdą? Zapytajmy, która z
dyscyplin naukowych podejrzewana jest o to, że zajmuje się rodziną i ma kłopoty
z prawdą? Jakie wspólnoty naukowe, dyscyplinarne, instytuty i centra badawcze,
zespoły problemowe i projekty badawcze… doświadczają kryzysu poznawczego na
tyle, że może to być postrzegane, jako problemy z prawdą? Trzeba ją odnajdywać
gdzie indziej, poza nauką?

Przeciwnie.
O fantastycznym rozwoju tych nauk i praktyk w domenie rodziny świadczą choćby
dane zamieszczone na stronie Krajowej Rady d/s. Stosunków w Rodzinie z Saint
Paul w Stanach Zjednoczonych. Towarzystwo założono
w 1938 r. Jest to:

„multidisciplinarity Professional
association focused solely on family research, practice, and education.  NCFR members are dedicated to understanding
and strengthening families. Our members come from more han 35 countries
and all 50 U.S. states, and include scholars, professionals, and students in
Family Science, Family Life Education, human development, marriage and family
therapy, sociology, psychology, anthropology, social work, theology, child
development, health, and more. Members work in research, college teaching and
pedagogy, program development, Family Life Education, counseling, and human
services.
  [1]

Na
stronie NCFR imponujący spis placówek naukowych zajmujących się tak czy inaczej
problemami rodziny. Jest tam około 2000 uniwersyteckich programów badawczych i edukacyjnych
w domenie family science w samych Stanach Zjednoczonych.[2]

 Placówek prowadzących badania nad rodziną,
edukujących w zakresie sciences de la famille, i praktykujących w zakresie ich
stosowania jest na świecie zatrzęsienie. [3] W Polsce wygląda to dużo
skromniej. W każdej dziedzinie życia – może poza siatkówką męską – jest
skromniej niż na świecie zwłaszcza, gdy porównujemy nie do średniej, a do elity.

Gdybyśmy
mieli specjalistów i agendy nastawione do wysyłania młodych i starszych po
naukę, lepiej dotowane, gdybyśmy chcieli skupić uwagę na  współpracy naukowej i wymianie doświadczeń
praktycznych, w kraju i poza nim, to moglibyśmy zrealizować każdą wypracowana
przez specjalistów strategię. Instytucje, w tym uczelnie zagraniczne mogłyby
przyjąć praktycznie dowolną liczbę studentów i doktorantów, a agendy pracujące
na rzecz rodziny, na staże praktykantów, pracowników służb socjalnych. Można
robić to na skalę przełomową i za środki europejskie. Prawda zwycięża nie bez
oręża.  Wystarczy mieć pieniądze.

Jeśli
ministra frasuje prawda naukowa o rodzinie, to niepotrzebnie. Ma się ona
znakomicie. Robi wspaniałe wrażenie. Programy naukowe, zespoły badawcze i centra
naukowe, interdyscyplinarność de facto, a nie na pozór, publikacje, seminaria,
konferencje, przygodne i cykliczne. Kompetencje towarzyszące, języki, sprzęt,
warunki studiowania… Środowiska, które proponują naukowe prawdy o rodzinie są
imponująco różnorodne i liczne.

W
tzw. naukach o rodzinie na świecie jest nieogarniana przez nasze zasoby kadrowe
ilość prawdy. Myślę o naukowych w tym akademickich – jej wcieleniach. Łącznie z
prawdami o rodzinie formułowanymi przez wydziały teologiczne i inne wyznaniowe
dyskursy o człowieku i rodzinie. Co komu potrzeba i co kogo boli. Tylko
pamiętajmy, jednak wtedy, gdy chcesz otrzymać certyfikat zawodowy, uprawnienia
do wykonywania zawodu w sferze publicznej, państwowej, samorządowej, ale i
prywatnej musisz zdobyć wiedzę i umiejętności w standardzie kształcenia
państwowego, świeckiego. [4]

Prawda
o rodzinie jest dostępna. Polska infrastruktura zapewne jest niedostateczna, w
sferze badań jak i aplikacji do praktyki społecznej, kadr, zaplecza
technicznego. A także gotowości społeczeństwa na asymilację pracy nowoczesnych
służb wspierających rodzinę.

A
może, Ministrowi Czarnkowi nie chodzi o naukową prawdę o rodzinie? Wołanie o
prawdę o rodzinie i jednocześnie o unaukowienie nauk o rodzinie, to bałamuctwa.
Intencje tego apelu ministra Czarnka są niejasne, bo referencyjnie półprzezroczyste[5]

Czy
minister Czarnek uzyska prawdę o rodzinie poprzez nadanie statusu nauki
konglomeratowi dyscyplin akademickich zwanych naukami o rodzinie?


[1] Degree Programs
in Family Science | National Council on Family Relations (ncfr.org)
.

[2] Https://www.ncfr.org/degree-programs…

[3] W
związku z zainteresowaniami ministra wystarczy przestudiować strony
prominentnych i mniej znanych uniwersytetów katolickich: amerykański Notre
Dame, belgijski Louvain, francuskie Lille i zwłaszcza Lyon, szwajcarski
Fryburg, czy niemiecki Freiburg, mediolański Del Sacro Cuore, itd. Wspaniałe
placówki, gdzie trzeba, to sacrum jest oddzielone od profanum.

[4] La
certification proffessionelle d`etat. Na przykład: diplôme d’État d’assistant familial ; diplôme d’État de médiateur
familial

[5] Marlin R., The Rhetoric of Action Description, Informal Logic, 6 (1984), s. 26-28, cyt za:  Quine W.V.O, Rożności. Słownik prawie filozoficzny, Warszawa 1995, s. 176. Wytłumaczę się bliżej z tej diagnozy w kolejnym odcinku.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Historiografia PRL – czyli co zamiast podręcznika? Debata z udziałem prof. Rafała Stobieckiego

Portal ohistorie.eu zaprasza na relację wideo i podcast z dyskusji online wokół książki Rafała Stobieckiego „Historiografia PRL. Zamiast podręcznika” wydanej w roku 2020 nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego.

Spotkanie nosi tytuł: „Historiografia PRL – czyli co zamiast podręcznika? Debata z udziałem prof. Rafała Stobieckiego”

W spotkaniu biorą udział:

Prof. Mariusz Mazur (UMCS), Prof. Paweł Sierżęga (UR), Rozmowę prowadzi: Prof. Violetta Julkowska (UAM)



Spotkanie online odbyło się w piątek 18.06.2021 r. na
portalu ohistorie.eu

Relacja wideo i podcast ze spotkania są dostępne na portalu
ohistorie.eu oraz w naszych mediach społecznościowych YouTube, Facebooku i
Twitterze.  

