Powstanie, którego nie było? O specyfice powojennego podziemia

BARTOSZ WÓJCIK

Powstanie, którego nie było? O specyfice powojennego podziemia

Dyskusja o tym, co właściwie wydarzyło się w Polsce w okresie zdobywania władzy przez komunistów, sięga jeszcze pism drugiego obiegu. Od kilku lat coraz większą popularność zyskuje teza, jakoby po wojnie doszło do antykomunistycznego powstania. Założenie efektowne, jednak w odniesieniu do skomplikowanych warunków pojałtańskich rodzące liczne wątpliwości.

W
listopadzie 1949 r. w Londynie dobiegły końca prace nad dokumentem Polska pod reżimem komunistycznym.
Sprawozdanie z sytuacji w kraju (1944
1949).
Była to obszerna analiza, przygotowana na użytek władz emigracyjnych przez
ekspertów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rządu RP na Uchodźstwie. Opracowanie
– jego stosunkowo niedawne wydanie po opatrzeniu przypisami liczy grubo ponad
300 stron – zostało podzielone na trzy części. Najdłuższą z nich poświęcono
problematyce politycznej – przedstawieniu różnych aspektów instalowania w
Polsce komunistycznej dyktatury.

Wśród
omawianych zagadnień – m.in. kwestii ludnościowych i terytorialnych, etapów
eliminowania opozycji, sowietyzacji wojska czy mechanizmów zastraszania
społeczeństwa – zjawisko ruchu podziemnego odnotowano zaskakująco pobieżnie,
zaledwie w kilku akapitach. Zwracano w nich uwagę na tragedię tysięcy żołnierzy
Armii Krajowej, którzy wiosną 1945 r., nie chcąc składać broni, znaleźli się w
potrzasku. Dostrzegano wymierzony w nich terror i towarzyszącą mu kampanię
propagandową. Pisano też o wyraźnym zmęczeniu wojną, przekładającym się na
utratę przez zwolenników dalszej walki zaplecza społecznego. Diagnozując
zjawisko zaniku antykomunistycznego oporu, za ostatni moment jego wyraźnych
przejawów – „żywej akcji partyzanckiej” i „bujnego życia konspiracyjnego” –
wskazywano rok 1946. Jedynym powstaniem, o którym wspominali autorzy
opracowania, był sierpniowy zryw Warszawy.

W kontekście
popularnej dziś tezy o mającym trwać w Polsce po wojnie powstaniu – mówią o nim
choćby prezes Instytutu Pamięci Narodowej Jarosław Szarek oraz szef Urzędu ds.
Kombatantów i Osób Represjonowanych Jan Józef Kasprzyk; pod takim hasłem
antykomunistyczne podziemie figuruje już na Wikipedii – trudno nie zadać
pytania: czy to możliwe, aby zorientowani w realiach krajowych emigracyjni
analitycy nie dostrzegli na czas, choćby nie nazywając go wprost, zjawiska tak
wielkiej wagi? Zjawiska – dodajmy – dla uchodźczych władz wyczekujących
konfrontacji świata zachodniego i ZSRR, od dłuższego zaś czasu coraz wyraźniej
marginalizowanych przez stronę amerykańską, niosącego niebagatelny potencjał
argumentacyjny. A może po prostu mimo zdecydowanej wrogości wobec
komunistycznego reżimu rzeczowo i bez emocji oceniali rzeczywistość?

„Zbrojne wystąpienie narodu lub jakiejś grupy w
obronie swojej wolności” – brzmi najprostsza definicja
powstania, pochodząca ze Słownika języka
polskiego
. Określenie takie, zwłaszcza mało precyzyjna kategoria „jakiejś
grupy”, daje wprawdzie szerokie pole interpretacji, nie powinno się jednak przy
nich abstrahować od charakterystycznej dla danego momentu świadomości
społecznej. W kontekście rozważań o powstańczym bądź nie obliczu
antykomunistycznego podziemia trudno uciec też od odniesienia cech zbrojnego
nurtu Drugiej Konspiracji – przebiegu działań, okoliczności politycznych czy skali zjawiska –
do wielkich zrywów
niepodległościowych kształtujących polską wyobraźnię.

Problem ram czasowych

Już próba
ustalenia, w którym momencie miało się zacząć i do kiedy trwać domniemane
antykomunistyczne powstanie, rodzi poważne wątpliwości. Dolną cezurę
najczęściej stanowi rok 1944, niekiedy 1943. Płynna pozostaje górna, wytyczana
na ogół gdzieś w latach 1953–1956. Czasem jednak – zupełnie poważnie – podciąga
się ją aż do roku 1963, kiedy zginął ostatni ukrywający się jeszcze członek
zbrojnego podziemia. W rzeczywistości – inaczej niż w wypadku kolejnych
wielkich polskich zrywów – w odniesieniu do „ostatniego powstania” nie sposób
wskazać ani konkretnego punktu jego otwarcia, ani uzasadnionego faktograficznie
momentu zakończenia.

Armia
Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę RP z początkiem stycznia 1944 r. Stosunki
dyplomatyczne między Polską a ZSRR od wyjścia na jaw zbrodni katyńskiej
pozostawały wprawdzie nieuregulowane, niemniej w kolejnych miesiącach oddziały
AK znacznie częściej współdziałały z jednostkami sowieckimi w ramach akcji
„Burza” – wielokrotnie płacąc za to później wysoką cenę – niż z nimi walczyły.
Nic dziwnego, były częścią Polskich Sił Zbrojnych, stanowiących element
wielkiej koalicji antyniemieckiej. Jakiekolwiek zorganizowane wystąpienie
przeciw Sowietom, abstrahując od tego, że skazane na błyskawiczną klęskę,
przekreślałoby wieloletni wkład Polski w wysiłek wojenny aliantów i utrudniało
międzynarodowe położenie władz RP na uchodźstwie.

Dlatego też,
choć dowództwo AK rozumiało wagę nowego zagrożenia – na Kresach
Północno-Wschodnich II RP partyzantka sowiecka występowała przeciw oddziałom
polskim od połowy 1943 r. – wyraźnie zabiegało, aby nie dopuszczać do
konfrontacji z Sowietami. W rozkazie do wykonania akcji „Burza”, zastrzegając:
„w żadnym wypadku nie może dojść do działań zbrojnych przeciwko Rosjanom”, jako
wyjątek wskazywano wprawdzie „konieczne akty samoobrony” (Ney-Krwawicz 2008, s.
136), ale nawet jeśli na
Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie podziemie odpowiadało na sowiecki terror, nie
przybierały one charakteru zorganizowanych wystąpień zbliżonych skalą do
prowadzonej w ramach „Burzy” akcji antyniemieckiej. Stoczony 21 sierpnia pod
Surkontami bój pomiędzy zgrupowaniem AK a batalionem NKWD stanowił wymowny
symbol, lecz nie pociągnął za sobą kolejnych dużych starć. Wkrótce do Wilna
nadeszła depesza komendanta głównego AK, nadana z walczącej Warszawy:
„Kategorycznie jeszcze raz zabraniam prowadzenia walki z Sowietami. Oddziały
partyzanckie rozwiązać. Najbardziej zagrożonych ludzi wycofać do Centrum Kraju.
Wy pozostajecie na miejscu w konspiracji” (Motyka 2014, s. 147).

Ogrom
prześladowań NKWD – do lata 1945 r. na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie zginęło
około tysiąca akowców – sprawił, że w kolejnych miesiącach spontaniczna polska
samoobrona bynajmniej nie zanikła. Co do zasady jednak, z wyjątkiem zaplanowanej
z rozmachem dywersyjnej akcji w rocznicę sowieckiej agresji z 1939 r., polskie
oddziały unikały działań zaczepnych, broniąc się i licząc na dotrwanie do
spodziewanego wyklarowania sytuacji politycznej (Krajewski, Łabuszewski 2009,
s. 96; Niwiński 2001, s. 60). Podobne względy wykluczały podjęcie szerszej
akcji antykomunistycznej jesienią 1944 r. na terenach uwolnionej od Niemców
tzw. Polski lubelskiej. Abstrahując od kontekstu politycznego, nasycenie terenu
jednostkami sowieckimi i współdziałającego z nimi ludowego Wojska Polskiego
było zbyt duże, aby myśleć o jakichkolwiek – choćby sprzecznych z linią władz w
Londynie – poważniejszych wystąpieniach.

Sytuacja zmieniła
się w pierwszych miesiącach roku 1945, wraz z początkiem ofensywy. Nieokrzepłe
jeszcze struktury promoskiewskiej administracji zostały w dużej mierze
pozbawione dotychczasowej osłony sowieckiej, wyraźnie za to wzrosła – mimo
styczniowego rozwiązania AK przyczyniły się do tego liczne prześladowania –
liczba oddziałów leśnych. Zwłaszcza we wschodnich województwach pojałtańskiej
Polski, poza większymi miastami, skala wystąpień wykazała, że komuniści nie
panują nad terenem. „Powszechna wola oporu przeciw sowiecko-lubelskiej
rzeczywistości przeradza się wśród byłej AK i związanych z nią kół w opór
przeciw rozwiązaniu szeregów. Ma to charakter żywiołowo-społeczny, zwłaszcza na
wsi lubelskiej i białostockiej i przeradza się w szeroką samoobronę, którą
bierzemy pod wpływy i kierunek” – informowali legalne władze w Londynie dowódcy
konspiracji poakowskiej (WiN w
dokumentach
1997, s. 96).

W warunkach
chaosu, jaki zapanował po rozwiązaniu podziemnej armii, kontrola oraz
koordynacja antykomunistycznych działań okazały się jednak iluzoryczne. Lokalne
sukcesy nie były dyskontowane, gdyż najpoważniejsze ośrodki usiłujące opanować
sytuację – Delegatura Rządu na Kraj oraz powołana w miejsce AK Delegatura Sił
Zbrojnych – orientując się w sytuacji międzynarodowej, zgodnie z zaleceniami
legalnych władz dążyły do wygaszenia akcji zbrojnej. Oceniały ją jako
pogłębiającą straty i bezcelową, za wskazane uznając „przenikanie na posterunki
cywilne” i szukanie rozwiązania politycznego. „Powstają różne organizacje –
relacjonował po latach współtwórca podziemia poakowskiego, a w czasie wojny
dowódca warszawskiego Kierownictwa Dywersji AK, Józef Rybicki – powołują się na
nasze rozkazy. […] Część ludzi przeszła na bandytyzm. Nie ma na to rady. […]
Jak się jeździło po oddziałach leśnych, żeby je rozwiązywać i mówić, że trzeba
skończyć rozwiązanie AK, to oczywiście nie raz spotkałem się z zarzutem, że
jestem zdrajcą itd. Dopiero po wyjaśnieniach, kim jestem, to się zmieniało;
były takie chwile, że ludzie byli po prostu nie przybici, ale zdecydowani na
wszystko” (Rybicki 1987, s. 24).

Niewątpliwie
to właśnie wiosną ostatniego roku wojny antykomunistyczna akcja zbrojna osiągnęła
apogeum. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że w oddziałach leśnych
znalazło się wtedy jednocześnie ponad 10 tys. ludzi. Mimo głośnych lokalnie
sukcesów, będących demonstracją siły podziemia – ataku na obóz NKWD w
Rembertowie, wkroczenia do Grajewa czy Puław, gdzie rozbito więzienia UB;
zwycięskich starć z oddziałami sowieckimi w Lesie Stockim i pod Kuryłówką –
także wówczas trudno doszukiwać się momentu rozpoczęcia antykomunistycznego
powstania. Uderzano punktowo, bez choćby taktycznych założeń, doraźnie
odpowiadając na represje ze strony aparatu bezpieczeństwa. Momentem takim
mogłoby być powołanie 7 maja 1945 r., rozkazem p.o. naczelnego wodza gen. Władysława
Andersa, wspomnianej Delegatury Sił Zbrojnych. Mogło, gdyby nie to, że jej
celem miało być okiełznanie spontanicznej akcji zbrojnej (Chmielarz 1994, s. 15–16).
Tym trudniej początku wystąpienia szukać w miesiącach późniejszych. Latem,
wobec zmiany sytuacji politycznej – międzynarodowego uznania Tymczasowego Rządu
Jedności Narodowej w Warszawie; wyłonienia się działającej jawnie
antykomunistycznej opozycji, na której czele stanął przybyły do kraju Stanisław
Mikołajczyk; wreszcie zapoczątkowania akcji ujawnieniowych – natężenie
zbrojnego oporu zaczęło wyraźnie maleć.

Jeszcze
więcej problemów stwarza próba wskazania momentu zakończenia domniemanych
działań powstańczych. Umiejscawianie go w połowie lat pięćdziesiątych, nie
mówiąc już o roku 1963, trudno bowiem traktować inaczej niż w kategoriach
życzeniowo-symbolicznych. Ostatnia udana akcja na więzienie UB – w sytuacji
unikania otwartych starć z liczniejszymi i lepiej uzbrojonymi siłami aparatu
komunistycznego były one kluczowym przejawem zbrojnego oporu – została zorganizowana
w listopadzie 1946 r. (Krajewski 2010, s. 21). Wyraźne załamanie się podziemia
jako zjawiska o charakterze masowym nastąpiło z kolei wiosną roku 1947, kiedy
przeprowadzono tzw. drugą amnestię. Po jawnym sfałszowaniu wyborów
parlamentarnych i aresztowaniach, które rozbiły ośrodki kierownicze podziemia w
Polsce centralnej i wschodniej, ujawnienie wybrało ponad 50 tys. osób pozostających
jeszcze na stopie nielegalnej. Szacuje się, że w liczbie tej – obejmującej
zarówno leśnych, członków cywilnych siatek konspiracyjnych, a także
pozostających poza „robotą” antykomunistyczną ludzi podziemia z okresu wojny –
znalazło się ponad 90 proc. nierozbitych dotąd struktur głównej organizacji
poakowskiej i ponad połowa stanów słabszej konspiracji narodowej (Poleszak,
Wnuk2007, s. XXXII).

W efekcie
wiosną roku 1947 stałe struktury zbrojne podziemia stopniały do poziomu poniżej
2 tys. członków w skali całego kraju. Wobec zaniku ośrodków usiłujących
wcześniej koordynować akcję antykomunistyczną, poszczególne oddziały
funkcjonowały na ogół samodzielnie lub najwyżej w porozumieniu z lokalnymi
siatkami. Wskutek kolejnych obław także ich liczba malała. Te, które uniknęły
rozbicia lub rozpadu, stopniowo przeradzały się w grupy o charakterze
przetrwaniowym, niejednokrotnie tworzone przez ludzi ujawnionych, w poczuciu
zagrożenia ze strony UB decydujących się na powrót do lasu. Ich celem było już
nie sabotowanie posunięć narzuconej władzy, ale dotrwanie do wyczekiwanej „trzeciej
światowej”. „Czerpiąc wiadomości z różnych źródeł, radzilibyśmy się
przyszykować jak w trzydziestym dziewiątym. Kto wie, co może być jutro lub
pojutrze?” – usiłowało podtrzymywać na duchu jedno z nielicznych ukazujących
się lokalnie jeszcze w 1948 r. podziemnych pisemek („Głos o Wolność” 1948, brak
nr.). Docierające szerzej centralne tytuły niepodległościowej konspiracji, na
łamach których usiłowano analizować sytuację polityczną, wyciągać z niej
wnioski i publicystycznie – na wzór analogicznych działań podczas okupacji
niemieckiej – oddziaływać na społeczeństwo, nie ukazywały się już od wielu
miesięcy. Zostały rozbite lub zawieszone na przełomie 1946/1947 r.

Wprawdzie
jeszcze trzy lata później resort bezpieczeństwa odnotowywał rocznie ponad 800
przejawów aktywności zbrojnego podziemia (Makus 2017), jednak nie było już mowy
o akcjach choćby zbliżonych do tych z pierwszych miesięcy nowej rzeczywistości.
Dawne oddziały coraz rzadziej liczyły więcej niż kilku członków, a ich
działania ograniczały się do zabijania lub karania ludzi uznanych za
szkodliwych dla podziemia bądź lokalnej społeczności, wymykania się kolejnym
obławom, wreszcie – do niezbędnych dla przetrwania, ale często
niejednoznacznych i ułatwiających propagandowe dezawuowanie podziemia akcji
zaopatrzeniowych. „Polska tonie w czerwonej powodzi… Istnieje przysłowie, że
»tonący brzytwy się chwyta«, jakże ono obecnie pasuje do wielu Polaków! Toniemy
– a nadzieja, której się chwytamy – pozostaje niestety tylko przysłowiową
brzytwą” – notował w maju 1949 r., krótko przed śmiercią, Zdzisław Broński
„Uskok” (Broński 2015, s. 314). Dysproporcja sił była już ogromna, a osaczane,
topniejące grupki działały w poczuciu głębokiego osamotnienia. Zapewne wzrosło
ono jeszcze wiosną 1950 r. Aby ratować niezależność coraz wyraźniej atakowanego
Kościoła, episkopat podpisał wówczas porozumienie z rządem, na mocy którego
m.in. publicznie odciął się od „zbrodniczej działalności band podziemia”
(Noszczak 2020; Lubecka 2008, s. 495).

Ostatnie
kilkuosobowe patrole zostały rozbite lub rozproszone na przestrzeni lat 1952–53.
Szacuje się, że w schyłkowym okresie przewinęło się przez nie maksymalnie do
500 osób w skali całego kraju (Krajewski, Łabuszewski 2016, s. 11), liczącego
wówczas z górą 25 mln mieszkańców. Później w lesie pozostały już jedynie grupki
2, 3-osobowe lub pojedynczy ludzie zmuszeni ukrywać się przed aparatem
bezpieczeństwa. Nieliczni dotrwali do politycznego przełomu roku 1956 i
skorzystali z ogłoszonej wtedy amnestii, pojedynczy nie zaufali jej – zginęli
lub zostali schwytani w kolejnych latach. Tragedia „ostatnich leśnych” wzbudza
oczywiste emocje. Trudno jednak uznać za zasadne utożsamianie z nią schyłku
domniemanego antykomunistycznego powstania. Zakładając nawet, że doszłoby do
niego w pierwszym okresie nowej, znaczonej sowieckimi prześladowaniami
rzeczywistości, mówilibyśmy bowiem o zjawisku bez precedensu – powstaniu
trwającym kilka do kilkunastu miesięcy i dogasającym przez kolejną dekadę.

Problem przywództwa i koordynacji
działań

Wielkie
polskie powstania dysponowały ośrodkami władzy polityczno-wojskowej,
odpowiedzialnymi za koordynowanie działań i nadanie im określonych celów. W
powstańczej Warszawie jednostki AK i podporządkowanych jej na czas walk
formacji podlegały Komendzie Sił Zbrojnych w Kraju, a ich działania koordynował
dowódca stołecznego okręgu AK. Decyzje kierownictwa wojskowego oddziaływały nie
tylko na sytuację w mieście, lecz także na posunięcia jednostek zmobilizowanych
w innych częściach Polski. Działał ponadto delegat rządu na kraj w randze
wicepremiera, istniała też namiastka polskiego parlamentu – grupująca
przedstawicieli głównych sił politycznych Rada Jedności Narodowej. Wszystkie
wspomniane ośrodki podlegały uznawanym międzynarodowo władzom RP na uchodźstwie
i pozostawały z nimi w kontakcie. Rzeczywistość, w jakiej funkcjonowało
powojenne podziemie niepodległościowe, od początku rysowała się zgoła
odmiennie.

W przełomowy
rok 1945, o czym była już mowa, podziemie wkroczyło w stanie daleko posuniętej
erozji. Przetoczenie się przez ziemie polskie frontu, za którym szły jednostki
NKWD, porwało konspiracyjną łączność. Powstające spontanicznie oddziały leśne były
niekiedy podporządkowane lokalnym ośrodkom dowódczym, niekiedy – wobec zaniku
tychże lub samowolnych decyzji – podejmowały działalność na własną rękę.
Powołana do walki z Niemcami masowa AK znajdowała się w likwidacji, a
przygotowywana na ewentualność wkroczenia Sowietów kadrowa organizacja NIE
okazała się strukturą niezdolną do podjęcia szerszych działań. Również
posunięcia ośrodków politycznych sprawnego do niedawna podziemnego organizmu
cechowała wyraźna chwiejność. Potęgował ją brak jasnych wskazówek od
uchodźczych władz, skoncentrowanych w tym czasie na akcji protestu wobec
jałtańskich decyzji mocarstw. „Na
co Rząd liczy, odrzucając postanowienia? Jaki ma dalszy plan? […] Milczenie
Wasze jest zgubne” – alarmowała Londyn Delegatura Rządu na Kraj (Wójcik 2017). Niebawem
szesnastu przywódców podziemia, szukając wyjścia z powojennego impasu na drodze
negocjacji z Sowietami, zostało aresztowanych i uprowadzonych do Moskwy.

W takich
okolicznościach próbę przejęcia inicjatywy podjęli narodowcy. Już jesienią 1944
r. wycofali oni swoje siły z AK, powołując własną, podporządkowaną Stronnictwu
Narodowemu (SN) formację zbrojną – Narodowe Zjednoczenie Wojskowe (NZW). Teraz,
krytykując dotychczasowe władze podziemia, zwłaszcza zaś uznawane za
lewicowo-sanacyjne i odpowiedzialne za klęskę powstania w Warszawie
kierownictwo AK, usiłowali de facto
zająć ich miejsce. Wzywając do zjednoczenia antykomunistycznego wysiłku pod
własnymi sztandarami, przekonywali, że tylko przywództwo zdecydowanie
antymarksistowskiego, katolickiego ruchu narodowego zagwarantuje
bezkompromisowość w walce z narzucanym systemem. Wykorzystując niezrozumienie
części terenowych struktur AK dla prowadzonej przez jej dowódców akcji „rozładowywania lasów”, sięgali przy tym – choć
przeciwna była im część polityków podziemnego SN (Kersten 1993, s. 54) – po atrakcyjne zwłaszcza wśród
ludzi młodych hasła kontynuowania walki zbrojnej.

„Niechaj nikt nie śmie stawać w poprzek żołnierzowi
podziemnemu w jego historycznym pochodzie do unarodowienia życia Polski i
Europy. Niechaj nikt nie śmie podtrzymywać spróchniałej zapory dawnych
uprzedzeń. Dzieląca dotąd zapora to polityka rozbijania wewnętrznych sił Narodu
uprawiana przez koła sanacyjne i reakcyjno-komunistyczne [sic!] gwoli własnym interesom. Gdy razem tę zaporę kopniemy nogą,
rozleci się w strzępy, a społeczeństwo w zjednoczonym wysiłku odnajdzie swą
Wielkość i Radość. Być może, że znajdą się głupi i ślepi, bezwiedni najmici nie
mogący otrząsnąć się z brudów i letargu… Być może, że nie zrozumią nas, ale na
tych znajdzie się rada! Do nich przemówi Polska Podziemna innym głosem. Nikt
nie może bowiem przekładać interesów własnych nad narodowe! Nie może nikt i nic
hamować pochodu żołnierza podziemnego do Wielkości, bo kto przeciw Niemu, ten
przeciw Polsce, a kto przeciw Polsce, ten przeciw Europie!” – wzywał wiosną 1945 r. jeden z
lokalnych tytułów proweniencji narodowej („Walka: od Odry po Dniepr” 1945, nr 3).

Zarówno centralne, jak i terenowe struktury głównego
nurtu podziemia poakowskiego – początkowo zorganizowane w ramach
Delegatury Sił Zbrojnych, a od września 1945 r. w ramach Zrzeszenia „Wolność i
Niezawisłość” (WiN) –
nie zamierzały jednak oddawać pola narodowcom. Rywalizacji między
kierownictwami obu ośrodków sprzyjały różnice ideowe i odmienne koncepcje
polityczne. Prodemokratyczne podziemie poakowskie opowiadało się bowiem za
antykomunistyczną opozycją w postaci mikołajczykowskiego Polskiego Stronnictwa
Ludowego i, odchodząc od akcji zbrojnej – postulat ten udało się
zrealizować na południu i częściowo w centrum kraju; w mniejszym stopniu w
województwach wschodnich –
zamierzało wspierać je w walce o zagwarantowane w Jałcie wolne wybory. Liczący
na przejęcie samodzielnej władzy narodowcy trwali z kolei na stanowisku
bezkompromisowym. Potępiając działania Mikołajczyka i deklarując wierność
legalnym władzom RP w Londynie – po latach izolacji u schyłku wojny zaczęli odgrywać w
nich istotną rolę (Wnuk 2002, s. 84) – zapowiadali rychły wybuch konfliktu między ZSRR a
mocarstwami zachodnimi.

W tzw. dołach „wielka polityka” nie miała takiego
znaczenia. Tam górę brały względy prozaiczne, związane ze sporami o prymat
danej organizacji w terenie czy konsekwencje podejmowanych działań. Istotną
wagę miewały animozje i konflikty osobiste, niekiedy sięgające jeszcze okupacji
niemieckiej. Co charakterystyczne, rywalizacja między główną organizacją
poakowską i podziemiem narodowym największą temperaturę osiągała tam, gdzie oba
nurty wciąż dysponowały silnymi strukturami zbrojnymi. W sprawozdaniu II
Zarządu Głównego WiN z kwietnia 1946 r. stwierdzano: „Stosunek [podziemia
narodowego] do b[yłej] AK i WiN-u ogólnie jest nieprzychylny, a w niektórych
regionach wręcz wrogi. Szczególnie w województwach wschodnich, np. w
Rzeszowskiem, propaguje się, że AK jest po wpływami masonerii. Bardzo zaognione
stosunki występują na terenie Białegostoku i Wschodnio-Warszawskiego, gdzie na
działaczy AK wydano szereg wyroków śmierci. […] W wielu wypadkach propaganda
narodowa podszywa się w ulotkach pod szyld b[yłej] AK. To samo dotyczy
niektórych akcji zbrojnych, co powoduje represje ze strony władz
Bezp[ieczeństwa] w stosunku do członków b[yłej] AK. NSZ[-NZW; nazw tych używano
zamiennie – B.W.] uzurpuje sobie wyłączne prawo do
kierowania i prowadzenia pracy konspiracyjnej oraz akcji zbrojnej, rzekomo z
polecenia Rządu w Londynie” (WiN w dokumentach
1997, s. 416). Szczególnie gorąca atmosfera panowała na Białostocczyźnie i
północno-wschodnim Mazowszu, gdzie spór pomiędzy organizacjami pociągnął za sobą
co najmniej kilkanaście ofiar śmiertelnych tylko po stronie poakowskiej
(Łapiński 2018, s. 250). W żadnej innej części kraju nie zaszedł tak daleko, z
reguły koncentrując się na rywalizacji propagandowej.

Lepiej układały się stosunki między Zrzeszeniem WiN
a politycznymi strukturami podziemia narodowego spod znaku SN, raczej formalnie
niż faktycznie kontrolującymi własną organizację zbrojną. I tam jednak
dominowała wyraźna nieufność, a ważnym jej czynnikiem była rywalizacja o
wsparcie materialne ze strony uchodźczych władz. Próbą stworzenia platformy współpracy obu nurtów było
powołanie w styczniu 1946 r. Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski
Podziemnej. Inicjatywa znanego piłsudczyka, płk. Wacława Lipińskiego, miała stanowić
odpowiednik działającej podczas okupacji niemieckiej Rady Jedności Narodowej.
Do komitetu weszli wprawdzie przedstawiciele WiN i SN, ale podjęta na jego
forum ograniczona współpraca nie zażegnała zasadniczych podziałów. Choć z czasem, wobec kolejnych
uderzeń komunistów, temperatura sporu słabła, aż do zasadniczego kryzysu
podziemia, jaki nastał z początkiem roku 1947, żadna ze stron nie zdecydowała
się ustąpić. W jednej z nadanych wówczas do Delegatury Zagranicznej WiN
korespondencji ostatni prezes poakowskiej organizacji, ppłk Łukasz Ciepliński
„Pług”, jednym tchem ostrzegał przed ewentualnymi machinacjami „agentów NKWD
lub SN” (sic!) (Kurtyka 2011, s.
267).

Podziemna mozaika nie ograniczała się bynajmniej do
dwóch głównych sił. Początkowo do przewodzenia antykomunistycznej konspiracji
aspirował także ośrodek oenerowski, dysponujący własną wojskówką – Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Dość szybko jednak, jeszcze w
1945 r., został rozbity przez komunistyczne służby, a część jego sił wchłonęło silniejsze
i bliskie ideologicznie NZW (Bechta, Muszyński 2017, s. 136). Ponadto w
warunkach powojennego zamieszania wyłoniły się różne struktury lokalne,
działające samodzielnie. Największą z nich było operujące w Łódzkiem, a
częściowo także na Śląsku Konspiracyjne Wojsko Polskie, powołane przez kpt. Stanisława
Sojczyńskiego „Warszyca”. Ten przedwojenny lewicujący nauczyciel, a w czasie
okupacji niemieckiej zasłużony oficer AK, podważał winowską koncepcję
wygaszania walki zbrojnej, kierownictwo Zrzeszenia oskarżając o rodowód
sanacyjny i tendencje do politykowania. Współpracę z narodowcami wykluczał
natomiast ze względu na ich „duży stopień sfaszyzowania”, szkodliwy dla sprawy
polskiej antysemityzm i dążenia antydemokratyczne (Dziuba 2005, s. 449).
Niezależne struktury, głównie na Mazowszu, wytworzył ponadto eklektyczny Ruch
Oporu Armii Krajowej, a w Poznańskiem do końca roku 1945 pozostawała aktywna
Wielkopolska Samodzielna Grupa Ochotnicza „Warta”. Dla dopełnienia złożoności
obrazu – nie uwzględnia on oczywiście mniejszych oddziałów i grupek
działających na własną rękę – warto
dodać, że na Podhalu działało utworzone przez por. Józefa Kurasia „Ognia” i
postulujące dalszą akcję zbrojną samodzielne Zgrupowanie „Błyskawica”, a na
Pomorzu i Podlasiu operowały poakowskie, lecz nieuznające zwierzchnictwa WiN, 5 i 6 Brygada Wileńska.

Wysoki stopień rozdrobnienia pogłębiał chaos. W
warunkach daleko posuniętej decentralizacji nawet główne ośrodki
antykomunistycznego podziemia, WiN i SN/NZW, w ograniczonym stopniu kontrolowały
własne struktury. Problem dotykał zwłaszcza skuteczniej rozpracowywanej przez
bezpiekę konspiracji narodowej. Już w grudniu 1945 r., a więc w stosunkowo
wczesnym stadium rzekomego antykomunistycznego powstania, nieformalny przywódca
SN Tadeusz Maciński „Prus” składał sprawozdanie: „Niestety – działalności w
takim znaczeniu, jak to miało miejsce pod okupacją niemiecką – Stronnictwo nie
prowadzi. Działają pojedyncze komórki lub nawet pojedyncze osoby, przy czym
działalność ich jest przerywana, a poza tym – zupełnie nieskoordynowana. […]
Już okręgi nie mają systematycznego kontaktu z Zarządem Głównym, to znaczy nie
otrzymują rozkazów i poleceń, zadań do wypełnienia, ocen sytuacji ani
ostrzeżeń, nie mogą przesyłać swych meldunków, spostrzeżeń, zgłaszać swych
potrzeb. To samo ma miejsce z kontaktami między szczeblem okręgów a szczeblem
powiatów – i tak dalej” (Sprawozdanie
informacyjne Prezydium SN
…, 2010, s. 241). W podziemiu poakowskim sytuacja
wyglądała lepiej, ale i tam problem miał duże znaczenie. Gdy pod koniec 1945 r.
doszło do wsypy I Zarządu Głównego WiN, informacja o niej przez miesiąc nie
dotarła do lubelskich struktur organizacji. Skutkowało to rozszerzeniem
aresztowań i poważnym osłabieniem jednego z
najsilniejszych ośrodków podziemia (Poleszak 2018, s. 330–331).

W warunkach wojennych istotną rolę konsolidacyjną
odgrywał autorytet władz na uchodźstwie, których mandatem, a także – co nie bez znaczenia – istotnym wsparciem materialnym
dysponowały AK i Delegatura Rządu. Dla ludzi pozostających w podziemiu po
zakończeniu wojny legalne władze nadal stanowiły ważny punkt odniesienia. Był
to już jednak punkt czysto symboliczny – klarowna przeciwwaga dla narzuconego
reżimu komunistycznego. Wielu leśnych zapewne nawet nie wiedziało, że
zarówno polityczne, jak i wojskowe czynniki emigracyjne konsekwentnie
nawoływały do zakończenia walki zbrojnej i przystąpienia do pracy nad odbudową.
W kolportowanej w kraju rządowej odezwie z czerwca 1946 r., odwołując się do
rozporządzenia Prezydenta RP o rozwiązaniu krajowych organizacji wojskowych,
wzywano: „Należy
odrzucać zachęty do akcji bojowej, sabotażu i wszelkich innych działań
wojskowych, bez względu na to, od kogo pochodzą i z jakich pobudek płyną. Walka
o zachowanie samodzielnego bytu Narodu, jego oblicza kulturalnego, zdrowia
moralnego i sił gospodarczych toczyć się dziś musi w Kraju w innych, nie
wojskowych formach. […] Zadaniem Kraju jest przetrwanie i nieugięta obrona
podstaw bytu narodowego” (Do narodu
polskiego!
, 1946). W podobnym duchu utrzymany był majowy rozkaz szefa
Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie gen. Stanisława Kopańskiego, który wskazując
na negatywne konsekwencje i bezcelowość prowadzenia działań zbrojnych w nowych
warunkach, wzywał wręcz do „zdecydowanego
odgrodzenia się ludności od środowisk celowo czy bezwiednie ściągających na
Kraj katastrofę” (Mazur 2019, s. 384). Optyka ludzi podziemia, zagrożonych, a
często doświadczonych terrorem wszechwładnego w polskich realiach resortu
bezpieczeństwa, była jednak odmienna. Wielu z nich próby „wyjścia z lasu” czy
szerzej rozumianej konspiracji miało już zresztą za sobą. Był to jeszcze jeden
element ich dramatu.

Na poziomie ogólnym konglomerat struktur składających
się na podziemny ruch antykomunistyczny łączyło niewątpliwie przywiązanie do
idei niepodległości oraz niezgoda na narzucony Polsce obcy system. Jednak
rozbieżności co do celów i metod walki, różnice polityczne i kryzys zaufania do
przywódców, obawy przed infiltracją, a niekiedy po prostu kwestie ambicjonalne
podtrzymywały stan rozproszenia. W efekcie powojenne podziemie nie zdołało
wyłonić realnej struktury przywódczej, a jedynymi – poza akcją „rozładowywania
lasów” – nieoddolnymi inicjatywami o zasięgu ponadregionalnym były
polityczno-propagandowe działania Zrzeszenia WiN, takie jak akcja „R” (agitacja
przed referendum ludowym z czerwca 1946 r.) czy akcja „O” (zastraszanie
komunistów odpowiadających za eskalację terroru). Poszczególne organizacje
funkcjonowały względem siebie równolegle, a przypadki współpracy, choć zdarzały
się, miały charakter doraźny. Kierownictwa głównych nurtów, z czasem nie tylko
poakowskiego, ale i narodowego, usiłowały „zwijać robotę wojskową”, co rodziło
sprzeciw niektórych struktur terenowych. Znamienne dla złożoności powojennej
sytuacji, że w wystosowanym przez wspomniany już Komitet Porozumiewawczy
Organizacji Polski Podziemnej Memoriale
do Rady Bezpieczeństwa ONZ
z 1946 r. nie tylko nie wspominano o mającym
trwać w Polsce powstaniu, lecz nawet – odwołując się do porozumienia polskich
organizacji niepodległościowych – odżegnywano się od działalności dywersyjnej.
Wskazywano, że poza nielicznymi wyjątkami ludzi zmuszonych trwać w lesie ze
względu na represje UB i NKWD jest to zjawisko w dużej mierze prowokowane, a
niekiedy wręcz kreowane przez komunistów w celu uwiarygodnienia reżimowej
narracji o panującej w Polsce anarchii i dyskredytowania swych przeciwników –
jawnej opozycji oraz podziemnego ruchu niepodległościowego (Memoriał…, 2015, s. 44).

Problem skali i dynamiki rozwoju

Ze względu na wysoki stopień rozproszenia i
decentralizacji struktur powojennego podziemia także oszacowanie jego skali
pozostaje problematyczne. Twórcy Atlasu polskiego
podziemia niepodległościowego 1944
1956 łączną liczbę osób, które
przewinęły się przez struktury antykomunistycznego podziemia, obliczali
na 120–180 tys. Obecnie coraz częściej padają w tym kontekście liczby większe –
mówi się już o 200 tys. (Łabuszewski 2017, s. 122; Makus 2017), a nawet 300 tys.
jego uczestników (Łabuszewski 2019). Choć płynność zjawiska skazuje na wysoki
stopień umowności przyjmowanych w tym kontekście liczb, tak duże, sięgające
podwojenia wartości minimalnej, rozbieżności muszą zastanawiać. Nawet jednak
przyjmując, że przez powojenne struktury konspiracji antykomunistycznej
rzeczywiście przewinęło się łącznie około 200 tys. osób, skala zjawiska wciąż
dalece będzie odbiegać od ruchu podziemnego zorganizowanego pod okupacją
niemiecką. W kontekście podjętych rozważań to istotne – historiografia polska nie zna przecież
powstania antyniemieckiego trwającego w latach 1939–1945, czy choćby, zawężając
ramy do okresu intensyfikacji walki zbrojnej, w latach 1942–1944.

Specyfiką polskiego podziemia podczas wojny była
wyraźna dominacja liczebna struktur konspiracyjnych, zarówno wojskowych, jak i
politycznych, nad oddziałami czy komórkami prowadzącymi otwartą walkę. O ile
siły zbrojne Polskiego Państwa Podziemnego w szczytowym momencie sięgnęły około
350 tys. zaprzysiężonych członków, przeciw Niemcom, uwzględniając warszawski
korpus AK, na przestrzeni całego roku 1944 czynnie wystąpiło łącznie około 100
tys. żołnierzy (Mazur 1999, s. 495). Po wojnie tendencja ta nie uległa zmianie,
ale uwidoczniła się jeszcze wyraźniej. „Na terenie Polski w lasach przebywa ponad 300 000 ludzi,
niewątpliwie przynależnych do elity narodowej” – donosił wprawdzie w 1945 r. jeden z dokumentów
poakowskiej Delegatury Sił Zbrojnych (Także myśl była bronią…,
2019, s. 6). Jednak, choć dynamika antykomunistycznego oporu była w tym
okresie rzeczywiście duża i poważnie niepokoiła narzucone władze, więcej mówił
on o nastrojach i dezorientacji panującej w podziemiu niż o prawdziwych rozmiarach
akcji leśnej. W tę bowiem w rzeczywistości przez cały rok 1945 angażowało się
od 13 do 17 tys. osób na terenie Polski i około 2 tys. akowców pozostałych na
ziemiach włączonych do ZSRR. Rok później w oddziałach zbrojnych pozostawało już
od 6 do 9 tys. – niewiele
więcej niż w 1944 r. liczyła sama 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK, wprawdzie
największa, niemniej stanowiąca jedną z wielu tego typu jednostek
zmobilizowanych do realizacji akcji „Burza”. W połowie 1947 r., o czym była już
mowa, walkę zbrojną kontynuowało poniżej 2 tys. osób (Poleszak, Wnuk 2007, s.
33).

Proces słabnięcia powojennego podziemia przebiegał
etapami, a determinowały go – oprócz prozaicznego zmęczenia przedłużającą się
konspiracją i chęcią powrotu do normalnego życia – zmieniające się okoliczności
polityczne. O ile wiosną 1945 r. znacznej części Polaków sytuacja wydawała się
płynna, a pozbawiona społecznego zaplecza władza komunistów tymczasowa, o tyle po
kilku miesiącach postrzeganie rzeczywistości zaczęło się zmieniać. Wyraźnym
sygnałem, że dotychczasowe nadzieje –
budowane na poczuciu ofiary, jaką Polska poniosła w wojnie z Niemcami, i pokładane
we wstawiennictwie Anglii i Stanów Zjednoczonych – mogą się okazać złudne, było
wspominane już międzynarodowe uznanie warszawskiego rządu w lipcu 1945 r. Zarazem
jednak powrót do kraju i wejście do tegoż gabinetu Mikołajczyka, który z
miejsca stanął na czele akcji odbijania spod wpływu komunistycznych wtyczek
Stronnictwa Ludowego, zostały przyjęte z wielkim entuzjazmem i odebrane w
kategoriach „nowego otwarcia”.

„Kto chce zrozumieć ten stan rzeczy, jaki wytworzył
się po przybyciu Mikołajczyka do Polski i stworzeniu tzw. rządu jedności
narodowej –
stwierdzano w podziemnym sprawozdaniu analizującym kolejne miesiące „dziwnego roku 1945” – musi zdać sobie sprawę z ogromnego
wstrząsu, jakim […] był fakt uznania rządu jedności narodowej przez państwa
anglosaskie i cofnięcie tego uznania rządowi londyńskiemu. Mimo tego bowiem, że
teoretycznie z tym się liczono, to jednak zawsze na dnie każdej myśli czy
posunięcia tkwiła iskra nadziei, że przecież do tego nie dojdzie”. Zwracając
uwagę na brak wiary w wybuch nowego konfliktu i przestawienie się społeczeństwa
na koncepcję walki wyborczej z komunistami, nie bez pewnego sceptycyzmu
dodawano: „Podobnie jak podczas okupacji niemieckiej społeczeństwo żyło
»Londynem«, tak teraz zaczyna żyć legendą PSL. […] Mikołajczyk i PSL dyskontują
zaufanie, jakie miał naród polski przez pięć lat do rządu londyńskiego.
Mikołajczyk w oczach przeciętnego człowieka w Polsce – to Anglia i
Ameryka, to dolar i UNRRA, to uwolnienie Polski od preponderancji moskiewskiej”
(Polska w końcu 1945 roku…, 1990).