Realizacja wideo i podcastu: dr hab. Piotr Witek




Wycinanki (4)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (4)

Przez wycinanki (1) zdawkowo przemknął problem fikcji w dziele literackim. Napomknąłem między innymi o tym, że moi bliźni w studiowaniu historii byli wyznawcami mitu rzeczpospolitej sarmackiej czasów Sienkiewicza. Nie potrafili odróżnić historycznej scenerii epoki od powieściowej. Mało tego, faktografii historiograficznej od „faktografii” powieściowej. Czy powieściowe otoczenie Radziwiłłów to postaci potwierdzane w kręgach akademii, czy fikcyjne? Czy nasi przodkowie jedli to samo, co Zagłoba i Wołodyjowski, czy może to, co ekipa zdjęciowa Jerzego Hoffmana zdołała zdobyć w czasach wczesnego Gierka? Czy Kiemlicze opatrywali rany Kmicicowi wedle ówczesnej medycyny ludowej? Czy i jeśli tak, to w jakim stopniu Ketling, Hassling-Ketling of Elgin, Szkot, to major Hejking Kurlandczyk? Gdzie przebiega granica między realiami historycznymi a sceneriami powieściowymi? Czy to w ogóle jest istotne, skoro powieść to fikcja?

Niepowtarzalnym bohaterem historii jest sienkiewiczowski Chocim. To fikcyjna sceneria, np. miejsce fikcyjnej śmierci kluczowego fikcyjnego bohatera. Pod Chocimiem okrągłe czterysta lat temu umiera Karol Chodkiewicz, a „pod Chocimiem” w 1673 r. ginie Zagłoba. To są różne śmierci i różne miejsca pamięci. Czy w naszej pamięci zbiorowej bitwa chocimska to ta z 1621, czy może ta z roku 1673 Jana III Sobieskiego? Chocim wcielony w dzieje Rzeczypospolitej ze swym zmiennym obliczem materialnym to inny obiekt niż Chotyn, Хотин, Hotin?

Z kolei mit Zagłoby, legenda Jana III, zła sienkiewiczowska sława Radziwiłłów to już nie fikcja, to mity świadomości zbiorowej Polaków. Zagłoba to polski Odyseusz, jak chce Marceli Kosman.

We wszystkich obszarach uobecniania przeszłości spotykamy różne rodzaje fikcji. W dyskursach tych lansuje się różne rodzaje istnienia i różne wcielenia prawdy.

Roman Ingarden w polemice z Tadeuszem Kotarbińskim zawartej w dodatku do wydania swej rozprawy habilitacyjnej, „O pytaniach esencjalnych”, przywołując artykuł – jak to się wówczas pisało dra Borowskiego – z „Przeglądu Filozoficznego” 1922, R. 25, t. 4, stwierdza:

Dr Borowski zauważył, że i Chocim, pod którym miał zginąć fikcyjny Zagłoba, jest równie fikcyjny, podając do tego przesłankę ogólną: Wszelkie poszczególne elementy doświadczeniowe, wyrwane z zespołu realnego, a włączone do kompleksu fikcyjnego, tracą charakter realny i stają się fikcjami[1].

W narracjach Sienkiewicza zatem – przyznaje Ingarden za Borowskim – Chocim, Zagłoba, Jan Kazimierz, Radziwiłłowie są powieściową fikcją. Zgoda. Ale czy tego samego rodzaju? Czym różnią się „semantyki kulturowe” tych fikcji artystycznych od fikcji podjętych na motywach niefikcyjnych – historycznych odpowiednikach tych postaci? Na przykład Ketling, podobno na pierwowzorze źródłowego Hejkinga literacko sformatowany, tyle że wracać zamierzał do Szkocji, a nie Kurlandii? Zagłoba – sztandarowa i standardowa osobowość powieściowa – to swoisty semantyczny konglomerat[2]

Teza Borowskiego, zdaniem Ingardena wymagająca zwłaszcza w kontekście owych zagadkowych „elementów doświadczeniowych” rozpatrzenia szczegółowego, jest godna uwagi. Ja powiem, że ma godny uwagi potencjał interpretacyjny i retoryczny powab.

Sam Ingarden wstępnie ją akceptował, ale i korygował, i konkretyzował ją w innym dziele tak oto:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie rzeczywiste.


[1] R. Ingarden, Z teorii języka i filozoficznych podstaw logiki, PWN, Warszawa 1972, s. 486, przyp. 1.

[2] Falstaff, Pyrgopolinik, a może Rudolf Korwin-Piotrowski bądź teść Sienkiewicza, Szatkiewicz, czy może Zagłoba Kraszewskiego? A może, i przecież, wszystko to razem – stereotypowy (sienkiewiczowski?) wizerunek szlachcica sarmaty?


Korekta językowa: Beata Bińko




Kobiety w Polsce 1945-1989 – jak się pisze i rozumie tę historię?

Szanowni Państwo, portal ohistorie.eu zaprasza na relację wideo z rozmowy wokół książki Katarzyny Stańczak Wiślicz, Piotra Perkowskiego, Małgorzaty Fidelis i Barbary Klich Kluczewskiej: „Kobiety w Polsce, 1945–1989. Nowoczesność, równouprawnienie, komunizm”, wydanej w roku 2020 nakładem wydawnictwa Universitas w Krakowie.

Spotkanie nosi tytuł: „Kobiety w Polsce 1945-1989
– jak się pisze i rozumie tę historię?”

Ze współautorkami książki prof. Barbarą Klich-Kluczewską i dr Katarzyną Stańczak-Wiślicz rozmawia dr hab. Ewa Solska.

Spotkanie odbyło się na portalu ohistorie.eu w piątek 11 czerwca 2021 r. o godz. 17.00.

Relacja wideo i podcast ze spotkania są dostępne na
portalu o historie.eu oraz w naszych mediach społecznościowych: kanale YouTube,
Facebooku, cda.pl, Twitterze.

Zapraszamy do oglądania, słuchania i udostępniania
wideo oraz podcastu.




Wycinanki (3)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (3)

Od
ponad dziesięciu lat moim badaniom patronuje kategoria myślenia historycznego. Odgrywa w nich rolę swego rodzaju uniwersum
metafizycznego, wspólnego języka, który umożliwia porozumiewanie się. Wszyscy
zdają się zakładać, uwzględniać oczywistość
myślenia.

Gdy
stosuję je w argumentowaniu, nie potrzebuję, jak się okazało, precyzować, co to myślenie historyczne, bo dziedziczy ono swą
zrozumiałość po myśleniu. Jawnie bądź
milcząco podstawiam pod myślenie historyczne sieć kategorii i problematyzuję,
konkretyzuję to, o co mi chodzi. Od lat zastępuję je między innymi kategorią
metafory historiograficznej. Ta zaś jako figura językowa i kognitywna konceptualizuje
refleksję nad artykułowanym myśleniem historycznym, tj. tym, które wyraża się w
dyskursie historycznym. W mowie i piśmie.

Zastanawiam
się, dlaczego więc myślenie nie podlegało dotychczas choćby mojemu quasi-definiowaniu?
Stało się tak między innymi dlatego, że definiować musiałbym coś, co językowe w
dużej mierze „jeszcze” nie jest. Widocznie myślenie i myślenie historyczne w
moim rozumieniu i jako takie nie osiągnęło stanu artykułowanej mowy
wewnętrznej. Postaci gotowej do artykułowania wedle reżimu reguł językowych.
Mało tego, definiowanie podlega nie tylko regułom językowym, ale i regułom
definiowania. Interwencja tego, co już językowe, w sferę myślenia, która, jak
chcielibyśmy, językowa nie zawsze jest, powoduje poczucie daremności przedsięwzięcia.

Przytoczę
dwie – spośród wielu możliwych – opinie na temat tej trudności. Jedną z nich
sformułował Martin Heidegger w książeczce pt. Was heißt Denken? W wykładzie z semestru zimowego 1951/1952
znajdujemy taką oto diagnozę sytuacji:

Tego,
co „zwie się” na przykład pływaniem, nie uczymy się nigdy z rozpraw o pływaniu.
O tym, co zwie się pływaniem, mówi nam tylko skok do rzeki. Nigdy nie zdołamy
odpowiedzieć na pytanie, „Co zwie się myśleniem?”, jeśli podajemy określenie
pojęcia myślenia, definicję, i usilnie się nad nią rozwodzimy. Dalej nie
będziemy myśleć o myśleniu. Sytuujemy się poza samą refleksją, która myślenie
bierze za swój przedmiot (M. Heidegger, Co
zowie się myśleniem
, tłum. J. Mizera, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa–Wrocław
2000, s. 19).

Za
pozwoleniem, śmiem twierdzić, że analogia między myśleniem człowieka a nauką
(umiejętnością) pływania nie wydaje mi się tu trafna. Wbrew temu, co sugeruje
nam niemiecki filozof, człowiek zwykle nie uczy się myślenia z podręczników o
myśleniu. Sam Heidegger przecież twierdzi, że jest mu ono przyrodzone (s. 11). A
może powinno raczej chodzić o to, że odruchową dyspozycją człowieka jest myślenie,
tak jak pływanie – ale już nie człowieka – jest odruchem ryby? Ponadto pływanie
dla człowieka nie wydaje się tak życiowo istotne, jak dla ryby. Heideggerowi
chodzić może jednak o ideę, wedle której myślenia, aby je kultywować, trzeba
się nauczyć.

Myślenie
o myśleniu natrafia na rozliczne kłopoty, być może dlatego wielu myślicieli
traktuje je jako oczywistość do tego stopnia uniwersalną, że do konkretu
sprowadzić je może tylko dookreślenie. Wtedy też uruchamia się myślenie nie
tyle o myśleniu, ile o konkrecie, np. o myśleniu historycznym, a więc ponownie nie
o myśleniu per se.

Myślenie
z trudem poddaje się byciu obiektem myśli, przedmiotem myślenia, gdy jest tylko
samym myśleniem. Czy dlatego idea myślenia może pełnić funkcję metafizycznego
alibi dla wszelkich rozważań?

Trop
w tej sprawie podpowiada Aleksandr Piatigorski, sojusznik fenomenologii, znawca
filozofii orientalnych:

Filozofia
w zasadzie – co znakomicie pojmował Leibniz (a nie gorzej także Spinoza) –
zajmuje się nie przedmiotem, jakikolwiek by on był, lecz myśleniem o
przedmiocie. Filozofia postrzega swój konkretny przedmiot, dowolny konkretny
sens tylko poprzez myślenie o nim, w szczególności jako autorefleksję filozofa.
Filozof myśli najpierw nad własnym myśleniem, a dopiero potem nad tym, o czym
on myśli, i nad innym myśleniem (A. Piatigorskij, Szto takoje politiczeskaja fiłosofija, Jewropa, Мoskwa 2017, s. 8).

Zauważmy, że
tak czy owak aby mogły zajść finezyjnie oddzielone od siebie piętra myślenia,
musi być domniemywany przedmiot myślenia, nie zaś ono jako takie. Może to być przedmiot
pomyślany, np. Pegaz, Zagłoba, Lady Makbet, czy okrągła kwadratowa kopuła na
Berkeley College. Myśl, aby wędrować po piętrach, musi jednak mieć konkretny
„parter”.

Skoro myślenia
nie daje się ustanowić w roli przedmiotu dla myślenia, to może nie da się w
jednej operacji myśleć i być myślanym? W sytuacji, kiedy przechodzimy do
myślenia o jakimś obiekcie, porzucamy myślenie o myśleniu.

Koledzy
przypisują mi autorstwo zwrotu: „mam myśl i ją myślę…”. Nie może to jednak być
myśl o sobie samej.

Skrajną
świadomość trudności myślenia o myśleniu wyraża przypowieść (sic!) buddyjska:

Pewnego
razu Budda, Pan Nasz, zapytał Anandę: Jak myślisz, Anando, czy trudno jest
myśleć o Nirwanie? Przecież Nirwana jest niewyrażalna, niezmierzona, nie do
pomyślenia. Ananda odpowiedział: trudno, Panie, myśleć o Nirwanie,
niewyrażalnie, niemierzalnie, nie do pomyślenia, trudno. Budda Pan powiedział:
Słusznie, Anando, niewyrażalnie, niepomiernie, nie do pomyślenia trudno myśleć
o Nirwanie. Nieskończenie jednak trudniej, milion razy trudniej, kwadrylion
razy trudniej, niż pomyśleć o Nirwanie jest myśleć o myśli” (A. Piatigorski, Myslenije i nabludienije. Czetyrie lekcyi po
obsierwacyjonnoj fiłosofii
, Azbuka, Sankt-Peterburg 2016, s. 45).




ROZUM. WYOBRAŹNIA. ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Uniwersytet krytyczny i zaangażowany

Portal ohistorie.eu zaprasza na debatę:

ROZUM . WYOBRAŹNIA. ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Uniwersytet krytyczny i zaangażowany

Gośćmi portalu ohistorie.eu są:

Prof. Tadeusz Gadacz,

Prof. Janusz A. Majcherek,

Prof. Jacek Chrobaczyński

Rozmowę
prowadzi

Dr hab.
Ewa Solska






Spotkanie online odbyło się na portalu ohistorie.eu

w poniedziałek 31 maja 2021 r. o godz. 17.00

Relacja wideo i podcast ze spotkania są dostępne na naszym kanale YouTube, Twitterze oraz Facebooku.