Symbolicznym
elementem przemian zachodzących latem 1945 r. było rozwiązanie
podporządkowanych władzom w Londynie Rady Jedności Narodowej i Delegatury Sił
Zbrojnych. Przywódcy tej ostatniej zamierzali wprawdzie kontynuować
konspirację, ale już nie wojskową, lecz polityczno-informacyjną, obliczoną – co
było już sygnalizowane – na wsparcie legalnej opozycji. „Jeśli tylko pozwala na to Wasze osobiste położenie,
jeśli bezmyślne prześladowanie przez tzw. »bezpieczeństwo« nie zamyka Wam drogi
– przystępujcie do jawnej pracy na wszystkich polach nad odbudową
Polski, pozostając wiernymi drogim każdemu żołnierzowi byłej AK demokratycznym
hasłom Wolności obywatela – Niezawisłości narodu. Walka polityczna o ich
realizację jest Waszym obowiązkiem i Waszym prawem […]” – wzywał w jednej z ostatnich odezw przed
rozwiązaniem Delegatury płk Jan Rzepecki „Prezes” (WiN w
dokumentach
1997, s. 102). Wkrótce powołano Zrzeszenie WiN, mające
pełnić funkcję „Ruchu
Oporu bez Wojny i Dywersji”.
Ogłoszona w takiej atmosferze tzw. pierwsza amnestia, podobnie jak akcja
ujawnieniowa firmowana m.in. przez znanego z powstania akowskiego płk. Jana
Mazurkiewicza „Radosława”,
nie przyniosły oczekiwanych przez władze rezultatów. Niemniej „pęd do lasu”, a zarazem
aktywność zbrojnego podziemia latem i jesienią 1945 r. wyraźnie osłabły.
Obrazował to choćby spadek liczby akcji na ubeckie więzienia – jeśli w
pierwszej połowie roku przeprowadzono na nie około 20 skutecznych uderzeń, to od
sierpnia do końca roku, działając z zewnątrz, rozbito 4 tego typu obiekty
(Krajewski 2010, s. 19–20). Choć dwa z nich, co zadawało władzom prestiżowy
cios, przeprowadzono w dużych miastach – Kielcach i Radomiu – tendencja była
wyraźna.

W efekcie o
ile jeszcze wiosną antykomunistyczny ruch oporu skutecznie sabotował
instalowanie „aparatu
lubelskiego” na terenach wiejskich województw wschodnich, a częściowo także
centralnych, o tyle z końcem roku jego możliwości zmalały. Wyjątkiem była
Białostocczyzna, gdzie, nie licząc miast, podziemie utrzymało swoją pozycję,
uniemożliwiając strukturom nowej władzy okrzepnięcie. „W danej chwili teren
województwa białostockiego jest kompletnie zanarchizowany. Urzędy gminne
pracują tylko w dwóch gminach. Posterunki MO są systematycznie rozbrajane.
Poruszanie się po drogach jest połączone z poważnym niebezpieczeństwem.
Świadczenia rzeczowe są ściągnięte w wysokości 12 proc. i to wyłącznie przy
pomocy wojska. […] Tereny w okolicach Goniądza, Suchowoli, Szczuczyna, Białej,
Wysokiego Mazowieckiego są jak gdyby autonomicznymi republikami bandyckimi” –
raportował jeszcze w styczniu 1946 r. oficer Głównego Zarządu Politycznego
ludowego WP (Pałka 2013, s. 144–145). Miesiąc później i tam – akcja objęła
ponadto część Lubelszczyzny oraz Mazowsza – władze przystąpiły do szeroko
zakrojonej pacyfikacji, w którą poza siłami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego
zaangażowano regularne wojsko. Wprawdzie operacje te nie złamały podziemia, ale
znacznie naruszyły jego potencjał.

Momentem
ostatniej ogólnopolskiej aktywizacji antykomunistycznego oporu była wiosna roku
1946. W działania poakowskiego WiN miało się wówczas zaangażować równocześnie
do 30 tys. osób (Musiał 2008, s. 8), w większości członków siatek
konspiracyjnych prowadzących działania informacyjno-wywiadowcze przed
zarządzonym na 30 czerwca 1946 r. referendum ludowym. Przeprowadzono także 4
udane ataki na więzienia UB (Krajewski 2010 s. 20–21). Pobudzenie to okazało
się jednak krótkotrwałe. Wobec jawnego sfałszowania wyników referendum i braku
stanowczej reakcji państw zachodnich wiara w odwrócenie sytuacji, a zarazem
morale konspiracji niepodległościowej zaczęły wyraźnie słabnąć. Major Jan
Tabortowski „Bruzda”,
nadzorujący silne struktury WiN w Łomżyńskiem, raportował: „na całym terenie
inspektoratu po głosowaniu panuje śpiączka i spokój” (Poleszak 2012 s. 196).
„Na ogół brak ludzi – informował z kolei kpt. Jan Małek „Zawada”, dowodzący poakowskim podziemiem w
Krasnymstawie – na stanowiska kierownicze. W wielu wypadkach sprawa rozbija się
o brak środków materialnych. […] W sytuacji, jaka istnieje, trudno utrzymać
spokój w pracy konspiracyjnej. Ludzie na ogół wyczerpani nerwowo nie znoszą
należycie ciągłych prowokacji” (AP Lublin, 35/1099/0/3.2/89).

W ostatnich
miesiącach 1946 r. i tak niekorzystną sytuację pogorszyły jeszcze celne
uderzenia UB – najpierw schwytany został prezes II Zarządu WiN płk Franciszek
Niepokólczycki „Halny”,
a krótko potem rozpoczęły się aresztowania w kierownictwie nowego, III Zarządu
Zrzeszenia i w Komitecie Porozumiewawczym Organizacji Polski Podziemnej.
Przywódcze struktury konspiracji narodowej zostały sparaliżowane już wcześniej,
wiosną 1946 r. Mimo że podziemie wciąż się utrzymywało, usiłując wspierać
opozycyjne PSL w nierównej walce przedwyborczej, coraz wyraźniej odczuwalny był
jego kryzys. Choć jeszcze jesienią we Włodawie i w Pułtusku udało się uwolnić
więzionych przez UB ludzi, kontakty coraz częściej się zrywały, a w teren
przestawała dochodzić prasa. W styczniu 1947 r. stało się jasne, że podjęta z
końcem wojny walka o realizację postanowień jałtańskich została przegrana. „Aresztowania przedwyborcze
przechodzą wszelkie oczekiwania. Więzienia pełne. […] Czekamy z
niecierpliwością, aby ta komedia się skończyła” – pisał do Delegatury
Zagranicznej WiN dzień przed wyborczą
farsą ostatni prezes Zrzeszenia, ppłk Łukasz Ciepliński „Pług” (Kurtyka 2011,
s. 263–264). Pół roku
później kierowanemu przez niego IV Zarządowi głównej organizacji poakowskiej podlegać
miało już jedynie około 200 osób (Wnuk 2002, s. 74). W województwach wschodnich
w lesie pozostały topniejące, działające na własną rękę oddziały powinowskie, a
w Białostockiem i na północnym Mazowszu utrzymały się pozostałości lokalnych
struktur podziemia narodowego. Zasadniczo jednak ogłoszona w lutym 1947 r.
amnestia położyła kres podziemiu jako zjawisku o zasięgu ogólnopolskim.

Zwolennicy tezy o powstańczym charakterze
powojennego podziemia często wskazują na podobieństwa antykomunistycznego oporu
do powstania styczniowego (Łabuszewski 2017; Makus 2017). Niewątpliwie dają się
one odnaleźć w odniesieniu do rozkładu geograficznego, partyzanckiego
charakteru czy antyrosyjskiego oblicza oporu. Poniekąd także w silnych
konfliktach wewnętrznych. Zasadnicza różnica dotyczy jednak skali zjawiska. O ile
w latach 1863–64 przez powstańcze oddziały przewinęło się maksymalnie 200 tys.
osób (Wandycz 1980, s. 63), o tyle w odniesieniu do drugiej połowy lat czterdziestych
XX w. szacunek ten –
jeśli brać go za dobrą monetę – dotyczy ogółu podziemia, którego struktury zbrojne stanowiły około
dziesiątej części. Łącznie –
przy blisko dwukrotnie większej populacji i wielokrotnie wyższym niż w latach sześćdziesiątych
XIX w. stopniu uświadomienia narodowego – przewinęło się przez nie bowiem ponad 20 tys. leśnych
(Poleszak, Wnuk 2007, s. 34). Biorąc pod uwagę złożoność sytuacji politycznej i
poziom wyczerpania wieloletnią okupacją niemiecką, nie była to liczba mała. O
determinacji zbrojnego ruchu samoobrony świadczy około 1300 udanych ataków na
posterunki milicji, przeprowadzonych do wiosny 1947 r.. Trudno jednak mówić o
powstaniu, jeśli z bronią w ręku, spontanicznie i w sposób nieskoordynowany,
przeciw nowemu zniewoleniu wystąpił niecały promil społeczeństwa. Konspiracyjną
pracę niepodległościową podjęło z kolei mniej niż jego procent. Według pierwszego po wojnie
sumarycznego spisu powszechnego w 1946 r. Polskę zamieszkiwały bowiem blisko 24
mln obywateli.

* * *

Współczesna
kreacja antykomunistycznego powstania pomija jeszcze jeden problem, choć
wykraczający poza powyższe rozważania – istotny. Pierwsze lata rzeczywistości
pojałtańskiej redukuje do pojedynku „wyklętych” z „czerwonymi”, dość swobodnie przechodząc nad złożonością
dokonujących się wówczas w Polsce procesów i przyjmowanych wobec nich postaw.

Tymczasem warto zadać sobie pytanie, jak w jej kontekście oceniać okupiony licznymi ofiarami
wysiłek legalnej opozycji. Pytanie zasadne. O ile przez oddziały zbrojne
łącznie na przestrzeni kilku lat przewinęła się wspomniana liczba ponad 20 tys.
osób, o tyle odbite z rąk komunistów struktury ruchu ludowego po kilku
miesiącach zrzeszały przeszło 800 tys. członków, działających jawnie nie tylko
pod znanym szyldem Polskiego Stronnictwa Ludowego, lecz także w zapomnianym
dziś Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici” czy – szybko wprawdzie zdelegalizowanym – Ludowym Związku
Kobiet. Jak oceniać silny w powojennej Polsce młodzieżowy ruch katolicki,
chadeków zabiegających o utrzymanie niezależności Stronnictwa Pracy czy endeków
starających się o legalizację własnej partii? Co z tysiącami socjalistów,
którzy oddolnie próbowali odzyskać kontrolowaną przez komunistów koncesjonowaną
Polską Partię Socjalistyczną? To do nich w jednym ze swych ostatnich apeli
zwracał się wiosną 1947 r. dogasający WiN. Wszystkie wymienione środowiska,
licząc się z pojałtańską dominacją ZSRR w Europie Środkowo-Wschodniej, z
różnych pozycji usiłowały przeciwstawiać się komunistycznej dyktaturze. Zarazem
jednak w złożonych okolicznościach powojennych odrzucały akcję zbrojną,
liczebnością wielokrotnie przewyższając szeregi biorących w niej udział.

Podobne pytanie można odnieść do osób, które nie
widząc szans na diametralną zmianę uwarunkowań politycznych, postanowiły
włączyć się w nurt życia publicznego pomimo dominującej w nim pozycji
komunistów. W pierwszych latach po wojnie w obliczu skali zniszczeń i poczuciu
osamotnienia Polski był to wybór znacznie częstszy od „pójścia do lasu”, a
firmowały go nazwiska o dużym autorytecie, którym nie sposób zarzucać
orientacji prosowieckiej. Wracający z Zachodu – nie
tylko do kraju, lecz także do ludowego Wojska Polskiego – legionista, uczestnik wojny 1920
i kampanii 1939 r. gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz; polemizujący z
marksistami publicyści „Tygodnika Powszechnego”, tacy jak Jerzy Turowicz,
Stefan Kisielewski czy Hanna Malewska; nadzorujący – z ramienia
warszawskiego rządu – uruchamianie przemysłu na Wybrzeżu twórca sztandarowych
inwestycji II RP Eugeniusz Kwiatkowski; kierujący odbudową stołecznych zabytków
Jan Zachwatowicz; podejmujący studia inżynierskie bohater Szarych Szeregów Jan
Rodowicz „Anoda”;
odzyskujący dla Polski zrabowane dzieła sztuki Karol Estreicher… Można by tak
długo. Nie poszli do powstania? Zachowali się biernie? A może opowiedzieli się
przeciw zrywowi?

Zdecydowanie bliższa prawdy wydaje się jednak inna
interpretacja. W naznaczonej wojenną traumą Polsce pierwszych lat powojennych
świadomości społecznej antykomunistycznego powstania nie było. Jej śladów
próżno szukać także w materiałach samego podziemia – zarówno propagandowych, skierowanych na zewnątrz, jak i
wytworzonych na użytek organizacyjny. Analogicznie do przywołanej na początku
rozważań analizy Rządu RP na Uchodźstwie jedyne powracające w nich powstanie to
powstanie warszawskie. Typowy dla struktur konspiracji powojennej niemal
mistyczny charakter odwołań do zbrojnego wystąpienia stolicy doskonale zresztą
oddaje psychologiczną wyjątkowość momentu powstańczego. Momentu, który w
realiach powojennych po prostu nie zaistniał.

Istniało za
to, a do początku 1947 r. było dla obozu władzy poważnym problemem,
antykomunistyczne podziemie niepodległościowe, odwołujące się do tradycji
Polski Podziemnej. Jedną – choć nie główną – z form jego aktywności  była samoobrona zbrojna. Zróżnicowany zarówno
pod względem ideowo-politycznym, jak i metod działania ruch, stanowił
szczególnie wyrazisty element szerszego zjawiska niezgody na narzucone Polsce i
innym państwom Europy Środkowo-Wschodniej zniewolenie.


Bibliografia

Materiały
archiwalne

Zdigitalizowane zasoby Archiwum
Państwowego w Lublinie (zespół Zrzeszenie WiN Okręg Lubelski)

Wydawnictwa
źródłowe

Broński
Z. „Uskok” (2015), Pamiętnik (wrzesień 1939 – maj 1949), wstęp
i red. nauk. S. Poleszak, wydanie 2 rozszerzone i poprawione, Warszawa.

Memoriał do Rady Bezpieczeństwa ONZ (2015), oprac. W. Frazik, T.
Łabuszewski, Warszawa.

Polska pod reżimem komunistycznym.
Sprawozdanie z sytuacji w kraju (1944
1949) (2015), oprac.
J. Mysiakowska-Muszyńska, W.J. Muszyński, Warszawa.

Polska w końcu 1945 r. w ocenie
podziemia niepodległościowego
(1990),
oprac. T. Lenczewski, „Zeszyty
historyczne”, nr 3.

Sprawozdanie
informacyjne Prezydium SN w kraju
(2010), oprac. J. Mysiakowska-Muszyńska,
„Glaukopis”, nr 19/20.

Także
myśl była bronią… Antykomunistyczne podziemie poakowskie o sobie i innych

(2018), red. b.d., Warszawa.

Zrzeszenie WiN w dokumentach (1997), t. 1, red. M. Huchla,
Wrocław.

Prasa
i druki ulotne

„Głos
o wolność”; „Walka: od Odry po Dniepr”; ulotka Do Narodu Polskiego!

Wspomnienia

Rybicki J. (1987), Rok 1945, „Zeszyty Historyczne”, nr 82.

Opracowania

Bechta
M., Muszyński W.J. (2017), Przeciwko Pax
Sovietica. Narodowe Zjednoczenie Wojskowe i struktury polityczne ruchu
narodowego wobec reżimu komunistycznego 1944
1956, Warszawa.

Dziuba
A. (2005), Podziemie poakowskie w
województwie śląsko-dąbrowskim w latach 1945
1947, Kraków.

Kersten
K. (1993), Między wyzwoleniem a
zniewoleniem. Polska 1944
1956,
Londyn.

Kurtyka
J. (2011), Z dziejów agonii i podboju.
Prace zebrane z zakresu najnowszej historii Polski
, Kraków.

Mazur
M. (2019), Antykomunistycznego podziemia
portret zbiorowy 1944
1956, Warszawa–Lublin.

Motyka
G. (2014), Na białych Polaków obława.
Wojska NKWD w walce z polskim podziemiem 1944
1953, Kraków.

Ney-Krwawicz
M. (2008), Powstanie przed powstaniem,
Warszawa.

Poleszak
S. (2012), Jan Tabortowski „Bruzda” 1906–1954, Warszawa.

Artykuły
i teksty w publikacjach zbiorowych

Chmielarz
A. (1994), Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj

Armia Krajowa. Dramatyczny epilog,
red. K. Komorowski, Warszawa.

Krajewski
K. (2010), Zadanie: uwolnić więźniów,
„Kombatant”, nr 2.

Krajewski
K., Łabuszewski T. (2009), Ostatni
obrońcy Kresów Północno-Wschodnich
, „Biuletyn IPN”, nr 1/2.

Krajewski
K., Łabuszewski T., Ostatni leśni
(2016) [w:] Ostatni komendanci, ostatni
żołnierze 1951
1963, red. M.
Biernat i in., wyd. 2, uzup., Warszawa.

Lubecka
B. (2008), Porozumienie państwo–Kościół i
jego reperkusje na przykładzie województwa ostrołęckiego
, „Seminare.
Poszukiwania naukowe”, t. 25.

Łabuszewski
T. (2017), Polskie powstanie
antykomunistyczne
, „Biuletyn IPN”, nr 11

Łapiński
P. (2018), Okręg Białostocki Zrzeszenia
WiN
[w:] Obszar Centralny Zrzeszenia
WiN 1945
1947, red. T.
Łabuszewski, Warszawa.

Poleszak
S. (2018), Okręg Lublin Zrzeszenia WiN
(wrzesień 1945 – kwiecień 1947)
[w:] Obszar
Centralny Zrzeszenia WiN 1945
1947,
red. T. Łabuszewski, Warszawa.

Mazur
G.(1999), Operacja „Burza” [w:] Armia Krajowa, red. K. Komorowski,
Warszawa.

Musiał
F. (2008), Wierni Testamentowi Polski
Niepodległej
, „Biuletyn IPN”, nr 1/2.

Poleszak
S., Wnuk R. (2007), Zarys dziejów
polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956
[w:] Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 19441956, red. R. Wnuk, S. Poleszak, A.
Jaczyńska, M. Śladecka, Warszawa–Lublin.

Pałka
J. (2013), Ludowe Wojsko Polskie w walce
z podziemiem niepodległościowym 1945
1947,
„Pamięć i Sprawiedliwość” nr 21(1).

Wandycz
P. (1980), Orientacja rosyjska w polskiej
walce niepodległościowej
, „Zeszyty Historyczne”, nr 51.

Wnuk
R. (2002), Dwie prowokacje Piąta Komenda WiN i Berg, „Zeszyty
Historyczne”, nr 141.

Publikacje
internetowe

(dostęp 15 czerwca 2020 r.)

Makus
G. (2017), Ostatnie polskie powstanie,
https://muzeumzolnierzywykletych.pl/ostatnie-polskie-powstanie/

Noszczak
B. (2020), Salto mortale Episkopatu, https://www.tygodnikpowszechny.pl/salto-mortale-episkopatu-163077.

Wójcik
B. (2017), Ludowy antykomunizm. PSL-u
spacer po linie
, https://klubjagiellonski.pl/2017/06/30/ludowy-antykomunizm-psl-u-spacer-po-linie/.

Inne

Wypowiedź dr. T. Łabuszewskiego dla PAP, https://dzieje.pl/aktualnosci/zolnierze-wykleci-bohaterowie-polskiego-podziemia-niepodleglosciowego-z-lat-1944-1963-0, dostęp 15 czerwca 2020 r.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wokół dyskusji o międzywojennym Lwowie. O relacjach pomiędzy polskimi, ukraińskimi i żydowskimi studentami Uniwersytetu Jana Kazimierza

EWA BUKOWSKA-MARCZAK

Wokół dyskusji o międzywojennym Lwowie. O relacjach pomiędzy polskimi, ukraińskimi i żydowskimi studentami Uniwersytetu Jana Kazimierza

Lwów okresu międzywojennego kojarzy się przede wszystkim z baciarami, kawiarniami oraz ze Szczepkiem i Tońkiem. Z piosenkami Włady Majewskiej i Mariana Hemara. Z wielokulturowym tyglem, miastem szczęśliwych ludzi, którzy mimo różnic żyli obok siebie w idealnej zgodzie. I ze wspaniałymi instytucjami kultury, z monumentalnymi gmachami pamiętającymi czasy monarchii austro-węgierskiej, kiedy miasto nazywano „małym Wiedniem”.

Kreowanie wielokulturowej mitologii Lwowa rozpoczęło
się tuż po wojnie, kiedy w 1946 r. w Nowym Jorku ukazała się książeczka Józefa
Wittlina zatytułowana Mój Lwów (Kozyckyj
2012, s. 198). Wittlin przywołał w niej obrazy ze swojego dzieciństwa, do
którego wracał „z bijącym sercem, wyczekując niecierpliwie w oknie wagonu, aż
ukażą się wieże św. Jura, św. Elżbiety, Ratuszowa, Katedralna, Korniaktowska,
Bernardyńska” (Wittlin 1975, s. 13). Potem były książki Witolda Szolgini, z
nostalgią wspominającego miasto i jego mieszkańców, m.in. w kilkutomowym Tamtym Lwowie. W Ukrainie wzrost
zainteresowania wielokulturową spuścizną Lwowa odnotowano w latach dziewięćdziesiątych,
a bodźcem do takiego działania okazały się głównie względy biznesowe, związane
z zamiarem rozwoju branży turystycznej (Kozyckyj 2012, s. 199). Mimo to współczesna
ukraińska historiografia raczej sceptycznie ocenia koncepcje nawiązujące do
wielokulturowości Lwowa w XX w. Prace historyków ukraińskich zajmujących się
problematyką okresu międzywojennego krytycznie postrzegają polską politykę
narodowościową, skierowaną na wykorzenienie językowych, kulturowych i
religijnych osobliwości ludności ukraińskiej (Komosa 2019). Część badaczy uznaje
lata 1918–1939 za okres polskiej
okupacji Ukrainy Zachodniej (Hawryliw 2012, s. 73; Derewianyj 2017, s. 127).
Polska badaczka Katarzyna Kotyńska w książce Lwów. O odczytywaniu miasta na nowo zauważyła, że mitologizowanie
obrazu Lwowa zaczyna się, kiedy usiłujemy z tego obrazu stworzyć wielokulturową
idyllę. Autorka w swojej pracy poddaje krytyce mit Lwowa jako wielokulturowej
Arkadii, zauważając, że po zakończeniu I wojny światowej wydostały się na
zewnątrz tłumione wcześniej konflikty narodowościowe (Kotyńska 2012). Już w
listopadzie 1918 r. wybuchł konflikt polsko-ukraiński, a niedługo potem w
dzielnicach żydowskich doszło do pogromu.

W okresie międzywojennym zarówno Lwów, jak i teren
Galicji Wschodniej/Ukrainy Zachodniej stał się areną konfliktów na tle
etnicznym i narodowościowym. Wojna polsko-ukraińska z lat 1918–1920 przyczyniła się do pogłębienia
podziałów między Polakami i Ukraińcami. Napiętą sytuację podsycały uroczyste
obchody kolejnych rocznic „oswobodzenia Lwowa” z jednej strony, a listopadowe
manifestacje upamiętniające proklamowanie Zachodnioukraińskiej Republiki
Ludowej z drugiej. Polacy uzurpowali sobie wszelkie prawa do miasta oraz całej
Galicji Wschodniej, choć jej status jeszcze do 1923 r. nie był ostatecznie
zatwierdzony. W 1921 r. przeprowadzono na tym terenie powszechny spis ludności,
a następnie wybory parlamentarne i prezydenckie (1922). Równolegle ignorowano
wszelkie postulaty ukraińskie, propagując hasło „polskiej misji cywilizacyjnej
na Wschodzie”. Kontrolowano działalność ukraińskich instytucji kulturalnych i
oświatowych. W 1930 i 1938 r. doszło do akcji pacyfikacyjnych wsi ukraińskich,
w czasie których mordowano ukraińską ludność i palono jej zabudowania.

Napięcia pojawiały się również w relacjach z
żydowskimi mieszkańcami Lwowa. W okresie międzywojennym stanowili oni około 30
proc. ogółu mieszkańców miasta. Piętno w relacjach polsko-żydowskich odcisnął
wspomniany już pogrom z listopada 1918 r. W prasie pojawiały się rozbieżne dane
dotyczące tragicznych wydarzeń. W Wiedniu ukazały się artykuły informujące o 3–5
tys. zabitych; w krakowskim „Nowym Dzienniku” pisano o 956 przypadkach zgonu, natomiast
wedle danych lwowskiej „Chwili” zginęły 73 osoby („Chwila” 1919, nr 6, s. 1). Grzegorz
Gauden, który prowadził badania nad pogromem, zauważył, że minimalna liczba
ofiar według sędziego Zygmunta Rymowicza wynosiła 50 osób, ale Komisja
Ministerstwa Spraw Zagranicznych wykazała w grudniu 1918 r. 150 ofiar
śmiertelnych. Rannych było o wiele więcej. Do tego doszły liczne gwałty i
grabieże. Spłonęło 50 żydowskich kamienic, obrabowano ponad 500 sklepów (Gauden
2018). Rozwijający się nurt syjonistyczny stopniowo wypierał ideę asymilacji. W
społeczeństwie panowało przeświadczenie, że Żydzi bogacili się wtedy, kiedy
Polacy brali udział w wojnie. Ci ostatni obserwowali pomnażanie żydowskich
majątków. Oburzenie budziły przypadki wykupywania przez Żydów polskich
kamienic. Do tej rywalizacji przyłączyli się Ukraińcy, którzy w latach trzydziestych
podjęli walkę o „opanowanie miast”, mającą na celu stworzenie silnej
ukraińskiej konkurencji na polu gospodarczym. W mieście panowała straszliwa
bieda. W prasie pojawiały się ogłoszenia matek deklarujących chęć oddania
swoich dzieci w ręce zamożniejszych rodziców. „Podrzucanie dzieci zaczyna
przybierać we Lwowie charakter epidemii” – donosił „Ilustrowany Kurier
Codzienny” w kwietniu 1934 r. („Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1934, nr 97, s.
14). Szerzyło się bezrobocie. Z dnia na dzień pracownicy dużych zakładów
przemysłowych, takich jak „Branka”, „Hazet” czy „Baczewski”, trafiali na bruk.

Zarazem jednak Lwów był miastem kultury i nauki. Jedną
z najważniejszych instytucji naukowych stanowił Uniwersytet Lwowski, któremu w
1919 r. nadano nazwę Uniwersytet Jana Kazimierza. Był wówczas jedną z trzech uczelni
wyższych w mieście (oprócz Politechniki Lwowskiej i Akademii Medycyny
Weterynaryjnej) i trzecim co do wielkości (po Warszawskim i Jagiellońskim)
uniwersytetem w kraju. W początkach lat dwudziestych młodzież żydowska
stanowiła tam 40 proc. ogółu słuchaczy (Wierzbieniec 2000, s. 242). Już wtedy polscy
studenci o poglądach nacjonalistycznych żądali wprowadzenia na uczelni zasady numerus clausus. Domagali się
ograniczenia liczby młodzieży żydowskiej na uniwersytecie do 11 proc. ogółu.
Studenci argumentowali, że sale wykładowe są przepełnione. Przestrzegali przed utratą
polskiego charakteru uczelni. Wkrótce dziekani wydziałów Lekarskiego i Filozoficznego
zażądali przy wpisach na rok akademicki 1922/1923 ograniczenia liczby
przyjmowanych Żydów, uzasadniając to możliwościami lokalowymi i laboratoryjnymi
(Żyndul 1992, s. 59; Rędziński 2016, s. 585). Pod koniec października 1922 r.
minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego Kazimierz Kumaniecki
zniósł te zarządzenia, co spowodowało wrzenie w kręgach młodzieży
nacjonalistycznej. Najpierw ogłoszono strajk akademicki, a potem pobito kilku
Żydów w czasie zorganizowanego przez nich wiecu (Biedrzycka 2012, s. 177).
Pomysł wprowadzenia numerus clausus
pojawił się niebawem na Wydziale Prawa, a popierał go sam dziekan. Twierdził,
że ograniczenie liczby młodzieży na wydziale umożliwi bardziej efektywną pracę.
Zwracał uwagę na znaczną liczbę młodzieży żydowskiej wśród słuchaczy prawa. Numerus clausus określił jako „klapę
bezpieczeństwa”, która w przyszłości mogłaby „uchronić Polskę od bardzo
poważnych niebezpieczeństw narodowych i państwowych” (DALO, fond 26, opis 6,
sprawa 974, k. 10v).

Kampania młodzieży nacjonalistycznej przyniosła wymierne
rezultaty. W latach trzydziestych dało się zauważyć na uczelni wyraźny spadek
liczby młodzieży żydowskiej. W roku akademickim 1931/1932 o uzyskanie indeksu
studenta medycyny starało się 230 studentów chrześcijan i 166 kandydatów
deklarujących w składanych dokumentach wyznanie mojżeszowe. Z pierwszej z tych grup
przyjęto 114 osób, z drugiej – zaledwie 17 (DALO, f. 110, op. 4, spr. 336, k.
3).

Młodzież polska, która zapisywała się na uniwersytet, od
samego początku była poddawana licznym akcjom propagandowym. Należała do nich
m.in. organizacja tzw. kursów żydoznawczych, przeznaczonych przede wszystkim
dla działaczy Młodzieży Wszechpolskiej i jej zwolenników. Szkolenia te odbywały
się w salach Czytelni Akademickiej, w budynku Domu Akademickiego im. Adama
Mickiewicza przy ul. Łozińskiego, a obejmowały problematykę sytuacji Żydów w
Polsce i na uczelniach wyższych. Prelegenci w ciągu tygodniowego kursu starali
się przekonać zebranych, że dla społeczności żydowskiej nie ma miejsca ani na
uczelniach wyższych, ani w ogóle w Polsce. Młodzież Wszechpolska wpływała na
emocje studentów poprzez kolportaż ulotek o treściach antysemickich.
Organizowała także wiece, marsze i demonstracje, w trakcie których próbowała
zjednać szerokie koła słuchaczy (Bukowska-Marczak 2019, s. 102–107, 128). Skutkiem tej działalności
propagandowej były tarcia z młodzieżą żydowską. W początkach lat dwudziestych
na Uniwersytecie Jana Kazimierza wybuchł konflikt o zwłoki na potrzeby sekcji,
preparowane przez słuchaczy medycyny. Część radykalnej polskiej młodzieży nie
zgadzała się z tym, aby wszystkim studentom przysługiwało jednakowe prawo do
udziału w zajęciach. Argumentowała, że zdecydowaną większość dostarczanych
zwłok stanowią ciała zmarłych chrześcijan i to właśnie im powinno przysługiwać
pierwszeństwo wstępu do prosektorium. Wkrótce podjęto pierwsze działania w celu
pozbycia się konkurencji, a do sal, w których dokonywano sekcji, nie wpuszczano
młodzieży żydowskiej. Podobne zajścia występowały również w innych polskich
ośrodkach akademickich, m.in. w Wilnie, Krakowie i Warszawie (Aleksiun 2012, s.
9).

Studenci polscy kierowali się zasadą, że to właśnie
Polakom w odrodzonej Polsce powinno przysługiwać najwięcej praw. Nie zgadzali
się, aby słuchacze żydowscy organizowali tak jak młodzież polska doroczne tygodnie
akademika, mające na celu zbiórkę funduszy dla ubogich studentów. Sprzeciwiali
się noszeniu przez nich odznak korporanckich podobnych do tych, jakie nosili
polscy studenci. Podjęli kampanię „zielonej wstążki”, podczas której promowali
bojkot żydowskiego handlu. Jednocześnie zachęcali do zakupu towarów w sklepach
polskich. Niektóre inicjatywy lwowskiej młodzieży popierali zwierzchnicy
kościelni. Tak było w przypadku ekscesów antysemickich zorganizowanych w
odpowiedzi na rzekome znieważenie przez młodzież żydowską z gimnazjum przy ul.
Zygmuntowskiej procesji Bożego Ciała w czerwcu 1929 r. Trzej biskupi: Franciszek
Lisowski, Bolesław Twardowski i Józef Teodorowicz (obrządku ormiańskiego), mimo
wezwania w liście do młodzieży, by zakończono ekscesy, podtrzymywali wersję o
znieważeniu procesji, a same rozruchy studenckie nazwali „szlachetnym
oburzeniem” (Bukowska-Marczak 2019, s. 127–146).

Pod koniec lat dwudziestych w Ministerstwie Wyznań
Religijnych i Oświecenia Publicznego pojawiły się głosy o konieczności reformy
szkolnictwa wyższego. Uważano, że dotychczasowy liberalny system pozwalał
towarzystwom akademickim na zbytnie swobody. Polska młodzież nacjonalistyczna
krytycznie odniosła się do projektów reformy i planów ograniczenia autonomii
uniwersyteckiej, które ostatecznie mimo protestów wiosną 1933 r. wprowadził w
życie resort Janusza Jędrzejewicza. Winą za wdrożenie nowych regulacji nacjonaliści
obarczyli środowiska żydowskie, które krytykowały obowiązującą ustawę. Niebawem
na UJK doszło do zamieszek o charakterze antysemickim. Młodzież demonstrująca w
obronie autonomii akademickiej nie wpuszczała studentów żydowskich do gmachu
uczelni, a na domu akademickim przy ul. Łozińskiego wywiesiła kukłę
przedstawiającą Janusza Jędrzejewicza ubranego w ortodoksyjny strój żydowski
(Bukowska-Marczak 2019, s. 155–164).

W połowie lat trzydziestych akcja antysemicka po raz
kolejny się nasiliła. Młodzież nacjonalistyczna w całym kraju rozpoczęła
kampanię w celu pozbycia się ze szkół wyższych studentów żydowskich. Pierwszym
etapem tej akcji miało być wprowadzenie na uczelniach getta ławkowego i odseparowanie
młodzieży żydowskiej od polskiej. Czesław Rojek w piśmie do rektora Stanisława Kulczyńskiego
w 1936 r. argumentował: „Młodzież akademicka nie może patrzeć ze spokojem, że
kształcą się tutaj przyszli nauczyciele języka polskiego i historii naszej
Ojczyzny, Żydzi – nieumiejący myśleć po polsku i ukryci wrogowie polskości […].
Zarządzenie zamykające dostęp Żydów na Uniwersytet Lwowski, a przydzielenie
osobnych miejsc już studiującym nie tylko nie wpłynęłoby szkodliwie na tok
pracy naukowej, lecz przeciwnie można stwierdzić z całą pewnością, że
odseparowanie dwu wrogich sobie sił przyczyniłoby się niewątpliwie do podniesienia
powagi uczelni wyższych” (CDIAUL, f. 424, op. 1, sp. 46, k. 106). Początkowo
wysiłki nacjonalistów nie przyniosły wyczekiwanych przez nich rezultatów, a
rektor Kulczyński nie godził się na wprowadzenie getta ławkowego. Pod koniec
1937 r. każdego dnia przed bramą uczelni gromadziły się tłumy młodzieży,
ogłaszające kolejne dni bez Żydów. Tych ostatnich nie wpuszczano do środka.
Wreszcie władze uległy i w styczniu 1938 r. wprowadziły getto. Rozdział ławek w
salach wykładowych stanowił znaczący krok w kierunku realizacji postulatu numerus nullus. Studenci żydowscy uczyli
się w strachu; z obawy przed pobiciem opuszczali zajęcia. Codziennie pod
gmachem uniwersyteckim krążyły patrole policji, przygotowanej na to, że lada
moment dojdzie do awantur. Na uniwersytecie zamordowano słuchacza farmacji
Karola Zellermayera, a na politechnice Samuela Prowellera i Markusa Landesberga
(Bukowska-Marczak 2019, s. 164–190).

Konflikty pomiędzy studentami wynikały z olbrzymich
wpływów młodzieży narodowej w środowisku lwowskim. Pod koniec lat trzydziestych
co szósty student Uniwersytetu Jana Kazimierza był członkiem Młodzieży
Wszechpolskiej. W strefie jej wpływów pozostawała większość towarzystw
akademickich. Lwowskie środowisko Młodzieży Wszechpolskiej uważano za
najprężniej działające w całym kraju; informację tę potwierdzały dane
Lwowskiego Starostwa Grodzkiego zebrane w 1934 r., które uznało organizacje
narodowe za „nadające ton życiu akademickiemu”. Organizacja osiągała swoje cele
dzięki skutecznym akcjom propagandowym i umiejętnemu werbunkowi do swoich
szeregów młodzieży z warstw chłopskich i robotniczych. Ponieważ sprawowała
rządy w większości lwowskich organizacji samopomocowych i naukowych, mogła
zaoferować młodzieży więcej niż inne towarzystwa. Pochodzący z prowincji
słuchacze wstępujący na Uniwersytet Jana Kazimierza w mniejszym lub większym
stopniu byli zdani na łaskę popularnego „Bratniaka”. Zapisując się do
organizacji, oczekiwali od niej konkretnej formy wsparcia. Dla niektórych
skorzystanie z tej pomocy stanowiło jedyną szansę ukończenia studiów
(Bukowska-Marczak 2019, s. 199–202).

Wpływ na postawy młodzieży nacjonalistycznej wywierały
środowiska krajowych liderów endecji oraz niektóre kręgi katolickie, forsujące
pogląd, że „albo Polska będzie katolicka, albo przestanie być Polską” (Modras
2000, s. 245). Ważną rolę odgrywała opinia prasy katolickiej. Krytykowała program
asymilacji, próbując udowodnić, że Żydzi opierają się procesom polonizacji. W
latach dwudziestych poglądy te utrwaliły się w świadomości szerokich elit
katolickich. Zarazem w międzywojennej Polsce podwójna tożsamość okazywała się
często czymś nie do zaakceptowania. Pod wpływem rozwijających się teorii
rasistowskich coraz większą wagę przywiązywano natomiast do „prawa krwi”,
zakładającego, że narodowość dziedziczy się po rodzicach (Landau-Czajka 2006, s.
125 i n.).

Należy zwrócić uwagę, że studenci jako ludzie młodzi byli
podatni na różnorodne wpływy. Część z nich, pochodząca z prowincji, wychowała
się w duchu tradycyjnego katolicyzmu ludowego i sympatyzowała z orientacją
narodową. Akcjom polskich nacjonalistów sprzeciwiała się młodzież
socjalistyczna, demokratyczna i ludowa, ale na uczelni stanowiła ona mniejszość.
Pomiędzy młodzieżą polską a żydowską nawiązywały się także relacje przyjaźni
czy współdziałania. Julian Stryjkowski wspominał, że podczas studiów przyjaźnił
się z późniejszymi znanymi pisarzami, Teodorem Parnickim i Marianem Promińskim.
Wielu studentów sprzeciwiało się hasłom getta ławkowego i zajmowało miejsca
razem ze słuchaczami żydowskimi. Przeciwko agresywnym akcjom antysemickim
występowali również niektórzy działacze Młodzieży Wszechpolskiej, m.in. Witold
Nowosad. W tych czasach każdy przejaw wsparcia dla prześladowanych Żydów
wymagał sporo odwagi, a próba udzielenia im pomocy mogła się skończyć tragicznie.
Sprzeciwiającą się agresywnym atakom socjalistkę Marię Fiderer zrzucono ze
schodów, natomiast na ul. Kopernika pobito studentkę polonistyki Teresę
Cisłównę, która stanęła w obronie swoich koleżanek Żydówek (Bukowska-Marczak
2019, s. 186).

O ile w latach dwudziestych do konfliktów polsko-żydowskich
dochodziło rzadziej, o tyle w latach trzydziestych obserwujemy znaczne ich nasilenie.
Bywały miesiące, gdy niemal codziennie dochodziło do pobić lub rozruchów o
charakterze antysemickim – nie tylko na samej uczelni, ale i na ulicach miasta.
W 1936 r. w parku Kilińskiego śmiertelnie pobito Żyda Salomona Rosenmana, a
jednym z głównych podejrzanych był późniejszy prezes zdominowanej przez
nacjonalistów Czytelni Akademickiej Czesław Rojek. Przeprowadzenie śledztwa w
sprawie ekscesów na uczelni nie należało do zadań łatwych. Często młodzież z
uniwersytetu uczestniczyła w zajściach na politechnice, a studenci z
politechniki brali udział w ekscesach na uniwersytecie. Wskutek tego ofiarom
bardzo trudno było zidentyfikować swoich oprawców, ponieważ ich nie znali.
Zdarzały się przypadki pobić kandydatów, którzy przyszli zapisać się na
uczelnię i złożyć dokumenty. Również w tym wypadku, co oczywiste, ciemięzcy
pozostawali dla pokrzywdzonych anonimowi. Bojówki, uzbrojone w żelazne, twarde
narzędzia, napadały najczęściej na pojedynczych, samotnych studentów. Brakowało
oporu ze strony młodzieży, która po przybyciu do Lwowa na studia chciała jak
najszybciej ukończyć naukę i na wszelki wypadek wolała nie zadzierać z
wszechpolakami. Na uczelni Polacy i Żydzi pozostawali dla siebie społecznością
obcą, żyli w pewnej separacji. Każda z tych grup powoływała własne towarzystwa
studenckie, organizowała niezależne tygodnie akademika i zwoływała osobne
wiece. Propaganda stosowana przez Młodzież Wszechpolską nie sprzyjała
zacieśnianiu więzi.

Relacje pomiędzy studentami polskimi i żydowskimi były
odbiciem stosunków panujących zarówno we Lwowie, jak i w całym kraju. We Lwowie
istotną rolę odegrała idea umacniania polskości na Kresach Wschodnich, którą
członkowie Młodzieży Wszechpolskiej podbudowywali tezami o konieczności
eliminowania „obcych” wpływów (w tym wypadku głównie żydowskich i ukraińskich).
Tuż przed wybuchem wojny w całej Polsce doszło do pogromów żydowskich m.in. w
Przytyku, Mińsku Mazowieckim, Myślenicach (Żyndul 1994, s. 21–27).

Stosunki polsko-ukraińskie na Uniwersytecie Jana
Kazimierza kształtowały w dużej mierze doświadczenia wojny polsko-ukraińskiej.
Polacy we Lwowie spoglądali na Ukraińców z wyraźną nieufnością i niechęcią. W
1921 r. Ukraińcy utworzyli nielegalny Ukraiński Tajny Uniwersytet (UTU). Wśród
młodzieży ukraińskiej wyłoniły się wówczas dwie frakcje: jedna zapisywała się
na UJK, druga go bojkotowała i zapisywała się na UTU. Pomiędzy tymi grupami
dochodziło do konfliktów. Młodzież polska rekrutująca się z kręgów
nacjonalistycznych niechętnie spoglądała na studentów ukraińskich uczęszczających
na UTU, donosząc policji o tajnych wykładach (Bukowska-Marczak 2019, s. 203–213).

Ukraińska młodzież studencka w okresie międzywojennym
była przekonana, że nie bierze udziału w walce o partykularne interesy
jednostek, lecz o sprawę całego narodu. Kreowała postaci bohaterów, które
mogłyby posłużyć za symbol oporu przeciwko Polakom. Znaleźli się wśród nich członkini
Związku Ukrainek Olga Basarab i student prawa Jarosław Lubowycz. Oboje ponieśli
śmierć w wyniku działań polskiej policji, a ich pogrzeby przerodziły się w olbrzymie
manifestacje narodowe, co pozostawiło trwały ślad w świadomości młodego
pokolenia. Cześć, jaką obdarzano powszechnie te osoby, budziła kontrowersje w
kręgach polskich. W manifestacjach zorganizowanych w związku z pogrzebami
Basarabowej i Lubowycza wzięła udział ukraińska młodzież akademicka. Studenci
byli przekonani, że muszą dawać swym postępowaniem przykład młodzieży gimnazjalnej,
sprawując funkcję jej ideowych wychowawców. Młodsze pokolenie miało w
przyszłości zasilać szeregi Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) czy Ukraińskiej
Organizacji Wojskowej (UWO), brać udział w akcjach sabotażowych i propagować
idee walki z polskimi władzami na łamach (nierzadko konfiskowanych) czasopism
studenckich wychodzących w latach trzydziestych (Bukowska-Marczak 2019, s. 213–217).

Do konfliktów pomiędzy młodzieżą polską i ukraińską
dochodziło rzadziej niż do konfliktów polsko-żydowskich. Występowały one
zazwyczaj w sytuacjach związanych z obchodami kolejnych rocznic listopada 1918
r. czy w związku z próbami utworzenia niezależnej ukraińskiej państwowości na
Zakarpaciu. W listopadzie 1928 r., chcąc uczcić 10. rocznicę wojny
polsko-ukraińskiej, Ukraińcy wywiesili żółto-niebieskie flagi na ważniejszych
instytucjach państwowych (m.in. na uniwersytecie) oraz oblali farbą pomnik
Orląt przy politechnice. W odpowiedzi polscy korporanci brutalnie zdemolowali
Ukraiński Dom Akademicki przy ul. Supińskiego. Konflikty pomiędzy młodzieżą
prowokowały zazwyczaj środowiska nacjonalistyczne tak z jednej, jak i z drugiej
strony. Pośrednio do ich powstawania przyczyniały się również władze
administracyjne, które oskarżały Ukraińców o działania prowokacyjne i stale ograniczały
ich swobody. Nawet lwowscy demokraci, liberałowie i socjaliści przymykali
nieraz oko na wystąpienia antyukraińskie w mieście. Kazimierz Żygulski w swoich
wspomnieniach podkreślał, że pamięć wojny z Ukraińcami powodowała, iż problemy
polityczne uwidaczniały się tu inaczej niż w Warszawie i Krakowie, a zabójstwo posła
Tadeusza Hołówki dla wielu oznaczało dowód bankructwa oficjalnej polityki ukraińskiej
(Żygulski 1994).

Polscy studenci impulsywnie reagowali na wszelkie
dążenia ukraińskie związane z organizacją niezależnych wieców i uroczystości.
Krytykowali możliwość wydawania przez nich własnej prasy i posługiwania się
językiem ukraińskim. Tłumaczyli swoją postawę tym, że mają za zadanie obronę
polskich interesów w Galicji Wschodniej. Dystans pomiędzy młodzieżą powodowało
nasilanie wśród Ukraińców przekonania, że są na uczelni traktowani jak
obywatele drugiej kategorii. Kandydaci tacy jak Mychajło Drahan mimo
predyspozycji do podjęcia studiów tuż po wojnie polsko-ukraińskiej z powodu
uczestnictwa w walkach po stronie ZURL nie mogli być przyjęci na uniwersytet.
Dopiero po dwóch latach od tragicznych wydarzeń doszło do normalizacji
stosunków, ale część młodzieży ukraińskiej zdecydowała się zapisać wówczas na
UTU. Nawet po ukończeniu studiów szanse młodzieży ukraińskiej na zatrudnienie
były znacznie niższe niż szanse absolwentów polskich. Te czynniki wpływały na
pogłębianie rezerwy w stosunkach młodzieży studenckiej polskiej z ukraińską. Mimo
tej napiętej sytuacji pomiędzy studentami nawiązywały się również relacje
przyjaźni, o czym wspominali studenci Wołodymyr Barahura i Myrosław Semczyszyn
(Bukowska-Marczak 2019, s. 217–239;
Semczyszyn 1998, s. 34, Barahura, b.d.w., s. 26, 46, 53–54).

Zagadnieniem dość skomplikowanym pozostaje problem
relacji ukraińsko-żydowskich na uniwersytecie. W okresie międzywojennym
nierzadko stosunki między jednymi a drugimi układały się pomyślnie. Ukraińcy na
łamach prasy przestrzegali przed włączaniem się w masowy ruch antysemicki, a
niekiedy drwili z działań podejmowanych przez polskich nacjonalistów. Mimo to
młodzież ukraińska upatrywała w społeczeństwie żydowskim zagrożenie dla swoich
interesów narodowych. Uważała, że Żydzi mogą stanowić konkurencję w walce o
opanowanie miejskiego handlu, a tym samym wypierać Ukraińców z dużych ośrodków
miejskich. Na uczelni Ukraińcy znacznie rzadziej niż Polacy uczestniczyli w
ekscesach antysemickich, co nie oznacza, że wcale nie brali w nich udziału
(Bukowska-Marczak 2019, s. 239–245). Krystyna Chiger podkreślała, że jej ojciec
– student historii i filozofii – z jednej strony przyjaźnił się z pewnym
Ukraińcem, z drugiej zaś musiał bronić się przed represjami ukraińskich
szowinistów (Chiger, Paisner 2011, s. 20–21).

Relacje między studentami ukraińskimi i żydowskimi na
uczelni odpowiadały nastrojom kształtującym się w społeczeństwie ukraińskim na
terenie Galicji Wschodniej na przestrzeni lat. Choć w początkach lat dwudziestych
wzajemne stosunki układały się na ogół poprawnie (m.in. wielu Żydów entuzjastycznie
odniosło się do powstania Ukraińskiej Rady Narodowej), w drugiej połowie dekady,
a przede wszystkim w latach trzydziestych nastąpiło ochłodzenie relacji. Kryzys
z lat 1930–1935 znacznie zaostrzył rywalizację ukraińsko-żydowską w sferze
gospodarczej. Ponadto z wielkim entuzjazmem przyjmowano zapowiedzi Hitlera,
który w przemówieniu wygłoszonym w kwietniu 1933 r. opowiadał się za rychłą
pomocą dla „sprawy ukraińskiej” (Hon 2004, s. 244–258).

Z pewnością jakiś wpływ na relacje pomiędzy studentami
trzech narodowości wywierała kadra akademicka. Władze uczelni nie miały pomysłu
na to, jak przekonać nacjonalistów, by zrezygnowali z brutalnej kampanii
antysemickiej. Nie potrafiąc znaleźć sposobu na rozwiązanie problemu,
ograniczały swe działania jedynie do zawieszania wykładów. Wielu profesorów było
uwikłanych w rozgrywki polityczne, a przez to tracili oni autorytet w oczach studentów.
Niektórzy uczeni (m.in. rektor Edward Porębowicz) publicznie deklarowali swoje
poglądy polityczne, np. przez studzenie aspiracji ukraińskich co do prawa do
posiadania własnego państwa. Wypowiadali się również krytycznie w kwestii
stworzenia niezależnego ukraińskiego uniwersytetu. Ci, którzy w sposób
zdecydowany przeciwstawiali się hasłom wysuwanym przez szowinistów, często byli
znieważani, obrzucani jajami, a pod ich mieszkaniami urządzano hałaśliwe
demonstracje. Większość profesorów starała się „nie narażać” studentom. Znikoma
grupa uczonych występowała w obronie atakowanej młodzieży żydowskiej; niewielu
z nich podpisało list otwarty przeciwko ekscesom antysemickim na uczelniach.
Wielu profesorów popierało postulat numerus
clausus
– podczas głosowania na posiedzeniu Rady Wydziału Filozoficznego 1
lutego 1922 r. 18 osób opowiadało się za numerus
clausus
, 6 było przeciwko (Chrostek 2019, s. 353). Podobnie jak w mieście,
tak i na uniwersytecie brakowało stanowczego sprzeciwu wobec kampanii
antysemickiej promowanej przez środowiska nacjonalistyczne. Niemniej w gronie
akademickim byli profesorowie (m.in. Ryszard Ganszyniec, Stanisław Kulczyński),
którzy swoją postawą w sposób otwarty wspierali prześladowaną młodzież żydowską
(Bukowska-Marczak 2019, s. 246–265).

W ostatnich latach wydano kilka ważnych publikacji ukazujących osiągnięcia uniwersytetu we Lwowie, sukcesy poszczególnych katedr i profesorów. Stosunkowo mało miejsca poświęcono środowiskom studenckim i zagadnieniom trudnych relacji polsko-żydowsko-ukraińskich na uczelni. Nie można pozostawać obojętnym wobec zagadnień numerus clausus czy getta ławkowego. Nie należy zapominać o losach mniejszości, które zamieszkiwały to samo państwo, a były na różne sposoby dyskryminowane, nie mając równych praw i szans. Trzeba zwrócić uwagę na rolę skrajnych ideologii, które prowadziły do wykluczania jednych studentów ze stowarzyszeń akademickich, z domów studenckich, a wreszcie pozbawiały ich możliwości podejmowania studiów akademickich. Bez pokazania tych problemów obraz Uniwersytetu Jana Kazimierza znany z dotychczasowej historiografii pozostaje niepełny.


Bibliografia

Źródła archiwalne

Archiwum Państwowe Obwodu Lwowskiego (Derżawnyj Archiw Lwiwskoj Obłasti, DALO) fond 26, opis 6, sprawa 974 fond 110, opis 4, sprawa 336

Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Ukrainy we Lwowie (Centralnyj derżawnyj istorycznyj archiw Ukrajiny m. Lwiw, CDIAUL) fond 424, opis 1, sprawa 46

Prasa

Kronika
lwowska
,
„Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1934, nr 97.

Prawda
o pogromach lwowskich
,
„Chwila” 1919, nr 16.

Literatura

Aleksiun N. (2012), Christian
Corpses for Christians! Dissecting the Anti-Semitism behind the Cadaver Affair
of the Second Polish Republic
, w: The
Holocaust in Occupied Poland:
New
Findings and New Interpretations
, red. J.T. Gross, Frankfurt am Main.

Barahura W. (b.d.w.), Jak ja staw żurnalistom. Spohady zi studentśkych rokiw 192834, Toronto.

Biedrzycka
A. (2012), Kalendarium Lwowa 19181939, Kraków.

Bukowska-Marczak
E. (2019), Przyjaciele, koledzy,
wrogowie? Relacje pomiędzy polskimi, żydowskimi i ukraińskimi studentami
Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w okresie międzywojennym (1918–1939)
,
Warszawa.

Chiger K., Paisner D. (2011), Dziewczynka w zielonym sweterku, tłum.
B. Dżon, Warszawa.

Chrostek M. (2019), Polacy, Żydzi i antysemityzm w publicystyce Ryszarda Ganszyńca, „Tematy
i Konteksty”, nr 9 (14).

Derewianyj І. (2017),Polśka okupacija Zachidnoji
Ukrajiny w 1918
1939 rokach. Jak ce
buło
, w: Wijna
dwoch prawd. Polaky ta Ukrajinci u krywawomu XX stolitti
, Charkiw.

Hawryliw І. (2012), Zachidna Ukrajina u 19211941 rokach. Narys istoriji borot’by za derżawnist’, L’wiw.

Hon M. (2004), Konflikt ukraińsko-żydowski na ziemiach zachodnioukraińskich w latach
1935
1939, w: Świat niepożegnany. Żydzi
na dawnych ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej w XVIII–XX wieku
, red. K.
Jasiewicz, Warszawa–Londyn.

Komosa
J. (2019), II Rzeczpospolita we współczesnej
historiografii ukraińskiej
, „Studia z Dziejów Rosji i Europy Środkowo-Wschodniej”,
t. LIV (I).

Kotyńska
K. (2015), Lwów. O odczytywaniu miasta na
nowo
, Kraków.

Kozyckij A. (2012), Mit wielokulturowości Lwowa na przełomie XX i XXI wieku, w: Kresowe dziedzictwo. Studia nad językiem,
historią i kulturą
, red. A. Burzyńska-Kamieniecka, M. Misiak, J.
Kamieniecki, Wrocław.

Landau-Czajka
A. (2006), Syn będzie Lech… Asymilacja
Żydów w Polsce międzywojennej
, Warszawa.

Modras
R. (2000), Polska katolicka albo
nie-Polska. Stosunki polsko-żydowskie w latach 1933
1939 w świetle prasy katolickiej tego okresu, „Studia Judaica”, t. 3,
nr 2 (6).

Rędziński
K. (2016), Studenci żydowscy we Lwowie w
latach 1918
1939, „Prace Naukowe
Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. Pedagogika”, t. 25.

Semczyszyn М. (1998),Z knyhy Lewa: ukrajinśkyj Lwiw dwadciatychsorokowych rokiw. Spomyny,
Lwiw

Wierzbieniec W. (2000), The Processes of Jewish Emancipation and Assimilation in the
Multiethnic City of Lviv Turing the Nineteenth and Twentieth Centuries
,
„Harvard Ukrainian Studies”, nr 24.

Wittlin
J. (1975), Mój Lwów, Warszawa.

Żyndul
J. (1992), Cele akcji antysemickiej w
Polsce w latach 1935
1937,
„Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego”, nr 1.

Żyndul
J. (1994), Zajścia antyżydowskie w Polsce
w latach 1935
1937, Warszawa.

Netografia

Gauden G., Zrozumiałem,
co się stało – 22 listopada 1918 r. we Lwowie Pan Tadeusz zabił Jankiela
, https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,24206235,grzegorz-gauden-zrozumialem-co-sie-stalo-22-listopada-1918.html
(dostęp 13.05.2020).

Żygulski K., Jestem z lwowskiego etapu, https://lwow.home.pl/zygulski/zygulski2.html (dostęp 6.05.2020).

Korekta językowa: Beata Bińko




Zapomniany autorytaryzm

PIOTR M. MAJEWSKI

Zapomniany autorytaryzm

Jedna z prezentacji multimedialnych w Domu Historii Europejskiej w Brukseli pokazuje, jak w dwudziestoleciu międzywojennym załamywał się ład demokratyczny. Im bliżej roku 1939, tym większa część mapy kontynentu przybiera ponure odcienie autorytaryzmów i totalitaryzmów; na koniec jedynym jasnym polem w Europie Środkowo-Wschodniej pozostaje terytorium Czechosłowacji. Znamienne wydaje się to, że mało kto w Europie, nawet wśród zawodowych historyków, zdaje sobie sprawę, iż pomiędzy podpisaniem układu monachijskiego a niemiecką inwazją, która nastąpiła 15 marca 1939 r., nadwełtawska republika z modelowej demokracji niepostrzeżenie przedzierzgnęła się w państwo autorytarne.

I

Nic nie wpłynęło
na kondycję pomonachijskiej Republiki dotkliwiej niż fakt, że narodziła się ona
z klęski. Podporządkowując się 30 września 1938 r. dyktatowi mocarstw, Czechosłowacja
musiała odstąpić Rzeszy Niemieckiej wszystkie obszary, na których ludność niemiecka
stanowiła więcej niż połowę mieszkańców. Było to prawie 29 tys. km kw. zamieszkiwanych
przez ponad 3,4 mln osób, w tym 727 tys. Czechów. Wkrótce potem Polska wymusiła
cesję 900 km kw. Śląska Cieszyńskiego, a 2 listopada 1938 r., na mocy niemiecko-włoskiego
arbitrażu w Wiedniu, Węgry zagarnęły południową część Słowacji i Rusi Zakarpackiej
o łącznej powierzchni blisko 12 tys. km kw. W sumie dokonany przez sąsiadów rozbiór
kosztował Republikę Czechosłowacką 30% jej dawnego terytorium i niemal równo jedną
trzecią ludności.

Zmiany terytorialne
pociągnęły za sobą konsekwencje prowadzące do geopolitycznej degradacji czechosłowackiego
państwa. Jego stolicę dzieliło od granicy Rzeszy zaledwie 40 km. Większość pozostałych
ośrodków miejskich – Brno, Pilzno, Czeskie Budziejowice, Ołomuniec i Morawska Ostrawa,
na Słowacji zaś Bratysława – znalazła się bezpośrednio w strefie nadgranicznej.
W wyniku rozbioru Republika utraciła ponadto dużą część dotychczasowego potencjału
gospodarczego: jej sąsiedzi zagarnęli 40% czechosłowackich fabryk i 43% siły roboczej
zatrudnionej w przemyśle (Gebhart, Kuklík 2006, s. 18–20).

Już wcześniej
bardzo wydłużony, a przez to trudny do obrony korpus państwa czechosłowackiego uległ
wtedy karykaturalnemu zwężeniu. W okolicach Brna miał szerokość zaledwie 60 km,
podobnie było na większości obszaru Słowacji i na całej Rusi Zakarpackiej. Czesi
żartowali gorzko, że ich ojczyzna stała się drugim po Chile najwęższym państwem
świata. Na swoje nieszczęście nie mieli jednak z jednej strony oceanu, a z drugiej
łańcucha Andów – ich pomonachijskie granice były w większości pozbawione jakichkolwiek
przeszkód naturalnych (Rataj 1997, s. 12).

Niemcy zadbali
o to, aby przy wytyczaniu nowych granic przejąć większość fortyfikacji, które Czechosłowacja
wybudowała w latach trzydziestych ogromnym nakładem środków. Przecięciu uległy główne
arterie komunikacyjne kraju. Strategiczna linia kolejowa wschód–zachód, łącząca
Pragę z Rusią Zakarpacką, przebiegała po zmianach w pięciu miejscach przez terytoria
państw ościennych: trzykrotnie Niemiec, raz Polski i raz Węgier. Armia czechosłowacka
straciła w ten sposób nie tylko lwią część dotychczasowej infrastruktury militarnej,
lecz także możliwość swobodnej koncentracji sił i manewru. W wypadku agresji ze
strony Rzeszy, otaczającej z trzech stron ciasnym pierścieniem całą zachodnią część
Republiki, skuteczna obrona stała się w praktyce niemożliwa.

Nie było to
oczywiście dla nikogo zaskoczeniem. W tygodniach poprzedzających konferencję w Monachium
władze Czechosłowacji wielokrotnie ostrzegały państwa zachodnie, że utrata obszarów
pogranicznych wraz ze zlokalizowanymi tam umocnieniami uczyni Republikę bezbronną
i całkowicie zdaną na łaskę i niełaskę Rzeszy. Francja i Wielka Brytania pozostały
jednak głuche na ich argumenty. Jedynym, na co się zdobyły, było zobowiązanie, że
udzielą nowym granicom Czechosłowacji gwarancji. (Niemcy i Włochy obiecały to uczynić,
kiedy zostanie uregulowana kwestia mniejszości polskiej i węgierskiej). Ponieważ
równocześnie Republika została zmuszona do wypowiedzenia sojuszy z państwami trzecimi,
miało to zapewnić jej coś w rodzaju międzynarodowo uznanej neutralności (DBFB, dok.
1224, Depesza delegacji na konferencję monachijską z 30 IX 1938 r., s. 628–629).

W rzeczywistości
zachodnie zobowiązania pozostały jednak martwą literą. Francja i Wielka Brytania
nie udzieliły gwarancji ani nawet nie wysłały swoich przedstawicieli do międzynarodowej
komisji, która miała się zająć wytyczaniem nowej granicy między Czechosłowacją a
Niemcami. Mimo że zobowiązywał je do tego jeden z aneksów układu monachijskiego,
nie wzięły również udziału w arbitrażu dotyczącym granicy czechosłowacko-węgierskiej.
Zachód, przyłożywszy rękę do rozbioru Czechosłowacji, uznał to, co z niej pozostało,
za wyłączną strefę wpływów Rzeszy. Wszelkie wątpliwości w tej kwestii rozwiewało
odwołanie z Pragi w listopadzie 1938 r. Francuskiej Misji Wojskowej i wyzbycie się
przez Francuzów miesiąc później udziałów w wielkich zakładach zbrojeniowych Škody
w Pilźnie (Procházka 1981, s. 75–83).

Tym bardziej
za swoją strefę wpływów uważała Czechosłowację Rzesza. Od pierwszych dni po Monachium
Niemcy bezceremonialnie ingerowali w wewnętrzne sprawy Republiki. Już na wstępie,
grożąc Pradze niekorzystnym wytyczeniem nowych granic, wymusili ustąpienie z urzędu
prezydenta Edvarda Beneša. Nie zadowolili się przy tym dymisją, którą złożył 5 października,
lecz doprowadzili do jego emigracji. Ochoczo przyłożyli do niej rękę również czechosłowaccy
politycy oraz wojskowi (Majewski 2019, s. 530–538). Uratowało mu to zapewne życie,
bo gdyby niemiecka inwazja zaskoczyła Beneša w ojczyźnie, a nie na Uniwersytecie
Chicagowskim, gdzie gościnnie zaczął wykładać socjologię, w najlepszym razie trafiłby
natychmiast do obozu koncentracyjnego. Inaczej potoczyłyby się wtedy zapewne także
losy Czech. Były prezydent przedstawiał bowiem w gruncie rzeczy największy walor
w skromnym portfelu aktywów, jakimi dysponowali emigranci, dążący po 15 marca 1939
r. do odbudowy czechosłowackiej państwowości w jej przedmonachijskim kształcie.

Tymczasem Niemcy
dobitnie dawali do zrozumienia, że nie będą tolerować jakiejkolwiek niesubordynacji
ze strony słabszego sąsiada. Adolf Hitler i Joachim von Ribbentrop zakomunikowali
to zupełnie otwarcie nowemu szefowi czechosłowackiej dyplomacji Františkowi Chvalkovskiemu
podczas jego wizyt w Niemczech w październiku 1938 i styczniu 1939 r. Łajali go,
że Czesi nie dość gorliwie podporządkowują się niemieckiej kurateli. Zgodnie z planami
powstającymi w tym okresie w berlińskim Urzędzie Spraw Zagranicznych Czechosłowacja
miała zostać przekształcona w państewko satelickie, dysponujące szczątkową armią,
formalnie neutralne, a w praktyce całkowicie uzależnione politycznie, wojskowo i
gospodarczo od Rzeszy. Wyobrażenia dyplomatów nie odpowiadały jednak, jak się wkrótce
okazało, zamiarom Führera (Procházka 1981, s. 72–73, 91–98).

Pretensje, jakimi
Niemcy bombardowali Chvalkovskiego, były przy tym całkowicie wyssane z palca. Zarówno
on sam, jak i inni czechosłowaccy politycy, którzy doszli do władzy po Monachium,
pokornie godzili się na zależność od Rzeszy i zamierzali z nią lojalnie współpracować.
Próbowali nieśmiało bronić interesów własnego kraju, ale nigdy nie ośmielili się
zakwestionować porządku narzuconego przez Niemcy. Nowe władze czechosłowackie były
pogodzone z rolą wasala Rzeszy, ta zaś dysponowała wystarczającym repertuarem środków
nacisku, aby wyegzekwować od nich pożądany stopień uległości. Jeśli więc Hitler
i Ribbentrop zadręczali Chvalkovskiego wyrzutami, że Czechosłowacja nie jest wystarczająco
służalcza, były to działania czysto instrumentalne, przygotowujące grunt pod całkowite
unicestwienie Republiki, które nastąpiło 15 marca 1939 r.

II

Katastrofa monachijska
wywołała w Czechosłowacji polityczne trzęsienie ziemi. Jego pierwszą odsłonę stanowiło
polowanie na winnych porażki, które rozpoczęło się, jak to często bywa, gdy tylko
minął pierwszy szok po dyktacie mocarstw. Chociaż niemal do końca kryzysu sudeckiego
Republiką rządziła wielka koalicja, obejmująca wszystkie prodemokratyczne siły polityczne
od lewicy po prawicę, za rozbiór państwa powszechnie obwiniano, przynajmniej w pierwszym
odruchu, wyłącznie prezydenta Beneša. Było to zapewne nieuchronne: niezależnie od
tego, czy i w jakim stopniu Monachium zostało spowodowane obiektywnymi uwarunkowaniami
międzynarodowymi, przyniosło też klęskę prowadzonej przez niego od dwudziestu lat
polityki zagranicznej.

Dla niektórych
krytyka Beneša i jego polityki oznaczała jednak zaledwie preludium do frontalnego
ataku na całą przedmonachijską Republikę. Wraz z prozachodnią orientacją, którą
uosabiał były prezydent, potępiano mnogość partii, demokrację parlamentarną, liberalizm,
egalitaryzm i humanistyczne ideały. Prym w tej nagonce wiodła czeska prawica – i
to nie tylko skrajna, lecz także ta współrządząca wcześniej krajem. Pierwsze skrzypce
w owej kampanii nienawiści grał przewodniczący partii agrarnej Rudolf Beran, który
już trzeciego dnia po konferencji monachijskiej zapowiedział konieczność gruntownej
przebudowy czechosłowackiej sceny politycznej, tak aby pozostały na niej tylko dwie
duże partie: prawicowa i lewicowa. Miało to rzekomo służyć zjednoczeniu podzielonego
narodu i ratowaniu zagrożonego państwa, w praktyce zaś zapewniało agrariuszom i
ich przywódcy niczym nieograniczoną władzę (Ježek 2016, s. 267–268). Dla lewicowej
opozycji przewidziano w tym układzie rolę listka figowego, maskującego autorytarny
charakter państwa. Trudno było zresztą przypuszczać, by mogła ona stać się czymś
więcej, ponieważ Republika zamierzała unikać jakichkolwiek kontrowersji z Rzeszą.

Zgodnie z planem
przewodniczącego Berana 17 listopada 1938 r. została utworzona Narodowa Partia Jedności
(Strana národní jednoty), a 11 grudnia oficjalnie powstała Narodowa Partia Pracy
(Národní strana práce). Wchłonęły one większość istniejących wcześniej stronnictw
czeskich. Poza nawiasem owego duopolu pozostali jedynie komuniści, którym zakazano
działalności, oraz zazdrośnie broniąca się przed zjednoczeniem radykalna prawica.
(Odrębność zachowała także Słowacka Partia Ludowa, nieprzejawiająca jednak większego
zainteresowania sytuacją na ziemiach czeskich). Proces zjednoczeniowy przybrał charakter
odgórny i w dużej mierze wymuszony, odbywał się bez autentycznych konsultacji ze
strukturami partyjnymi i z wyborcami. Mimo to przeszedł bez większych protestów.
Czeskie społeczeństwo było zbyt zszokowane klęską i zbyt rozczarowane słabością
demokracji, aby płakać po starych partiach politycznych, powszechnie oskarżanych
o egoizm, różnego rodzaju afery i, może przede wszystkim, nieudolność (Gebhart,
Kuklík 2006, s. 50–69).

Potępianie w
czambuł całego dotychczasowego systemu politycznego nosiło jednak wszelkie znamiona
wylewania dziecka z kąpielą. Jakiekolwiek grzechy miałyby na swoim sumieniu czechosłowackie
partie, ich arbitralne glajszachtowanie równało się w praktyce demontażowi demokracji.
Nie wadziło to jednak Rudolfowi Beranowi, który 1 grudnia stanął na czele rządu,
ani urzędującemu od początku października nowemu szefowi czechosłowackiej dyplomacji
Františkowi Chvalkovskiemu, znanemu ze swoich sympatii dla faszyzmu i czołobitnego
respektu wobec Hitlera. Nawet jeśli ich celem nie było zaprowadzenie w kraju otwartej
dyktatury, Republika zaczęła coraz wyraźniej naśladować państwa autorytarne. Sami
zwolennicy nowego porządku nazywali ją zresztą nie bez dumy „autorytatywną demokracją”,
przechodząc do porządku dziennego nad zawierającym się w tym określeniu oczywistym
contradictio in adiecto.

Definitywny
kres czechosłowackiej demokracji położyła ustawa o pełnomocnictwach, przyjęta przez
parlament 15 grudnia 1938 r. Pozwalała ona rządowi i prezydentowi wydawać przez
dwa lata dekrety z mocą ustaw, nawet gdyby w grę wchodziła zmiana konstytucji. Poparła
ją zdecydowana większość posłów i senatorów, co wiele mówiło o nastrojach panujących
wśród czeskich elit politycznych i głębokim kryzysie czechosłowackiego parlamentaryzmu.
W imię narodowej solidarności, której hasłami szermowali zwolennicy przemian ustrojowych,
Republika, nazywana dla odróżnienia od przedmonachijskiej „drugą”, dobrowolnie wyrzekła
się podstawowego elementu demokracji, jaki stanowi rozdział władzy ustawodawczej
i wykonawczej. Niepotrzebnego odtąd parlamentu w ogóle już nie zwoływano (Małkiewicz
2013, s. 279–288).

Ustawa o pełnomocnictwach
była ostatecznym, lecz bynajmniej nie jedynym przypadkiem pogwałcenia zasad demokracji.
Już przed jej przyjęciem doszło w Czechosłowacji do naruszeń konstytucji. Niekonstytucyjny
charakter miały przyjęcie przez rząd dyktatu monachijskiego bez zgody parlamentu
i wszystkie późniejsze zmiany granic państwa. Nie inaczej rzecz się przedstawiała
z pozbawieniem mandatów tych posłów i senatorów, którzy w rezultacie rozbioru stali
się obywatelami innych państw, a także z kluczowymi ustawami nadającymi szeroką
autonomię Słowacji i Rusi Zakarpackiej, uchwalonymi 19 listopada 1938 r. (Na ich
mocy nazwę państwa zmieniono przy okazji na Czecho-Słowacja). I znów: jeżeli nawet
konstytucję łamano nie po to, aby ustanowić dyktaturę, lecz z braku lepszego sposobu
na rozwiązanie piętrzących się problemów, każdy taki krok podkopywał w Republice
rządy prawa (Małkiewicz 2013, s. 275–287).

Było w tych
okolicznościach gorzkim paradoksem, że w człowieku, którego 30 listopada parlament
wybrał na głowę państwa, chciano powszechnie widzieć gwaranta praworządności. Renomowany
prawnik Emil Hácha, powszechnie szanowany prezes Najwyższego Sądu Administracyjnego,
nadawał się do tej roli na pozór lepiej niż ktokolwiek inny. Brakowało mu wprawdzie
jakiegokolwiek doświadczenia politycznego, ale to akurat w oczach wielu jego rodaków
uchodziło za zaletę – w przeciwieństwie do zawodowych polityków miał zupełnie czyste
konto. W rzeczywistości nowy prezydent, niewyrobiony politycznie i pozbawiony własnego
zaplecza, pozostawał marionetką w rękach głównego architekta II Republiki, Rudolfa
Berana, z czego najpewniej nawet nie zdawał sobie sprawy. Swoją funkcję postrzegał
jako ofiarę na rzecz narodu, nie bez racji przewidując, że przyniesie mu ona osobiście
wyłącznie kłopoty. Sprawiał wrażenie pogodzonego z tym, co spotkało Czechosłowację
w Monachium, a być może wręcz uważał katastrofę demokratycznej republiki za konieczność
dziejową. Jak wielu starszych ludzi, na współczesny sobie świat patrzył oczami przeszłości,
która w jego wypadku miała czarno-żółte barwy monarchii habsburskiej. Rzesza nie
mogła wymarzyć sobie lepszego czechosłowackiego prezydenta niż słaby, niedoświadczony
i przekonany o nieuchronności niemieckiej dominacji Hácha (Drtina 1991, s. 303–305).

Na usprawiedliwienie
pomonachijskiej Republiki można oczywiście powiedzieć, że jej przywódcy nie odznaczali
się szczególną krwiożerczością. Zdemontowali wprawdzie demokrację, lecz z autorytarnych
instrumentów władzy korzystali w ograniczonym zakresie. Tolerowali, a zapewne nawet
inspirowali, nikczemną nagonkę na swoich przeciwników politycznych, ale nie dopuścili
do ich prześladowań. (Nawet komunistom pozwolili zlikwidować działalność i bezpiecznie
opuścić kraj). Wieszali psy na lewicy i demokracji parlamentarnej, po cichu pozostawali
jednak w stałym i, o dziwo, zupełnie przyjaznym kontakcie z działaczami opozycji.
W tej poniekąd schizofrenicznej postawie wyrażała się z pewnością konsensualna kultura
polityczna czeskich elit. Werbalna agresja wobec demokracji stanowiła z kolei rozpaczliwą
próbę przypodobania się hitlerowskim Niemcom w złudnej nadziei, że się tym zadowolą
i nie zażądają innych dowodów lojalności. „Był to rząd nieszczęśników, rząd pogromu
i hańby, ale nie zaprzedańców”, rozgrzeszał z najgorszego władze II Republiki pisarz
Václav Černý (Černý 1992, s. 67).

Zapewne miał
rację, „jesienna rewolucja” doprowadziła jednak przy okazji do erupcji niebezpiecznych
zjawisk, wcześniej zupełnie nieobecnych bądź marginalnych w czechosłowackim życiu
politycznym. Bodaj najbardziej wśród nich rzucała się w oczy bezprecedensowa aktywizacja
skrajnej prawicy. Ugrupowania faszystowskie działały wprawdzie w Republice od połowy
lat dwudziestych, ale cieszyły się dotąd znikomym poparciem i były solidarnie bojkotowane
przez główne siły polityczne. Po Monachium, uznawszy, że nadszedł ich czas, faszyści
rozpoczęli wielką ofensywę, której dalekosiężny cel stanowiło przejęcie pełni władzy
w państwie.

III

Największym,
najstarszym i najlepiej rozpoznawalnym wśród ugrupowań skrajnej prawicy była Narodowa
Gmina Faszystowska (Národní obec fašistická, NOF), skupiona wokół generała Radoli
Gajdy, bohatera czechosłowackich legionów z lat I wojny światowej i wojny domowej
w Rosji, który w 1926 r. został zdymisjonowany ze stanowiska szefa sztabu i wyrzucony
z armii pod zarzutem przygotowywania prawicowego puczu. Oskarżenia te nie znalazły
potwierdzenia w procesie sądowym, co nie zmieniało faktu, że ambitny generał natychmiast
stanął na czele skrajnie populistycznej partii o jawnie antysystemowym charakterze.
W połowie lat trzydziestych NOF liczyła około 40 tys. członków. Cztery razy więcej
obywateli głosowało na nią w ostatnich wyborach parlamentarnych w Czechosłowacji
w 1935 r. Zwolennicy Gajdy, podobnie zresztą jak inne odłamy czechosłowackiej skrajnej
prawicy, zawzięcie zwalczali demokrację parlamentarną, żądając wprowadzenia w kraju
rządów silnej ręki (oczywiście własnej). Piętnowali też kapitalizm, domagając się
różnych przywilejów socjalnych dla robotników, rzemieślników i zdeklasowanych inteligentów,
spośród których rekrutowała się większość ich zwolenników. Będąc zdeklarowanymi
nacjonalistami, czescy faszyści nienawidzili mniejszości narodowych, w tym zwłaszcza
Niemców i Żydów (Pejčoch 2011, s. 41–109).

Po Monachium
zauważalnie uaktywniła się również inna ze skrajnie prawicowych organizacji, nosząca
nazwę Flaga (Vlajka). W przeciwieństwie do NOF nie została ona zarejestrowana jako
partia polityczna, lecz od 1930 r. stanowiła rodzaj klubu, skupiającego głównie
faszyzujących studentów i różnego autoramentu życiowych wykolejeńców, przesiadujących
w kilku praskich piwiarniach. (Gospody i kawiarnie były w ogóle matecznikiem większości
odłamów czeskiej radykalnej prawicy, a w niejednym przypadku także wyłącznym forum
ich działalności). Flaga, która z czasem przekształciła się w ruch polityczny, nawet
na tle innych ugrupowań faszystowskich wyróżniała się wyjątkowo zajadłym antysemityzmem
oraz równie gwałtowną nienawiścią do masonerii. Ściślej rzecz biorąc, do żydomasonerii,
bo Żydzi i wolnomularze byli w jej optyce dwiema głowami tego samego potwora (Pejčoch
2011, s. 126–137).

W czasie kryzysu monachijskiego i później
w okresie II Republiki Flaga wyraźnie zdystansowała pod względem radykalizmu Narodową
Gminę Faszystowską. O ile Gajda w krytycznych dniach 1938 r., gdy Czechosłowacji
groziła wojna z hitlerowską Rzeszą, zadeklarował pełną lojalność wobec prezydenta
Beneša, a następnie posłusznie przystąpił wraz ze swoim stronnictwem do Partii Jedności
Narodowej, o tyle Flaga zajęła skrajnie antypaństwowe pozycje (AKPR,
mf. 47, t. 1858/38, Notatka z 31 VIII 1938 r.). Jej najbardziej zdeterminowani działacze niedługo po
Monachium zaczęli organizować się w tajne struktury paramilitarne, a wkrótce potem
rozpoczęli działalność terrorystyczną. Parła do tego grupa młodych radykałów na
czele z Josefem Rozsévačem, wiecznym studentem medycyny, występującym wśród swoich
zwolenników pod pseudonimem Jan Rys, który szybko wyrósł na rzeczywistego wodza
ruchu (Pejčoch 2011, s. 138–141).

W nocy z 25
na 26 lutego 1939 r. działacze Flagi dokonali zamachów bombowych na lokal dawnej
komunistycznej kooperatywy Včela oraz sklep firmy Singer w Pradze. Szczęśliwie w
obu miejscach skończyło się na rozbitych szybach i uszkodzonych wnętrzach. Dwaj
inni zamachowcy wysadzili się przypadkowo sami w powietrze, próbując 7 marca podłożyć
ładunek wybuchowy na cmentarzu żydowskim w Pilźnie. (Wypiwszy dla kurażu o kilka
piw za dużo, ustawili błędnie godzinę na zmajstrowanym z budzika zapalniku czasowym).
W odpowiedzi na akty terroru władze czechosłowackie aresztowały Rysa-Rozsévača i
kilku innych aktywistów ruchu. Zwolniono ich jednak po paru dniach z więzienia z
braku dowodów na współudział w organizacji zamachów (NA, PZÚ, kart.
915, t. 43, Pismo prezydenta Urzędu Krajowego z 2 III 1939 r., k. 9–39; tamże, kart.
1404, t. 2, Telefonogramy Dyrekcji Policji w Pilźnie z 7 III 1939 r. oraz jej raport
z 13 III 1939 r., k. 34–49).