Zapraszamy do oglądania, słuchania i udostępniania. 

 




Wycinanki (2)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (2)

Napomknąłem,
że prowadzący zajęcia ze wstępu do badań historycznych uraczył nas „podwójnie
swoją ekstrawagancją”. Jedna z nich to sprawa Trylogii, a druga? Gdy nasz pan
docent dostrzegł w mojej postawie wobec wkuwania Sienkiewicza wyraźny brak
entuzjazmu, polecił mi dowiedzieć się u źródeł, co to świerzopa. Miałem
przygotować na piśmie i przedstawić na zajęciach referat pod niczym
nieograniczonym wezwaniem: co to jest? Przy czym, jak zaznaczył, istotne
będzie, jak się do tego zabiorę.

Przebrnąłem szybko przez skojarzenie „gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…”, przywołujące lekcje języka polskiego. Pamiętam, jak koleżanki z liceum, biorąc na świadka fragment z Inwokacji:

do tych pól malowanych zbożem rozmaitém,

wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;

gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,

gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała […],

suponowały,
że zdrożne nastroje Zosi i Telimeny brały się z kultywowanych przez nie spacerów
po obfitych łąkach raczej już wśród ziół soplicowskich podsuszonych gorącym bab-sk-im
latem. Świerzop, dzięcielina to jest to, dorzucały marzycielsko. Cały ten wstęp
do księgi pierwszej jest „jakiś nawiany”, powiadały. I erotyczny, dorzucił ktoś
z sali. Pojawienie się Zosi i klimat wokół niej, zwłaszcza wersy od 90 do 140,
ale i inne. Pani Profesor, czy to nie powinno być aby zakazane? Bez przesady,
skomentował ktoś inny.

W
tzw. dobrym liceum ustalaliśmy, cóż to świerzop i dzięcielina. Koleżanki
natrafiły na wiersz Konstantego Gałczyńskiego zwanego przez nas Ildefonsem,
czyli z francuska île défence (wyspa
obronna). W skrócie Il-defons, pseudo Karakuliambro.

Zacytowały
jego wiersz z 1934 roku pt. Ofiara
świerzopa
:

Jest w I Księdze „Pana Tadeusza”

taki ustęp, panie doktorze:

„Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…”

I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała…

O Boże, Boże…

Tak,
tak, ma rację Ildefoncjusz, rzuciła Irena. Pani Profesor, neurastenia tu
wszystko wyjaśnia…

Gdy
więc na seminarium ze wstępu padło hasło „świerzopa”, myśli moje przebiegły
bliskie mi wówczas skojarzenia. Uznałem jednak, że trzeba zajrzeć do źródeł.

Mozoliłem się tydzień w bibliotece uniwersyteckiej, splendorując się prawem do korzystania z jej zacnych wnętrz i zasobów. Mistrz Konstanty trafnie ujął wysiłki podobne moim:

Potem ryłem w cyklopediach,

w katalogach i słownikach,

i w staropolskich tragediach,

i w herbarzach i w zielnikach […]

Przy
czym z tropem traw i ziół dałem sobie spokój, jeszcze zanim trafiłem do
biblioteki.

Przekonałem
się, że kwerenda słownikowa to badanie historyczne, to śledzenie zmienności
słów i rzeczy. To rejestr kultury, to językowy obraz polskich dziejów.
Najstarsze, pierwsze świadectwa istnienia i znaczenia słowa. To nauka, że
odniesienie przedmiotowe a znaczenie to różne aspekty kluczowego dla
humanistyki problemu: jak słowa łączą się ze światem. Co innego istnienie
przedmiotu, co innego woluntaryzm znaczeń. A może żywioł życia?

Mozolnie
spisane ręcznie na pięciu stronach dzieje nominału świerzopa to przypadkowe
tropy niedawnego jeszcze maturzysty. Słowniki i encyklopedie, a ich śladem
źródła narracyjne, pomniki piśmiennictwa i literatury dowodziły mi, że oto jest
to historia, która daje przyjemność odkrywania, obcowania z egzotyką
przeszłości.

To
tylko mądry profesor kartograf dał mi owo pierwsze doświadczenie obcowania z
domniemaną przeszłością, zapisaną w źródłach historycznych. Tak dzisiaj o nim
myślę, bo i znacznie więcej dowiedziałem się o nim później, gdy rozpoznawał
mnie już jako swego młodszego kolegę, a syn profesora był moim studentem.

Ale
do rzeczy:

Świerzopa, świerzepa, świerzepica – tak w staropolszczyźnie zowie się klacz. Bielski w XVI w. pisze: „Klaczę abo świerzepę, na którą ku potrzebie wsiadał przeciw nieprzyjacielowi, kazał wodzić pod dekiem złotogłowowym”. Dorohostajski w Hippice objaśnia, że „koń rżaniem długim znaczy pożądanie świerzopy”. Statut Litewski za konie stracone naznacza: „Cena koniom roboczym domorosłym: za konia abo za świerzopę dwie kopy groszy; za trzeciaka (trzylatka) źrzebca od roboczych świerzop dwie kopy groszy, za trzeciaczkę świerzopę dwie kopy. Pograbienie (zajęcie ze szkody) stada świerzopiego, gdy dzierżący to stado źrzebca (ogiera) abo świerzopę umorzył, nawiązka źrzebca ośm kop groszy, za świerzopę cztery”. Po śmierci męża „stado świerzopie, bydło dworne przy wdowie zostają” (Statut Lit.). (Encyklopedia staropolska Zygmunta Glogera, t. IV).


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (1)

WOJCIECH
WRZOSEK

Wycinanki (1)

Jednym z pamiętnych epizodów z czasów mojego studiowania były zajęcia z docentem, który wprawdzie nie był specjalistą od wstępu do badań historycznych, ale powierzono mu zajęcia z tego reprezentującego ni to Historik, ni to Introduction przedmiotu zwanego w kuluarach studenckich „misiem”[1].

Znakomity
znawca kartografii historycznej, dyscypliny rozumianej także jako jedna z nauk
pomocniczych historii, zaskoczył nas podwójnie swoją ekstrawagancją. Po
pierwsze, wyłonił grupę liderów intelektualnych roku, organizując kolokwium z Trylogii
Henryka Sienkiewicza. Kto? Z kim?, Kiedy? I co? Taka fanatycznie faktograficzna
„Wielka Gra”. Pytał nas, jak się nazywał raz tylko w powieści z nazwiska wymieniony
osobnik, de facto statysta sytuacji, „kiedy
to Zagłoba, wychyliwszy, zawołał…? Co wówczas Zagłoba zawołał, nie wiecie? Co
wypił? Nie wiecie…?”