Chociaż w znalezionych
u Rysa-Rozsévača dokumentach nie brakowało składu rządu, który faszyści zamierzali
utworzyć po planowanym przez siebie zamachu stanu, nawet w warunkach panującego
po Monachium zamętu ideowego i politycznego byli oni w rzeczywistości zbyt słabi,
aby sięgnąć po władzę w państwie. Skutecznie narzucali natomiast własną narrację
głównemu nurtowi czeskiej prawicy, niebezpiecznie wpływając tym samym na ogólny
kierunek „jesiennej rewolucji”. Faszystowskie hasła obficie przenikały na łamy prasy
głównego nurtu (pierwsze skrzypce grał na tym polu tygodnik agrarny „Brázda”), a
także do programów wyrastających niczym grzyby po deszczu prawicowych inicjatyw,
takich jak Akcja Odrodzenia Narodowego (Akce národní obrody, ANO), skupiająca nacjonalistyczną
profesurę, studentów, a także przemysłowców i wielkich właścicieli ziemskich. Ku
faszyzmowi skłaniały się również niektóre kręgi czeskich katolików (o słowackich
nawet nie wspominając), snujących marzenia o przebudowie Republiki w autorytarne,
zhierarchizowane państwo stanowe, podobne do Austrii za czasów kanclerza Engelberta
Dolfussa (Rataj 1997, s. 67–76).

Flirt czeskiej
prawicy z faszyzmem dał o sobie znać także w wypadku Młodej Jedności Narodowej (Mladá
národní jednota), młodzieżowej przybudówki partii rządzącej. Na jej czele mimo zdecydowanie
nie pierwszej już młodości (w grudniu 1938 r. stuknęło mu 51 lat) stanął osobiście
przewodniczący Rudolf Beran. W ciągu czterech miesięcy istnienia do organizacji
tej wstąpiło 350 tys. osób, co czyniło z niej potężną siłę polityczną; dużo potężniejszą
niż połączone siły NOF, Flagi i innych ugrupowań faszystowskich.

O sympatiach
panujących w Młodej Jedności Narodowej dobitnie mówiły jej estetyka i rytuały: pozdrawianie
się jej członków gromkim „Vlasti zdar!” (w wolnym tłumaczeniu: Czołem ojczyźnie!),
wzorowanym na hitlerowskim „Sieg heil!”, uniformy składające się z ciemnoszarych
bluz, granatowych spodni, czapki i obowiązkowych oficerek, a także godło w postaci
wiązki tzw. rózeg Świętopełka, zaczerpnięte wprawdzie ze starosłowiańskich legend,
lecz do złudzenia przypominające liktorskie fasces.

Ów ostatni symbol,
będący jednym ze znaków rozpoznawczych ruchów faszystowskich na całym świecie (w
Czechosłowacji posługiwały się nim zarówno NOF Gajdy, jak i Flaga), wyrażał ducha
antyindywidualizmu i subordynacji, którego krzewić miała Młoda Jedność Narodowa
zarówno we własnych szeregach, jak i w społeczeństwie. O tym, że nie chodziło wyłącznie
o dawanie dobrego przykładu, świadczyły plany wykorzystania członków organizacji
w charakterze paramilitarnych sił porządkowych zwalczających wrogów narodu, pomagających
policji na przykład oczyszczać kraj z niepożądanych uchodźców politycznych albo
„niearyjczyków”. Młoda Jedność Narodowa była bowiem przy tym programowo antysemicka.
Obowiązywał w niej tzw. paragraf aryjski, zakazujący przyjmowania w szeregi osób
pochodzenia żydowskiego; kto jest zaś Żydem, definiowano w kategoriach ściśle rasowych,
tak samo jak w hitlerowskiej Rzeszy (Rataj 1997, s. 89–91, 103).

Antysemityzm
panujący w Młodej Jedności Narodowej stanowił odbicie szerszych tendencji, które
dały o sobie znać po Monachium w czechosłowackim życiu publicznym. Chociaż wydawało
się, że w ciągu 20 lat niepodległości liberalnym elitom udało się wyplenić to niechlubne
zjawisko, jesienią 1938 r. odżyło ono z nowym wigorem i to nie tylko na Słowacji
i Rusi Zakarpackiej, gdzie znajdowały się największe skupiska Żydów, a tamtejsze
w dużej części zacofane, chłopskie społeczeństwa przesiąkały od wieków antyjudaistycznymi
uprzedzeniami, lecz także na dobrze rozwiniętych i, wydawałoby się, postępowych
ziemiach czeskich.

Osób pochodzenia
żydowskiego nie chciano przyjmować do Partii Jedności Narodowej (chociaż w jej przypadku
spierano się, kogo właściwie należy uważać za Żyda); korporacje zawodowe adwokatów,
lekarzy, prawników, notariuszy i inżynierów już wkrótce po Monachium zaczęły domagać
się wprowadzenia numerus clausus oraz
zakazu świadczenia przez Żydów usług nieżydowskim klientom. Wkrótce potem powołano
międzyresortowe komisje, które miały przygotować stosowne akty prawne, wzorowane
na obowiązujących w Rzeszy ustawach norymberskich, a 27 stycznia 1939 r. rząd wydał
rozporządzenie nakazujące zwolnienie z pracy wszystkich urzędników pochodzenia żydowskiego
zatrudnionych w instytucjach i urzędach państwowych. Tego samego dnia, na mocy innego
rozporządzenia, nakazano wydalenie z kraju osób nieposiadających czechosłowackiego
obywatelstwa oraz wprowadzono możliwość odebrania go tym, którzy mieszkali na obszarach
przejętych po Monachium przez Rzeszę, Polskę i Węgry; poufna dyrektywa precyzowała,
żeby stosować ten środek przede wszystkim wobec Żydów (NA, PZÚ, kart.
1405, t. 6, Rezolucja związku prawników czechosłowackich Všehrd z 8 III 1939 r.,
k. 21; Małkiewicz 2013, s. 452–455; Rothkirchnerová 1991, s. 25–27).

Dochodziły do
tego codzienne, oddolne szykany: wysyp antysemickich ulotek, oklejanie żydowskich
sklepów i zakładów usługowych denuncjacjami „Uwaga Żyd!” czy ostentacyjne fotografowanie
ich klientów. Nawet jeśli czynów takich dopuszczali się wyłącznie faszystowscy fanatycy,
antysemityzm niespodziewanie rozplenił się również wśród zwykłych Czechów. „Jest
nie do pomyślenia, żeby żydom zostało zaoferowane schronienie za ich dotychczasową
antypaństwową i germanizacyjną działalność. Tym mniej dopuszczalne jest, aby umożliwiono
tym pasożytom wysysać różnymi geszeftami nie tylko krew ludu, ale i Republiki”
– apelowała tydzień po Monachium jedna z grup Sokoła. Jawnie antysemickie stanowisko
zajęły także ogólnokrajowe władze tej zasłużonej, propaństwowej i demokratycznej
organizacji gimnastycznej (NA, PZÚ, kart. 1371, t. 7, Rezolucja okręgowej organizacji
Sokola w Lounach z 7 X 1938 r., k. 103; tamże, Raport policji z 3 XI 1938 r., k.
115; Rataj 1997, s. 107).

Trudno zapewne
mówić o masowych prześladowaniach, ale motywowana rasowo dyskryminacja stała się
faktem. Owa recydywa antysemityzmu wydawała się tym bardziej zaskakująca, że Żydzi
czescy i morawscy – w przeciwieństwie do słowackich czy polskich – należeli do najlepiej
zasymilowanych w całej Europie Środkowej i w ogromnej większości nie wyróżniali
się spośród reszty obywateli. W Czechach niemal co drugi z tamtejszych 76 tys. Żydów
mówił po czesku i uważał się za Czecha; większość nie uczestniczyła w jakichkolwiek
praktykach religijnych. Społeczności żydowskie na Morawach były na ogół bardziej
konserwatywne, ale i tam praktycznie nie występowali rzucający się z daleka w oczy
ortodoksi albo chasydzi). Żydzi stanowili zresztą w sumie zaledwie około 1% mieszkańców
ziem czeskich (117,5 tys. osób w 1930 r.). W Pradze na początku lat dwudziestych
żyło 30 tys. osób wyznania mojżeszowego, podczas gdy w Wiedniu mieszkało ich 200
tys., a w Warszawie 350 tys. (Čapková 2005, s. 19–25, 50–53; Kennan 1968, s. 42–43).

Nie da się wskazać
jednego powodu, dla którego po Monachium, mimo braku racjonalnych przyczyn, odrodził
się czeski antysemityzm; w grę wchodziło raczej kilka różnych czynników, mających
źródło w sytuacji wewnętrznej kraju lub w tym, co działo się poza jego granicami.

Najistotniejszą
przyczyną zewnętrzną było oczywiście infekcyjne oddziaływanie antysemityzmu, rozprzestrzeniającego
się w innych państwach, w tym zwłaszcza w hitlerowskich Niemczech. Demokratyczne
struktury Republiki długo tamowały jego napór, ale kiedy runęły po Monachium, Czechosłowację
ogarnęła powódź resentymentu wobec Żydów. Największe spustoszenie uczyniła ona na
Słowacji, gdzie antysemickie postawy znalazły najżyźniejsze podglebie (jesienią
1938 r. doszło tam nawet do kilku pogromów), nie ominęła jednak również ziem czeskich.
Mieli w tym udział zarówno Niemcy, domagający się od władz II Republiki całkowitego
wyrugowania Żydów z życia publicznego, jak i czeska skrajna prawica, która nagle
zwietrzyła korzystną dla siebie koniunkturę (Małkiewicz 2013, s. 446–452). Rozkwit
antysemityzmu stanowił nota bene jeszcze
jeden przykład skutecznego narzucania przez nią agendy toczących się po Monachium
dyskusji.

Istnienie ugrupowań
gotowych w każdej chwili rozpocząć zajadłą nagonkę na Żydów nie było oczywiście
w ówczesnej Europie niczym wyjątkowym, ani tym bardziej nie oznaczało, że ich poglądy
podzielała większość czeskiego społeczeństwa. Nieprzypadkowa wydaje się jednak łatwość,
z jaką radykałom udało się wskrzesić demona antysemityzmu. Być może zresztą wcale
nie był on martwy, lecz tylko przyczaił się gdzieś w zakamarkach świadomości
zbiorowej, cierpliwie przeczekał panowanie liberalnych elit i dziarsko wychynął
na powierzchnię, gdy tylko nadarzyła się okazja? Wszak jeszcze w pierwszych latach
niepodległości na ziemiach czeskich zdarzały się pogromy, a Żydów piętnowano za
sprzyjanie Niemcom (Čapková 2005, s. 111–115).

Możliwe więc,
że w przedmonachijskiej Republice nie tyle wypleniono antysemityzm, ile wyproszono
go z salonów politycznych, szerzył się zaś w zaciszu domostw, w gospodach albo kruchtach.
Do jesieni 1938 r. poprawność polityczna nie pozwalała wprawdzie źle mówić o Żydach
publicznie, ale zwykli ludzie nadal zapewne myśleli o nich swoje.

Antysemityzm
kanalizował też bezsprzecznie negatywne emocje, które nie mogły znaleźć innego ujścia.
Był on, jak trafnie ujął to polski badacz II Republiki, „jedyną dostępną formą rozładowania
narodowej frustracji” (Małkiewicz 2013, s. 452). Od przeszło stu lat czeski nacjonalizm
widział swego śmiertelnego wroga w Niemcach; kryzys, do którego doszło w 1938 r.,
rozgrzał antyniemieckie nastroje do białości. Tymczasem w pomonachijskiej Czechosłowacji,
usiłującej ułożyć sobie na nowo stosunki z potężnym sąsiadem, o Niemcach wolno było
mówić wyłącznie dobrze albo wcale. Z pewnością nadal ich nienawidzono, ale dawanie
temu publicznie wyrazu stało się niebezpieczne i spotykało się ze zdecydowanym odporem
ze strony władz państwowych. Nikt nikomu nie bronił natomiast opluwać Żydów; antysemityzm
niczym piorunochron kierunkował w bezpieczną stronę gwałtowne wyładowania czeskiego
nacjonalizmu.

Na skrajnej
prawicy oszalały antysemityzm służył jednak nie tylko rozładowaniu frustracji, ale
przede wszystkim miał odsunąć w niepamięć furię, z jaką dotychczas występowała ona
przeciwko wszystkiemu, co niemieckie. Po Monachium czescy faszyści, zwłaszcza ci
spod znaku Flagi, przechodzili bowiem przyspieszoną ewolucję światopoglądową: hitlerowscy
Niemcy przestali uchodzić w ich oczach za śmiertelnych wrogów, stali się za to ideowymi
sojusznikami i pożądanymi protektorami. Zwracając się ze wzmożoną wrogością przeciwko
Żydom, najbardziej radykalny nurt czeskiego nacjonalizmu chciał odkupić pierworodny
grzech swojej antyniemieckości i zaprezentować się nazistom jako wiarygodny
partner, chętny do bezwarunkowej współpracy. Przypochlebianie się Niemcom, a także
niezdrowa fascynacja ich potęgą występowały zresztą w znacznie szerszych kręgach
czeskiej prawicy, najwyżej postawionych osób nie wyjmując. Absolutnej lojalności
wobec potężnego sąsiada domagali się chociażby Hácha i Beran, wspierani przez zmasowaną
propagandę Partii Jedności Narodowej (Rataj 1997, s. 176–181).

Rozkwit antysemityzmu
w okresie II Republiki ściśle współgrał z innym ówczesnym zjawiskiem, jakim była
zajadła nagonka prawicy na liberalne elity, utożsamiane przede wszystkim z obydwoma
przedmonachijskimi prezydentami, Tomášem G. Masarykiem i Edvardem Benešem. W ich
otoczeniu znajdowało się wprawdzie stosunkowo niewiele osób pochodzenia żydowskiego,
chodziło jednak, jak zwykle takich przypadkach, nie o fakty, lecz o wulgarny stereotyp.
Wystarczyło, że na początku XX w., jeszcze za czasów Austro-Węgier, Masaryk aktywnie
angażował się w zwalczanie przesądów antysemickich, a Beneš należał do jednej z
lóż wolnomularskich, aby ich samych, a także sympatyzujących z nimi intelektualistów
piętnować w zmienionej sytuacji jako kosmopolitów wrogich narodowej kulturze i tradycji,
wysługujących się za to Żydom czy żydomasonerii, jak z lubością twierdzili czescy faszyści (Rataj 1997, s. 51, 58–64).

Także ta kampania
uderzała rykoszetem w osoby pochodzenia żydowskiego, które stawały się w jej efekcie
uosobieniem wszystkich grzechów przypisywanych przez prawicę intelektualnym elitom
przedmonachijskiej Republiki: liberalizmu, demokratyzmu, humanizmu, egalitaryzmu,
europejskości, tolerancji, sprzeciwu wobec nacjonalizmów, totalitaryzmów oraz fundamentalistycznego
katolicyzmu, sojuszu z Zachodem i Bóg jeden wie czego jeszcze. Zanim na ziemie czeskie
15 marca 1939 r. wkroczyli Niemcy, tamtejsi Żydzi już zostali obsadzeni przez rodzimych
nacjonalistów w roli kozła ofiarnego, mającego zdjąć z reszty społeczeństwa odium
winy za całe domniemane zło niepodległej czechosłowackiej państwowości.

Wiele wskazuje
na to, że gdyby nie niemiecka inwazja w marcu 1939 r., Czechosłowacja przekształciłaby
się w regularne państwo faszystowskie z całym haniebnym dobrodziejstwem inwentarza.
„Atmosfera życia narodowego błyskawicznie zgęstniała, przemieniając się w chmurę
trujących oparów, którymi wkrótce nie dało się w ogóle oddychać” – scharakteryzował
pomonachijskie intermezzo jeden z ówczesnych pisarzy, dodając: – „Straszliwe rozwiązanie
15 marca przyniosło bez mała ulgę i wyswobodzenie (w końcu znów wszystko było jasne
[…])” (Černý 1992, s.
72). W polityce i życiu społecznym, podobnie jak w przyrodzie, żadne zjawisko nie
pozostaje jednak bez następstw. Gorzkie owoce „jesiennej rewolucji” przesiąknięte
jej autorytaryzmem, antyindywidualizmem, antysemityzmem i fanatyzmem skrajnej prawicy
przyjdzie Czechom zbierać pod niemiecką okupacją jeszcze długo po upadku II Republiki.


Bibliografia

Archiv Kanceláře presidenta republiky (AKPR).

Národní archiv (NA), Presidium Zemského Úřadu (PZÚ).

Documents on British Foreign Policy 1919–1939 (DBFP), seria 3, t. 2: 1938, red. E.L. Woodward, R. Butler, London
1949.

Čapková K. (2005), Češi, Němci, Židé?
Národní identita Židů v Čechách 1918–1938
, Praha–Litomyšl.

Černý V. (1992), Křik koruny české. Paměti
II (1939–1945)
, Brno.

Drtina P. (1991), Československo
můj osud.
Kniha života českého demokrata 20. století, t. 1, ks. 1: es Mnichov do emigrace, Praha.

Gebhart J., Kuklík J. (2006), Velké dějiny
zemí Koruny české
, t. 15a: 1938–1945,
Praha–Litomyšl.

Ježek F. (2016), Mnichovská krize. Memoárové
poznámky na okraj tragických dnů utrpení a hanby
, Praha.

Kennan F.G. (1968), From Prague
after Munich.
Diplomatic Papers, 1938–1940, Princeton.

Małkiewicz A. (2013), Samobójstwo demokracji.
Czechosłowacja w okresie II Republiki 1938–1939
, Wrocław–Zielona Góra.

Pejčoch I. (2011), Fašismus v českých
zemích. Fašistické a nacionálněsocialistické strany a hnutí v Čechách a na Moravě
1922–1945,
Praha.

Procházka T. (1981), The Second Republic:
The Disintegration of Post-Munich Czechoslovakia (October 1938 – March 1939)
,
New York.

Rataj J. (1997), O autoritativní národní stát. Ideologická proměny české politiky v Druhé
republice 1938
–1939, Praha.

Rothkirchnerová L. (1991), Osud Židů v Čechách a na Moravě v letech 1938–1945, w: Osud Židů v Protektorátu 1939–1945, Praha.

Korekta językowa: Beata Bińko




Warsztat naukowy historyka w kontekście prób reinterpretacji postaci Romualda Rajsa „Burego”

Romuald Rajs „Bury” (Źródło: Wikipedia)

 MARIUSZ MAZUR

Warsztat naukowy historyka w kontekście prób    reinterpretacji postaci Romualda Rajsa „Burego”

Stałe rozważanie i pisanie historii na nowo jest fundamentalną powinnością historyków jako naukowców. Reinterpretacje mogą wynikać z dotarcia do nieznanych czy niewykorzystanych wcześniej źródeł, odwołania się do odmiennego paradygmatu, innych punktów widzenia wynikających z różnorodności doświadczeń, lektur, wyobraźni, wyborów etycznych, konduity estetycznej, nawet przyswojonego zasobu językowego. W szerszym zakresie za zmiany odpowiadają przemiany kulturowe towarzyszące kolejnej epoce, kiedy na dawne kwestie patrzy się w inny sposób, związany z całym wachlarzem odmienności (por. Kołakowski 1990, s. 324–334). Można odczuwać psychologiczną potrzebę reinterpretacji wiedzy, kiedy to właśnie jednostkowe cechy psychologiczne, determinowane daleko idącym nonkonformizmem, implikują konieczność poszukiwania zmiany status quo. Zdarza się, i to już nie jest zgodne z prawidłami warsztatu historyka, że cele wynikają z powodów pozanaukowych – politycznych czy merkantylnych.

W lutym 2016 r. na łamach „Naszego Dziennika” (W obronie… 2016) został ogłoszony list podpisany przez potomków Romualda Rajsa ps. „Bury” oraz związanych z ruchem nacjonalistycznym polityków, historyków, artystów i działaczy polityczno-społecznych. Jego autorzy nawoływali w nim do zmiany postrzegania tej postaci i nowej wykładni pacyfikacji białoruskich miejscowości w styczniu–lutym 1946 r. Od tego czasu zaczęły się ukazywać teksty mające udowodnić jednowymiarowość „Burego” i zaprzeczyć dotychczasowym badaniom na jego temat. Dalszy ciąg wypadków oraz nazwiska osób podpisanych pod listem, które później pojawiają się jako autorzy publikacji, czy identyczne tezy podstawowe z listu i późniejszych tekstów prowadzą do wniosku, że list miał zapoczątkować proces reinterpretacji osoby Rajsa „Burego” oraz jego postaw i zachowań głównie z czasu drugiej konspiracji. Należy zatem przyjrzeć się ich profesjonalizmowi i adekwatności do obowiązującego warsztatu naukowego zawodowego historyka. Dzięki temu dowiemy się, czy historycy ci mają rację oraz czy powinniśmy zmienić nasze zapatrywania i wiedzę na ten temat.

Podstawę analityczną niniejszego tekstu stanowi zbiór publikacji powstałych w ciągu kilku ostatnich lat. Należą do nich chronologicznie następujące prace: 1) Kazimierz Krajewski, Grzegorz Wąsowski, Bohater tragiczny, cz. I–IV (Krajewski, Wąsowski 2016a, b, c, d; to samo „Glaukopis” 2016, t. 33 i Internet); 2) ciż, Między sloganami a dramatem prawdy. Dyskusji o wojnie partyzanckiej ciąg dalszy (Krajewski, Wąsowski 2017; to samo Internet); 3) Michał Ostapiuk, Komendant „Bury”. Biografia kpt. Romualda Adama Rajsa „Burego” 1913–1949 (Ostapiuk 2019); 4) K. Krajewski,, G. Wąsowski, Kpt. Romuald Rajs „Bury” na kartach książki „Skazy na pancerzach” czyli prawda według Piotra Zychowicza (Krajewski, Wąsowski 2019, to samo Internet).

Ważne kwestie naukowe badacze omawiają w czasopismach naukowych celem skonfrontowania własnych poglądów ze środowiskiem obeznanym z problematyką. Tym razem wymienione wyżej artykuły najpierw ukazywały się w gazetach, a dopiero po pewnym czasie w „Glaukopisie” i w Internecie. Coś, co w odniesieniu do publicystyki skierowanej do czytelników „Naszego Dziennika” można przyjąć jako normę, nie jest dopuszczalne, gdy publikacja staje się tekstem naukowym (i odwrotnie), w dodatku roszczącym sobie prawo do fundamentalnej zmiany dotychczasowego sposobu myślenia w ważnej przecież kwestii budzącej kontrowersje poznawcze. Wydaje się, że ich Autorzy po pewnym czasie zrozumieli, iż teksty z „Naszego Dziennika” i „Gazety Polskiej” nie powinny pretendować do miana dzieł naukowych diametralnie przebudowujących spojrzenie na fragment dziejów. Wtedy, dodając przypisy, umieścili je jako naukowe w „Glaukopisie”. Na szczęście dla nich polityka tego czasopisma różni się od czasopism naukowych, które nie zamieszczają przedruków, a już na pewno przedruków z gazet czy Internetu. To wszystko jednak sugeruje, że nie aspekty naukowe leżały u podstaw analizowanych publikacji. Tym bardziej dziwi, że na podstawie popularnonaukowych tekstów gazetowych próbowano wymusić zmianę stanowiska IPN, powołując się na naukę, prawdę i ich dobro.

Niniejsze rozważania nie są analizą wydarzeń z historii konspiracji, postaci Romualda Rajsa czy krytyką źródeł do tego tematu. Dotyczą wyłącznie warsztatu naukowego użytego w wymienionych publikacjach. Uznałem, że w naszym środowisku niekompetencja coraz częściej zastępuje miejsce profesjonalizmu, seminaria na studiach w wielu wypadkach przestały pełnić funkcję forum nauczania nie tylko metodologii, ale nawet prostej metodyki prowadzenia badań, szerzy się paradygmat „siadłem i napisałem, co mi przyszło do głowy”. Część historiografii powoli wraca do etapu przednaukowego, a nauka staje się dla niej tylko instrumentem prowadzenia interesów niemających z nią wiele wspólnego (głównie politycznych i światopoglądowych). Stoję na stanowisku, że nawet jeśli obecnie nie udaje się powstrzymać procesu deprecjacji wiedzy, należy przynajmniej podejmować próby jak najdłuższego jego hamowania (por. Mazur 2016, s. 125–150). Zdaję sobie sprawę z występowania w moim omówieniu licznych powtórzeń, ale wynikają one z chęci w miarę szczegółowego przeanalizowania tekstów, w których Autorzy czasami czterokrotnie pisali o tym samym oraz permanentnie powielali te same nieprawidłowości warsztatowe. Ogólnikowe omówienie błędów na jednym czy dwóch przykładach, wsparte eufemistycznym liczebnikiem „wielokrotnie”, nie pokazałoby gargantuicznej skali zjawiska. Narrację prowadzę, posługując się dwiema metodami: problemową (rozbudowane wstęp i zakończenie wychodzące poza cząstki określone tymi śródtytułami) oraz w dużej części chronologiczną (by prześledzić całość analizowanych tekstów pisanych właśnie tą metodą). Uznałem, że w wypadku tych publikacji będzie to najlepsze rozwiązanie.

Zacznijmy od kwestii najbardziej ogólnych. We wszystkich wymienionych publikacjach źródła są podstawą badawczą, czyli wydawałoby się najważniejszym materiałem, na podstawie którego powinno się wyciągać wnioski. Są one tym bardziej istotne, że żaden z Autorów nie odwołuje się choćby do pojedynczego opracowania pochodzącego spoza klasycznej historii zdarzeniowej. Tymczasem żaden z nich nawet jednym zdaniem nie napomknął, jak rozumie źródła, w jaki sposób do nich podchodzi, dlaczego jedne uznaje za wiarygodne, a innym odmawia tego statusu (choć tę ostatnią kwestię szybko możemy odkryć i zrozumieć, czytając prace), co to jest krytyka źródła i czy jest ona istotna. Wszyscy traktują tę problematykę zgodnie z najpopularniejszą metodą podejścia do źródła – „jaki jest koń, każdy widzi”. Niczym Janko Muzykant siadają i grają. W ich przypadku ta dezynwoltura niesie ze sobą bardzo poważne konsekwencje w sferze jakości badań. Zdroworozsądkowe rozumienie źródła i przeszłości pozwala bowiem jedynie na doszukanie się interpretacji zgodnych z poglądami i wcześniejszymi założeniami. Wyklucza zastosowanie rozumowania naukowego i wyciąganie wniosków wychodzących poza płytkie łączenie podstawowych faktów w ciągi chronologiczne. Wszak, zgodnie z tą konwencją, jeśli nie spadamy z Ziemi, to musi być ona płaska.

Cel

Kwestia druga to cel powstania publikacji. Wszyscy Autorzy ujawniają go już na samym początku swych tekstów. Krajewski i Wąsowski piszą w tej materii: „Nie pozwólmy […], by propaganda kierunków ideologicznych niechętnych etosowi walki zbrojnej z komunistami skutecznie tworzyła lub podtrzymywała antymity dotyczące podziemia, falsyfikując historię poprzez upowszechnianie tezy, że w okresie powojnia starły się ze sobą dwie równoprawne wizje Polski” (Krajewski, Wąsowski 2016a). Widać tu jednoznacznie, że celem publikacji nie jest rzetelne ustalenie faktografii, lecz walka z „antymitami dotyczącymi podziemia” i ludźmi przekonującymi, że strona komunistyczna była równoprawna z niepodległościową. Niezrozumiałe jest, dlaczego stronie tej przypisuje się tworzenie „antymitów”. Konsekwencją takiego podejścia jest uznanie strony optującej za wyższością suwerenności za twórcę „mitów”. Taką tezę uważam za nieprawdziwą. W przeciwieństwie do Krajewskiego i Wąsowskiego nie utożsamiam pozytywnego stosunku do podziemia z tworzeniem „mitów” i jego mityzacją. Znacznie poważniejsza jest konsekwencja wykreowania dwóch stron konfliktu: tych, którzy mówią o drugiej konspiracji jednoznacznie pozytywnie, i tych, którzy, krytykując Rajsa, stają po stronie Stalina i komunistów. Niestety, ani w wersji z „Naszego Dziennika”, ani w wersji z „Glaukopisu” nie dowiemy się, jacy historycy obecnie piszą o Polsce stalinowskiej jako wizji równoprawnej z Polską niepodległą. Być może – ale przez zaniechanie Krajewskiego i Wąsowskiego to jedynie domysł – chodzi tu o pojedyncze wypowiedzi polityków SLD, bo przecież z pewnością nie o niedorzeczne i ignoranckie anonimowe wpisy z forów internetowych, z którymi dyskutowanie w gazetach i czasopismach nie ma sensu (zresztą nawet tam niełatwo odnaleźć obronę stalinizmu). Trudno też dostrzec jakikolwiek realny podmiot, który obecnie zrównywałby stalinizm z suwerenną Polską, co wymagałoby reakcji. Krajewski i Wąsowski idą jednak dalej, ich słowa o „atakach” na Rajsa można odebrać, i z pewnością tak są przez niektórych rozumiane, jako próbę negowania możliwości krytycznego stosunku do niego i jego zachowań w jakimkolwiek aspekcie. Wystarczy przywołać kuriozalny tytuł i tekst Jana Bodakowskiego „Bury” zrehabilitowany. Lewacy – gońcie się!!! (Bodakowski 2019). W takim widzeniu każdy, kto ma inne zdanie niż tandem historyków, staje się obrońcą komunizmu, NKWD,  Stalina, UB i Bieruta jako równoprawnej wizji Polski. Takie podejście jest absolutnie nie do zaakceptowania etycznie i nie ma nic wspólnego z uprawianiem nauki.

Również Ostapiuk nie ukrywa, że najbardziej zainteresowany jest reinterpretacją części biografii Rajsa związanej ze spaleniem białoruskich wiosek i z zabiciem (choć ten autor używa wyłącznie słowa „likwidacja”) niektórych ich mieszkańców na początku 1946 r. oraz zanegowaniem decyzji prokuratury IPN z lat 2002–2005, w której jest mowa o „znamionach ludobójstwa” tej akcji (Komunikat… 2019). Dobitnie ilustrują to już pierwsze strony wstępu oraz sama konstrukcja pracy.

Tezę o pozanaukowych powodach napisania książki wspiera również natychmiastowe po jej wydaniu zaangażowanie instytucjonalne IPN, będące próbą zmiany obrazu Rajsa. 11 marca 2019 r. na stronie tej instytucji państwowej pojawiła się anonimowa informacja (według mojej wiedzy autorami Komunikatu byli… Kazimierz Krajewski i Michał Ostapiuk; to kolejny dowód, jaki był podstawowy cel publikacji), której treść nie dotyczyła nawet nowej interpretacji przeszłości, ale wadliwości ustaleń końcowych prokuratorskiego śledztwa IPN. Jest to warte podkreślenia, ponieważ, jak wynika z treści anonsu, dla autorów Komunikatu pierwszoplanową informacją było właśnie wykazanie wadliwości ustaleń prokuratora, a nie przestawienie własnych wniosków badawczych, te bowiem stały się tutaj wtórne. Wiedza została w ten sposób zdegradowana do roli instrumentu wykorzystanego do celu pozanaukowego – zmiany decyzji prokuratury. Zamieszczenie wpisu na stronie IPN zostało skoordynowane z programem Jana Pospieszalskiego w TVP1 nadanym tego samego dnia, który dotyczył tego samego tematu. Trudno przypuszczać, że był to zbieg okoliczności. Dziesięć dni później na stronie IPN pojawił się kolejny komunikat, częściowo odcinający się od wcześniejszego (Stanowisko IPN… 2019). Padły w nim słowa: „Historycy-naukowcy, zatrudnieni w Instytucie Pamięci Narodowej, prowadzą swoje badania w zgodzie z prawidłami warsztatu naukowego”, które w kontekście tego, co piszę dalej, w wypadku akurat tych badań ośmieszają instytucję i autorów tej – ponownie – anonimowej notatki[1].

Wydaje się, że mieliśmy do czynienia z próbą stworzenia faktów dokonanych, by wymusić na IPN zmianę podejścia i wycofanie się z wniosków śledztwa prokuratorskiego z roku 2005. To wszystko wskazuje na pozanaukowy zamysł analizowanych publikacji.

Dlaczego Rajs nie mógł myśleć tak, jak dzisiaj myślą Krajewski, Wąsowski, Ostapiuk – czyli „Białorusinokomuna”, która była, ale nie wpływała

Podstawowe tezy analizowanych prac, których starają się dowieść Autorzy, są następujące: 1) Romuald Rajs był całkowicie pozbawiony myślenia stereotypami etnicznymi i absolutnie nigdy się nimi nie kierował, mimo że 2) Białorusini gremialnie byli komunistami. By dowieść tych tez, trzej historycy musieli odwołać się do radykalnego zinfantylizowania przeszłości. Nie potrafię jednoznacznie rozstrzygnąć, czy za każdym razem był to zabieg celowy, czy wynikał on ze sposobu myślenia i wiedzy Autorów, tego możemy się jedynie domyślać.

Rozpocznijmy od drugiej tezy. Na jakiej podstawie wspomniani historycy są przekonani, że Białorusini byli komunistami? Mógłbym w tym miejscu w zasadzie poprzestać na przypomnieniu reguły – która najwyraźniej nie jest im znana – że każda generalizacja jest błędna, a posługiwanie się generalizacjami jest immanentną cechą wszystkich omawianych prac.

O skomunizowaniu mają świadczyć liczby. W jednym z tekstów pojawiają się dane dotyczące kwietnia 1945 r., kiedy to w powiecie bielskim na 547 członków PPR 463 osoby były narodowości białoruskiej – i na tej podstawie wyciągany jest wniosek o „skomunizowaniu ludności białoruskiej” (Krajewski, Wąsowski 2016a). Gdyby jednak Autorzy przytoczyli jeszcze jedną liczbę, którą niestety pominęli, okazałoby się, że w powiecie tym mieszkało wówczas 86 tys. Białorusinów (Ostapiuk 2019, s. 182), czyli upartyjnienie mniejszości sięgnęło pułapu 0,5%. Można więc mówić o nadreprezentacji w PPR czy aparacie przemocy, ale z pewnością generalizowanie „skomunizowanych Białorusinów” jest tworzeniem mitu[2]. Z jakiego powodu historycy manipulują tymi podmiotami, trudno orzec, po lekturze ich tekstów możemy jedynie przypuszczać. Podobnie, rzetelny naukowiec odróżniłby ideologizację (w tym wypadku świadome wyznawanie marksizmu, co trzej historycy przypisują Białorusinom) od lojalności wobec każdej władzy, żeby tylko nie zostać przesiedlonym z własnej ziemi, pozytywnej relacji z rządzącymi wynikającej z niechęci wobec Polski międzywojennej (i skąd ona się wzięła), poczucia zagrożenia ze strony uzbrojonych grup wyznających poglądy nacjonalistyczne (czyli wrogie mniejszościom narodowym i religijnym) i poparcie każdego, kogo uzna się za obrońcę przed nimi, podatności na populistyczne hasła socjalno-egalitarystyczne, wreszcie odróżniłby ją od apolityczności. W tym przypadku tego wszystkiego jednak nie zauważono, poprzestając na najprostszym, a co za tym idzie najbardziej trywialnym, wytłumaczeniu.

W innym miejscu Krajewski i Wąsowski ponownie odwołali się do nieprzystojącej historykowi generalizacji, pisząc o „prawosławnych mieszkańcach terenów między Bugiem i Narwią” w taki sposób: „ludzie ci mieli jednak poglądy, przemawiały do nich pewne idee i tendencje polityczne. Byli nader podatni na demagogię społeczną uprawianą przez sowiecki system propagandowy. Kierowali się rusofilstwem i wrogością do państwa polskiego, czemu dawali wyraz we wrześniu 1939 r., a także podczas okupacji niemieckiej i po zainstalowaniu dyktatury komunistycznej w Polsce w 1944 r. – Owi »poczciwcy« byli też zdolni do krzywdzenia innych – tj. ludzi nie podzielających ich poglądów czy też związanych z polską państwowością – co w okrutny sposób pokazali w 1939 r. i w latach późniejszych. Na marginesie można dodać, że chwilami odnosi się wrażenie, iż »białoruskość« owych »poczciwców« była po prostu instrumentem, narzędziem wykorzystywanym w sowieckiej grze politycznej wobec Polski” (Krajewski, Wąsowski 2016d). W tych słowach ujawnia się zjawisko wręcz fascynujące dla badacza, chociaż nie dla historyka. Krajewski i Wąsowski napisali dość długi tekst, którego celem było dowiedzenie, że Romuald Rajs posługiwał się wyłącznie kategoriami politycznymi, z pewnością nie generalizował, nie myślał kategoriami etnicznymi czy religijnymi i „likwidował” jedynie wrogów Polski, a tylko przez przypadek zdarzały się jakieś inne ofiary. Następnie ci sami historycy odwołują się do tak daleko idącej generalizacji, zgodnie z którą prawosławni i Białorusini to jedna wielka masa zsowietyzowanych nienawistników udających „poczciwców”, by pognębić Polskę. Wymienieni historycy w sposób idealny prezentują styl myślenia, który jednocześnie negują u „Burego”. Żadnego alibi nie daje im również wieloznaczna wzmianka o ich „wrażeniu”, że „»białoruskość« »poczciwców« była »instrumentem« w sowieckiej grze”. Zastosowane tu cudzysłowy i aluzyjność uniemożliwiają zrozumienie toku myślenia Autorów. Do takich konkluzji prowadzą warsztat naukowy i poziom rzetelności wskazanych historyków oraz ich nonszalanckie podejście do źródeł i słowa pisanego.

Odwołując się jeszcze – mimo upływu już trzech dekad od końca systemu komunistycznego w Polsce – do marksistowskiego widzenia świata, wspomniani historycy operują kategorią wielkich grup społecznych cechujących się identycznym sposobem myślenia. Taką perspektywę stosują przy postrzeganiu całych narodów, a w mniejszej skali całych wsi. Wyjaśniają np., co to znaczy „skomunizowane wioski”: „Z meldunków polskiego podziemia, zarówno poakowskiego, jak i narodowego, wyłania się obraz zbiorowości nastawionej wybitnie antypolsko, negującej istnienie polskiej państwowości, popierającej reżim komunistyczny. W części owych wiosek zorganizowane były zbrojne komunistyczne bojówki, określane niekiedy jako »samoobrona białoruska« (Szpaki, Zanie, Wólka Wygonowska). Niektórzy mężczyźni zamieszkali w tych wsiach z bronią w ręku występowali po stronie władz komunistycznych, kontrolując osoby przechodzące lub przejeżdżające drogami i ostrzeliwując pojawiające się grupy polskiego podziemia” (Krajewski, Wąsowski 2017). Warto ten fragment poddać analizie. Jak rozumieć słowa: „z meldunków podziemia wyłania się obraz zbiorowości”? Czy oznaczają on, że – jak chcą tego Autorzy – „tak było”? Czy może – takie przekonanie mieli członkowie podziemia? Autorzy nie rozróżniają tych dwóch odrębnych (niesprzecznych, niewykluczających się, ale jednak odmiennych) stanów rzeczy. Fakt, że w podziemiu myślano kategoriami zbiorowości i odpowiedzialności zbiorowej, dla historyków stał się powodem, by wykreowany w dokumentach obraz pomylić z rzeczywistością. Błąd zrozumiały z punktu widzenia grupy poddanej presji został przez nich uznany za pewnik. Mało tego, Autorzy sami piszą: „niektórzy mężczyźni występowali po stronie władzy”, co nie przeszkadza im dalej popełniać błąd generalizacji (Krajewski, Wąsowski 2017). Powtórzę – błąd, który jest zrozumiały wśród partyzantów funkcjonujących w konkretnej atmosferze, poddanych presji wymagającej głębokich skrótów interpretacyjnych, ale nie wśród naukowców, którzy powinni posługiwać się zupełnie innym sposobem myślenia oraz warsztatem naukowym, nie przeżywają zagrożeń, a ich obowiązkiem jest rozważenie wszystkich możliwości na podstawie zdobytej wiedzy.

Zdaniem Krystyny Gomółki, przywołującej dane na temat alfabetyzacji społeczności Białorusinów w czasach II RP, aż 77,6% z nich nie umiało pisać ani czytać (Gomółka 2005, s. 17); w 1939 r. procent ten zapewne był niższy. Nie przeszkadza to obu historykom przyjąć, że ludność powojennej wsi gremialnie dysponowała świadomością ideologiczną. To mit, który Autorzy podtrzymują (Krajewski, Wąsowski 2017), ponieważ nie zadali sobie pytania, czy takie zjawisko było w tamtych warunkach możliwe. Dzisiaj – przy powszechnym nauczaniu i spłaszczeniu różnic edukacyjnych, przy wyższym średnio stopniu intelektualnym niż w 1946 r., globalizacji, masowości podróżowania i dostępu do mediów – trudno byłoby przyjąć, że wszyscy mają stałe (czy wręcz – jakiekolwiek) poglądy polityczne. Bardzo duża część Polaków głosuje za każdym razem na inną partię od prawa do lewa, nie rozumiejąc różnic i nie mając (a z ich punktu widzenia nawet nie potrzebując) żadnych poglądów, najwyżej opierają się na przygodnych opiniach (nie wspomnę o niegłosujących wcale); nie jest to zresztą przypadłość polska, ale zjawisko uniwersalne. Należy więc odpowiedzieć sobie na pytanie: czy wówczas, przy tak wysokim stopniu analfabetyzmu społeczności wiejskiej charakteryzującej się zamkniętością i specyficzną mentalnością, każdy – każda kobieta, każdy młody człowiek i każdy mężczyzna, choćby mieszkający w „Moskwie” – był świadomym ideowo (nawet w warstwie płytkiej), a w wypadku Białorusinów „skomunizowanym”, upolitycznionym wyznawcą idei? Co o warsztacie współczesnych historyków mówi brak takiego pytania i tak podstawowej wiedzy? Szczególnie gdy samemu nie prowadzi się na ten temat żadnych badań ani nawet nie odwołuje do istniejącej literatury. By zyskać jakikolwiek, choćby najbardziej ogólny obraz świadomości na wsi bezpośrednio powojennej, należałoby zapoznać się z pamiętnikami chłopów oraz bardzo bogatym zbiorem tekstów naukowych dotyczących tej problematyki (Wieś polska… 1967–1971, por. także: Pamiętniki… 1935; Chałasiński 1984; Stomma 2000; Pawluczuk 1972; Engelking 2012), wtedy mityczny świat rozwiałby się bardzo szybko. Wystarczyło jednak je pominąć, by móc kreować fantastyczne opowieści i samemu wytwarzać pożądaną przeszłość. Tak kończy się programowe lekceważenie literatury i źródeł wychodzących poza wąsko rozumianą dziedzinę własnych monotematycznych zainteresowań.

Kolejnym mitem jest przekonanie Autorów, że wszyscy prawosławni mówiący po białorusku mieli białoruską tożsamość narodową i czuli się Białorusinami. Niestety, żaden z trzech wymienionych historyków nie wspomniał choćby zdawkowo, co oznaczała świadomość i tożsamość narodowa mniejszości narodowej w pierwszej połowie XX w. Nie odróżniają oni świadomych Białorusinów od „tutejszych” prawosławnych czy Rusinów, nie wiedzą, że duża grupa „Białorusinów” miała świadomość religijną, prawosławną, bądź terytorialną, a nie etniczną, tzn. mówiąc w wielkim skrócie, była to grupa etniczna, a nie naród (por. choćby na przykładzie Polesia: Obrębski 1936, s. 414–446). Pominięcie tego istotnego aspektu wypacza po raz kolejny przeszłość, sztucznie tworząc fikcyjne zjawiska. Tymczasem ponownie wystarczyło zapoznać się z literaturą dotyczącą tej problematyki: świadomości narodowej, mniejszości narodowych na pograniczu kulturowym, a także „białoruskości” tych obszarów. Z jakiegoś powodu historycy pominęli znany cytat z białoruskiej prasy („Front Białoruski”) z 1 lutego 1939 r.: „Ludność białoruska oczekuje jakichkolwiek zmian […], filozofią mas chłopskich jest: nic nie mówić, nic nie wiedzieć, nic nie robić. Głodni, obdarci, niepiśmienni chłopi nie są zainteresowani żadnymi działaniami politycznymi ani społecznymi. Pójdą oni z entuzjazmem za każdym, kto obieca im chleb i więcej ziemi, by produkować chleb” (Mironowicz 1993, s. 76). Do identycznych wniosków doszedł Stanisław Ossowski w kontekście świadomości narodowej innych grup (Ossowski 1947, s. 73–124), pisał o tym również – właśnie na przykładzie Białorusinów na Białostocczyźnie – Włodzimierz Pawluczuk (Pawluczuk 1972, m.in. s. 52–53), potwierdzając rolę swoistej „praktyczności” grup etnicznych w postawach i zachowaniach. Pawluczuk konstatuje: „Pozbawiona imponderabiliów narodowościowych grupa etniczna przejawiała swoiście »praktyczny« stosunek do rzeczywistości, stanęła w obronie władzy najbardziej odpowiadającej potrzebom ubogich chłopów, władzy głoszącej poza tym równe prawa obywateli niezależnie od wyznania, narodowości czy przynależności etnicznej” (tamże, s. 54). Zapoznanie się z tymi badaniami wyjaśniłoby część stosunku Białorusinów do komunizmu i radzieckości. Należało wreszcie do tego dodać wnioski wypływające z wiedzy na temat relacji prawosławie–władza, by lepiej zrozumieć podejście wyznawców tej religii do każdej władzy. Niestety, tego typu cytaty i badania zostały pominięte, a w ich miejsce pojawił się mit o chłopach-marksistach, pasujący bardziej do quasi-teorii południowoamerykańskich rewolucjonistów z lat sześćdziesiątych XX w. niż do współczesnej nauki. Ostapiukowi, piszącemu zdawkowo o rozczarowaniu Białorusinów władzą sowiecką w czasie wojny, nawet z tej informacji nie udało się wyciągnąć żadnych wniosków (Ostapiuk 2019, s. 186). Pozostawił ją samą sobie. A wystarczyło sięgnąć do bardzo dobrych i wiele wyjaśniających zarysów Marka Wierzbickiego (Wierzbicki 2000; tenże 2005, s. 22–33), by przynajmniej częściowo poznać złożoność tej problematyki i uniknąć błędów prowadzących do infantylizacji historii. Wierzbicki cytuje np. raport Związku Walki Zbrojnej z jesieni 1941 r.: „Szerokie masy wręcz nie interesują się problemem białoruskim i wręcz się śmieją, gdy słyszą o samodzielności Białorusi. Sprawy nacjonalne tak powikłane z socjalno-agrarnymi, że według nich samodzielna Białoruś to znaczy »bez panou – a usia ziemla dla narodu«, po prostu najdalej idąca reforma rolna – i to ich jedynie ciągnie, a jakiejś inicjatywy czy dążeń państwowotwórczych stwierdzam, że się w masach nie wyczuwa i sądzę, że się jeszcze nieprędko rozbudzą. Za całkiem normalne uznają, że od wieków mówią swym językiem, że nazywają ich Białorusinami, a jedynym ich zainteresowaniem to sprawa ziemi i związany z nią byt”. Z dalszej części raportu wynika, że ich „komunizowanie” to nienawiść do bogatych, a marzeniem części z nich był kolejny okres bez żadnej władzy, kiedy można rabować, by przetrwać (Wierzbicki 2005, s. 32). Oczywiście rzeczywistość również nie była tak jednoznaczna, jak ją rysowano w raporcie ZWZ. Niemniej Białorusinom bliżej było do kondycji człowieka przednowoczesnego niż do świadomych ideowców. W tym kontekście wytworzona przez Krajewskiego, Wąsowskiego i Ostapiuka fikcyjna „komunistyczność” okazuje się buntem chłopskim, rewoltą przeciwko biedzie (por. Obrębski 1936, s. 431–439), a „sowieckość” pozytywnym stosunkiem do bliskiej kulturowo (przez lata przebywania w jej zasięgu, gdy nie było Polski niepodległej) i religijnie rosyjskości (ale nie do systemu poznanego w latach 1939–1941 i np. doświadczonej polityki kołchozowej). To wszystko jednak nie pasowałoby do koncepcji i można przyjąć, że z tego powodu nie znalazło się w tekstach trzech wspominanych historyków. Bez przeprowadzenia jakichkolwiek badań źródłowych preparują oni własną opowieść, wytwarzają przeszłość zaprzeczającą źródłom oraz całej dotychczasowej wiedzy i literaturze (Mironowicz 1993, passim, m.in. s. 202–211). Nie wyjaśniają jednak, na jakiej podstawie to robią, oprócz autorytatywnych stwierdzeń oraz rytualnych zwrotów typu: „w naszej opinii”. Takie podejście przypomina bardziej wygłaszanie mowy obrończej w sądzie niż poważne uprawianie nauki.

Następnym przekonującym dowodem na skomunizowanie Białorusinów mają być wiarygodne i rzetelne źródła w postaci wypowiedzi komunistów o sobie samych. Przywoływani tu historycy znaleźli wiarygodne dla siebie autorytety, którymi stali się komuniści mówiący o własnych sukcesach w komunizowaniu wsi w okresie międzywojennym. To bezkrytyczne uwiarygodnienie komunistycznej rzetelności jest potrzebne Krajewskiemu i Wąsowskiemu, by uzasadnić spalenie wioski Zaleszany. Estymę działaczy Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi wsparła również w zeznaniach przed stalinowskim sądem mieszkanka wsi Eugenia Bazyluk w procesie w 1949 r. Dzięki temu także sądownictwo stalinowskie stało się dla Krajewskiego i Wąsowskiego rzetelne i wiarygodne, choć dzieje się tak wyłącznie wtedy, gdy potwierdzało promowany przez nich pogląd. Badacze nie zwrócili uwagi na to, że kobieta, która straciła rodzinę, sąsiadów, i której wieś spalono, była w stanie powiedzieć sędziom wszystko, co zechcą, czyli w tym wypadku że wieś była postępowa, pozytywnie ustosunkowana do ZSRR i rządu (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 14]). Komunistycznemu hasłu propagandowemu „naród z partią” nie powinni jednak hołdować dzisiejsi historycy, ponieważ nie ma ono nic wspólnego z rzeczywistością.

Drogą wytyczoną przez Krajewskiego i Wąsowskiego rygorystycznie podąża Ostapiuk. Również dla niego działacze komunistyczni i literatura PRL-owska zyskują na wiarygodności, jeśli tylko uzasadniają jego poglądy. Wiarygodny staje się Jerzy Czeszejko-Sochacki, członek Biura Politycznego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Polski, który mówi, że KPZB była „ogólną białoruską partią”. Ostapiuk przyznaje następnie, że w szczytowym okresie rozwoju, w 1934 r., w jej szeregach znalazło się 6 tys. członków. Nie przeszkadza mu to jednak w postawieniu syntetycznej tezy, że Białorusini byli mocno skomunizowani. Wystarczyło nie napisać, że 6 tys. na 1,5 mln osób (nie wchodząc w tym momencie w skomplikowane analizy, kto był Białorusinem, a kto nie) to 0,4%. Wystarczyło pominąć dane z pracy, na którą Ostapiuk się powołuje, zgodnie z którymi już w 1937 r. z wcześniejszych 6 tys. zostało 2 tys. członków (Ostapiuk 2019, s. 183, por. Wierzbicki 2005, s. 22; na marginesie – Ostapiuk pomylił w tym wypadku stronę w pracy Wierzbickiego; odkryłem to przypadkiem, ale nie podjąłem się sprawdzania innych tego typu błędów). Wystarczyło nie uwzględnić kolejnej uwagi Wierzbickiego o treści: „W działania dywersyjne i zabójstwa Polaków [w 1939 r. – M.M.] zaangażowało się nie więcej niż kilka tysięcy mężczyzn. Natomiast liczba żołnierzy WP, którzy walczyli w kampanii wrześniowej, wynosiła ok. 60 tys. – o czym warto pamiętać, by nie zatracić właściwych proporcji w ocenie tych zjawisk” (Wierzbicki 2005, s. 25). Doszukiwanie się skomunizowania, które decydowało o istnieniu białorusko-komunistycznych wsi, jest zabiegiem pozanaukowym. Jedno zdanie u Ostapiuka: „dużym nadużyciem byłoby stwierdzenie, iż problem skomunizowania dotyczył większości Białorusinów zamieszkujących tereny powiatu bielskiego”, nie ma żadnego sensu w kontekście ośmiu wcześniejszych stron poświęconych dowodzeniu, że Białorusini to komuniści, i wielokrotnemu rytualnemu powtarzaniu formuły „skomunizowane wsie”. Wydaje się, że takie napomknienia mają służyć jako alibi, by nie zostać oskarżonym o manipulowanie danymi. Nie mają one też większego sensu przy podstawowej tezie książki – wsie zostały spalone, a ludzie zabici, bo byli komunistami (Ostapiuk 2019, s. 182–189). Z całej biografii wynika, że Białorusini gremialnie nienawidzili Polaków i polskiej państwowości. Autor – podobnie jak Krajewski i Wąsowski – również nie stara się zadać pytania: jeśli tak, to dlaczego tak było i jakie są na to dowody, ale rzetelne, mające oparcie w rzeczywistości. Wszyscy trzej z góry przyjmują to zjawisko za oczywiste i niepodlegające dyskusji. Ulegają przy tym stereotypowi, którego przyjęcia jednocześnie – powtórzę – odmawiają Rajsowi i partyzantom NZW. To tak zaskakująca niekonsekwencja, że trudno uwierzyć w jej spontaniczność i brak intencjonalności.

Ostapiuk podąża za swoimi mistrzami również w reinterpretacji rzetelności sądownictwa stalinowskiego. Uznaje za wiarygodną prokuraturę stalinowską, gdy jest mu to potrzebne do obrony własnych przekonań. Gdy czyta o pozytywnym stosunku Polaków do komunizmu, wie, że to nieprawdziwe stwierdzenia propagandowe, ale gdy prokuratura stalinowska twierdziła w 1946 r., iż Białorusini pokochali komunizm, „wie”, że to prawda, i używa tej ówczesnej opinii jako dowodu („skomunizowane wioski”, „skomunizowani Białorusini”). Rzetelność stalinowskiej prokuratury zmienia się i zostaje podważona, gdy podejmuje ona tezę o etnicznej podstawie pacyfikacji. Podobnie ze świadkami, jeśli w 1949 r. twierdzili – jak wspomniana Eugenia Bazyluk – że powodem represji było skomunizowanie, są wiarygodni, jeśli mówili coś innego, pojawia się krytyka źródła (tamże, s. 242). Ostapiuk w całej książce odwołuje się do tej metody tak ostentacyjnie, że można by go podejrzewać o jakąś prowokację, tak jakby chciał ośmieszyć zarówno używaną taktykę narracyjną, jak i wygłaszane przez siebie poglądy.

Krajewski i Wąsowski, a za nimi Ostapiuk piszą o tym, że w jednej z wsi członkowie czerwonej partyzantki, czyli białoruscy komuniści, nie zaprzestali swej działalności również po przejściu frontu. Powołują się przy tym na relację, zgodnie z którą nawet po wojnie „udawali się niejednokrotnie do lasu, gdzie mieli ziemiankę” (Krajewski, Wąsowski 2016d). Na marginesie jedynie należy dodać, że Ostapiuk, odwołując się do tekstu Krajewskiego i Wąsowskiego, z jednej ziemianki u nich tworzy już w swojej pracy liczbę mnogą (co dużo mówi o jego rzetelności) (Ostapiuk 2019, s. 225). Ważniejsze jest to, że naukowiec zadałby pytanie, po co komunistom w państwie rządzonym przez PPR tajna ziemianka w lesie. Może parali się działalnością nielegalną, bandycką (?), może pędzili bimber, a może była to – nierzadko wówczas spotykana – kryjówka na wypadek potencjalnej wywózki przez Niemców/Sowietów/kogokolwiek. Umknęło to jednak historykom całkowicie skupionym na dowodzeniu politycznej aktywności zastrzelonych. Skoncentrowali się oni za to na fakcie, że w wiosce była broń, co – ich zdaniem – również miało świadczyć o komunistycznych koneksjach. Zdumiewające, że dla badaczy historii najnowszej zajmujących się od lat pisaniem o okresie powojennym broń na wsi w 1946 r. jest dowodem na współpracę z UB. Jestem pewien, że innych historyków zjawisko to nie zaskakuje. Postawiłbym wręcz tezę, co prawda niezweryfikowaną badaniami, że po wojnie na wschodzie kraju nie było zapewne żadnej wioski, gdzie nie byłoby broni, a opowieści o jej ukrywaniu można było usłyszeć jeszcze przez kilka kolejnych dekad. Tam, gdzie ludzie czuli się bezpieczniej, była ona w użyciu rzadziej, na terenach o większym ryzyku – częściej. Próby jej połowicznej legalizacji również musiały mieć miejsce. Oczywiste i zrozumiałe jest też, że ludzie, widząc palącą się sąsiednią wieś i zbliżających się uzbrojonych nieznajomych, oddają do nich strzały. To scena powtarzająca się na całym wschodzie Polski. Równie oczywiste jest to, że oddział NZW traktował takie strzały jako zdradę i ostrzelanie legalnego wojska polskiego, co wymagało ukarania zdrajców, tym bardziej jeśli byli obcy narodowo czy religijnie. Polak strzelający do nieznajomych z bronią, którzy okazują się konspiratorami, jeśli nikogo nie zabił i był w stanie dowieść, że nie jest zwolennikiem systemu, swoje działanie przypłacić mógł obiciem za karę. Białorusin, Żyd czy Ukrainiec to oczywisty wróg, bo stereotypowo komunista albo bandyta. Warto byłoby na to zwrócić uwagę. Można to jednak spostrzec tyko wtedy, gdy zna się i rozumie opisywane w polskiej literaturze już przez Jana S. Bystronia i Floriana Znanieckiego w latach dwudziestych i trzydziestych XX w. zjawisko „obcego” i związane z nim konsekwencje (Bystroń 1980, s. 277–313; Znaniecki 1930–1931, passim; por. Benedyktowicz 2000, passim). Autorzy układający tylko źródła w pasujące im ciągi do takiej literatury nie docierają.

Drugim składnikiem tego wątku jest przekonywanie, że Rajsowi obce było myślenie kategoriami etnicznymi. Krajewski, Wąsowski i Ostapiuk używają wielu metod narracyjnych, by zaprzeczyć etnicznemu postrzeganiu mniejszości narodowych, choć – powtórzę – sami do niego stale się odwołują. Ostapiuk wskazuje nawet, że NZW próbowało „rozwiązać problem kolaboracji [Białorusinów]”, o czym ma świadczyć treść jednego z raportów NZW: „Dn. 8 VII [1945 r.] partyzantka przeprowadziła czystkę i wymierzała karę we wsiach białoruskich, jak Plutycze, Stołowa, Husaki, Mulawicze. Wieś Husaki otrzymała od partyzantów ultimatum wyjazdu do batki Stalina za nielojalny stosunek do Polski” (Ostapiuk 2019, s. 189). Biograf Rajsa nie potrafił (nie chciał?) zinterpretować tego cytatu, pozostawiając go samemu sobie, bez komentarza (to kolejna bardzo charakterystyczna dla niego metoda). Nie dostrzegł również, że „ultimatum wyjazdu całej wioski” nie zostało skierowane do aktywnych komunistów, ale do wszystkich. Czy jego zdaniem wszyscy – dorośli, a także dzieci i starcy – mieszkający w tej wsi komunizowali? Czy była to wioska skomunizowana w 100%? Jeśli nie, to oznacza, że w podziemiu niepodległościowym myślano kategoriami etnicznymi, a nie wyłącznie politycznymi, jak wymyślił to sobie historyk z IPN. I nie przejmowano się wówczas strukturyzacją ideową mieszkańców poszczególnych białoruskich wiosek, nie snuto refleksji nad rozmiarami win konkretnych osób, ponieważ nie był to czas ku temu. Generalizowano – tak jak dzisiaj robią to trzej wymienieni historycy.

Kolejna wypowiedź: „Miał zatem »Bury« powody, aby uznawać, że jego oddział z chwilą wkroczenia na obszary zamieszkałe przez obywateli polskich narodowości białoruskiej porusza się po terenie skomunizowanym i wrogim partyzantom” (Krajewski, Wąsowski 2016a). Odłóżmy na chwilę ponowne uogólnienie występujące w tym cytacie, by zgodzić się z tym zdaniem. Okazuje się jednak, że i ono działa przeciwko tezie Autorów. Jeśli Rajs miał prawo „uznawać”, „być przekonanym” – abstrahując już od tego, czy tak wyglądały realia, czy był to tylko obraz – to oznacza, że traktował Białorusinów jak komunistów, co implikowało większe prawdopodobieństwo, że Białorusin/„Białorusin”/„komunista” odpowie za to, że jest komunistą, bez udowodnienia mu tego i zastanawiania się nad tym, czy rzeczywiście jest winien. Krajewski i Wąsowski stale zaprzeczają swojej tezie podstawowej, ale z jakiegoś powodu nie są w stanie tego dostrzec.

Nie znają oni również pojęcia i zjawiska „uprzedzenia” albo, jeśli je znają, to z góry zakładają, że cała formacja NZW była go całkowicie pozbawiona. Byłoby to fantastyczne odkrycie, niestety, nie przedstawiono w tej kwestii – podobnie jak w wielu innych – żadnych dowodów ani badań. Trzej historycy wyobrazili to sobie i uznali za odkrycie naukowe niepotrzebujące wsparcia metodami warsztatowymi uprawianej dyscypliny. W ten sposób można tworzyć literaturę piękną, ale z nauką takie podejście nie ma nic wspólnego.

Sami dostarczają też kolejnych dowodów przeciwko „antyetniczności” postrzegania Białorusinów. Piszą: „ludność białoruską zamieszkującą tereny, przez które wiodła trasa przemarszu 3. Brygady NZW, podziemie antykomunistyczne uznawało nie bez racji za skomunizowaną, a tym samym wrogą wobec polskiego ruchu niepodległościowego […]”. Jakie znaczenie ma to zdanie dla omawianych wydarzeń? Jeśli partyzanci uważali Białorusinów za komunistów (nawet Krajewski i Wąsowski dokonują tu generalizacji i piszą „nie bez racji”), to jakie były konsekwencje takiego sposobu myślenia dla postrzegania tej narodowości? Nie tych pojedynczych prawosławnych w oddziale, ale wszystkich innych? Polak-katolik, żydokomuna, Białorusin-komunista. Według Krajewskiego i Wąsowskiego te stereotypy nie miały żadnego znaczenia dla członków nacjonalistycznej partyzantki – dla ludzi głównie młodych i niezbyt dobrze wykształconych, myślących wyuczonymi w wojennej konspiracji matrycami poznawczymi, którzy ostatnie lata spędzili w lesie i tam zdobywali światopogląd oraz wiedzę. Czy w przeciwieństwie do Krajewskiego i Wąsowskiego potrafili oni całkowicie wyzbyć się myślenia etnicznego? Uznawać Białorusinów za skomunizowanych i oddzielać to od narodowości? Jak już widzieliśmy, Krajewski i Wąsowski sami wielokrotnie piszą o Białorusinach, stosując zasadę zbiorowości. Pada co prawda czasami sformułowanie „część społeczności”, ale dzieje się to znacznie (!) rzadziej niż posłużenie się generalizacją i choćby z tego powodu można przyjąć, że używane jest jedynie pro forma (tamże).

Zdaniem Krajewskiego i Wąsowskiego fakt, że w oddziale pojedynczy partyzanci mieli pochodzenie białoruskie bądź byli prawosławni, ma świadczyć o tym, że zbrodnia nie została dokonana z powodów religijno-etnicznych, lecz jedynie z politycznych (tamże). Nie będę wchodził w polemikę, czy byli to Białorusini, czy Polacy pochodzenia rosyjskiego, choć według mojej wiedzy chodzi o drugą opcję, a to kompletnie unieważnia „dowód” (interesujące byłoby najwyżej, czy Autorzy o tym wiedzą, czy nie). Odwołam się do innych argumentów. Mógłbym oczywiście poprzestać na przypomnieniu, że w Wehrmachcie służyli pojedynczy Żydzi, co – zgodnie z logiką naszych historyków – wykluczałoby antysemityzm nazizmu[3]. Posłużę się jednak innym przykładem. Pojedynczy akowcy od 1945 r. zaczęli służbę na rzecz nowej władzy, czasami wstępowali nawet do UB lub KBW, pracowali jako prokuratorzy stalinowscy. Czy to oznacza, że te instytucje nie były antyakowskie? Jeszcze ważniejsza jest wiedza płynąca z psychologii społecznej. „Swój” jest odbierany w sposób pozytywny bądź neutralny bez względu na udzieloną pomoc, „obcy” staje się pozytywny tylko wtedy, gdy nam jej udziela. Do tego dochodzą jeszcze relacje koleżeńskie, które niwelują obcość narodową czy religijną. Według mnie wspomniani historycy nie starają się zrozumieć złożoności takiej sytuacji i próbują zaprzeczyć od dawna znanym zjawiskom z dziedziny psychologii czy antropologii społecznej[4]. Brak wiedzy nie może być jednak powodem do dumy (brońmy się przed tym charakterystycznym dla społeczeństwa masowego procesem jak najdłużej przynajmniej w nauce) i nie powinien usprawiedliwiać, absolutnie nie może być również alibi pozwalającym na dowolne wytwarzanie przeszłości.

Ostapiuk – znowu wzorem swoich mistrzów – pisze autorytatywnie, że dowiódł skomunizowania wsi i ich zaangażowania politycznego, i po raz kolejny nie zauważa własnej generalizacji. Za to ponownie przekonuje o niewinności Rajsa. Ostatecznym dowodem na to, że „Bury” nie myślał kategoriami etnicznymi, ma być wypowiedź jego podwładnego z 2004 r., który stwierdził, że nic mu nie wiadomo, żeby „Bury” był negatywnie nastawiony do Białorusinów lub kierował się pobudkami nacjonalistycznymi (Ostapiuk 2019, s. 241). Mógłbym napisać – to dowód absolutny, imperatywny. Jeśli były partyzant Rajsa orzekł coś pozytywnego dla Rajsa, to zdaniem Ostapiuka tak było i nie ma możliwości podważenia tej opinii. Myślenie naukowe w tym przypadku wymusiłoby jednak podejście krytyczne do źródła. Oto były partyzant „Burego”, stojąc przed prokuratorem IPN, zeznał: „Nic mi nie jest wiadome, aby »Bury« był negatywnie nastawiony do ludności białoruskiej. Ja nigdy nie słyszałem od »Burego« negatywnych wypowiedzi odnośnie [do] ludności białoruskiej. Moje przypuszczenia są takie, że spalenie wsi białoruskich nie wynikało z jakichś pobudek nacjonalistycznych […]” (tamże, s. 241). Pomijam już specyficzne, nienaturalne sformułowanie „nic mi nie jest wiadome”. Naukowiec zadałby pytanie, co o swoim byłym dowódcy i byłym oddziale miał powiedzieć w śledztwie dawny konspirator po prawie 60 latach? Czy deprecjonowałby ich, a przecież tym samym również siebie, i w konsekwencji brał na swoje barki oskarżenia o mordowanie z przyczyn etniczno-religijnych czyli potencjalnie o ludobójstwo? W jakim celu miałby to robić? Brak takich refleksji u historyka jest symptomatycznym wyróżnikiem jego warsztatu, w tym podejścia do źródeł. Należy tylko się zastanowić – co on ma wspólnego z nauką. Powinno się przy tym zadać pytanie o znikające wypowiedzi źródłowe zaprzeczające promowanej przez Ostapiuka tezie, o czym dalej.

Hajnówka, czyli wielki sukces, którego nie było

W pierwszym artykule z 2016 r. Krajewski i Wąsowski pisali: „żołnierze 3 Brygady NZW zmuszeni zostali do szybkiego odwrotu z miasteczka [Hajnówki]” (Krajewski, Wąsowski 2016b). Zgodzić się należy, że „zostali zmuszeni”, ponieważ wejście do Hajnówki trudno nazwać zwycięstwem – pod względem propagandowym i militarnym była to akcja nieudana. Trzy lata później wspomniani historycy zmienili zdanie. Tym razem akcja okazała się już jednoznacznym sukcesem. Przy jej opisie wszyscy trzej Autorzy posługują się wyłącznie zeznaniami Rajsa, a z nich wynika, że akcja pod jego dowództwem została przeprowadzona bezbłędnie. Przekonują, że wywiad w mieście, polegający na rozmowie jednego z partyzantów z własną matką zamieszkałą na dworcu, następnie natknięcie się na pociąg Sowietów, wycofanie się po zdobyciu 12 par butów i 10 pistoletów (skradzionych Sowietom w łaźni), uprowadzenie sowieckiego oficera, który jednak uciekł, tymczasowe zgubienie kilku kolegów, złożyły się na wzorowo przeprowadzone opanowanie miasteczka, a zatem świadczą o „wysokiej sprawności bojowej oddziału dowodzonego przez Rajsa” (Ostapiuk 2019, s. 179–180; por. Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 12–13]). Aż trudno uwierzyć, że trzej historycy napisali to na poważnie. Czy naprawdę oddziały w ten sposób wchodziły wówczas do małego miasteczka, by zaopatrzyć się w buty i kilka sztuk broni? I taki był podstawowy cel akcji ponad setki partyzantów w Hajnówce (por. AIPN Bi, 07/653/1, k. 72)? W dodatku wiara historyków w każde słowo, jakie Rajs napisał o sobie i swoich przewagach, jest wręcz nadzwyczajna. Wszyscy trzej pomijają przy tym źródło przytaczane przez Jerzego Kułaka, zgodnie z którym Rajs zlekceważył wiadomość o transporcie z sowieckimi żołnierzami na stacji kolejowej, chociaż znają tę pracę (Kułak 2007, s. 224). Oznacza to, że robią to świadomie. Kpiąc sobie z błędów publicysty (Piotra Zychowicza, który nie udaje naukowca i przyznaje to wprost), sami zlekceważyli założenia warsztatu naukowego, by osiągnąć cel. Nie ma tu bowiem co prawda żadnej klęski, o której pisze Zychowicz, i w tej kwestii Autorzy mają rację, ale nie o Zychowicza chodzi w opisie warsztatu wspominanych historyków konspiracji. Co więcej, moim zdaniem dziennikarz nie myli się, spekulując, że dalsze wypadki mogły być konsekwencją tej nieudanej akcji w Hajnówce. Opisywani historycy, którzy jednak nie uznają istnienia psychologii i jej wpływu na wydarzenia (o czym świadczy całość analizowanych publikacji), z góry założyli brak jakichkolwiek powiązań między następującymi bezpośrednio po sobie zdarzeniami. Jak w całej swojej twórczości na temat Rajsa, wszystko dla nich jest oczywiste, wiadome, bezdyskusyjne. Wszystko, co służy obronie klienta. Tak jednak nie uprawia się nauki i nie dąży do prawdy historycznej. A dzieło historyczne to nie sala sądowa z rozdanymi rolami i koniecznością reprezentowania czyichś interesów.

Zaleszany – zsowietyzowani antysowieciarze i Żołnierze Wyklęci stający w obronie Sowietów

Kolejny wątek wskazuje, że granice anarchizmu interpretacyjnego jako celowo stosowanej metody, do której odwołują się wymieniani tu historycy, zostały przesunięte w sposób drastyczny. Ostapiuk odwołuje się do stałych powtórzeń. Na tej samej stronie, gdzie pisze o „silnie skomunizowanych wsiach”, kilka akapitów niżej powtarza – Zaleszany to „wybitnie skomunizowana wieś”. Sformułowanie „silnie/bardzo skomunizowana wieś” przewija się jak mantra przez całą książkę kilkadziesiąt razy. Wieś staje się nie tylko „wybitnie skomunizowana”, dowiadujemy się, że w antypolskich działaniach miała ona (oczywiście, jak to u Ostapiuka – cała, w dodatku spersonifikowana [!]) wieloletnią tradycję. Jak już pisałem, za wiarygodne źródło została uznana wypowiedź międzywojennego sekretarza KPZB głoszącego chwałę komunizmu (i własną) oraz masowość swojego ruchu i własnego w nim udziału (Ostapiuk 2019, s. 195). Ufność Ostapiuka w wypowiedzi komunistycznych działaczy jest niewzruszona, choć ograniczona jedynie do tych przypadków, które mają dowodzić skomunizowania Białorusinów. W takim podejściu trudno dopatrzeć się stosowania warsztatu naukowego historyka.

Błędne związki logiczne występują w książce w wymiarze masowym. Gdy były funkcjonariusz UB wspomniał o „kilku mieszkańcach” Zaleszan należących do UB i milicji, Ostapiuk z „kilku” robi „wielu”, a następnie „skomunizowaną wieś”, czyli zgeneralizowaną zbiorowość (tamże, s. 198). Błąd pars pro toto to standard we wszystkich analizowanych pracach. Z niepotwierdzonego (choć prawdopodobnego) faktu, że początkowo Rajs nie miał zamiaru pacyfikować wioski, Ostapiuk wyciąga wniosek, że nie myślał on kategoriami religijno-etnicznymi (tamże). Gdyby tę zasadę zastosować przy pisaniu o Niemcach, okazałoby się, że w zasadzie nie czuli oni nienawiści do Polaków, ponieważ byli w niejednej wsi, której nie spalili, czyli żaden z nich (!) – odwołując się do stałej metody, jaką posługują się historycy – nie myślał kategoriami etnicznymi, lecz stosowali jedynie adekwatne kary wobec osób niepodporządkowanych i nienawidzących niemieckiej państwowości. Takie podejście oznacza więc relatywizowanie przeszłości.

Autorzy informują, że przed wejściem do Zaleszan „Bury” i jego zastępca Kazimierz Chmielowski „Rekin” przypięli zdobyczne sowieckie naramienniki i wraz z innymi funkcyjnymi partyzantami posługiwali się językiem rosyjskim. Wchodząc do wsi – zdaniem Krajewskiego i Wąsowskiego – „Bury” nie miał zamiaru stosować represji; niestety również tutaj nie dowiemy się, na jakiej podstawie wyciągnęli taki wniosek, ale załóżmy, że jest on słuszny. Piszą oni: „Okazało się też, że mieszkańcy Zaleszan są bardzo źle nastawieni nie tylko do »band reakcyjnego podziemia«, ale w ogóle do »polskiego« munduru, także wtedy, gdy był to mundur wojska komunistycznego, bo przecież w tej roli występowała w Zaleszanach 3. Brygada NZW. Nie kryli swej wrogości i odmówili wykonania rozkazów »Burego« dotyczących aprowizacji oddziału, a jeden z młodych mieszkańców uderzył kamieniem »Rekina«. – To wszystko spowodowało, że »Bury« postanowił za karę spalić wieś” (Krajewski, Wąsowski 2016b)[5]. Zastosowany przez Autorów ciąg argumentacyjny jest mocno zaskakujący. „Skomunizowani białoruscy chłopi” nie kryli wrogości wobec wojska, na którego czele stali mówiący po rosyjsku „Sowieci” z sowieckimi dystynkcjami, a jeden z młodych ludzi miał nawet rzucić kamieniem w „sowieckiego oficera”, i za to antykomunista „Bury” kazał spalić wieś w imię patriotyzmu i szacunku do polskiego munduru. Za okazywanie nienawiści do kogoś, kogo uważali za Sowietów. I to ma być dowód na antykomunistyczne i wyłącznie politycznie (a nie etnicznie czy religijnie) sterowane zachowanie Rajsa. Logika zastosowana przez historyka z IPN i prawnika, czyli ludzi z wyższym wykształceniem, jest dla mnie kompletnie nie do przyjęcia. Jej przewrotność urzeka swoją bezceremonialnością, co w zasadzie uniemożliwia dyskutowanie z nią niczym w pamiętnym cytacie „nie mam pańskiego płaszcza i co mi pan zrobi?”. Prowadzi to zresztą do sytuacji wręcz ośmieszającej samych Autorów. Piszą oni bowiem o „»polskich« mundurach”, umieszczając słowo „polskich” w cudzysłowie ironicznym, by podważyć polskość sowieckiego ubioru żołnierza komunistycznego. Tym samym polski narodowiec staje w obronie czci „polskich” (czytaj: sowieckich) mundurów przed zsowietyzowanymi Białorusinami. Tego typu konstrukcja myślowa jest oczywiście możliwa przy zastosowaniu dialektyki marksistowskiej, ale w takim przypadku Autorzy powinni co najmniej uprzedzić czytelnika, że będą jej używali, inaczej bowiem tworzą w swych tekstach wewnętrzną niekoherentność metodologiczną. Tak daleko posunięty eklektyzm uważam za kolejny błąd warsztatowy.

Również w tym aspekcie sposoby interpretacji zastosowane przez Ostapiuka w najmniejszym stopniu nie wychodzą poza model wskazany przez jego mistrzów. Powołując się na ich pracę, powtarza on za nimi, że „hardość” Białorusinów niebojących się polskich żołnierzy z sowieckimi naramiennikami i mówiących po rosyjsku wywołała gniew „Rekina”. Ponownie dowiadujemy się, że polskie podziemie niepodległościowe stanęło w obronie munduru z sowieckimi dystynkcjami i dowódców mówiących po rosyjsku zaatakowanych przez skomunizowanych Białorusinów nienawidzących Polski. Także w tej opowieści NZW broniło honoru i czci munduru KBW i „sowieckich żołnierzy”, a skomunizowanie wyrażało się rzucaniem kamieniami w „oficera sowieckiego” (Ostapiuk 2019, s. 199–203). Oczywiście polski nacjonalizm niemal od początku charakteryzował się optyką słowiańską i rusofilstwem, ale sugerowanie, że partyzanci NZW bronili czci „rosyjskich oficerów” i „rosyjskich mundurów”, jest dla mnie nie do zaakceptowania.

Następnie Autorzy powołują się na zeznanie komunisty Łukasza Demianiuka, który podczas procesu w 1946 r. przed komunistycznym sądem stwierdził, że powodem spalenia wsi były nienawiść do mieszkańców białoruskich oraz fakt, że we wsi znajdowali się członkowie PPR. Dla współczesnych historyków głos komunisty stojącego przed komunistycznym sądem ponownie stał się wiarygodny, jest potwierdzeniem, że „tak było”. Co prawda odrzucają oni część wypowiedzi mówiącą o przyczynach etnicznych (ponieważ to nie mieści się w ich kreacji przeszłości), ale zostawią drugi – pasujący im – fragment dowodzący skomunizowania mniejszości narodowej. Niezbyt wykształcony białoruski chłop z PPR „wie”, jaki był powód czynu Rajsa, i staje się autorytetem źródłowym dla współczesnych badaczy operujących wyuczonym warsztatem naukowym. O wiarygodności dla nich słów Eugenii Bazyluk w tej samej sprawie wspomniałem już wcześniej. Z jakiegoś powodu Krajewski i Wąsowski mają świadomość, że wygłaszane przez partyzantów podczas pokazowego procesu zdania np. o „uczestnictwie w bandach” są grą propagandową władzy, ale ci sami historycy podkreślają wiarygodność oraz rzetelność świadków i zwracają uwagę czytelników, że ci świadkowie potwierdzali przywiązanie do „władzy ludowej” i partii komunistycznej. Skąd tak daleko posunięty radykalny relatywizm w krytyce źródła? Naukowiec zadałby sobie zresztą pytanie, czy przed stalinowskim sądem możliwe były inne, w tym wypadku antykomunistyczne, wypowiedzi mieszkańca spalonej wsi. Wspomniani Autorzy takiego pytania nie postawili.

Dalej czytamy, że zgromadzono ludzi w domu, który następnie podpalono, ale nie strzelano do nich, gdy zaczęli uciekać. Ma być to dowodem, że „zamiarem »Burego« nie było pozbawienie życia przypadkowych mieszkańców Zaleszan” (Krajewski, Wąsowski 2016b). Stwierdzenie, że podpala się dom z ludźmi, by ratować im życie, zupełnie mnie nie przekonuje, nawet jeśli jest wygłaszane w tak arbitralny sposób jak tutaj. Niestety, nie dowiemy się również, na jakiej podstawie Autorzy uważają, że „ucieczka ludzi z tego domu musiała zacząć się chwilę po wyjściu z niego »Burego«, a zatem prawie na pewno nastąpiła na jego oczach”. Także tym razem brak źródeł potwierdzających tę konstatację nie przeszkadza, ponieważ celem jest pouczenie czytelników, że Rajs świadomie nie miał zamiaru zabijać niewinnych cywilów (tamże).

W swych oświadczeniach zupełnie nie różni się Ostapiuk, który pisze: „Aby uniknąć niezamierzonych ofiar, nakazano wszystkim mieszkańcom zebrać się w jednym miejscu” (Ostapiuk 2019, s. 204). Zwróćmy uwagę na logikę tego zdania, jeszcze bardziej porażającą, gdy tylko dołączymy do niego informację o kolejnym zdarzeniu: „Aby uniknąć niezamierzonych ofiar, nakazano wszystkim mieszkańcom zebrać się w jednym miejscu, [a następnie je podpalono]”. Naukowiec zadałby pytanie – na jakiej podstawie powstał ten wniosek? W nauce należy odróżniać własne wyobrażenia i pragnienia od realnej przeszłości, w przeciwnym razie utrudnia to niezależną interpretację, pozostawiając jedynie tę możliwość, która najlepiej pasuje do przyjętej z góry tezy. Podłożenie ognia pod dom, w którym zgromadzono ludzi, dla Ostapiuka jest dowodem na… pragnienie uniknięcia ofiar. Granica dozwolonej interpretacji została tu zignorowana. Chcę przy tym jednocześnie podkreślić, że nie twierdzę, iż ktokolwiek chciał zmordować ludzi zgromadzonych w podpalonym domu (choć nie jest to wykluczone), twierdzę, że taki czyn nie świadczy z pewnością o pragnieniu ratowania im życia.