Już
wtedy wiedzieliśmy, kto ma szansę zostać prymusem. Najlepsi byli ci z nas,
którzy zaczytywali się już wcześniej w Sienkiewiczu. Niestety, znali fragmenty z
Trylogii nie tak, jak my znamy kultowe fragmenty kultowych filmów. Adorowali ją
raczej jak patriotyczną biblię. Dzisiaj twierdzę, że świat fikcji literackiej
łączył się z ich skromną wiedzą o tych czasach w jeden synkretyczny mit. Dla
moich koleżanek i kolegów opowieść z gatunku belles lettres o sarmackiej Polsce to nie była nauczka o różnicy
między artystycznym epickim wyobrażeniem pisarza a akademickim obrazem epoki.

Problem
„realizm fikcji czy fikcja realizmu” nie był wówczas stawiany.

Pan
docent przepytywał nas boleśnie z Trylogii nie tylko dlatego, że był swawolnie nastawiony
do swojej pracy. Już dawno zrozumiał, że studia historyczne to stałe eksploatowanie
pamięci. Najlepiej wiedzie się na nich tym, którzy mają wydolność porównywalną
ze skutecznie studiującym adeptem prawa. Trylogia to dzieło pełne informacji i dogodnie
skonceptualizowane. Aby je przygotować na kolokwium, wystarczy, jak się okazało
niebawem, pamięć krótka. Zapełniana po nocach tuż przed egzaminem i – co nie
mniej ważne – gotowa tuż po nim opróżnić się na przyjęcie kolejnej potężnej
dawki informacji na okoliczność kolejnych kolokwiów, egzaminów. Jakiś czas temu
kolega profesor opowiadał mi, że spośród studentów piątego roku tylko bodaj
kilka procent zdało ponownie test z historii antycznej. Znacząca część z nich
to byli uczestnicy seminarium magisterskiego z historii starożytnej.

Wielu
z nas pamięta studia historyczne właśnie jako tresurę pamięci.

Nobilitując
faktografię, sakralizowano historiografię zdarzeniową. Z zapałem organizowano
testy „z faktografii”, popularnie i otwarcie nazywane „kolokwium z dat”. Uzupełniano
tę torturę rozumu kolokwiami z lektur. Ich przeczytanie wymagało siedzenia nad
nimi bez przerwy, opuszczania obowiązkowych zajęć. Kiedyś trzeba było je czytać
i kiedyś też spać. Wykładowcy akademiccy prześcigali się nie tylko w
sprawdzaniu studentek z wiedzy wymaganej do matury, ale i ze znajomości danych,
których przydatności nie udało mi się do dzisiaj uzasadnić.

Gałązka
drzewa genealogicznego, wisząca bardzo daleko od pnia, a na niej trudne do
wyartykułowania imię członka starożytnej dynastii. Historyczne znaczenie tej
postaci sprowadza się do tego, że w drugiej połowie XX wieku jakaś wykładowczyni
akademicka (jak chcą ostatnio niektóre moje koleżanki, aby określać wykonywany przez
nie zawód) pozwoliła studentce „wyłożyć się” podczas egzaminu na pytaniu o
„nazwę gałązki”. Mógłby ktoś pomyśleć, że rzeczony członek rodziny panującej
nie odegra już żadnej roli w dziejach. A jednak…

Proszę
przyjść, jak się pan przygotuje, usłyszałem, gdy nie potrafiłem podać daty drugiego
wydania Die Naturgeschichte… Niedawno
w przypisie pracy Georga G. Iggersa natrafiłem na wydanie lipskie z 1935 roku
pracy Wilhelma Riehla. Nie wiem jednak, czy to wydanie drugie. I nie będę tego
ustalał.

Już
wtedy, gdy oblewałem egzamin, żenowało mnie to, że nie musiałem niczego
wiedzieć o autorze ani problematyce jego prac, ani czym się zasłużył dla
historiografii. Powinienem znać datę drugiego wydania, choć nie było to
przecież pytanie o rozwój koncepcji autora na przestrzeni od pierwszego do
drugiego wydania ani egzamin z dziejów bawarskiego edytorstwa, ani mecenatu w
krajach niemieckojęzycznych w połowie XIX wieku. Egzaminator dopiął swego,
zapamiętałem nazwisko i już dzisiaj wiem o Wilhelmie Riehlu coś więcej… Nadal
sądzę, że ta sytuacja sprzed lat niemal pięćdziesięciu kompromituje ówczesnego
mojego egzaminatora.

Myślałem
wtedy, że może i miał rację nasz docent od Trylogii, gdy sprawdzał zdolność do
studiowania historii na głośnych nacjo- i wiarocentrycznych powieściach awanturniczych,
zamiast kazać nam nauczyć się „na blachę” tablic genealogicznych rodów starożytnych
czy też kolejnych wydań dzieł historycznych. A może po prostu trzeba było nam polecić,
byśmy wyuczyli się na pamięć pięćdziesięciu stron książki telefonicznej?

Na
szczęście czasy te minęły…


[1] Miś to sprzed wielu lat konfidencjonalna nazwa przedmiotu dydaktyki akademickiej, wstępu do badań historycznych, opartego na podręczniku prof. Benona Miśkiewicza, pod tym samym – i słusznie – tytułem. „Zdać misia” znaczyło zaliczyć ten przedmiot na podstawie kolokwium czy egzaminu, niekoniecznie u rektora Miśkiewicza. Natomiast „zdać misia u Misia” było szczęśliwym zrządzeniem losu.




Wypełniając „Kwestionariusz do oceny rocznej pracowników naukowo-dydaktycznych…” Kilka uwag na temat stanu polskiej humanistyki, ze szczególnym uwzględnieniem historii.

RAFAŁ STOBIECKI

Instytut Historii UŁ

Wypełniając „Kwestionariusz do oceny rocznej pracowników naukowo-dydaktycznych…” Kilka uwag na temat stanu polskiej humanistyki, ze szczególnym uwzględnieniem historii

 

Minęło już ponad pół  roku  od zainicjowanej przez zdobywający coraz większą popularność w środowisku, nie tylko historyków, lubelski  portal ohistorie dyskusji na temat stanu polskiej humanistyki wywołanej wystąpieniem p. minister Magdaleny Gawin[1]. Większość uczestników ówczesnej debaty, słusznie jak się okazało, sceptycznie oceniało główne tezy zawarte w wypowiedzi członkini rządu. W swojej wypowiedzi starałem się dostrzec szansę na zmiany, część postulatów p. minister gotowy byłem poprzeć (co spotkało się z krytyką części Koleżanek i Kolegów, wyszedłem na „pierwszego naiwnego”, trudno) , z innymi polemizowałem. Jej apel o większe docenienie w polityce naukowej osiągnieć nauk humanistycznych, zmianę systemu parametryzacji obowiązującego na polskich uczelniach, pozostał głosem „wołającego na puszczy”. Na marginesie dodam, że p. minister nie raczyła ustosunkować się do publikowanych na portalu wypowiedzi, tłumacząc w jednej z audycji telewizyjnych, że nie została zaproszona do dyskusji. Mało to przekonywujące. Po pierwsze, mnie i innych uczestników do udziału w tej debacie też nikt specjalnie nie zapraszał. Różne osoby włączały się do niej raczej spontanicznie. Po drugie, jednym z obowiązków urzędnika państwowego jest reagowanie na głosy opinii publicznej.  Dziś sytuacja uległa zmianie i to zadecydowanie na gorsze. Niedawne decyzje p. ministra Przemysława Czarnka, związane z bezprecedensową i bezprawną korektą listy czasopism punktowanych, powszechnie krytykowana przez środowisko akademickie, tylko pogłębiły ogólny chaos i zamieszanie związane z systemem oceny pracowników naukowych.

Chciałbym zabrać ponownie głos w tej debacie, formułując kilka uwag, które nasunęły mi się na marginesie wypełniania uczelnianego Kwestionariusza  do oceny rocznej pracowników naukowo-dydaktycznych za rok 2020 dla potrzeb dodatku motywacyjnego. Zacznę od krótkiej, niezbędnej w tym przypadku dygresji. Jak wiadomo, sam system oceny pracowników naukowych został wprowadzony przez p. minister Barbarę Kudrycką i od początku budził kontrowersje. Pamiętam burzliwe dyskusje nad nim na posiedzeniach macierzystej Rady Wydziału Filozoficzno-Historycznego. Wówczas byłem jego zwolennikiem, ponieważ uważałem, że nienormalna jest sytuacja w której jedna osoba zatrudniona np. na stanowisku profesora nadzwyczajnego, publikuje przez kilka lat, dwa czy trzy  artykuły popularno-naukowe, a inna, w tym samym czasie potrafiła opublikować książkę i kilkadziesiąt innych tekstów w postaci artykułów, rozdziałów w pracach zbiorowych czy recenzji. W moim głębokim przekonaniu było to niesprawiedliwe i działało demotywująco na wiele Koleżanek i Kolegów, szczególnie tych, którzy dopiero zaczynali wspinanie się po szczeblach tzw. kariery naukowej. Z czasem przyzwyczailiśmy się do tego systemu oceny i niewątpliwie z biegiem lat przyniósł on pozytywne rezultaty. Niestety od jakiegoś czasu, jego zasady zaczęły ulegać zmianie, przede wszystkim w związku z wprowadzeniem ustawy 2.0, symbolizowanej przez p. ministra Jarosława Gowina. Wielokrotnie podkreślano, czyniła to także w swoim wystąpieniu p. minister M. Gawin, że nie uwzględnia on specyfiki nauk humanistycznych, dyskryminuje je w stosunku do innych dziedzin wiedzy, co przekłada się na system dotacji ministerialnych. Nie chcę tu powtarzać wielokrotnie przywoływanych argumentów. Podkreślę tylko, że leżąca u podstaw ustawy Gowinowej idea umiędzynarodowienia polskiej nauki nie przyniosła jak do tej pory znaczącej poprawy miejsc polskich uczelni w międzynarodowych rankingach, a w przypadku nauk humanistycznych zagroziła poważnym kryzysem, z którym będziemy się zmagać za kilka lat. Myślenie o uniwersytecie w kategoriach korporacji, stawianie na kierunki przynoszące zysk, postępująca, nie natrafiająca na żaden sprzeciw środowiska, biurokracja ministerialna i uczelniana ( można powzdychać tylko, to w gruncie rzeczy mało szkodliwej biurokracji z czasów „słusznie minionych”), tworzą w Polsce, wyjątkowo niesprzyjający klimat dla uprawiania humanistyki. Ostatnim „paranoicznym” przykładem jest związany z parametryzacją ministerialną wymóg   udowadniania znaczącego wpływu na otoczenie społeczne, zgłaszanych przez poszczególne jednostki tzw. monografii wybitnych. Konia z rzędem temu kto zrozumie pisane nowomową ministerialną wytyczne, a drugiego, dla tych, którzy sensownie potrafią uargumentować ów wpływ. Książka, nawet najbardziej wybitna, mająca szansę stać się klasyką polskiej humanistyki w przyszłości, nie może być traktowana jak wynalazek znajdujący zastosowanie w przemyśle. Jak porównywać np. nowy lek, przynoszący przełom w leczeniu jakiejś choroby  z edycją źródłową ? To oczywiste, ale nie dla ministerialnych urzędników.  

Wracam do głównego wątku. Wspomniany kwestionariusz, jest częścią systemu oceniającego pracowników i działa w mojej macierzystej uczelni od kilku lat. Jest to system, dodam, mający dodatkowo zmotywować pracowników do publikowania. Tym którzy  wykazywali się  odpowiednim wynikiem punktowym ( liczba punktów jest co roku modyfikowana, generalnie musi ona przekraczać średnią dla wszystkich pracowników Wydziału), Uniwersytet Łódzki fundował i dalej ma zamiar to robić,  dodatek do pensji wynoszący kilkaset złotych.  W tym roku jego wypełnienie jest obowiązkowe dla wszystkich pracowników Wydziału, ze względu na zbliżającą się parametryzację ministerialną, którą objęte zostaną wszystkie uczelnie wyższe i struktury Polskiej Akademii Nauk. Jak wiadomo, według nowej ustawy oceniane będą dyscypliny, a nie jednostki. Niedawno znowelizowana wersja kwestionariusza składa się z następujących punktów: I. Osiągnięcia naukowo-badawcze (chodzi o publikacje); II. Inne osiągnięcia naukowe (dotyczą one udokumentowanego pobytu naukowego przez okres co najmniej siedmiu dni w „uczelni notowanej w Academic Ranking of World Universities) ; III. Realizowane lub współrealizowane projekty badawcze (chodzi o granty międzynarodowe i krajowe) ; IV. Nagrody i wyróżnienia spoza UŁ ( nagrody ministra i inne wyróżnienia międzynarodowe i krajowe); V. Wybrane elementy działalności dydaktycznej oraz organizacyjnej (można odnotować np. napisanie nowego programu studiów, zorganizowanie międzynarodowej lub krajowej konferencji naukowej, udział w działaniach promujących naukę, punkty dostaje się także za wypromowanie doktora). Dla oceny pracownika, kluczowe znaczenie, choćby ze względu na zastosowaną punktację, mają części I i III, czyli te, które wiążą się z rodzajem  publikacji  i pozyskiwaniem grantów. Pozostałe punkty mają charakter pomocniczy. 