Wytwarzanie przez wspomnianych historyków oczekiwanej przez nich przeszłości to stała konwencja analizowanych tekstów. Piszą np.: „»Bury« uznał natomiast, że mieszkańcy Zaleszan powinni zostać ukarani materialnie, przez spalenie ich zabudowań, za jawnie wrogi stosunek do polskiego munduru; decyzją tego partyzanckiego dowódcy mieli oni zająć się odbudowywaniem swojego dobytku, a nie komunizowaniem” (Krajewski, Wąsowski 2017). Po raz kolejny mamy tutaj do czynienia z czystą fantazją. Odwołując się do stylistyki, jakiej używają Krajewski i Wąsowski (robię to wyłącznie [!], by pokazać im naganność takiej narracji), można by napisać – gdyby byli oni kiedykolwiek na wsi wiedzieliby, dlaczego najmniejsza oznaka pożaru wywołuje tam natychmiast zbiorową reakcję – głównie mężczyźni rzucają narzędzia pracy i biegną, by jak najszybciej udzielić pomocy (w tym samym czasie rolą kobiet jest ewentualna opieka nad własną zagrodą i dziećmi). I nie chodzi tu o piromanię (fascynację ogniem), kult straży pożarnej czy o nadnaturalną miłość bliźniego. To pragmatyzm współżycia w zamkniętej społeczności, by kiedyś podobną pomoc uzyskać od innych, oraz świadomość szybkiego rozszerzania się pożarów i zagrożenia dla kolejnych zagród, bez względu na panujące warunki atmosferyczne. Samo rozpalenie ogniska na podwórku w gospodarstwie wywołuje na wsi ostrą, w pełni uzasadnioną krytykę. Tym bardziej takie zjawisko występowało w okresie, gdy normą były strzechy i drewniane zabudowania. Ogień nie percypuje różnic ideologicznych. Przekonywanie dzisiaj, że chodziło o podpalenie konkretnych domów – by ukarać wybranego komunistę i jego rodzinę – jest zupełnie niewiarygodne, a już pisanie, że Rajs uznał, iż podpalając wieś, osiągnie skupienie się jej mieszkańców na odbudowie dorobku materialnego i odsunie ich od aktywności komunistycznej, uważam za drwinę z czytelnika i tragicznych dziejów tej wsi. W tym wypadku wskazani historycy ponownie nie chcą zauważyć korelacji między paleniem wsi a zgeneralizowaną przez Rajsa mniejszością podlegająca odpowiedzialności zbiorowej.

Jakkolwiek dalsza część opowieści i dowodzenie, że ofiarami we wsi były głównie (poza rozstrzelanymi działaczami) osoby, które ukryły się w domach, wydaje się logiczna i jest przekonująca, to historyk powinien zadawać kolejne pytania. Między innymi dlaczego podpalono dom, w którym zebrano większość mieszkańców wsi? Było wielce prawdopodobne, że ktoś może w nim zginąć; czy chodziło o przestraszenie tych ludzi, czy może rozmyślono się w ostatnim momencie? Dlaczego podpala się dom z niewinnymi cywilami? Dlaczego w innym domu spłonęła dorosła, sprawna fizycznie kobieta z dziećmi? W tej ostatniej kwestii jedynie Ostapiuk próbuje cokolwiek wyjaśnić. Takie pytania, nawet jeśli nie znamy na nie odpowiedzi, nauka musi stawiać. Tutaj ich zabrakło. Nie wystarczyło wyobraźni czy też były zbędne przy stałym dowodzeniu, że „»Bury« nie zamierzał pozbawić ich życia” – jak ogłaszają na koniec wątku historycy (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 23]).

Stała generalizacja dokonywana przez Krajewskiego i Wąsowskiego – której, jak już wiemy, autorytatywnie odmawiają Rajsowi – prowadzi ich do stwierdzenia: „Naszym zdaniem, ta skomunizowana wieś [Zaleszany – M.M.] zbuntowała się nie dlatego, że była wrogo nastawiona do partyzantów, choć oczywiście takie właśnie było jej nastawienie, ale z tego powodu, że jej mieszkańcy wtedy jeszcze sądzili, że mają do czynienia z wojskiem komunistycznym i że jako popierający ówczesną władzę nie powinni być przymuszani przez wojsko rządowe do świadczeń” (tamże, [s. 16]). Te słowa są rozwinięciem tezy postawionej przez nich trzy lata wcześniej. W moim przekonaniu Krajewski i Wąsowski zorientowali się po jakimś czasie, że tworząc opowieść o skomunizowanych Białorusinach rzucających kamieniami w „Sowietów”, przekroczyli granicę absurdu, co musieli jakoś uzasadnić, przeto użyli adekwatnych dla siebie metod. Nie przeszkadza im to nadal generalizować i pisać: „skomunizowana wieś”. Metoda piętrzenia absurdów, żeby kolejnymi przykryć wcześniejsze, w pewnym momencie zawsze wymyka się spod kontroli i jest już widoczna dla wszystkich bez względu na ich przekonania ideologiczne. Kwestią wyboru pozostaje tylko, czy się wycofać, czy iść w zaparte. Ta ostatnia postawa w nauce nie może być jednak akceptowana.

Z zeznań kobiety, która przeżyła spalenie Zaleszan, wynika, że jej matka – Maria Niczyporuk – obawiała się, że przybyłe wojsko ma zamiar „wywozić na roboty”. I w tym przypadku trzej historycy nie zastanowili się nad poziomem mentalnym i intelektualnym ludzi, którzy – ich zdaniem – byli zsowietyzowani do tego stopnia, że dopuszczali wywiezienie przez Sowietów „na roboty”. Co więcej, ten strach przed wywózką staje się dla historyków dowodem, że chłopi byli przekonani o tym, iż mają do czynienia z Sowietami, czyli z kimś, kogo darzyli zaufaniem i pozytywnymi uczuciami, jako skomunizowani, świadomi ideowo ludzie (tamże, [s. 16]; Ostapiuk 2019, s. 204). Ostapiuk nazywa nawet Marię Niczyporuk „dobrze poinformowaną kobietą” (wyciągnął taki wniosek z faktu, że była żoną zastępcy sołtysa [!]), ale nie zastanawia się, dlaczego ta kochająca komunizm i ZSRR gospodyni mogła się obawiać wywózki do Związku Radzieckiego na roboty. Żaden ze wspominanych historyków nie postawił sobie pytania o niekoherentność swoich rozważań, nie pomyślał też o świecie nieskoordynowanych wyobrażeń, w jakim żyli ówcześni ludzie, i czym były/są potoczne wyobrażenia (por. Hołówka 1986). Wystarczy w tej kwestii przywołać jeden cytat z literatury naukowej: „Myśląc potocznie, poszukujemy przede wszystkim psychicznego komfortu, płynącego z potwierdzenia gotowych szablonów interpretacyjnych, których mglisty charakter pozwala dopasować je do niemal dowolnych okoliczności” (tamże, s. 152). Słowa te mają znamienną wymowę również w kontekście analizowanych publikacji.

Wiarygodny staje się człowiek, który uratował się z pacyfikacji i opowiadał UB o swoim pozytywnym stosunku do systemu komunistycznego (Ostapiuk 2019, s. 204). Ostapiuk, Krajewski i Wąsowski nie zadali sobie pytania, co innego miałby zeznać ktoś, kto uniknął potencjalnej śmierci, przeżył pacyfikację i spalenie własnej wsi przez NZW, a w dodatku składał zeznania w UB. Czy nawet najbardziej antykomunistycznie nastawiony chłop po takim doświadczeniu nie zmieniłby nastawienia? Okazywałby niechęć wobec PPR/UB? Albo inaczej – kto wyrażałby radość z powodu spalenia swojej rodzinnej wioski czy domu? I czy ewentualna manifestacja takiego szczęścia pozostałaby w dokumentach wytwarzanych przez aparat stalinowskiej władzy? Tego typu pytania są tak oczywiste, że ich brak może sugerować celowe zaniechanie, by poświadczyć „gremialny komunizm Białorusinów”. Trudno bowiem uwierzyć w tak daleko idący brak refleksji.

W dalszym ciągu wypowiedzi mamy kolejną nielogiczność. Jeden z domów w Zaleszanach nie został podpalony, ponieważ mieszkała tam krawcowa, która obszywała mundury „rządowego-komunistycznego” wojska, czyli partyzantów (zresztą dom i tak spłonął, gdyż zajął się ogniem od innych chat). Dla Krajewskiego i Wąsowskiego to dowód na… nieetniczne podejście Rajsa do zabijanych. Rekapitulując wątek: Rajs rozkazał spalić miejscowość, ponieważ jej skomunizowani mieszkańcy nie chcieli podporządkować się wojsku, o którym myśleli, że jest komunistyczne, a nie chciał spalić domu, gdzie to „komunistyczne” wojsko zostało dobrze potraktowane, i to jest dowód na jego nieetniczne podejście do Białorusinów (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 19]). Krok w krok za tymi teoriami idzie Ostapiuk – jego zdaniem partyzanci nie podpalali gospodarstw, „w których nie spotkali się z wrogością” (Ostapiuk 2019, s. 208). Ponownie nie odróżnił on własnych wyobrażeń pozaźródłowych od przeszłych realiów. Taki wniosek można by było wysnuć po analizie wszystkich przypadków; tutaj podejście naukowe zostało pominięte. Nie pojawiła się również świadomość, że próba oszczędzenia kogoś, ponieważ „nie był wobec nas wrogi”, a oszczędzenie, ponieważ był i w przyszłości może się okazać przydatny – to dwa różne zjawiska. Posługując się logiką Ostapiuka, Niemcy nie mordowali niektórych żydowskich rzemieślników nie dlatego, że byli przydatni, ale ze względu na brak u nazistów uprzedzeń antysemickich. Autor wymyślił fikcyjny obraz i postawił niepoparte niczym tezy. A przecież można było zadać sobie pytanie, czy podpala się dom, w którym niedawno łatało się własne ubrania, a może i w przyszłości będzie można zrobić to samo. Kwestia „szacunku do polskiego [czy raczej sowieckiego – M.M.] munduru” nie ma tutaj żadnego znaczenia.

O specyficznym podejściu do źródeł świadczy kolejny wniosek. Mieszkańcy spalonej miejscowości oskarżali partyzantów o to, że wrzucili ciała dwóch ludzi do palącej się stodoły. Nasi historycy piszą, że ich zdaniem to nieprawda, wymysł propagandy komunistycznej, a powodem nadpalenia/spalenia ciał było podpalenie stodoły, przy której ofiary stały. Na jakiej podstawie pada takie zdanie twierdzące? Za dowód nie można uznać faktu, że nikt nie widział momentu wrzucania ciał do ognia, czy tego, że mówiła o tym propaganda. Jedynym realnym dowodem jest zaprzeczenie po wielu latach jednego z partyzantów, a jak wiemy wspomniani historycy dają wiarę wszystkiemu, co jest zgodne z ich koncepcją (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 21]). Szczerze bym chciał, żeby informacja o takim bestialstwie nie była prawdą, ale jako historyk nigdy nie odwołałbym się do argumentu: „nie, bo w to nie wierzymy”. Wskazałbym, że nigdzie więcej o tego typu zdarzeniu nie ma mowy, że musiałoby ono zostać zasygnalizowane w innych źródłach stworzonych przez innych autorów (a tak się nie stało), opisałbym fałszywe narracje propagandy komunistycznej, tworzone, by zdeprecjonować podziemie, i takie argumenty należało przedstawić, ale z pewnością nie – „bo nie”.

Ostapiuk tak mocno stara się przekonać czytelnika, że oddział Rajsa nie miał zamiaru pozbawiać życia przypadkowych osób, iż zdarza mu się w dwóch kolejnych zdaniach trzykrotnie napisać o „niezamierzoności” (Ostapiuk 2019, s. 210)[6], tak jakby liczba zapewnień przekładała się na jakość badań czy realność przeszłości. Na kolejnych stronach jeszcze kilkanaście razy, niczym refren, pojawia się to stwierdzenie, by wreszcie jako jego ukoronowanie padło: „śmierć tych ludzi nie może obciążać »Burego« […]”. Jednak i w tym miejscu powstaje nieprzemyślana przez Ostapiuka generalizacja: „Reszta ludności miała zostać ukarana materialnie” (tamże, s. 214). Naukowiec odpowiedziałby sobie na nasuwające się natychmiast pytania – za co, skąd kategoria „kary”? Ostapiuk w zasadzie również na nie odpowiada – za gremialny komunizm Białorusinów, tyle że tym samym po raz kolejny potwierdza swoją ustereotypizowaną i etniczną perspektywę odnoszącą się do odpowiedzialności zbiorowej – „reszta ludności”. Powtórzmy – jeśli Rajs myślał w podobny sposób jak Ostapiuk, to kierował się stereotypem i myśleniem etnicznym oraz generalizacją, czego Ostapiuk mu odmawia, choć sam nagminnie się nimi posługuje.

Wreszcie na koniec – naukowiec, pisząc o 16-letnim członku PPR Piotrze Demianiuku (tamże, s. 199, identycznie: Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 21]), podałby źródło, na podstawie którego jest pewien, że w tym wieku można było należeć do tej partii (jakie były tego przyczyny oraz konsekwencje; nie jest to wiedza tajna). Co więcej, trudno zrozumieć, skąd pochodzi informacja o członkostwie (i czy kolejna zbieżność u trzech Autorów w pominięciu źródła jest przypadkowa), musimy im wierzyć na słowo.

Na zakończenie tego tematu warto wspomnieć o kolejnej zawodowej wpadce tandemu historyków. Krajewski i Wąsowski tłumaczą się w ostatniej z publikacji, że redakcja „Glaukopisu” zmieniła sens jednego ze zdań, wskutek czego czytelnik tego pisma mógł się dowiedzieć, że ludzie, którzy ukryli się w domach, w rezultacie czego zginęli, sami byli sobie winni. Autorzy mają rację; we wcześniejszych odsłonach tego samego tekstu, w „Naszym Dzienniku” i w Internecie, zdanie to brzmi inaczej. Tam piszą oni o ludziach, „którzy w następstwie jego [„Burego” – M.M.] rozkazu spalenia wsi narażeni zostaną na utratę życia lub zdrowia”. Przy pewnej dozie życzliwości można nawet uwierzyć, że ta istotna zmiana dokonana przez redakcję „Glaukopisu” mogła nie być celową manipulacją. Zdanie jest nieco zagmatwane i być może w korekcie językowej zostało ono uproszczone, przez co wypaczono jego treść. Z jakiego powodu jednak Krajewski i Wąsowski nie dokonali autoryzacji i korekty, czyli sprawdzenia własnego tekstu, dopuszczając się kolejnego złamania reguł naukowych? A jak widać, są takie pisma, których pracę szczególnie trzeba weryfikować. Nikt nie ma obowiązku analizować wszystkich wersji, które rozpowszechniają ich autorzy, i porównywać w nich każdego zdania. Z tych powodów tym bardziej dziwić może lekceważący ton historyków, dla których większym problemem i asumptem do krytyki jest posługiwanie się ich istniejącym przecież i podpisanym przez nich tekstem niż własne niedopatrzenie i czyn zaprzyjaźnionej z nimi redakcji (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 31]). Na marginesie jedynie należy zauważyć, że wskazany przeze mnie warsztat naukowy czy raczej jego zlekceważenie zupełnie nie przeszkadzało redakcji „Glaukopisu” ani recenzentom tekstu, którzy nie zauważyli tych wszystkich wymienionych przeze mnie błędów i dopuścili go do druku. W jednoznaczny sposób świadczy to o piśmie „Glaukopis” oraz jego redakcji i o jej podejściu do standardów naukowych[7].

Wólka Wygonowska

Następna kwestia jest równie intrygująca z punktu widzenia celów nauki. Pokazuje, jak Autorzy kreują rzeczywistość, żeby usprawiedliwić zabójstwo. Przytaczają słowa Marii Zinkiewicz, której mąż został zastrzelony w Wólce Wygonowskiej: „przyszedł do mnie do mieszkania Stefan Babulewicz, który to powiedział, że w naszej wsi Wólka Wygonowska znajdują się goście. Na powyższą wypowiedź wspomnianego gospodarza mocno się przelękłam, ponieważ kilkakrotnie przedtem przychodziła banda, zabierając poszczególnym gospodarzom konie, ubrania i inne drobne rzeczy. Widząc mnie przelękniętą, w/w Babulewicz nadmienił, abym się nie bała, ponieważ nic złego we wsi nie robią. Następnie zapytał mnie, gdzie jest mój mąż […]”. Jaki wniosek wyciągają Autorzy? „Z przywołanego fragmentu zeznania Marii Zinkiewicz wynika jednoznacznie, że partyzanci szukali Jana Zinkiewicza, a zadaniem doprowadzenia go do nich obarczyli Stefana Babulewicza. Zatem Zinkiewicz nie był żadną przypadkową ofiarą” (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 34]). Otóż – nie wynika, to jedna z możliwych interpretacji, czego uczymy już podczas seminariów licencjackich. Z dwóch różnych informacji: 1) „we wsi są żołnierze”, 2) „chciałbym się spotkać z Pani mężem”, nie można wyciągnąć wniosku o relacji przyczynowo-skutkowej „przysłali mnie po niego”. Pisanie o „jednoznaczności” jest manipulacją narracyjną wykreowaną w celu sztucznego wyeliminowania innych interpretacji i wsparcia własnej hipotezy, która w cudowny sposób staje się jedyną dopuszczalną. Również pisanie, że „w ocenie” Autorów Bubulewicz i Zinkiewicz nie zginęli przypadkowo, jest według mnie rażącym naciąganiem faktów. Tak nie powinien postępować ani historyk, ani prawnik. W ten sposób z zastrzelenia ludzi historycy wykoncypowali, że musieli być oni winni, co prawda nie wiadomo czego, nie ma na to żadnych dowodów, ale przecież skoro zginęli… Niestety, to relatywnie częste zachowanie niektórych historyków zajmujących się badaniem podziemia – jeśli cywil został zastrzelony, tzn. że musiał być donosicielem, ponieważ niepodległościowcy nie zabijali bez powodu politycznego. To myślenie magiczne, niemające nic wspólnego z nauką. W dodatku Krajewski i Wąsowski stale zarzucają Zychowiczowi pomijanie źródeł, które nie pasują do jego koncepcji. Sami zaś w tym wypadku pominęli przytoczoną przez Kułaka wypowiedź córki Jana Zinkiewicza, która zeznała: „Wiem z przekazów matki swojej, że ojciec mój nie współpracował z partyzantami [sowieckimi – J.K.], nie należał do żadnej organizacji […], do partii [komunistycznej – J.K.], ani komsomołu” (cyt. za: Kułak 2007, s. 239). Zacytuję tu słowa Krajewskiego i Wąsowskiego odnoszące się do innego wątku: „Czy dlatego, że Zychowicz nie zna tego źródła, co – powtórzmy po raz kolejny – byłoby świadectwem braku odpowiedniego przygotowania merytorycznego, które może dziwić u autora tak zaciekle walczącego o prawdę, czy też nie pasowało mu ono do sposobu, w jaki postanowił przedstawić w swojej książce wydarzenia […]?”. W cytacie zamieniłbym tylko nazwisko „Zychowicz” na „Krajewski, Wąsowski”. Nie zauważyli oni również kolejnej wypowiedzi tej samej kobiety, która zeznała, że jej matka słyszała słowa partyzantów mówiących między sobą o pomyłkowym zastrzeleniu nie tej osoby. Kułak, a nawet Ostapiuk o tym piszą. Krajewski i Wąsowski ten fragment źródła pomijają. Z jakiego powodu? Może po to, by móc wydać wyrok: „Zatem Zinkiewicz nie był żadną przypadkową ofiarą” (Krajewski, Wąsowski 2019 [s. 34]).

Na domiar złego, stale idący za naszymi historykami Ostapiuk ogłosił ich „odkrycie” już jako pewnik, niezaprzeczalny fakt: „Partyzanci odnaleźli Stefana Babulewicza, któremu nakazano odszukać i doprowadzić do dowództwa Jana Zinkiewicza, […] Babulewicz […] posłusznie udał się do domu Zinkiewicza [wyróżnienie – M.M.]” (Ostapiuk 2019, s. 215). Jako podstawę tego „faktu” Ostapiuk podaje tekst Krajewskiego i Wąsowskiego. Czyli z ich interpretacji kryjącej się pod słowami „z przywołanego fragmentu zeznania wynika” (choć de facto nie wynika) Ostapiuk robi zdanie stwierdzające, znika interpretacja (a nawet jakikolwiek dowód, że to tylko interpretacja), pojawia się niezaprzeczalne zdarzenie, swoisty „fakt bazowy”. Używając takich metod, można spreparować dowolną faktografię, ale co to ma wspólnego z uprawianiem nauki? Jakby tego było mało, Ostapiuk powołał do życia kolejną fantazję: „Najpewniej wyroki, jakie zapadły w ich sprawie, były pokłosiem wcześniejszej działalności, którą prowadzili. Możliwe, że we wrześniu 1939 r. występowali przeciwko żołnierzom WP” (tamże, s. 215). Jeśli czytelnik nie zna prac, na które Ostapiuk się powołuje, może tę konstatację przyjąć jako informację o czymś, co się naprawdę zdarzyło w przeszłości. Coś, co Jerzy Kułak przywołał w przypisie jako „zasłyszaną wśród mieszkańców Wólki plotkę – »mieli jakiś zatarg z jakimś podoficerem z roku 1939, nie wiem o co chodziło […]«” – przytoczoną w 1996 r., czyli po 50 latach, u Ostapiuka znajduje się już w tekście głównym jako realne zdarzenie, osłabione jedynie zastrzeżeniem: „najpewniej tak było”. Powtórzę, tak nie uprawia się historii, słowa „jest wysoce prawdopodobne” nie mogą „wytwarzać” oczekiwanych dziejów, to już nawet nie jest prezentyzm, historyk nie ma prawa produkowania fikcyjnych zdarzeń, to zaprzeczenie klasycznej historiografii. Napomknienie, że „istnieje niewielka możliwość, iż w obu przypadkach [zabicia tych osób – M.M.] mogło dojść do pomyłki” (tamże, s. 217), nie zwalnia z odpowiedzialnego używania słów i nie zezwala na tworzenie fikcyjnej przeszłości, to bajkopisarstwo.

Ostapiuk sugeruje jeszcze jeden prawdopodobny powód spalenia Wólki Wygonowskiej – jest nim mordowanie przez Białorusinów w czasie wojny Żydów i Cyganów. NZW i „Bury” stają się w ten sposób mścicielami wymierzającymi karę za Holokaust. Zastosowana metoda jest tyleż sprytna, co mocno niestosowna. Ostapiuk zauważa: „Nie wiemy, czy dodatkowy wpływ na decyzje miały oskarżenia, jakie wysuwano pod adresem mieszkańców Wólki” (tamże, s. 215). Jest to metoda, którą od pewnego czasu odnajdujemy w pracach nacjonalistycznie nastawionych historyków, przekonujących, że polscy narodowcy masowo pomagali Żydom w czasie okupacji. W tym kontekście możemy się spodziewać, że w następnych publikacjach Rajs jako obrońca Żydów będzie już oczywistością. Tak właśnie działa ten mechanizm. Wystarczy, że kolejny historyk o podobnej wrażliwości warsztatowej i szacunku dla źródeł oraz prawdy, napisze: „Jak udowodnił Ostapiuk, Rajs karał skomunizowanych Białorusinów za ich współudział w mordowaniu Żydów podczas wojny”.

Puchały Stare – sprawa wozaków

Koronnym argumentem, że zabicie furmanów było działaniem antykomunistycznym, jest przypuszczenie (poparte relacją jednego z „leśnych”), że partyzanci wciągali chłopów w rozmowy i tamci, myśląc, że rozmawiają z KBW, „wygadali sobie swój los” (Krajewski, Wąsowski 2016c; por. ciż 2016a), to znaczy przyznawali się do wspierania komunistów albo do działań uznanych przez partyzantów za zdradę. Historyk, który posługuje się choćby tylko podstawowym warsztatem naukowym, w tym momencie zadałby sobie pytanie o sytuację odwrotną, to standard, którego uczymy się na studiach historycznych. W tym przypadku brzmiałoby ono: co zrobiliby ci sami chłopi, gdyby wieźli ubeków udających konspirację niepodległościową? Czy też chwaliliby się wspieraniem władzy, czy może narzekaliby na nią, ponieważ celem byłoby przypochlebienie się ludziom z bronią, którzy mają nad nimi pełną władzę? Co zrobiliby Krajewski z Wąsowskim, gdyby ich los zależał od nieznanej im grupy zdeterminowanych, nieprzychylnych im ludzi z bronią? Czy krytykowaliby ich i wyznawane przez nich idee, by bohatersko dać świadectwo i zginąć, czy raczej próbowali zawiązać tymczasową nić relacji, by nie zostać zabitymi? A działo się to w czasie, gdy odbieranie życia było niezwykle łatwe. Partyzanci nie deliberowali, czy mają do czynienia z chłopskim sprytem, czy może z faktycznymi zwolennikami tej czy innej opcji. A już z pewnością nie robili tego w odniesieniu do narodowości, która dla nich (tak jak dla opisywanych historyków) w jednoznaczny sposób była skomunizowana. Podejmowali szybkie decyzje. Współcześni historycy powinni to rozumieć. Faktem jest, że taka optyka stawia pod znakiem zapytania ich podstawowe przeświadczenie, ale nie o obronę klienta tu powinno chodzić, lecz o dochodzenie do prawdy, nie o dzisiejszy interes, a o uczciwe odkrywanie przeszłości.

W jeszcze innym miejscu czytamy: „Białoruskie pochodzenie narodowe lub wyznawana wiara prawosławna nie były kryteriami branymi pod uwagę przy podjęciu decyzji o egzekucji. Kryterium tym był wyłącznie stosunek do Polski i polskiego ruchu niepodległościowego. Potwierdza to »wyreklamowanie« jednego z prawosławnych furmanów z Krasnej Wsi przez polskich sąsiadów z innej wioski (zagwarantowali, że to »porządny człowiek«, w efekcie czego został on puszczony wolno)” (Krajewski, Wąsowski, 2017; por. ciż 2016c). Historycy wskazują tym samym, że po raz kolejny rozumują w sposób zero-jedynkowy; jeśli Białorusin przeżył, ma to oznaczać, że nikt nie myślał etnicznie. Można jednak wyobrazić sobie grupę ludzi związanych z siatką konspiracyjną, którzy przychodzą do „Burego” i bronią swojego znajomego/kolegi Białorusina, a Rajs go wypuszcza. Nie był bowiem fanatycznym siepaczem z pianą na ustach, chcącym wymordować wszystkich wokoło, miał władzę i był zdolny do gestu. W literaturze nieraz można spotkać informacje o tym, że pojedynczy Żydzi, a nawet funkcjonariusze UB byli przez partyzantów wypuszczani. Mogły na tym zaważyć bardzo różne czynniki, wewnętrzne i zewnętrzne zmienne. Krajewski sam nawet pisał w jednej ze swoich prac o ubeku, którego uwolnił „Łupaszka”. Czy to dla Krajewskiego automatycznie oznacza, że Szendzielarz nie myślał kategoriami politycznymi? Strukturalnie mamy tutaj do czynienia z bardzo podobną sytuacją. Znane są przypadki, kiedy nawet naziści mordujący Żydów pozwalali przeżyć poszczególnym osobom. O czym to świadczy? Jedynie o niezwykle skomplikowanej materii ludzkiego umysłu, którego meandryczność pozwala na wielką różnorodność odpowiedzi oraz o stale niedocenianych uwarunkowaniach zewnętrznych. O odpowiedziach, których nie można z góry eliminować, by pozostawić jedynie te najbardziej pasujące do założonej i bezpardonowo perswadowanej tezy. Niestety, Autorzy ponownie nie zastanawiają się nad mentalnością, procesami psychologicznymi, interpretacjami. Istnieje mnóstwo możliwości, dlaczego doszło do „wyreklamowania” prawosławnego. W tekście jednak nie przyjęto konwencji, której podstawą byłaby refleksja naukowa, ponieważ groziłoby to podważeniem ich projektu. W spolaryzowanym, czarno-białym świecie „albo–albo” nie ma odcieni. Co więcej, historycy nie zauważyli, że przywołany przez nich przykład świadczy o czymś zgoła przeciwnym, niż sobie wymyślili. Jeśli polscy sąsiedzi byli w stanie – jak Autorzy sami napisali – „wyreklamować” Białorusina od śmierci, to oznacza, że wcześniej mu ona groziła. Naukowiec zadałby pytanie: za co, jeśli był „porządnym człowiekiem”? A jeśli był komunistą/donosicielem, który przecież „wygadał sobie śmierć”, to jak udało się go wyreklamować? Aż trudno uwierzyć, że tak masowo popełniane błędy logiczne są tutaj przypadkowe.

Wreszcie na koniec tego wątku Autorzy podają jako argument zeznanie Rajsa, który podczas procesu twierdził, że furmani zostali zastrzeleni za „wrogie ustosunkowanie się do nielegalnych organizacji”, czyli podziemia niepodległościowego (Krajewski, Wąsowski 2016c; ciż, 2017). Odłóżmy na bok zasadę warsztatową, stale w omawianych pracach negowaną w odniesieniu do Rajsa – „nikt nie może być sędzią we własnej sprawie”, a z pewnością należy być znacznie bardziej krytycznym wobec takich wypowiedzi. Skupmy się na innym, równie oczywistym zjawisku. Naukowiec postawiłby pytanie, czy w takich warunkach jakakolwiek inna odpowiedź podsądnego wchodziła w grę? Abstrahując już nawet od sensu opowiadania w sądzie o tym, że nienawidzi się Białorusinów czy prawosławnych, odwołam się do zupełnie innego zjawiska. Rzetelny historyk wziąłby pod uwagę czynnik racjonalizacji w celu pozostania przy pozytywnym obrazie własnym. Każdy człowiek chce przedstawiać się z najlepszej strony, to biologicznie uzasadniona przypadłość gatunkowa. Polityk-oszust przekonuje siebie, że kłamie dla dobra suwerena, złodziej przywłaszcza sobie pieniądze – bo mu się po prostu należały, a w dodatku inni kradną jeszcze więcej, nieuczciwy recenzent doktoratu czy habilitacji – bo taki jest świat i przechodziły jeszcze gorsze prace, historyk naginający fakty i interpretacje – bo np. kocha Ojczyznę i chce budować tożsamość jej mieszkańców, bez względu na realia przeszłości. Jestem pewien, że Rajs i Chmielowski uważali siebie za patriotów, którzy „likwidowali” patriotycznie, a nie „zabijali” z nienawiści do mniejszości. W dodatku robili to dla dobra Ojczyzny. Z jakiego powodu mieliby więc powiedzieć coś innego? Nie musieli zmyślać czy lawirować. Naukowiec powinien natomiast mieć świadomość wspomnianych zależności i kontekstów, a nie bezkrytycznie powtarzać literalnie treści zawarte w pasujących mu źródłach. Aż strach pomyśleć, jak – opierając się na takim warsztacie naukowym, Autorzy odczytaliby Mein Kampf czy Historię WKP(b). Krótki kurs. Odrzucanie reguł warsztatu, by udowodnić swoje wyobrażenia, nie mieści się w ramach postępowania naukowego.

Kreowania faktów ciąg dalszy: zakładając, że „pod Puchałami Starymi rozstrzelano trzydziestu z nich [furmanów – M.M.], należy uznać, że nie mniej niż dziesięciu furmanów zostało zwolnionych” (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 36]). Z innych prac wynika, że część furmanów uciekła, ale to nie pasuje do tezy Autorów. Lepiej wygląda celowe „zwolnienie” Białorusinów, dzięki czemu będzie można potwierdzić założenie o nieetniczności zabójstwa.

Również Ostapiuk pragnie za wszelką cenę znaleźć dowody na niewinność Rajsa. Całą stronę poświęca dowodzeniu, że furmani dostarczający podwody oddziałowi nie uciekali, jak twierdzili, ale byli puszczani „za wiedzą dowódcy 3. Brygady”. O wartości badawczej i jakości tych interpretacji niech świadczy jeden z opisanych przypadków. W śledztwie prowadzonym przez IPN na początku XXI w. syn jednego z furmanów zeznał, że jego ojciec opowiadał mu wiele lat wcześniej o tym, jak jeden z partyzantów machnął ręką, co wozak uznał podobno w 1946 r. za zwolnienie i argument do powrotu do domu. Zwróćmy uwagę na konstrukcję tej argumentacji: na początku XXI w. ktoś wspomina o wypowiedzi ojca na temat machnięcia ręką sprzed 60 lat (!). Na tej podstawie Ostapiuk zyskuje dowód, że wozak nie uciekł, lecz został zwolniony, dzięki czemu można orzec, że Rajs świadomie i celowo zwalniał Białorusinów, a więc nie popełnił zbrodni z nienawiści etnicznej. Tylko na marginesie dodam, że ten sam historyk pomija interpretację słów, które sam przytacza „ojciec powiedział […], aby wszyscy uciekli […]”, ponieważ te już nie pasują do założenia. Naukowiec miałby świadomość, czym są wspomnienia, jakie procesy rządzą pamięcią i przypominaniem sobie, co i jak pamięta się po kilkudziesięciu latach i co się dzieje z opowieściami przetwarzanymi przez kolejne osoby. Co więcej, wiedziałby, że człowiek znajdujący się w sytuacji zagrożenia jest w stanie zinterpretować każdy gest na swoją korzyść, dążąc do polepszenia swojej sytuacji. Ostapiuk całkowicie zlekceważył tę wiedzę i pominął krytykę źródła, z góry przyjmując jako jedyną dopuszczalną interpretację tę, która służyła udowodnieniu jego projekcji. Snując dalej swoją opowieść, przytacza relacje o ucieczkach, których nie da się już nadinterpretować. Warto prześledzić, jak sobie z nimi radzi: „Trudno dziś rozstrzygnąć, czy złożone zeznania odpowiadają prawdzie. Nie można wykluczyć, że furmani przed funkcjonariuszami UBP bali się przyznać, że zostali wypuszczeni”. Czyli wtedy, gdy źródła nie dawały już szans na dowiedzenie założonej z góry tezy, Ostapiuk stał się wobec nich krytyczny. Tak się dzieje za każdym razem, gdy źródła nie chcą potwierdzać jego wyobrażeń. Dodaje on wreszcie, iż w 2003 r. jeden z furmanów „przyznał, że zwolniono go po odjechaniu około 2 km od Krasnej Wsi” (Ostapiuk 2019, s. 219). Nie twierdzę, że to nieprawda, ale naukowiec natychmiast zadałby pytanie, po co brać podwody, żeby je zwolnić po przejechaniu 2 km? Może zepsuł się wóz? A przecież nikt nie rozstrzelałby chłopa ledwie po wyjechaniu ze wsi, jeszcze przed wykorzystaniem podwód do dalszej akcji, żeby nie ostrzec reszty. Ostapiuk odnotowuje, że w Krasnej Wsi partyzanci dostrzegli samolot zwiadowczy, co skłoniło ich do bardzo szybkiego opuszczenia miejscowości (tamże, s. 217–218). Czy możliwe jest, żeby chłopi nie zauważyli tego zaniepokojenia i natychmiastowej reakcji? Nie zdziwiło ich, że „wojsko polskie” umyka przed polskim samolotem, i dalej swobodnie chwalili się poparciem dla władzy? Takich pytań jednak nie postawiono, ponieważ nie wniosłyby one niczego do tezy, którą należało udowodnić – Rajs wypuszczał białoruskich furmanów, ratując im życie. Nie podając ani jednego oczywistego przypadku zwolnienia wozaka (poza tym wypuszczonym 2 km za wsią), Ostapiuk kończy konkluzją, iż „należy założyć, że większość furmanów […] została puszczona za wiedzą dowództwa 3. Brygady” (tamże, s. 219). Pojawia się tu kwestia, jak można dojść do takiego wniosku, gdy cytuje się źródła mówiące o czymś zgoła odmiennym? Na temat sytuacji zaistniałej od wyjazdu z Krasnej Wsi nie ma ani jednego źródła, które potwierdzałoby tę tezę. Ostapiuk celowo rozszerzył czas na cztery dni od wyjazdu z Hajnówki do momentu rozstrzelania, żeby móc ją postawić. Nie zauważył przy tym, że decyzja o rozstrzelaniu mogła zapaść w każdym momencie, np. właśnie w Krasnej Woli, choćby pod wpływem groźby wykrycia oddziału przez samolot rozpoznawczy. To jedynie luźne rozważania, ale należy je prowadzić, a nie tworzyć fikcyjne dowody, odrzucając autorytatywnie wszystko, co im przeczy. Tego typu sztuczki uważam za absolutnie niedopuszczalne. Nie oznacza to, że część białoruskich chłopów nie została rzeczywiście zwolniona (tak się stało np. już w Puchałach Starych, co potwierdzają źródła). Należy jednak na to szukać dowodów, a nie wyobrażeń.

Argumentacja Krajewskiego i Wąsowskiego, gdy poruszają kwestię braku zainteresowania stalinowskich śledczych pytaniami do Rajsa i Chmielowskiego o przyczyny zamordowania furmanów w Puchałach Starych, jest logiczna i nie budzi zastrzeżeń. Można najwyżej dodać, że podczas śledztwa nie pytano o przyczyny zbrodni, ponieważ przesłuchującym zabrakło rzeczowości i profesjonalizmu, tak mocno byli przeświadczeni o ich oczywistości (bądź przekonani o zbędności dalszych poszukiwań [!]). Nie zmienia to faktu, że wywód historyków w tej kwestii jest do przyjęcia. Trudno jednak to samo powiedzieć o konkluzjach. Autorzy poświęcili ponad trzy strony, żeby dowieść, że w drugiej połowie lat czterdziestych śledczy założyli powód etniczno-religijny i nie poszukiwali kolejnych motywów. Wniosek, jaki wyciągnęli Krajewski i Wąsowski: wobec tego musiało być inaczej. Z tego, że śledczy nie byli zainteresowani dochodzeniem, jakie dokładnie przyczyny stały za mordem, dwaj historycy wywnioskowali, że z pewnością nie było to kwestie etniczne i religijne (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 37–40]). To nie wiadomo który już zadziwiający błąd logiczny. Jeśli mam do wyboru A i B, ale nie interesuje mnie, które ze zdań jest prawdziwe i wybieram A, to według Krajewskiego i Wąsowskiego z pewnością jest to B. Tak wygląda mnóstwo dowodów logicznych tych historyków.

Identyczna nonszalancja stale towarzyszy książce Ostapiuka. Przyjrzyjmy się kolejnemu przykładowi braku krytyki źródła. Historyk z IPN w Olsztynie opisuje przypadek, gdy partyzanci ujęli Białorusina z bronią, a ten, myśląc, że rozmawia z KBW, oznajmił, iż broń otrzymał od UB. Ostapiuk wyciągnął z tego następujący wniosek: „wskazuje [to] na jego współpracę z aparatem represji” (Ostapiuk 2019, s. 219). Jaki wniosek wyciągnąłby naukowiec rozumiejący, na czym polega krytyka źródła, a zarazem odwołujący się do najprostszej wiedzy? Zadałby pytanie, co miał powiedzieć chłop, którego „KBW” łapie z bronią w ręku? Mógłby oświadczyć, że ją znalazł, co oczywiście skończyłoby się biciem i zapewne więzieniem. Identyczne skutki przyniosłoby przyznanie, że jest bandytą. Ostapiuk nie zadał pytania, co chłop odpowiedziałby, myśląc, że rozmawia z partyzantami (bez względu na to, kim ci ludzie byliby w rzeczywistości). To podstawa warsztatu, ale skończyłoby się to koniecznością zmiany z góry założonej konstatacji. Jeśli można zrozumieć partyzantów postępujących w myśl zasady: lepiej zabić 50 niewinnych, niż pozostawić przy życiu jednego winnego[8], to współczesny historyk nie może sobie pozwolić na taką ekstrawagancję i ostentacyjne pomijanie pytań badawczych. Ponownie mamy mu do czynienia z odwrotnym od naukowego sposobem stawiania problemu – jeśli partyzanci chcieli kogoś zabić, to musiał on być winny. To sofistyka, skutek staje się dowodem, by wykreować przyczynę[9]. Z takiego podejścia Platon kpił już 2,5 tys. lat temu.

Jak głęboko zawodna jest prostota postrzegania świata w kategoriach polaryzacji („albo–albo”), niech świadczy wybrany przykład. Jednym z argumentów za tym, że ludzie Rajsa nie kierowali się względami religijnymi, ma być… rozstrzelanie adwentysty. Dla Ostapiuka to oczywiste, adwentysta nie wyznawał prawosławia, co oznacza, że nie religia leżała u podstaw „likwidacji” (tamże, s. 222). Brak zrozumienia okresu, o którym historyk się wypowiada, brak wiedzy, jak czasami byli traktowani innowiercy, nieznajomość licznie występujących źródeł (np. AIPN Lu, 08/44, k. 151–152; Zwolak 1999, s. 96) oraz antropologicznego schematu „obcego”, zastąpione myśleniem kategoriami bezwzględnej obrony klienta, ponownie nie pozwoliły Ostapiukowi na rozszyfrowanie zdarzenia, o którym pisze. Naukowiec zadałby zresztą najprostsze pytanie, czy wyobraża sobie masową egzekucję kilkudziesięciu furmanów będących Polakami-katolikami za to, że ciepło wypowiadaliby się o władzy. Takiego pytania i wypływających z niego wniosków, jak setek innych, tutaj zabrakło.

I wreszcie na koniec wątku – z kilkudziesięciu furmanów przypadkowo wybranych przez partyzantów znakomita większość okazała się agentami/komunistami. Z jakiego powodu? Bo według trzech historyków Białorusini to komuniści, ale Rajs tak nie mógł myśleć.