Jak działa w praktyce wspomniany i narzucony przez ustawę 2.0 system parametryzacyjny, pozwolę sobie pokazać na własnym przykładzie. Co budzi moje zasadnicze wątpliwości ? Po pierwsze, pozwalam sobie zakwestionować, trudną do obrony w przypadku nauk humanistycznych, a szczególnie historii, różnicę w punktacji między monografiami publikowanymi w językach obcych ( w przypadku historii, głównie po angielsku, w wydawnictwach umieszczonych na poziomie II Wykazu wydawnictw MNiSZW (stara nazwa) a tymi, które zostały opublikowane po polsku ( w oficynach znajdujących się na poziomie I Wykazu wydawnictw MNiSZW). Za tę pierwszą można otrzymać 450 punktów, za tę drugą 150. Wspomniany przelicznik i tak jest w przypadku UŁ korzystny dla humanistyki, bo np. na Uniwersytecie Warszawskim wygląda on inaczej i w jeszcze większym stopniu dyskryminuje przedstawicieli rodziny nauk o człowieku. Jednak sama różnica między publikacją obcojęzyczną a polską wydaje się kuriozalna. W środowisku powszechnie wiadomo, że sam fakt opublikowania książki w języku angielskim (prac tych przybywa, ale i tak stanowią one margines w światowej „produkcji naukowej z zakresu historii”), nie jest często wyróżnikiem jej poziomu naukowego. Poza tym cały szereg wybitnych publikacji z dziedziny nauk humanistycznych nie ma szans na publikację po angielsku, gdyż ich wartość naukowa ma ograniczony zasięg i po prostu nie spotkają się tam z żadnym zainteresowaniem. Nie dość powtarzać, że historiografia polska jest i pozostanie historiografią prowincjonalną, o ograniczonym zasięgu czytelniczym i nie ma ona najmniejszych szans w konkurencji z wiodącymi naukami historycznymi Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Niemiec. Jej naturalnym środowiskiem jest kraina języka polskiego i ewentualnie obszar Europy Środkowo-Wschodniej.  Jeśli istnieje rzeczywista potrzeba pokazania  „polskiego punktu widzenia” w międzynarodowej debacie historycznej, to należy to robić publikując po angielsku popularne syntezy dziejów Polski, czy też monografie wybranych, korespondujących z myślą historyczną na Zachodzie problemów np. w postaci badań nad Holocaustem czy obywatelskich tradycji Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tymczasem, jeśli się nie mylę, od czasów wieloautorskiej History of Poland z czasów PRL, nie ukazała się w języku angielskim żadna licząca się  praca przedstawiająca całość dziejów Polski. Do niedawna myśleliśmy, że wyręczy nas Norman Davies. Przy całym szacunku dla dorobku tego wybitnego badacza i wielkiego ambasadora polskiej historii na Zachodzie, od opublikowania God’s Playground minęło już kilkadziesiąt lat. Biorąc to wszystko pod uwagę, tak rażąca dysproporcja w punktowaniu każdej (podkr. – R. S.) monografii, ze względu na język w którym została opublikowana, nie ma najmniejszego sensu. Zniechęca potencjalne  Autorki i Autorów do ich pisania.

Po drugie, zasady wspomnianego kwestionariusza, ugruntowują zabójczą dla humanistyki, żywiącej się większymi formami pisarskimi, dysproporcję w punktacji monografii i artykułów w czasopismach. Odwołując się do własnego przykładu podam, że wydana drukiem w ubiegłym roku książka Historiografia PRL. Zamiast podręcznika zasłużyła na 150 punktów, czyli tyle samo (po uwzględnieniu specjalnego przelicznika), co opublikowany we współautorstwie artykuł w „Tekstach Drugich” (najwyżej punktowane polskie czasopismo w dziedzinie humanistyki). Mogłem go sobie policzyć za tyle punktów, bo współautorka – Monika Stobiecka, reprezentuje inną dyscyplinę naukową – w tym przypadku  historię sztuki ( to kolejne parametryzacyjne kuriozum).  Dodam na marginesie, że wspomniana książka, z której jestem dumny i która jak do tej pory spotkała się z przychylnym przyjęciem środowiska, jest ukoronowaniem moich trwających od doktoratu badań na historiografią polską po 1945 r. a artykuł  z „Tekstów Drugich” powstał jakby na marginesie moich naukowych zainteresowań. Jeszcze bardziej spektakularnym wyrazem zgubnego wpływu ministerialnej parametryzacji na stan polskiej humanistyki ( proszę wybaczyć ten patos), jest punktacja dotycząca wydawnictw źródłowych, z których część ministerstwo łaskawie godzi się  traktować jako monografie. Tak się złożyło, że zeszłym roku ukazała się trzytomowa (każdy tom po blisko 1000 stron) edycja korespondencji Jerzego Giedroycia z historykami i świadkami historii. Publikacja  została nagrodzona Nagrodą Ministra, otrzymała też dwa inne prestiżowe, ogólnopolskie wyróżnienia. To wielka satysfakcja dla mnie jako kierownika zespołu realizującego grant Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki  oraz jego uczestników: Sławomira M. Nowinowskiego, Annny Brzezińskiej i Mileny Przybysz-Gralewskiej. Pięć lat pracy i dobrze, jak myślimy wspólnie,  wykorzystane pieniądze podatników. A jak to się przekłada na parametryzację ? Otóż według uzgodnionego przez nas wszystkich, przelicznika dotyczącego wkładu pracy w finalne dzieło, otrzymałem zań 180 punktów (sic !), czyli mniej więcej tyle ile za jeden artykuł w wysokopunktowanym czasopiśmie zachodnim. 