Szpaki

Postawa, jaką przyjęli Krajewski i Wąsowski, budzi moje wątpliwości również w kolejnej kwestii – przedstawienia przez nich rzekomego gwałtu, jakiego miał się dopuścić niezidentyfikowany partyzant w Szpakach 2 lutego 1946 r. Autorzy przytaczają wypowiedź kobiety, która twierdziła, że do takiego czynu doszło. Zeznanie zostało złożone w 2004 r., czyli w 58 lat po domniemanym fakcie. Zdanie brzmi następująco: „Chcę dodać, że w tym dniu, co spalono wioskę, to wcześniej zostałam zgwałcona przez jednego bandytę” (cyt. za: Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 51]). Zgromadzona wiedza naukowa pozwoliła przywoływanym historykom na postawienie czterech pytań: 1) dlaczego kobieta „zeznała [o gwałcie – M.M.] dopiero jakby w uzupełnieniu swojej relacji”. Ja zadałbym pytanie inne – co to znaczy „dopiero jakby w uzupełnieniu”? W jaki sposób miała ustrukturyzować swoją wypowiedź kobieta w wieku co najmniej 75 lat, 58 lat po rzekomym zdarzeniu, wezwana do prokuratury w celu złożenia zeznań w sprawie spalenia wsi, żeby Krajewski i Wąsowski uznali to za wystarczająco „główny element relacji”?; dalej: 2) dlaczego kobieta nie przyznała się matce po powrocie do domu? Wystarczyłoby sprawdzić dostępne dane o tym, jak duży procent gwałtów nigdy nie wychodzi na jaw ze względu na wstydliwość tej sytuacji, a w tamtym okresie również z powodu strachu przed ludźmi z bronią, by pytanie stało się bezzasadne; 3) „czy sprawcą gwałtu był partyzant, skoro zdarzenie miało mieć miejsce, zanim pododdział 3. Brygady NZW wkroczył do Szpaków”? Nie dowiemy się, na jakiej podstawie historycy uznali, że gwałtu dokonano, zanim wszedł oddział. Z jakiego powodu a priori zdefiniowali oni słowo „wcześniej” jako „przed wejściem oddziału”, a nie „przed spaleniem wioski”? Z jakiego powodu odwołują się natychmiast do takiego rozumienia słowa, które jest im potrzebne, by udowodnić ich tezę, wykluczając wszystkie inne?; 4) „dlaczego kobieta została wypuszczona przez sprawcę gwałtu?; przecież musiał on zakładać, że ofiara zaalarmuje wieś, a przynajmniej swoją najbliższą rodzinę o obecności partyzantów w pobliżu wsi, ponadto musiał się liczyć z tym, że sprawa gwałtu stanie się znana dowództwu oddziału, co z kolei oznaczało pewność bardzo surowej kary dla sprawcy” (tamże, [s. 51]). W tym wypadku historycy popełnili kolejny kardynalny błąd – zastosowali sposób myślenia z własnej perspektywy osób znających dalsze wydarzenia, których kobieta nie mogła przewidzieć (!). Jak można wpaść na pomysł, że zgwałcona kobieta powinna biec przez wieś i krzyczeć, że idzie partyzant (albo jest już w wiosce), który dokonał takiego czynu? Zadziwiające jest też, że historycy zajmujący się od lat podziemiem nie znają źródeł mówiących o tym, że gwałty w podziemiu zdarzały się, mało tego, że nie dochodziły do uszu dowódców albo czasami były przez nich tolerowane (por. Klukowski 2007, s. 171 [zapis z 5 kwietnia 1945]). Czy Krajewski z Wąsowskim są pewni, że w oddziałach Rajsa nigdy (!) nie doszło do przekroczenia zasad moralnych, o których nie wiemy, „ponieważ dowódca by się dowiedział”?

Jestem przekonany, że każdy prokurator zajmujący się wspomnianym rodzajem przestępstwa byłby w stanie udzielić wielowątkowej, wyczerpującej odpowiedzi na powyższe pytania. Ja zwrócę uwagę na inny ich aspekt. Otóż wszystkie cztery pytania zadane przez Autorów zmierzają w jednym kierunku – podważenia wypowiedzi kobiety. Ich umiejętności analityczne nie pozwoliły im na postawienie ani jednego pytania odwrotnego. Tego typu postępowanie przypomina po raz kolejny zachowanie adwokata, który broni klienta. Ale czy w tym wypadku powinno chodzić o bezwarunkową obronę, czy raczej o prawdę, o ustalenie faktów? Poza tym skonstruowane w ten sposób pytania dowodzą strywializowania tak skomplikowanej sprawy jak potencjalny gwałt. Nie wiem, czy do niego doszło i nie jest moją rolą przesądzać o tym tutaj. Moim celem jest pokazanie metod, przy użyciu których projektują swe opowieści Krajewski i Wąsowski. Uważam, że nie da się ich uznać za naukowe. W tym kontekście pozytywnie zaskakuje analiza domniemanego gwałtu dokonana przez Ostapiuka, który stosuje krytykę źródła, rozpatruje wiele możliwości, nie stawia na początku tezy, by następni dobierać do niej argumenty (Ostapiuk 2019, s. 226–230), udowadniając tym sam, że posiadł umiejętność prowadzenia rzetelnych rozważań.

Natychmiast jednak wraca on do poszukiwania dowodów na obronę Rajsa i oddziału. Co prawda wspomina o ulotce, jaką partyzanci zostawili w Szpakach, oskarżającej jej mieszkańców o strzelanie do żołnierzy polskich we wrześniu 1939 r. i nakazującej im wyjechanie z Polski (!), ale wyciąga z niej tylko jeden wniosek – że NZW wcześniej musiało wiedzieć o „politycznym zaangażowaniu ludności tej wsi”. Ponownie popełnia ten sam błąd, odwracając kierunek rozumowania – primo, jeśli była ulotka, to NZW wiedziało o skomunizowaniu, secundo, skomunizowanie tych konkretnych osób było faktem – „jeśli zabili go, to na pewno był czemuś winny”. Literalne wnioskowanie zostało tutaj doprowadzone do absurdu, co kończy się kolejnym złamaniem zasad logiki. Dla Ostapiuka zdanie kobiety wypowiedziane w 2004 r.: „Mama mówiła mi, że ci żołnierze spalili Szpaki, gdyż uważali, że mieszkańcy wsi Szpaki są za Stalinem, za władzą ludową”, to dowód, iż „[c]zęść mieszkańców dobrze wiedziała, za co wieś została spalona […]”. Ze zdania „oskarżano nas o komunizm” robi – „byli komunistami”. Żeby jeszcze bardziej uprawomocnić swoje przekonania, historyk podaje informację z raportu WiN o tym, że w Szpakach znajdowała się broń – „ciężkie karabiny maszynowe” (tamże, s. 231). Pomijając już celowość takiego zdania w tym konkretnym miejscu, kolejny przypadek braku krytyki źródła, refleksji na tym, czy UB przekazywałby Białorusinom CKM-y, i jakiegokolwiek komentarza, warto, by Ostapiuk ustalił, jak często broń występowała ówcześnie na wsi. Nie byłby wtedy zdziwiony, że na wsi broń po wojnie była czymś oczywistym. Ale zniknąłby argument o „uzbrojonych przez UB skomunizowanych Białorusinach”.

Zanie – nie zbrodnia, a jedynie tragedia skomunizowanych komunistycznych komunistów

Przy opisie pacyfikacji Zań trzej historycy postępują zgodnie z dotychczasową konwencją. U Ostapiuka stałe i wielokrotne przypominanie o skomunizowaniu wsi, o ich uzbrojeniu i o wszystkim, co mogłoby świadczyć przeciwko Białorusinom, zostało doprowadzone do tego stopnia, że zaburza narrację i utrudnia czytanie tekstu (por. np. tamże, s. 232–236). Podobnie jest w przypadku Zań. W pewnym momencie używa on charakterystycznego sformułowania: „na obronę »Burego« można powiedzieć” (tamże, s. 232). Niestety, tak wygląda cała książka, wszystko tworzone jest „na obronę »Burego«”, ale powtórzę, taki cel jest sprzeczny z uczciwym uprawianiem nauki.

Co charakterystyczne, zabicie kobiet i dzieci w Zaniach nie jest dla Autorów „zbrodnią”, jest „tragedią, która nigdy nie powinna się wydarzyć” (Krajewski, Wąsowski 2016d). Słowo „zbrodnia” obciążałoby ruch niepodległościowy, natomiast zeufemizowane „wydarzenie się tragedii” niesie ze sobą znacznie mniejsze brzemię moralne. Stwierdzenie, że niepodległościowiec jest zabójcą, piętnowałoby go, a gdy „wydarza się tragedia”, to i czyn staje się bezosobowy, bezpański, pozostaje w zawieszeniu, rozmyciu ulega odpowiedzialność za niego, znika podmiot sprawczy (tragedia wydarzyła się sama). Językowo przypomina to peerelowski język propagandy – „wydarzenia grudniowe”, „smutne okoliczności” itp.

Pomijanie logiki w celu udowodnienia swych założeń jest tutaj nienaruszalną normą. Zabicie akowca przez Jana Boguszewskiego „Bitnego” ma świadczyć o jego bezkompromisowości oraz… niekierowaniu się czynnikami etnicznymi czy religijnymi, gdyż… akowiec był Polakiem i katolikiem. Innymi słowy – „Bitny” nie był zdolny zabić z nienawiści etnicznej, ponieważ kilka miesięcy wcześniej zabił z bezkompromisowości (Ostapiuk 2019, s. 233). Ostapiuk nie dopuszcza również tego, że ujawniający się akowiec został zabity, dlatego że został „wrogiem walki o niepodległość”, bo nie chciał dalej walczyć, a Białorusini mogli być mordowani, czy raczej – u niego – „likwidowani”, ze względu na stereotyp Białorusina-komunisty. Nie dowiadujemy się jednak od historyka, na jakiej podstawie wyciągnął taki wniosek. Ponownie samemu wielokrotnie przekonując, że Białorusini jako naród w większości popierali ZSRR i komunizm (czyli myśli stereotypem etnicznym), odmawia takiego sposobu myślenia partyzantom NZW, którzy są u niego absolutnie aetniczni w swym myśleniu.

W oczywistym i jednowymiarowym świecie Ostapiuka partyzanci w Zaniach legitymowali niektórych ludzi, ponieważ „starali się zidentyfikować osoby przeznaczone do likwidacji” (tamże, s. 235). To pasuje do wyobrażonej teorii o rozstrzeliwaniu, tzn. likwidowaniu tylko komunistów. Naukowiec wspomniałby o co najmniej jeszcze jednej możliwej interpretacji – o sprawdzaniu imion i nazwisk świadczących do pewnego stopnia (choć nie zawsze) o narodowości. Nie twierdzę, że tak było (co więcej, obie teorie nie wykluczają się nawzajem), ale ponowne pomijanie interpretacji, jeśli tylko nie pasują do celu pracy, nie mieści się w kanonie  myślenia naukowego.

W mowie obrończej Rajsa Ostapiuk sięga nawet do stwierdzenia w konkluzji podrozdziału: „Nie można wykluczyć, że wiedza »Burego« na temat wydarzeń w Zaniach ograniczała się do informacji zawartych w meldunku” (tamże, s. 236). We wszystkich innych wypowiedziach historyk nie może wyjść z podziwu nad profesjonalizmem Rajsa, jego wybitności, pełną kontrolą sytuacji w każdym momencie, panowania nad wszystkimi aspektami (o czym po raz kolejny przekonamy się za chwilę); tutaj sugeruje, że dowódca mógł nie wiedzieć o pacyfikacji miejscowości dokonanej przez jego własny oddział.

Końcowizna – podpalenie ze względów humanitarnych

Dlaczego wieś Końcowizna została podpalona? Według Ostapiuka podpalenie świadczy o tym, że musiała się tam znajdować bojówka komunistyczna – ponownie skutek mylony jest z przyczyną – jeśli podpalili, to znaczy, że mieli powód, i z pewnością był to powód wyłącznie polityczny. W tym przypadku jednak Ostapiuk posuwa się jeszcze dalej w swej fascynacji Rajsem. Pisze bowiem: „Trzeba zaznaczyć, że w tym momencie dowódca 3. Brygady zachował się bardzo rozsądnie. Zrezygnował z zajęcia niepokornej wsi, unikając tym samym śmierci niewinnych osób. Żołnierze nie weszli do samej wsi. Podpalili wiechami budynki położone na skraju wsi, a do budynków stojących w głębi strzelano pociskami zapalającymi”. O humanitaryzmie „Burego” świadczyć ma również to, że spaliło się więcej budynków gospodarczych niż domów, co ma być dowodem na ratowanie przez Rajsa życia Białorusinom. Przyznam, że w takich chwilach brakuje mi jako historykowi słów. Tu raczej powinien się wypowiedzieć etyk. Pochwał dla Rajsa, że spalił wieś z daleka, co ma świadczyć o jego profesjonalizmie, a w dodatku przekonywania, że podpalając wieś, uratował niewinnych ludzi, nie da się już skomentować w żaden sposób. Wątek kończą słowa: „Przebieg pacyfikacji Końcowizny wskazuje, że »Bury« przewidział wszystkie okoliczności, które mogły doprowadzić do śmierci osób przypadkowych. Mimo zbrojnego oporu wsi zdołała ukarać ją bezkrwawo”. Ostapiuk ponownie przechodzi do porządku dziennego nad oczywistym dla niego poglądem (powtórzmy – którego odmawia Rajsowi) – Białorusini to komuniści, toteż kara im się należała (tamże, s. 238–239).

Śledztwo – czyli historyk jako adwokat

Ostatnim polem obrony Rajsa jest historia śledztwa w jego sprawie i procesu. Tutaj ponownie źródła i interpretacje dzielą się na te prawdziwe/rzetelne służące obronie Rajsa i nieprawdziwe, które mogłyby go postawić w złym świetle. Priorytetowymi zadaniami, jakie wyznaczyli sobie omawiani Autorzy, są: 1) zaprzeczenie, że Rajs doprowadził do aresztowania swego zastępcy Kazimierza Chmielowskiego „Rekina”, 2) dowiedzenie, że setki danych, jakie podawał w śledztwie, były bezwartościowe, oraz 3) podkreślenie, że propozycja, jaką złożył UB, stanowiła próbę wyjścia z więzienia, by dalej zbrojnie walczyć z systemem.

Ostapiuk najpierw uporał się z ofertą, jaką „Bury” złożył UB – wolność za stworzenie oddziału walczącego z podziemiem. Jego zdaniem dowódca chciał w ten sposób wyjść z wiezienia i dalej walczyć. Mają o tym świadczyć zeznania agenta celowego, któremu Rajs przyznał się, że propozycja jest kłamstwem, a on chce „wytoczyć z komunistów dużo krwi”. Nie wiedzieć czemu historyk nie wziął pod uwagę jednej z cech Rajsa, która stale się przewija w źródłach, ale nagminnie jest przez Ostapiuka pomijana – megalomanii. Wystarczyło przemilczeć inne doniesienia, w których agent celowy pisał np.: „»Bury« mówił, jak się Ministerstwo z nim umówi i go wypuszczą z więzienia, to on bandy zlikwiduie w prędkim czasie ale tylko na terenach Pow[iatu] Wys[okiego] Mazowieckiego i Łomżyńskiego i za Bugiem a później jak przejdzie na Góry Karpaty to on tam będzie jusz bandy likwidował pomaluj dlatego ażeby on się z wojskiem mógł dłużej trzymać w terenie i bezpośrednio zaraz organizować organizację podziemną pod nazwą Polska Partja Narodowa […]”. Rajs snuł również plany wyjazdu do Anglii, znowu przewidywał wybuch wojny, własny desant, zniszczenie ZSRR bombami atomowymi przez Amerykanów, co chciał wykorzystać i uprzedzić powrót Władysława Andersa, by w Warszawie powstał rząd nacjonalistyczny, żałował też, że nie zabił Bolesława Bieruta, gdy miał taką możliwość (?). Agent pisał też o słowach Rajsa, że jeśli nie otrzyma on kary śmierci, to: „chociażby za 15 lat to wyjdzie na wolność i musi się doczekać jakiegoś mętliku a wtęczas to on będzie mordował do 7 pokolenia każdego jednego Ubowca rodzinę, on musi wytoczyć może krwi” (Kułak 2007, s. 419–421. Wszystkie źródła są cytowane in extenso). Jak z tym wszystkim radzi sobie historyk? Nie przytacza tych cytatów, ale na wszelki wypadek sugeruje, że niektóre wypowiedzi Rajsa była „zapewne podkoloryzowane – zgodnie z zapotrzebowaniem resortu” (Ostapiuk 2019, s. 292; por. Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 58–59]). Czyli ponownie, coś, co mogłoby o „Burym” świadczyć źle, jest negowane bez żadnych dowodów.

Naukowiec zadałby sobie zresztą pytanie, czy po to wychodzi się z konspiracji w 1946 r., by wracać do niej w roku 1949, w momencie, kiedy komuniści są już wszechwładni? W pełni można się zgodzić, że „Bury” mógł próbować wykorzystać podstęp jako metodę ucieczki, ale hipoteza o dalszej walce to kolejna nieoparta na niczym projekcja Ostapiuka. Daje on tutaj co prawda przykład Stanisława Marchewki „Ryby” i jego gry z aparatem, która skończyła się opuszczeniem więzienia i dołączeniem do Jana Tabortowskiego „Bruzdy” (Ostapiuk 2019, s. 292), nie uświadamia sobie jednak, w jak zupełnie innych realiach funkcjonowali obaj partyzanci, i że przeświadczenia „Burego” ponownie dowodzą jego mitomaństwa. Historyk ten nie odróżnia również chęci walki zbrojnej od pragnienia przetrwania, braku alternatywy i odwoływania się do idei, by nie zostać bandytą. Nie rozumiejąc sposobów myślenia ludzi wówczas się ukrywających, tworzy kolejne mity oparte na własnych, mocno ograniczonych, wyobrażeniach przeszłości.

„By bronić »Burego«”, Ostapiuk stale podkreśla, że aresztowani podawali tylko fakty znane UB, nie precyzuje jednak, jak je odróżniali. Nie chodzi tu o mówienie o osobach nieżyjących, ale o pojawiające się w zeznaniach całe serie drobnych zdarzeń, pseudonimów, rzadziej nazwisk. W zamian za to możemy przeczytać tyleż autorytatywne, co bezpodstawne zapewnienia, że Rajs nie ujawnił niczego ważnego (tamże, s. 300, 303). Warto przy tym wspomnieć o kilku informacjach, jakich więzień udzielił śledczym podczas przesłuchania. Wskazał np., że jego zastępca – Kazimierz Chmielowski – przebywa w Bytomiu, gdzie pod fałszywym nazwiskiem studiuje na politechnice. Idący za Krajewskim i Wąsowskim (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 63]) Ostapiuk nazywa te wskazówki „niewiele wartymi”, ponieważ Chmielowski przebywał wtedy w Gliwicach, gdzie studiował na politechnice pod swoim nazwiskiem. Można zrozumieć Rajsa, dlaczego tak skonstruował swoją wypowiedź, ale przekonywanie, że jest ona całkowicie bezwartościowa, stanowi daleko idące nadużycie.

Przyjrzyjmy się kolejnemu przypadkowi. Ostapiuk stwierdza, że „Bury” „starał się nie szkodzić osobom w sprawach, w których był zmuszony zeznawać. Próbował również ostrzec aresztowanego inż. [Pawła] Mroczka”. Następnie przytacza doniesienie agenta celowego (z 12 maja 1949 r.), który pisał, że Rajs prosił go o ostrzeżenie Mroczka, żeby ten nie przyznawał się do znajomości z „Burym”. Ma to dowodzić, że Rajs chronił ludzi (Ostapiuk 2019, s. 311). A teraz zacytujmy zeznanie Rajsa o tym, jak w marcu 1945 r. został skierowany do Hajnówki do ochrony lasów: „Tam poznaję się w pierwszym rzędzie z Burmistrzem dyrektorem tartaku, nadleśniczymi, dyrektorem gimnazjum, doktorem. Z nazwisk pamiętam inżyniera Mroczka Pawła, Domysławskiego doktora, nadleśniczych nadleśnictwa Hajnówka, i właśnie u niego znajdowała się siedziba organizacji AK. – W dalszym ciągu przekonałem się że wszyscy z Leśnictwa z małymi wyjątkami są organizacją AK. To samo było i w samej Dyrekcji Białystok” (AIPN Bi, 07/653/1, k. 2). Zastanawiające, dlaczego Ostapiuk nie przytacza tego źródła, które mówi o czymś zgoła innym – o tym, że Rajs sam przyznaje się do znajomości z Mroczkiem oraz wskazuje na poglądy ludzi z „Leśnictwa” i z „Dyrekcji”. Na tej samej stronie zeznań „Bury” kontynuuje: „Otrzymuję kontakt z »Tadeuszem« i »Jadzią« trzy siostry mieszkają w Hajnówce i wszystkie pracują w nadleśnictwach w charakterze sekretarek bądź też maszynistek, u nich spotkałem »Łopaszkę« [»Łupaszkę« – M.M.] po cywilnemu. Tam również była jego teściowa z córką” (tamże, k. 28).

Rajs dokładnie opisuje miejsca ukrycia broni na Wileńszczyźnie, opatrując je nazwiskami osób ją przechowujących i rysowanymi mapkami kryjówek (tamże, k. 25, 27). Nawet jeśli skrytki były już puste, takie zeznania narażały na represje ze strony NKWD. W jednym ze sprawozdań czytamy: „1 km. na północ od Czernic są kolonie i w jednej z nich mieszkała właścicielka z Trompczyńskich i druga mieszkanka p. Łukomska obok mieszkał sołtys. W sumie 3 ślepe babki i w tym właśnie domu pod spodem podłogi ukryta jest broń […]. W pobliżu były folwarki naprzykład folwark-Czerniec, inny niejakiego Dymickiego. W każdym razie te a przeważnie wszyscy właściciele folwarków są właśnie tymi podtrzymującymi faszyzm i wprowadzającymi mętlik w obecnej Demokratycznej Polsce” (tamże, k. 28). Na pytanie o broń Rajs odpowiada: „Moją broń osobistą pozostawiłem w wiosce Solniki gm. Poświętne pow. Wysoko-Maz. u Kijewskiej imienia nie pamiętam. Kijewska także nazwisko jest tylko jedno w tej wsi. Mąż jej jest już od 20-tu lat chory, leży zawsze w łóżku. Kijewska posiada 3 (trzy) córki dorosłe. Jedna z nich jest mężatka obecnie nazywa się Dworakowska Maria, pozostałe Janina i Zofia panny przy matce pozostają. […] Kijewska wie przypuszczalnie o tej broni. Pozostawiona była w sieni. […] Wiedziała ona kim byłem” (tamże, k. 70). Należałoby zadać pytanie, czy Ostapiuk szczegółowo sprawdził każdą taką informację, by autorytatywnie orzec, że nikomu one nie zaszkodziły? A jeśli nie, to na jakiej podstawie tak twierdzi?

Na pytanie przesłuchującego o miejsce schowania archiwum „Bury” odpowiedział: „Wiosną 1945 r. na kol. Osmola gm. Drochiczyn pow. Bielsk-Podlaski pozostawiłem na przechowanie nie żadne archiwum, a dokumenty osobiste niektórych żołnierzy z b. II-go mego plutonu. […] Wymienione dokumenty pozostawiłem u tegoż gospodarza, któremu przekazałem na przechowanie 9 jednostek karabinów o nazwisku – Wojeński” (tamże, k. 136). Zapytany, gdzie robiono buty dla oddziału, oznajmił: „były robione przez niejakiego szewca, stałego mieszkańca wsi Garbowo-Stare, gm. Kobylin, pow. Wysokie-Maz., który był członkiem org. NZW. […] Nadmieniam, że dom wymienionego szewca we wsi Garbowo-Stare stoi w środku wsi po lewej stronie jadąc od strony południowej na północ…” (tamże, k. 163). Czy historyk sprawdził, co działo się wówczas z Wojeńskim i szewcem oraz ich rodzinami? W biografii nie ma na ten temat żadnych informacji, co skłania do wniosku, że twierdzenie o nieszkodliwości zeznań Rajsa jest gołosłowne. Należy wręcz wskazać coś innego, jeśli „Bury” myślał poważnie o – choćby fikcyjnym – dogadaniu się z UB i zasłużeniu na opuszczenie więzienia, musiał dostarczać jakichkolwiek cennych informacji, by uprawdopodobnić własne dobre intencje. Pisał np.: „Muszę też nadmienić, że wśród brygad partyzanckich były takie które specjalnie były nastawione na walkę przeciwko wszelkim ruchom zaplecza sowieckiego. (Brygada „Łopaszki”, „Wilchelma „7”, „Juranda”1, „Oszmiańska [p]od d-ctwem majora…..) pseudonimu nie przypominam […]”. I dalej: „Z osobistości arystokracji przedwojennej znam rotmistrza Platera. Poznałem go w oddziale partyzanckim. Szczerbiec nazwiskiem Fruk [Fróg – M.M.] imienia nie pamiętam. Generała »Wilka« znam również z partyzantki. Później dowiedziałem się jego nazwisko Krzyżanowski” (tamże, k. 27). Wprowadzając bezpiekę we wszystkim w błąd, nie mógł liczyć na wypuszczenie. Niestety, tego kardynalnego warunku również w omawianych pracach nie zauważono.

Choćby te wybrane przykłady świadczą jednoznacznie, iż przywoływani historycy zanegowali niepodważaną dotąd wiedzę, że nawet najdrobniejszy fakt wydobyty podczas śledztwa mógł się okazać przydatny i zostać wykorzystany w przesłuchaniach innych ludzi czy kolejnych aresztowaniach. Ostapiuk jako pierwszy to neguje, odwołując się do autorytetu nauki. Na domiar złego, nie podaje żadnego dowodu potwierdzającego własne przekonania. Z tego powodu jestem pewien, że w konfrontacji z badaczami zajmującymi się profesjonalnie aparatem bezpieczeństwa i problematyką śledztw jego wyobrażenia nie wytrzymałby krytyki.

Na zakończenie tego wątku chciałbym podkreślić, że nie zarzucam Rajsowi tego, że w tak wielu kwestiach wypowiadał się dość szczegółowo. Należy się zgodzić, że w swych wypowiedziach starał się on ukrywać nazwiska podwładnych, członków siatek czy osób, z którymi się spotykał, choć nie wszystkich. Uważam w dodatku, że obecnie nie powinniśmy wysuwać oskarżeń wobec przeszłości, ponieważ nie możemy uzurpować sobie prawa do oceny zachowania ludzi w sytuacjach, których nie doświadczyliśmy. Krytykuję jedynie metody współczesnych historyków, którzy nie sprawdzając przytaczanych informacji lub pomijając niewygodne, tworzą fikcyjny świat. Zaprzeczają tym samym regułom nauki, do których przestrzegania są zobowiązani.

Często stosowaną przez Ostapiuka metodą jest odwoływanie się do niedopowiedzeń. Wskazuje on np., że Rajs zeznał na temat swojego zastępcy, iż ten zabił dwóch sołtysów i trzecią osobę z bronią o pseudonimie „Krasnyj Czort”. Jaki wniosek z tego wypływa dla biografa? – „Zeznanie to wyraźnie chroniło Chmielowskich”, ponieważ ich nie wskazał (Ostapiuk 2019, s. 303; por. AIPN Bi, 07/653/1, k. 62). Faktycznie rodziny, o której nie wspomniał, nie narażało, a samego „Rekina”? Niestety, nie wiadomo, w jaki sposób oskarżenie „Rekina” przed UB o zamordowanie trzech osób miało kogokolwiek chronić.

Szukając metod na obronę Rajsa, historyk posługuje się również różnymi zabiegami językowymi; pisze np.: „»Bury« został zmuszony do szczegółowego opisu swojej działalności partyzanckiej oraz zasad taktyki stosowanej przez oddziały, którymi dowodził” (Ostapiuk 2019, s. 298). Ponownie nie wiadomo, na jakiej podstawie Ostapiuk stawia tezę o „zmuszeniu”, nie wskazuje bowiem, w jaki sposób tego dokonano. Nie udowadnia nawet, czy dokument był rzeczywiście inspirowany przez śledczych, czy może sam oskarżony uznał go za świetną metodę zawiązania współpracy, by wyjść z więzienia. Obserwując narrację całej książki, można założyć, że chcąc bronić postaci – z której uczynił swego klienta – przed oskarżeniami o zbyt wylewne opisy działalności, historyk używa formuły językowej sugerującej przemoc, ale taki zabieg odbieram jako pozanaukowy i niedopuszczalny.

Wreszcie, nawet przy opisie procesu Ostapiuk nie jest w stanie napisać o pacyfikacji wsi, ale wielokrotnie używa rytualnego „pacyfikacja skomunizowanych wsi” (Ostapiuk 2019, m.in. s. 314, 316).

Kradzież spodni, czyli kolejne znikające źródło

O jakości warsztatu historyków i ich metodach dochodzenia do prawdy świadczy kolejna, dość trywialna sprawa – kradzieży spodni u jednego z gospodarzy, dokonanej przez kwaterującego u niego podkomendnego Rajsa. W literaturze ten incydent jest znany szerzej ze wspomnień Lucjana Grabowskiego, partyzanta, który przekonywał, że złodziej spodni został z rozkazu Rajsa rozstrzelany. Grabowski, nie będąc świadkiem zdarzenia, znał przypadek jedynie z opowieści swego brata Piotra (Grabowski „Wybicki”, „Lot” 2010, s. 174). Ostapiuk podaje inną wypowiedź źródłową, Mieczysława Trypuza, bardziej przekonującą, ponieważ pochodzącą od naocznego świadka incydentu. Po prośbach Jana Boguszewskiego „Bitnego” i samego okradzionego chłopa wyrok śmierci został zamieniony na kilka godzin karnych wart.

Jak sobie radzą z tym zdarzeniem dwaj historycy? Pomijając ponownie niestosowność szyderczej stylistyki użytej w tekście Krajewskiego i Wąsowskiego na temat pracy Zychowicza, należy wskazać, że z jakiegoś powodu umknął im pierwotny wymiar kary, nie wspominają o nim. Kpią z publicysty, zarzucając mu nieznajomość źródeł, ale sami pomijają istotny passus, mocno zmieniający kontekst zdarzenia. Bezkompromisowa obrona „Burego” nakazała im nie zauważyć fragmentu źródła o zarządzonej, choć ostatecznie niewykonanej, karze śmierci. Piszą zaś: „Sprawca kradzieży spodni został ukarany w sposób adekwatny do ciężaru popełnionego występku. Dodajmy dla formalności, że w Skazach na pancerzach [Zychowicza – M.M.] próżno szukać choćby wzmianki o relacji »Lota«. Czy dlatego, że Zychowicz nie zna tego źródła, co – powtórzmy – byłoby świadectwem braku odpowiedniego przygotowania merytorycznego, które może dziwić u autora tak zaciekle walczącego o prawdę, czy też nie pasowało mu ono do tezy o okrucieństwie »Burego«” (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 6–7]). Brak u Krajewskiego i Wąsowskiego fragmentu źródła o pierwotnym wymiarze kary – o karze śmierci za kradzież spodni – jest w tym kontekście zaskakujący do tego stopnia, że pozwolę sobie na pewien eksperyment i odwołam się do stylistyki zaproponowanej przez tych Autorów: Dodajmy dla formalności, że w Kpt. Romualdzie Rajsie „Burym” na kartach książki… próżno szukać choćby wzmianki o pierwotnym wymiarze kary. Czy dlatego, że Krajewski i Wąsowski nie znają tego źródła, co – powtórzmy – byłoby świadectwem braku odpowiedniego przygotowania merytorycznego, które może dziwić u Autorów tak zaciekle walczących o prawdę, czy też nie pasowało im ono do tezy o braku bezwzględności „Burego”? Tyle. Nie odwołam się więcej do pogardliwej i insynuacyjnej stylistyki Krajewskiego i Wąsowskiego, ponieważ uważam ją za niegodną naukowca, choć w pełni wpisującą się w ich rozumienie nauki i jej celów. Zrobiłem to wyłącznie, by wskazać, jak z pewnością nie powinno się pisać. Jest to tym bardziej naganne, gdy gubi się fragmenty źródeł, by nie przeszkadzały w dowodzeniu własnych projekcji.

Bezkrytycznie podążający za Krajewskim i Wąsowskim Ostapiuk co prawda przytacza słowa o pierwotnej karze śmierci, ale ponownie nie wyciąga z nich żadnych wniosków, pozostawiając je bez jakiegokolwiek komentarza. Gdy Krajewski i Wąsowski piszą: „Sprawca kradzieży spodni został ukarany w sposób adekwatny do ciężaru popełnionego występku”, Ostapiuk, ciągle posługujący się ich kalkami, pisze: „»Bury« stosował kary adekwatne do przewin swoich podkomendnych” (tamże, [s. 6]; Ostapuk 2019, s. 156). Nie zauważa nawet, że z podanego kilka wersów wyżej cytatu wynika, iż pierwotna kara śmierci została zamieniona na karne warty, ponieważ o darowanie życia prosili Rajsa zarówno bezpośredni dowódca złodzieja, jak i sam okradziony. U Ostapiuka ten zewnętrzny czynnik znika, ponieważ nie da się go wykorzystać jako argumentu na rzecz obrony „Burego”. Naukowiec w takim wypadku powinien zadać sobie pytanie, które z zachowań jest uczciwsze: pominięcie fragmentu źródła czy podanie go i zlekceważenie, by nie przeszkadzało w dowodzeniu tezy? Moim zdaniem obie drogi to fatalny wybór, niemający nic wspólnego z praktyką naukową.

„Historiozofia”

Przywoływani tu historycy oprócz warsztatu naukowego, jaki prezentują w swych pracach, dzielą się również z czytelnikami wiedzą wychodzącą poza życiorys Rajsa. Zaprezentuję tylko kilka jej przykładów.

Wymowa wszystkich tekstów wpisuje je w paradygmat spolaryzowanego świata świętości wyidealizowanej drugiej konspiracji zestawianej z antytetycznym wobec niej wrogiem, którego kategorię uzupełniają już nie tylko realni, ideowi czy instytucjonalni przeciwnicy, ale wszyscy, którzy zginęli z rąk członków podziemia. Następuje tu redefinicja komunisty, zgodnie z którą jest nim nie tylko wyznawca ideologii marksistowskiej, lecz każdy, kto poniósł śmierć z woli partyzantów, ponieważ ci ostatni ex definitione nie zabijali („likwidowali”) niewinnych. Mamy do czynienia z unieważnieniem reguł myślenia skutkowo-przyczynowego, a w zasadzie z zanegowaniem porządku czasowego (zginął, to znaczy, że był winny). Istnieje tylko jeden przypadek, gdy już nie można pominąć/przemilczeć albo zmanipulować śmierci, i dotyczy on dzieci. Wtedy stają się one niezamierzonymi ofiarami, powstałymi w zasadzie bez jednoznacznej winy konspiratorów, bo przecież wojna rządzi się swoimi prawami. Takie postrzeganie przeszłości przenosi historiografię z pola nauki do sfery polityki historycznej; jak już sygnalizowałem, wiele wskazuje na to, że ważniejszej dla wspomnianych historyków.

Wszyscy trzej są krytyczni wobec III RP. Ostapiuk rozpoczyna swoją pracę od deklaracji ideowej stanowiącej jej potępienie. We wstępie odwołuje się do prawicowej opowieści publicystycznej, zgodnie z którą w III RP nie doceniono powojennego podziemia. Pisze: „Pierwsze lata istnienia niepodległej Polski nie przyniosły jednak wyjaśnienia prawdziwej roli podziemia oraz rzeczywistych motywów, jakimi kierowali się jego członkowie. Długo jeszcze powszechny był obraz zbudowany przez reżim komunistyczny”. Sytuację miało zmienić dopiero środowisko Ligi Republikańskiej, nazywane przez niego „pionierami”. Na dowód odwołał się do wypowiedzi Grzegorza Wąsowskiego o powstaniu terminu „Żołnierze Wyklęci” (Ostapiuk 2019, s. 10). Autor posłużył się jednak zręczną manipulacją, by dowieść swej tezy. Po pierwsze, nie podał dat, ponieważ wtedy okazałoby się, że wystawę fotograficzną o „Żołnierzach Wyklętych” zorganizowano w 1993 r., czyli określenie „długo” zostało tu mocno zrelatywizowane. Po drugie, pominął historyków, którzy już na samym początku lat dziewięćdziesiątych pisali o podziemiu antykomunistycznym i, co ważniejsze, publikowali, takich jak Zygmunt Woźniczka, Rafał Wnuk, Krystyna Kersten, Henryk Pająk, Tomasz Łabuszewski, Kazimierz Krajewski, Janusz Kurtyka (zob. np. Woźniczka 1992; Wnuk 1993; Kersten 1993; Pająk 1993a, 1993b; Łabuszewski, Krajewski 1994; WiN 1994), by wymienić tylko kilka osób z wielu, czy szerzej: naukowcy związani m.in. ze szkołą Tomasza Strzembosza oraz z „Zeszytami Historycznymi WiN-u”. Możliwe jest też, że Ostapiuk, nie rozumiejąc procesów społecznych i sytuacji panującej na początku lat dziewięćdziesiątych, uznał, że już w 1990 r. całe społeczeństwo powinno dysponować dzisiejszym obrazem podziemia. To byłby jednak wulgarny prezentyzm, co prawda nie pierwszy w jego podejściu do przeszłości. W tej krótkiej wypowiedzi wspomniany historyk popełnia jeszcze jedną, mocno kompromitującą gafę. Pragnąc zdeprecjonować III RP, powołał do życia obraz ciemnego społeczeństwa zindoktrynowanego komunistyczną propagandą, gdy stwierdził: „powszechny był obraz zbudowany przez reżim komunistyczny”. Może warto byłoby spytać Ostapiuka, czy jego zdaniem polskie społeczeństwo tylko w tej kwestii ufało komunistom („było skomunizowane”?), czy może działo się to również w innych sferach. Jak w całej pracy widoczny jest tu brak odpowiedzialności za słowo i taktyczne, kazuistyczne wykorzystywanie narracji, przysłaniające szerszą perspektywę.

Wszyscy trzej historycy są krytyczni wobec oświadczenia będącego konkluzją śledztwa oraz wobec prokuratury IPN, i wielokrotnie to podkreślają. Tandem Krajewski-Wąsowski pisze np. o jednym ze źródeł w znany nam już insynuacyjny sposób: „Szkoda, że tego fragmentu zeznań nie można przeczytać w informacji o umorzeniu śledztwa [IPN – M.M.]. Czyżby dlatego, że niespecjalnie pasuje on do tezy, że działania żołnierzy 3. Brygady NZW w Zaleszanach podjęte zostały z powodu wyznania prawosławnego i narodowości białoruskiej mieszkańców tej wsi?” (Krajewski, Wąsowski 2016c). Pomijanie przez Krajewskiego i Wąsowskiego fragmentów źródeł, unieważnianie warsztatu naukowego i fundamentalnego dla historyka instrumentu percepcji świata przedstawianego – krytyki źródła, nie przeszkadzają im w formułowaniu takich zarzutów wobec innych. W tym momencie warto na marginesie wreszcie otwarcie przyznać, że pomijanie krytyki źródła w konkretnych sprawach wydaje mi się celowe, ponieważ kilka akapitów dalej Autorzy takiej krytyki dokonują: „Należy zaznaczyć, że z zeznań większości mieszkańców Zaleszan wynika, że partyzanci »Burego« strzelali także do kobiet i dzieci uciekających z płonących zabudowań, a swoje ofiary wrzucali do ognia. – Nie dajemy wiary tym relacjom. Uznajemy je za nieprawdziwe, dyktowane zapotrzebowaniem propagandy komunistycznej w czasie procesu »Burego« i »Rekina«, a także głęboką niechęcią czy wręcz nienawiścią zeznających świadków do partyzantów 3. Brygady NZW, utrzymującą się zarówno wówczas, jak i w latach późniejszych” (tamże). Wystarczyło więc kilka akapitów, żeby powrócić do krytycznego spojrzenia na zeznania świadków. Tak daleko idący relatywizm deprecjonuje ich prace.

Również Ostapiuk wielokrotnie krytykuje prokuratora IPN, który doszedł do innych wniosków niż on sam (m.in. Ostapiuk 2019, s. 197, 234, 240, 241). Podjęta tu kwestia jednak wykracza poza warsztat naukowy, jakim się tutaj zajmujemy. Wróćmy do analizowanych refleksji.

Krajewski i Wąsowski, komentując zabicie Białorusinów, wyjaśniają: „Taka była cena aktywnego opowiedzenia się po stronie reżimu komunistycznego, który był największym i najgroźniejszym zinstytucjonalizowanym wrogiem wolności w całych dotychczasowych dziejach” (Krajewski, Wąsowski 2017). Trudno powiedzieć, jaki jest cel umniejszania win nazizmu, który – jak uważam, w przeciwieństwie do Krajewskiego i Wąsowskiego – w niczym nie ustępował komunizmowi jako „wróg wolności”. Te słowa wpisują się jednak w narastające zjawisko rozróżniania skali zła, by wykazać, że komunizm okazuje się gorszy niż nazizm (faszyzm), Hitler był lepszy niż Stalin, II wojna światowa jest mniej istotna niż „powstanie antykomunistyczne” po niej, AK mniej znaczy i ma mniejszą wartość niż NSZ, powstanie warszawskie niż druga konspiracja, a „Bury” jest ważniejszy niż „Anoda”. Staje się ono w ostatnich latach coraz bardziej widoczne zarówno w publicystyce, polityce, jak i historiografii. Wcześniej promowane było jedynie przez środowiska nacjonalistyczne, obecnie wyszło już poza nie i coraz mocniej wybrzmiewa w głównym nurcie[10].