Po trzecie, system parametryzacyjny praktycznie wykluczył z możliwości zgłaszania do oceny pewne typy, ważnych dla autorów i środowiska publikacji. Mam na myśli rozdziały w pracach zbiorowych ( można zgłosić tylko jedną taką publikację za 20 punktów), recenzje (zero punktów), artykuły popularno-naukowe (zero punktów), nawet te drukowane w ogólnopolskich periodykach (to w tym kontekście można ewentualnie mówić o wpływie społecznym).  Niepunktowane są także teksty w językach kongresowych, jeśli publikujące je wydawnictwa nie znajdują się na wspomnianej liście ministerialnej. Konsekwencje są/będą różnego rodzaju. Ponownie  odwołam  się do własnego przykładu, ok. 40% mojego dorobku naukowego, którego nie mam zamiaru się wstydzić ( są tam także teksty obcojęzyczne – rosyjskie, niemieckie), w ogóle nie zostanie uwzględniona w parametryzacji. W przypadku mojego przyjaciela z IH UŁ, z którym rozmawiałem, to jeszcze więcej, blisko 50 %. Czy to ma jakiś sens ? Powyższe praktyki już rodzą określone rezultaty. Ten sam przyjaciel, opowiadał mi, że do wydawanego właśnie wydawnictwa zbiorowego, teksty zgłosiły głównie profesorki i profesorowie, a młodzi pracownicy, często obiecujący i mogący się pochwalić znaczącymi już osiągnięciami, gremialnie odmówili. „Nie opłaca się”, brzmiała wprost lub pośrednio  formułowana odpowiedź w mailach do redaktorki tomu. Młodzi ludzie wiedzą bowiem, że ich przyszłość naukowa zależy od wyników parametryzacyjnych. Jeśli tak dalej pójdzie, skutecznie oduczymy ich pisania monografii, syntez, wydawania źródeł, nie będą tym zainteresowani. Jak wtedy będzie wyglądała polska historiografia ? W optymistycznym scenariuszu, dodam bardzo wątpliwym, (opublikowanie tekstu w renomowanym periodyku zachodnim nie jest sprawą łatwą, wie to każdy, kto chociaż raz próbował), dominować w niej będą drobne formy, z których trudno będzie ułożyć jakąś całość. Wiadomo, że to redakcje zachodnie decydują o tym jaka tematyka jest aktualnie „modna”. Poza tym tam także obowiązuje zasada publish or perish. Jakie szanse publikacji w wysoko punktowanym, zachodnim periodyku ma historyczka czy historyk zajmujący się na co dzień dziejami Ciechanowa, historią polskiego osadnictwa w Małopolsce w XIII wieku, czy  losami Polaków na Wschodzie po 1939 r. ? Zamiast więc badać to, co należy do szeroko pojętych obowiązków polskich historyków, będziemy zajmować się tym na co aktualnie jest koniunktura, co zyska akceptację zachodnich recenzentów. To wszystko nie znaczy, że opowiadam się przeciwko kontaktom z nauką zachodnią, wspólnym projektom np. polsko-niemieckim czy polsko-czeskim. Chodzi raczej o zachowanie rozsądnych proporcji.  Nikt nie zbada za nas, posłużę się bliskim mi przykładem, intelektualnego dziedzictwa Drugiej Wielkiej Emigracji, bo nikogo na świecie to po prostu nie interesuje. Trzeba mieć świadomość, że mityczne „umiędzynarodowienie” polskiej nauki historycznej, nie rozwiąże większości jej problemów, i nie uczyni jej nagle jedną z wiodących historiografii w skali globalnej. W scenariuszu bardziej pesymistycznym pewne gatunki piśmiennictwa historycznego np. recenzje, po prostu znikną, zastąpią je krótkie noty czy to w wersji papierowej czy internetowej, ograniczone życie naukowe zamknie się w jeszcze mniejszych niż obecnie, pilnie strzeżonych bańkach. Już dziś działy recenzji czołowych polskich periodyków cierpią na brak autorów, publikowane w nich teksty najczęściej przypominają bezkrytyczne streszczenia, albo kurtuazyjne uwagi pod adresem książki Koleżanki lub Kolegi. To samo może spotkać pracochłonne i nisko punktowane wydawnictwa źródłowe. Nie zastąpi ich digitalizacja, bo z natury rzeczy (są oczywiście wyjątki), tak dostępne źródła pozbawione są redakcyjnego opracowania.

I na koniec, jeszcze jedna uwaga o wymiarze symbolicznym.  Częścią uniwersyteckiej tradycji, sięgającej co najmniej XIX w., jest wydawanie ksiąg pamiątkowych, honorujących, z okazji jubileuszu,  szczególnie zasłużone dla środowiska postaci. Zgoda, bywają one na różnym poziomie, czasem bardziej, czasem mniej ciekawe, są jednak jakąś ważną formą kultywowania wspólnoty akademickiej, szacunku dla naszych mistrzów.  Ostatnio usłyszałem od jednego z kolegów z innego uniwersytetu, że tamtejszy dyrektor instytutu odmówił przyznania jakichkolwiek środków finansowych na księgę, która miała uczcić odchodzącego na emeryturę kolegę. Swoją odpowiedź negatywną uzasadnił zdaniem: „przecież za to nie ma punktów”.

Stosowany obecnie  system parametryzacji  przekłada się na przyszłość humanistyki na uniwersytetach. Decyduje o wysokości dotacji dla poszczególnych dyscyplin, rozstrzyga o tzw. algorytmach, według których rozdziela się środki dla poszczególnych wydziałów. Jeśli zostanie utrzymany, prawdopodobnym scenariuszem jest likwidacja większości wydziałów humanistycznych na polskich uniwersytetach. W tak skonstruowanych realiach, humanistyka musi przegrać w konkurencji np. z naukami ścisłymi czy biologicznymi.  

Tyle, nie do końca uporządkowanych uwag, które nasunęły mi się w związku z „nieszczęsnym” kwestionariuszem. Chętnie przeczytałbym, co o tym sądzą moje Koleżanki i Koledzy. Może tym razem zabierze głos także p. minister M. Gawin. Mam bowiem wrażenie, że w przypadku kolejnych, zapewne szykowanych projektów reformy polityki naukowej, postawa jedynie reaktywna, pisanie kolejnych  listów protestacyjnych, czy ostatnio podjęta próba  „naprawiania” listy ministra P. Czarnka nie wystarczą.  Tym bardziej, że ostatnia wypowiedź Borysa Budki, pośrednio sugeruje, że brak zrozumienia dla potrzeb polskiej humanistyki, może cechować dużą część polskiej klasy politycznej[2]. Konkludując,   ten stolik na którym spoczywa przyszłość polskiej humanistyki trzeba po prostu wywrócić. Cywilizowane państwo musi zadbać o stan  nauk humanistycznych, odejść od neoliberalnej, ostatnio dodatkowo opartej na kolesiostwie, wizji nauki polskiej. Nie da się jej uprawiać pod strychulec, kiedyś ideologiczny, dziś biurokratyczny. Nauka  w Polsce,  w tym humanistyka, potrzebują nie tylko i nie przede wszystkim pieniędzy. W dużo większym stopniu potrzebują  wymagającego, ale także życzliwego mecenasa, a nie coraz bardziej biurokratycznego administratora. System finansowania i oceny polskiej humanistyki trzeba stworzyć od nowa, przy pomocy zupełnie innej filozofii.  Wciąż jeszcze wierzę, że jest to możliwe.


Przypisy:

[1] Głosy w dyskusji zostały zamieszczone na portalu http://ohistorie.eu/?s=Gawin+ (dostęp 8.05.2021)

[2]Szerzej na ten temat zob. tekst mojego instytutowego kolegi A. Kompy, Czym podpadliśmy liderowi opozycji, “Gazeta Wyborcza” 3.IV.2021.


Redakcja językowa: Beata Bińko