Z podobną nonszalancją do przeszłości oraz do dotychczasowej wiedzy podchodzi Ostapiuk. Głębokie zdumienie historyków mających nawet minimalny zasób wiedzy na temat epoki może budzić wyjaśnienie, co według niego oznaczało dla NZW hasło „Polska dla Polaków”. Pisze on: „Definicja Polaka […] odrzuca kryteria wyznaniowe [wyróżnienie M.M.] jako determinanty polskości. Polak to człowiek niegodzący się z okupacją, człowiek walczący o wolność swego kraju. To są główne czynniki definiujące – zdaniem SN – Polaka. Program polityczny, o który walczyło NZW, nie zakładał »czyszczenia« ziem polskich z mniejszości narodowych – zakładano polonizację ich przedstawicieli” (Ostapiuk 2019, s. 192–193). W tym wypadku nie potrafię ocenić, skąd tak rażąca infantylizacja historii, czy wynika ona z daleko idącej ignorancji i braku podstawowej wiedzy pracownika instytucji naukowej, czy mamy raczej do czynienia z działaniem celowym, czyli świadomym wprowadzaniem czytelnika w błąd. W kwestii wyznaniowości wystarczy wspomnieć choćby fragmenty wydanego po wojnie programu Stronnictwa Narodowego (Wytyczne programu Ruchu Narodowego w Polsce [program Stronnictwa Narodowego]): „3) sprawa religii jest nie tylko prywatna, ale publiczna, […] 5) wszystkie dziedziny życia powinny być oparte na zasadach katolickiej etyki i religii, 6) jedność religijna jest fundamentem jedności narodowej. […] Dlatego religia katolicka będzie religią panującą. […] jednym z głównych zadań Kościoła w Polsce jest nawracanie prawosławnych i misje na wschodzie […]. Jak daleko sięga kultura rzymsko-katolicka na wschodzie, tak daleko sięga i polskość. […] Chrześcijaństwo wschodnie uległo zupełnemu zwyrodnieniu na skutek wpływów fałszywej filozofii greckiej, bizantynizmu i cywilizacji turańskiej” (Broszury konspiracyjne… 2010, s. 90–91). Tego typu cytaty i źródła można mnożyć, są ich setki. Przekonywanie przez Ostapiuka, że narodowcy wyznawali tolerancję religijną i ekumenizm, całkowicie neguje dotychczasową wiedzę, źródła, programy partyjne – to Ostapiukowy przewrót antykopernikański. Moim zdaniem należy go traktować jako kompletnie niezrozumiały żart z historii. Powtórzę, tendencyjne dobieranie źródeł, tak by pasowały do tezy, nie ma nic wspólnego z uprawianiem nauki, a opieranie się na jednym (!) artykule publicystycznym z gazety (!) w tak ważnej sprawie jak program partii, by zanegować całą dotychczasową wiedzę, jest bulwersującym nadużyciem warsztatowym, zakończonym kompromitującym błędem merytorycznym.

Radykalnie literalne rozumienie wybranych tendencyjnie wypowiedzi prowadzi Ostapiuka na pole coraz głębszego nonsensu. Gdyby zastosować w interpretacji jego słów przyjętą przez niego metodę, to drugie z przytoczonych powyżej zdań oznaczałoby, że według SN/NZW ponad 25 mln ludzi mieszkających na terenie Polski w 1946 r. nie było Polakami, ponieważ nie walczyło „o wolność swego kraju”. Przywołane trzecie zdanie Ostapiuka, o tym, że NZW nie chciało „czyścić” Polski z mniejszości, lecz je „tylko” wynarodowić, ponownie wykorzystuje zbanalizowaną dosłowność. Ostapiuk ma rację – nikt w programie nie wpisywał wyrzucania Białorusinów z Polski. Ale nie wpisywał również zabijania dzieci, łamania zasad etyki chrześcijańskiej, używania alkoholu. Czy to wszystko jednak nigdy się nie zdarzyło, skoro nie było zadekretowane programowo? Uznawanie, że jeśli czegoś nie było w programie, to kilka tysięcy partyzantów nacjonalistycznych – ludzi o bardzo różnorodnych biografiach, odmiennych charakterach, doświadczeniach, wykształceniu, pomysłach, emocjach, czasami znajdujących się w skrajnych sytuacjach – tego nie zrobiło, to dość interesująca koncepcja, niestety niczym nieuzasadniona i najzwyczajniej błędna. Ostapiuk powinien też znać wypowiedź Rajsa, w której przytoczył on słowa komendanta okręgu białostockiego NZW Jana Szklarka „Lisa” o tym, że „ludność białoruska zamieszkująca w większości powiat Bielsk-Podlaski odmawia rejestracji do B.S.S.R. [wyróżnienie – M.M.] utrudnia pracę konspiracyjną i używa broni przeciwko Polakom” (AIPN Bi, 07/653/1, k. 91). I to miały być powody pacyfikacji. Co więcej, historyk zapomina o opisywanych przez siebie samego wcześniej ulotkach, jakie partyzanci zostawili w Szpakach i Zaniach, gdzie pojawiał się nakaz opuszczenia kraju (Ostapiuk 2019, s. 231, 236). Oznacza to, że nie panuje on nad własnym tekstem, a tworzone przez niego treści łamią zasadę koherentności, czyli potrzebne mu są tylko w konkretnym miejscu, ale nie mają znaczenia dla jego rozumienia przeszłości i wydarzeń. Tak ostentacyjna, radykalna degradacja wiedzy, gdy cel uświęca środki, prowadzi na manowce i nie powinniśmy się na nią godzić.

W podsumowaniu jednego z omawianych artykułów Krajewski i Wąsowski ponownie wracają do pojęcia „antymit”, a naukowcom i dziennikarzom mającym inne zdanie niż oni stawiają zarzut, że motywuje ich ideologia i źle rozumiana poprawność polityczna (Krajewski, Wąsowski 2016d). Identyczne dobre zdanie o sobie ma Ostapiuk, który wymierza cios wszystkim myślącym inaczej niż on, uznając ich za kontynuatorów powtarzających tezy „nieudolnej propagandy komunistycznej” (Ostapiuk 2019, s. 246). Przypomnijmy, że we wstępie ten sam Autor pisał o długo panującym jeszcze w III RP obrazie podziemia wytworzonym przez propagandę komunistyczną. Jak więc wyjaśnić jego słowa o jej „nieudolności”? To kolejny przykład na dużą nonszalancję w stawianiu tez, które są historykowi potrzebne w danym miejscu, ale którym można całkowicie zaprzeczyć, gdy będzie trzeba dowodzić czegoś zupełnie przeciwnego. Krajewski i Wąsowski w innym miejscu stwierdzają, że historyk powinien „posiadać umiejętność interpretowania zdarzeń, które udało mu się ustalić. Cóż, łatwo jest wypisywać oderwane od życia, ale ładnie brzmiące komunały o rycerskiej walce, znacznie trudniej dokonać wysiłku, by zebrać wszystkie elementy dające w ostatecznym efekcie obraz zbliżający nas do prawdy” (Krajewski, Wąsowski 2017). Przy hagiograficznym podejściu oraz poziomie warsztatu, jaki zaprezentowali Autorzy tych słów w swoich artykułach, brzmią one wręcz niczym kpina z historiografii jako nauki i z czytelnika, któremu przedstawili swoje osiągnięcia. Po ich przeczytaniu muszę przyznać, że to samozadowolenie Krajewskiego i Wąsowskiego, tak pewnych swej obiektywności i profesjonalizmu, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, gdy je porównam z jednej strony ze stosowanymi przez nich metodami, a z drugiej strony z tym, czego uczymy studentów.

W ostatniej ze swoich publikacji o Rajsie nasi historycy ponownie zaklinają rzeczywistość, pisząc: „Nie jesteśmy apologetami »Burego«”. I przytaczają dowód imperatywny: „Każdy kto nas zna, wie, że tak właśnie jest” (ciż 2019, [s. 58]). Nigdy jeszcze w nauce nie spotkałem takiego aksjomatu w roli dowodu naukowego. Nie znam wymienionych historyków, ale metody, jakimi się posługują, jednoznacznie przeczą tej deklaracji. Cała narracja jest prowadzona zgodnie z zasadami argumentacji jednostronnej. W żadnym ich tekście nie znajdziemy ani jednej negatywnej cechy Rajsa, są tam najwyżej ogólnikowe stwierdzenia typu: „był surowy”, „był bezwzględny”, ale nigdy nie rozwijają tych wątków, co mogłoby wprowadzać niepotrzebne wątpliwości. To minimalne wtrącenia, które mają dowieść obiektywności badań. Dla Krajewskiego i Wąsowskiego Rajs to bohater bez skazy. Odwoływanie się do języka magicznego, który ma na celu zmienić rzeczywistość („jesteśmy obiektywni”), pozwala im na ukontentowanie, ale w ten sposób nie zmienią wymowy swoich hagiograficznych tekstów.

W jednej z ich publikacji pada wreszcie sformułowanie, które wymyka się jakimkolwiek komentarzom naukowym: „Uważamy, że »Bury« nie działał w zamiarze zniszczenia ani w całości, ani w części społeczności białoruskiej lub też społeczności prawosławnej zamieszkałej na terenie Polski w jej obecnych granicach. Miał przecież możliwości, by puścić z dymem nie pięć, ale znacznie więcej wiosek białoruskich w powiecie Bielsk Podlaski” (ciż 2016d). Odbieram te słowa jako przykład skrajnego cynizmu, urągającego standardom etycznym cywilizacji zachodniej. Nie wyobrażam sobie historyka, który napisałby, że UPA nie działała z powodów etnicznych, ponieważ mogłaby „zlikwidować” nie 100, ale 200 tys. Polaków. Nie ma sensu dyskutować z takimi argumentami na poziomie naukowym i uważam, że takie postawy powinny być w środowisku piętnowane.

Tworzenie nowych reguł, by pomóc „Buremu”

Tworzenie nowych, tymczasowych praw i reguł, które mają pomóc historykom w wykreowaniu pozytywnego obrazu swojego bohatera, jest tyleż praktyczne w krótkiej perspektywie, co zwodnicze w dłuższej. W tekście zostanie co prawda skonstruowana sztuczna rzeczywistość, ale też dość łatwo ją zanegować, stosując warsztat naukowy i podejście do prawdy rozumiane jako zgodność stwierdzenia z rzeczywistością. Jest to zresztą dla mnie asumptem do rozpoznania rzeczywistych celów analizowanych publikacji.

Krajewski i Wąsowski przekonują: „każdy, kto na poważnie zajmuje się problematyką zbrojnego podziemia antykomunistycznego i miał możliwość prowadzenia poważnych rozmów z partyzantami, członkami siatki terenowej […], [w]ie również o tym, że w dobrze prowadzonych oddziałach zadania te [„likwidacji” konfidentów, kolaborantów, bandytów – M.M.], bardzo nieprzyjemne dla każdego człowieka o normalnej uczuciowości, wykonywali partyzanci starsi wiekiem, z najdłuższym stażem, zahartowani w walce i o silnych osobowościach. Ludzie, co do których nie zachodziło ryzyko, a w każdym razie było ono stosunkowo małe, że ulegną deprawacji” (ciż 2017). W ten sposób Autorzy tworzą kolejny mit, utożsamiając stan idealny z rzeczywistością. Tym razem wspierają się przekonaniem o własnym autorytecie i nadnaturalnej wiedzy (versus „niepoważni badacze”). To teoria o rycerskości, z której w innych miejscach drwią, ale do której się odwołują, kreując idyllę. Tymczasem warto sięgnąć do źródeł, by się przekonać, że bywało różnie, a wszystko zależało od wielowątkowego kontekstu. Świadczą o tym przykłady z oddziałów m.in. Hieronima Dekutowskiego „Zapory” czy Józefa Kurasia „Ognia”, a trudno tym dowódcom odmówić „dobrego prowadzenia oddziałów”. Warto sięgnąć też do wspomnień wykonujących wyroki śmierci żołnierzy jednostek Referat 993/W przy Oddziale II KG AK czy „Odział Dyspozycyjny A” Kedywu, by stwierdzić, że to, co Autorzy piszą o wieku i doświadczeniu, nie było prawdą ani w czasie wojny, ani po niej (m.in. Marat, Wójcik 2014, passim; ciż 2016, passim; Garbacz „Orlik” 2009, s. 82; Rokicki 2015, s. 183; Stankiewicz 1991, s. 38; Toborek 2015, s. 195, 214). Literatura tematu jest bardzo obszerna, nie można jej odrzucać tylko dlatego, że zaprzecza wykreowanym regułom. Heglowsko-marksowskie dowodzenie, że „jeśli rzeczywistość nie potwierdza teorii, to tym gorzej dla rzeczywistości”, nie może być metodą uprawiania historii. W tym przypadku stale towarzysząca analizowanym tekstom generalizacja i idealizacja świata ponownie prowadzi ich autorów w świat fikcji.

Wszyscy trzej omawiani historycy często odwołują się do dyscypliny i profesjonalizmu wojska. Rajs ma być żołnierzem idealnym, w pełni kompetentnym, przestrzegającym i wymagającym absolutnej karności. Nie przeszkadza im to jednak wskazywać, że ten sam dowódca nie odpowiadał za czyny oddziału, ponieważ „mógł wcześniej wyjechać ze wsi” albo „nie znał swojego podwładnego” (Krajewski, Wąsowski 2017). Tymczasem w wojsku tego typu argumenty nie zwolniłyby przełożonego od odpowiedzialności. Rozgrzeszanie dowódcy, który zdaniem Krajewskiego i Wąsowskiego nie odpowiadał za działania swoich żołnierzy, to zresztą stały wybór naszych historyków. Do tej metody odwołali się również w innej sprawie, gdy próbowali przekonywać, że Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka” w żaden sposób nie odpowiadał za mord kilkudziesięciu litewskich cywilów, jakiego dokonali jego żołnierze z 5 Brygady Wileńskiej w Dubinkach i kilku innych wsiach w czerwcu 1944 r., co miało być odwetem za zbrodnię litewską (Krajewski, Wąsowski 2015, s. 70–72). Wystarczyłoby w tym kontekście odwołać się do historii rozumiejącej, by nie tworzyć fikcji (wtedy można byłoby dowodzić, że nie był zbrodniarzem [sam też tak uważam – M.M.], choć jako dowódca powinien wziąć na siebie odpowiedzialność). A tak relatywizowanie zasad, które mają obowiązywać tylko wtedy, gdy historykom pasują do ich wyobrażeń, zostało w ten sposób doprowadzone do skrajności.

Równie nieakceptowalny jest kolejny argument: „Nie bez znaczenia jest również to, że powierzając plutonowi »Bitnego« spalenie zabudowań wsi Zaleszany, a później przeprowadzenie akcji w Zaniach, »Bury« realizował rozkaz komendanta Okręgu NZW Białystok majora Floriana Lewickiego »Kotwicza« z 20 września 1945 r. […]” (ciż 2017). Czy to oznacza, że według Autorów wykonywanie rozkazów zwalnia z odpowiedzialności? Gdyby przyjąć zastosowaną tu sugestię jako normę, w czasie II wojny światowej winne były tylko dwie osoby – Hitler i Stalin, bo to oni wydawali rozkazy, a reszta je wykonywała. Ten argument jest dla mnie nie do przyjęcia choćby ze względów moralnych – w ten sposób bronią się wszyscy zbrodniarze. Tym bardziej że rozkaz „pacyfikacji agentów i osób niesprzyjających podziemiu” został wykonany dopiero po upływie ponad czterech miesięcy i był mocno ogólnikowy. Gdyby Krajewski i Wąsowski nie skupiali się jedynie na bezpardonowej obronie swojego klienta, ale odwołali się do – moim zdaniem ciekawszego zadania – rzetelnych badań dziejów, mogliby wskazać na racjonalizację, jaką wykonawcom dawał rozkaz dowództwa. Zgodnie z nią należało karać zdrajców, ale to Rajs miał wybierać, kto nim jest, a kto nie. Tego wyjaśnienia jednak zabrakło, ponieważ, jak wskazuje tekst, obrona Rajsa jest jedynym celem Autorów (może poza ośmieszaniem i pokazaniem własnej pogardy dla Zychowicza). I to jest w mojej opinii główny powód, dla którego historyk z warszawskiego IPN – Krajewski, oraz prawnik Wąsowski ponownie pominęli źródło niepasujące im do koncepcji, a które musieli znać choćby z książki Kułaka. Przytoczył on doniesienie agenta celowego „Jerzego” na temat rozmowy z Rajsem: „pytałem [go] za co on spalił wioski na Bielsku [Podlaskim]. On mi odpowiedział że przed UB to on się tłumaczył że on miał rozkaz od komendanta okręgu »Lisa« ale że właśnie to on jch spalił na własną rękę dlatego że to były wioski bardzo nie bezpieczne dla partyzantów i dla nich to nie ma miejsca w Polsce że oni mogą sobie wyjechać do Rosji bo Polska to tylko dla Polaków […]” (cyt. za: Kułak 2007, s. 519). Trudno mi również uwierzyć, że obaj historycy nie znają innych źródeł, z których wynika, że w samej Komendzie Okręgu „Chrobry” NZW część dowództwa podchodziła krytycznie do czynu oddziału, pozostawiając jednak prawne rozstrzygnięcie w te sprawie „na okres powojenny” (por. tamże, s. 252–254; Bechta, Muszyński 2017, s. 267). Przemilczanie źródeł niepasujących historykowi jest zachowaniem niewybaczalnym i bardzo dużo mówi o standardach osób, które są do tego zdolne. Dla mnie to zachowanie jednoznacznie naganne.

Pomijanie źródeł, by nie podważały snutej opowieści, w przypadku Autorów jest uzupełniane równie pozaźródłowymi zabiegami kreującymi przeszłość. Piszą oni: „»Bury« jeździł, czasem nawet z UB i MO, po okolicznych wioskach. Białoruscy wieśniacy, przekonani że mają do czynienia z funkcjonariuszem aparatu komunistycznego, opowiadali o swoich »zasługach« z lat pierwszej okupacji sowieckiej, a także o stosunku do polskiego ruchu niepodległościowego” (Krajewski, Wąsowski 2017; por. ciż 2016a). Na jakiej podstawie założyli, że jeżdżenie po wioskach należy powiązać z powstawaniem list konfidentów, które później posłużyły do ich „likwidacji”? Warto by było powołać się na źródło, które by to potwierdzało, w przeciwnym razie to jedynie czyste fantazje, na które w klasycznej historiografii zdarzeniowej, do jakiej odwołują się wspomniani historycy, absolutnie nie ma miejsca (takim źródłem nie mogą być zapewnienia syna Rajsa, walczącego o dobre imię ojca; przypominanie o tym to, ponownie, absolutne podstawy warsztatu naukowego historyka). Tworzenie fikcyjnych łańcuchów zdarzeń – jeśli Rajs „likwidował” to z pewnością tylko komunistów, czyli z pewnością miał ich listy, które zapewne powstawały, gdy jeździł po wioskach jeszcze przed przystąpieniem do partyzantki, a następnie przechowywał je przez prawie rok, nie używając ich – nie ma nic wspólnego z rzetelnym uprawianiem nauki. Moim zdaniem podstawą tych kolejnych implikacji jest wyłącznie pozytywny stosunek do Rajsa, który uniemożliwił wymyślenie jakiejkolwiek innej interpretacji. W analizowanych tekstach wszystko zmierza ku jednemu – ku obronie klienta.

Jest jeszcze jedna wątpliwa kwestia w tym wątku. Czy naprawdę białoruski chłop chwaliłby się, bądź co bądź polskiemu żołnierzowi, na terenie polskiego państwa, że mordował albo rozbrajał żołnierzy polskich, obywateli polskiego państwa w 1939 r., czyli kilka lat wcześniej? I robił to na początku roku 1945, kiedy nawet „Bury” – podobnie jak setki tysięcy innych ludzi – był pewien, że wybuchnie kolejna wojna światowa i absolutnie nic jeszcze nie jest przesądzone? W przeciwieństwie do jednoznacznie pewnych siebie i własnego świata wyobrażeń Autorów mam bardzo duże wątpliwości w tej materii. W moim przekonaniu ich błąd ponownie wynika z marksistowskiego podejścia do grup społecznych jako całości. W tym wypadku zrewolucjonizowani białoruscy wieśniacy-komuniści na terenie szybko komunizującej się Polski w rozmowie z komunistycznymi żołnierzami chwalą się walką z międzywojennym wojskiem „panów-kapitalistów”. Tyle że na ówczesnej wsi nikt nie myślał takimi kategoriami. Stąd po raz kolejny błędne wnioski.

Gdy nie da się już pominąć, że Rajs osobiście dokonał egzekucji litewskich jeńców, Ostapiuk tłumaczy to dbałością o młodych partyzantów, by „zaoszczędzić im moralnych rozterek, a także uniknąć ryzyka deprawacji nieukształtowanych jeszcze, z racji wieku, osobowości jego podkomendnych”. Na jakiej podstawie sformułowano ten wniosek, nie wiadomo. Żeby zmniejszyć odpowiedzialność Rajsa, Autor stwierdza nawet, że wielu dowódców rozstrzeliwało osobiście – czyli takie zachowanie kreuje na normę (Ostapiuk 2019, s. 90). Kolejny przypadek zabicia przez „Burego” jeńca – litewskiego policjanta – to samoobrona (tamże, s. 101). Zwrócę uwagę, że idealizacja obrazu następuje tu albo bez żadnych źródeł, albo bez krytycznego do nich podejścia. Istotą jest wyłącznie obrona dobrego imienia.

Nie mogąc przemilczeć źródła (bo wyszło spod ręki samego Zygmunta Szendzielarza), trójka historyków decyduje się na metodę rozmycia zawartych tam treści. „Łupaszka” w liście do „Burego” napisał w ostrzegawczym tonie, że ten źle skończy. Niestety, Krajewski i Wąsowski nie poddali tego ciekawego wątku analizie, lecz go zbanalizowali, kreśląc na jego podstawie obraz „Burego”, jaki obecnie funkcjonuje w przestrzeni publicznej (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 57]). Czy naprawdę według nich Zygmunt Szendzielarz antycypował, co o Rajsie będzie się mówiło po 70 latach? O to chodziło „Łupaszcze”? Rzeczywiście tak to zrozumieli wymieniani historycy i taki wniosek wyciągnęli z jego wypowiedzi? Z całą pewnością dzięki temu nie musieli odnosić się do słów niepasujących do ich projektu. Za ich przykładem jak zwykle postępuje Ostapiuk. On również nie zastanowił się, co mogły oznaczać słowa zasłużonego niepodległościowca. Sprowadził to stwierdzenie wręcz do absurdu, pisząc, że było ono prawdziwe, ponieważ za niezłomność Rajs – podobnie jak Szendzielarz – „zapłacił najwyższą cenę” (Ostapiuk 2019, s. 159). Trudno uwierzyć, że także Ostapiuk nie zrozumiał sensu słów „Łupaszki”. Ale i on dzięki temu mógł świadomie pominąć ich wymowę. Takiego podejścia z pewnością również nie da się uznać za wzorzec rzetelności i uczciwości naukowej. Podobnie jak nagminnego kopiowania przez tegoż historyka metod, rozwiązań oraz języka Krajewskiego i Wąsowskiego.

W wyidealizowanym świecie nie ma żadnych niejasności co do przejścia Rajsa do NZW. Chęć dalszej walki o niepodległość wyczerpuje zasób interpretacji Autorów. Pojawia się też dowód na to – zeznanie samego Rajsa (tamże, s. 162). Jak zwykle nie ma pytań badawczych o to, co jeszcze mogło wpłynąć na taką decyzję. Żaden z historyków nie jest również zainteresowany poglądami politycznymi swojego bohatera.

Jak już kilka razy pisałem, wszyscy trzej wielokrotnie pomijają źródła, które przeszkadzają im w tworzeniu własnych koncepcji. Nie znajdziemy także żadnych źródeł na temat awansu Rajsa do stopnia kapitana. Jest to interesujące tym bardziej, że Ostapiuk przywołuje źródło potwierdzające oceny szkolne Rajsa, ale nie widzi potrzeby podania takiego przy okazji awansu oficerskiego czy przyznania Orderu Virtuti Militari, jakby te informacje były mniej istotne (tamże, s. 176).

W tym miejscu warto przypomnieć kolejną z wielu reguł tworzonych przez historyków w analizowanych tekstach. To kompletne zanegowanie istnienia zjawisk antropologicznych oraz psychologicznych jako czynników współtworzących świat. Autorzy pryncypialnie pomijają takie zjawiska, jak stereotyp narodowy, kreowanie wroga, myślenie kategoriami etnicznymi, uprzedzenia, psychologiczne konsekwencje interakcji międzyludzkich, a nawet emocje. Nie przejmują się działaniem mechanizmów psychologicznych czy społecznych. Odwołują się do kategorii wielkich grup/mas, które są dla nich jednorodne, i posługują się w swym oglądzie świata jedynie myśleniem ideowym, i to tym jego fragmentem, który wybiorą im sami Autorzy. Traktują oni ludzi jak bezrefleksyjne nośniki zdarzeń polityczno-militarnych. To tradycyjna optyka sporej części historiografii najnowszej, przyczyniająca się do powstania mnóstwa błędów i kompletnego wypaczenia obrazu przeszłości, będącej przecież żywą, dynamiczną siecią zależności i wątków, a nie tylko katalogiem zdarzeń politycznych.

Jedynie Ostapiuk ma w ogóle świadomość istnienia psychologii, ale wspomina o niej zaledwie kilkoma pojedynczymi zdaniami, w sposób marginalny i zinfantylizowany, używając jej wyłącznie po to, by usprawiedliwić zachowania konspiratorów. Całość psychologicznego spektrum wypełniają u niego stwierdzenia typu: wojna odciskała piętno „na psychice młodych partyzantów” (tamże, s. 71–72).

Wszyscy trzej historycy pomijają cechy charakterologiczne Rajsa. Jak wynika z ich narracji, nie miały one żadnego wpływu na jego postawy i zachowania. Krajewski i Wąsowski są tylko w stanie operować półzdaniami. Bury był „surowy i bezwzględny wobec podkomendnych”, był bezkompromisowy w kwestiach służby (Krajewski, Wąsowski 2016b, d). Ostapiuk przytacza słowa Zygmunta Błażejewicza „Zygmunta”, że Rajs był „porywczy”, ale nie pozwala mu to na wyciągnięcie żadnego wniosku. Potrzebna jest mu jedynie druga część stwierdzenia, że to „dobry żołnierz” (Ostapiuk 2019, s. 149), i na tym poprzestaje. W przeciwieństwie do tych trzech badaczy uważam, że naukowiec nie powinien wybierać sobie dowolnych fragmentów źródeł z pominięciem i przemilczeniem innych oraz że psychologia ma znaczenie w życiu człowieka i na nie wpływa.

Oprócz tworzenia fikcyjnych reguł rządzących przeszłością w pracach widoczne są też próby wprowadzenia nowych zasad warsztatu naukowego historyka.

Zupełnie nowa zasada to traktowanie czasu jako zjawiska niezmiennego, dzięki czemu niezwiązane ze sobą fakty można łączyć w dowolny sposób. Zgodnie z tą normą, jeśli coś się kiedyś wydarzyło, to zawsze już będzie dowodem na dowolnie wybraną tezę historyka. Pokażmy przykład. Ostapiuk opisuje akcję z 21 marca 1944 r. w Wojdatach, w której ujęto m.in. własowców. Jeden z nich, z pochodzenia Uzbek, przyłączył się za zgodą „Burego” do 3 Brygady. Wniosek, jaki wyciągnął z tego Ostapiuk, brzmi: „Przykład ten jasno pokazuje, że narodowość i religia nie miały znaczenia w ocenie ludzi, jakiej dokonywał »Bury«” (Ostapiuk 2019, s. 103). To lekceważenie zmienności w czasie wynikającej z dziesiątków czynników zewnętrznych i wewnętrznych jest stałą cechą książki. Przeszłość jest w niej postrzegana jako stan constans. Podobnie ludzkie cechy i zachowania, które są całkowicie niezależne od dziejących się wydarzeń. Wymieniony historyk nie chce przyjąć do wiadomości przemian, jakie zaszły między marcem 1944 a styczniem 1946 r., choćby implikowanych zmianą granic państwowych, i tego, jaki wpływ wywarła ta nowa sytuacja na Polaków z Wileńszczyzny. Nie zna zjawiska radykalizacji poglądów i zachowań w miarę komplikowania się stanu rzeczy. Ponownie – stosując zasadę „albo–albo” – trywializuje przeszłość i pokazuje, jakie jest jego rozumienie świata, na którego temat się wypowiada. Jeśli Piłsudski „jechał czerwonym tramwajem”, to nigdy z niego nie wysiadł…

Ostapiuk słusznie zauważa, że pisanie „z perspektywy wielu lat obniża” wartość wspomnień. Niestety jego zdaniem reguła ta działa tylko w jednym przypadku – Józefa Bandzy i jego wspomnień, i jak sam stwierdza, dzieje się tak „zwłaszcza we fragmentach dotyczących kpt. »Burego«” (tamże, s. 127), wobec którego Bandzo był krytyczny. Niezrozumiałe jest, z jakiego powodu mniej wiarygodne są wyłącznie wspomnienia krytyczne wobec Rajsa (nie pisze o tym w wielu innych przypadkach, gdy są pochlebne) oraz dlaczego nie należy ufać Bandzy akurat we fragmentach na temat „Burego”. Ostapiuk podważa również wersję Bandzy dotyczącą próby jego rozbrojenia i rozstrzelania przez Rajsa, ponieważ stawia to „Burego” w fatalnym świetle. Zdaniem Autora Bandzo mógł opisać „to zdarzenie w sposób jak najbardziej dla siebie korzystny, a przy tym wybiórczo […]” (tamże, s. 161). Takie słowa wobec Rajsa i osób mu przychylnych nie padają nigdy. To stała tendencja w książce – wypowiedzi źródłowe, które mogą zaszkodzić Rajsowi, są negowane i podważane, a te, które są dla niego pozytywne, nie podlegają ani weryfikacji, ani krytyce źródła. Ostapiuk nie jest również zainteresowany słowami „Rekina”, zastępcy Rajsa, który podczas procesu wspominał o „pewnych błędach dowództwa oddziału, co miało go skłonić do popełnienia samobójstwa” (tamże, s. 161). Ta informacja znowu pozostaje poza interpretacją. Trudno zgodzić się z takim podejściem. Naukowiec powinien być krytyczny wobec każdego źródła, a nie tylko wobec źródła stawiającego Rajsa w złym świetle. To zadziwiający wkład Ostapiuka (a także Krajewskiego i Wąsowskiego) w uznawany dotychczas warsztat naukowy. W książce Ostapiuka mamy do czynienia również z tworzeniem fikcyjnych treści, niemających żadnej wartości eksplanacyjnej. Wymienia on np. powód, dla którego kompania szturmowa brygady nosiła znak trupiej główki ze skrzyżowanymi piszczelami, błyskawicą i skrótem „SWO” (Śmierć Wrogom Ojczyzny). Podobieństwo do symboliki formacji SS według niego wynikało z tego, że „kompania szturmowa »Burego« miała stanowić antidotum na różnego rodzaju formacje SS” (tamże, s. 114). Odrzućmy fantastyczne wyjaśnienia tej motywacji autorstwa propagandy komunistycznej. Jednak i teza Ostapiuka nie wyjaśnia zupełnie niczego, a Autor tego nie zauważa. Co to jest „antidotum na formacje”? Odwołanie się do takiej symboliki nie było żadnym: lekarstwem, panaceum czy remedium. Być może miało pokazać: „jesteśmy równie skuteczni, wrogowie Ojczyzny muszą się nas bać, tak jak dzisiaj inni boją się gestapo, jesteśmy dla nich równie straszni”. To wykorzystywanie atmosfery grozy panującej wokół niemieckiej formacji. Z pewnością należałoby również przywołać rozbudowaną semiotykę tego symbolu i hasła. Naukowiec takie rzeczy powinien wyjaśniać, a nie pisać o enigmatycznym i pustym poznawczo „antidotum”. Ponownie zabrakło tu wiedzy i wyobraźni.

Ostapiuk stale odwołuje się do generalizacji, rozmywając w ten sposób problem. Jeśli NZW (jak całe podziemie) nie powstało po to, by „likwidować” Białorusinów, ale by walczyć o niepodległość Polski, to zdaniem Ostapiuka jest to dowód, że nigdy nie zdarzył się taki przypadek, a już na pewno nie Rajsowi. Ta dezynwoltura logiczna jest tak zdumiewająca, że aż groteskowa. Co więcej, Ostapiuk znowu nie zauważa, że sam stale posługuje się myśleniem etnicznym i generalizującym. Dla niego „konflikt polsko-białoruski” był skutkiem „zdrady interesów państwa polskiego” przez Białorusinów, a po drugiej stronie stała „służba temu państwu” Polaków (tamże, s. 190, 240). W zmitologizowanym świecie powstaje ostry podział na skomunizowanych Białorusinów i „pozostałą część społeczeństwa, trwającego przy legalnej władzy […]”. Świat jest czarno-biały, etniczny naród polski – zgodnie z nacjonalistyczną konwencją – pozostał czysty, antykomunistyczny, stojący w opozycji do Białorusinów-komunistów (tamże, s. 240). Etnizowanie i generalizowanie Białorusinów-komunistów zostało tu sprowadzone do zasady absolutnej. Aż trudno uwierzyć, że dzieje się to bez wiedzy Autora.

Błąd kolejny – również stale obecny w książce Ostapiuka oraz artykułach Krajewskiego i Wąsowskiego – to przebijające z narracji nastawienie na konieczność obrony Rajsa. W tekście wskazuję to wielokrotnie. Tutaj podam tylko jeden przykład. Podczas walk o Wilno w 1944 r. „Bury” rozstrzelał niemieckich kolejarzy i esesmana. Dla trzech historyków jedyną istotną kwestią w tej materii było udowodnienie, że zrobił to zgodne z prawem wojennym. Ostapiuka nie interesuje, dlaczego do tego doszło, jak często w czasie wojny zdarza się rozstrzeliwanie jeńców (częściej, niż jesteśmy w stanie przyznać), co stało za takimi przypadkami. Wymyka mu się nawet fakt, że dowódca zrobił to osobiście, nie komentuje tego, niczego mu to nie mówi. Jedynym wątkiem, jakim się interesuje, jest obrona prawowitości rozstrzelania jeńców przez Rajsa (tamże, s. 124–125) i czyni tutaj to samo i tak samo, jak wcześniej duet Krajewski i Wąsowski (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 3]). W innym miejscu nie zadaje kolejnego oczywistego pytania – jaki był powód wstąpienia Rajsa do komunistycznego Wojska Polskiego, a następnie do Ochrony Lasów Państwowych (Ostapiuk 2019, s. 135). Nie pyta również, czy fałszywe nazwisko – Jerzy Góral – jakie ten przybrał, wyjeżdżając z Wileńszczyzny w listopadzie 1944 r., tylko przez przypadek odwoływało się do pseudonimu byłego dowódcy, Gracjana Fróga „Górala”. Nawet, jeśli nie znamy odpowiedzi na takie pytania, naukowiec je stawia, ponieważ na tym polega uprawianie naszego fachu. Mnóstwo pytań badawczych w dalszym ciągu nie znajduje się jednak w sferze zainteresowań tego historyka, jeśli nie wnoszą niczego do realizacji celu książki – obrony prawowitości działania bohatera. Badanie przeszłości staje się tu jedynie wtórnym instrumentem, drugorzędnym, koniecznym środkiem technicznym prowadzącym do celu, a nie priorytetem i celem.

Oprócz Rajsa obrona dotyczy również całej formacji NZW, o czym wspominałem już wielokrotnie. Tutaj warto przyjrzeć się tylko jednemu wątkowi. Ostapiuk – moim zdaniem z zamiarem wykazania obiektywizacji swojej opowieści – zdawkowo napomyka, że partyzanci (ale ogólnie, nie konkretnie oddział Rajsa) zwykle byli brutalni w rekwizycjach dokonywanych na Białorusinach. Zresztą natychmiast usprawiedliwia to zachowanie stałym poczuciem zagrożenia. Tę ogólnikową konstatację, tak jak kilka innych krytycznych pojedynczych zdań znajdujących się w książce, należy więc uznać za wtrącenie mające sugerować obiektywność narracji, swoiste alibi, które ma wykazać, że Autor mimo wszystko dostrzega różnorodne źródła i specyfikę opisywanej historii, a nie bezwarunkowo staje po jednej stronie. Tyle że te pojedyncze zdania całkowicie gubią się w gąszczu tekstu, która im zaprzecza. Padają zazwyczaj po wielu stronach i wielokrotnym przekonywaniu, że było zupełnie inaczej, nie są również rozwijane i analizowane. Autorowi nie przeszkadza to wzajemne wykluczanie się, ale z punktu widzenia warsztatowego to niedopuszczalna niekonsekwencja. Żeby zaś nie powstało wrażenie jakiejś niejednoznaczności pozytywnego obrazu, już w kolejnym akapicie wraca szczegółowe wykazywanie zła zdradzieckich Białorusinów (tamże, s. 192).

Wielokrotnie Ostapiuk nie musi przeprowadzać badań, poprzestając na własnej wyobraźni. Stwierdza np., że większość żołnierzy służących w 3 Brygadzie była ideowa i charakteryzowała się wysokim morale (tamże, s. 64). W książce nie mamy jednak żadnego potwierdzenia źródłowego ani odwołana do analiz, z których można byłoby wywnioskować tak mocno uogólnione spostrzeżenie. Pada ono a priori, jako oczywistość, której nie trzeba poddawać refleksji ani naukowej eksplikacji. Nie twierdzę, że tak nie było, wskazuję jedynie, jakich metod używa ten konkretny historyk. Przyjmuje on każde stwierdzenie mitologizujące podziemie za dobrą monetę, nie starając się go zweryfikować (tamże, s. 64). Tak jest m.in. z wypowiedzią Wincentego Borodziewicza, że 3. Brygada świadomie tworzyła podstawy swojego mitu, a elita oddziału była specyficzna. Znowu mamy do czynienia z uogólnieniem, którego Ostapiuk nie zauważa. Zachwyt wobec Rajsa jest tak wielki, że akcję, w której pluton „Burego” jeszcze na Wileńszczyźnie otoczył wieś, a następnie zarekwirował w sklepie żywność, w majątku zaś konie i barany, Ostapiuk nazywa „bojowymi laurami” (tamże, s. 78). Bez podawania źródeł potrafi stwierdzić, że Rajs był lubiany przez podwładnych (tamże, s. 157). W tym świecie partyzanci nie zabijają, lecz „likwidują”, nie biją, ale wymierzają sprawiedliwość, nie kradną, a jedynie rekwirują. To też stała cecha języka używanego przez Ostapiuka.

Ponownie bez żadnych badań stwierdza on, że rekwizycje we wsiach białoruskich były prowadzone w taki sam sposób jak w polskich, ponieważ partyzanci musieli gdzieś się zaopatrywać (tamże, s. 190). Na jakiej podstawie sformułował taki wniosek? Nie wiadomo. Odwoływanie się w tym wypadku do artykułu Pawła Kalisza i Piotra Łapińskiego sprzed 15 lat było fatalnym wyborem. Postawili oni co prawda tezę, że domy białoruskie i polskie traktowane były w taki sam sposób, ale następnie przywołali cytat, który jej zaprzeczył (Kalisz, Łapiński 2005, s. 93). Ja formułuję inną hipotezę: jeśli istniał wybór, to większe było prawdopodobieństwo rekwizycji w domu białoruskim, ukraińskim czy np. świadków Jehowy niż w polskim, katolickim. W tym ostatnim przypadku poszukiwano powodu – podejrzenia o zdradę, współpracy z władzą. Dopiero w trzeciej kolejności proszono albo rekwirowano bez szukania usprawiedliwienia. Ostapiuk zna też inne źródło, którego nie przytacza. Jerzy Karwowski „Newada” opowiadał: „Byliśmy u siebie; staraliśmy się zachowywać dobrze, żeby czuć się bezpiecznie i móc siedzieć miesiącami. Zawsze liczyłem na to, że przeżyję, wrócę i będę musiał żyć z tymi ludźmi. – Inaczej miała się sprawa z »Burym«; on nie był na swoim terenie. Może raczej by się nadawał na wojskowego niż partyzanta… […] A iść za »Burym«, jego szlakiem – nie zastawało się dobrej opinii o nim. On się nie ceregielił; żądał, egzekwował. Miał takie powiedzenie: dziad prośbą, żołnierz groźbą, obaj tyle samo wskórają. Czasami tak było, że ludzie nie wiedzieli, czy to partyzantka, czy wojsko. Trochę się skarżyli ludzie na »Burego«; no ale żaden chłop nie lubi dawać, a »Bury« nie miał przecież taboru. […] Oczywiście, nie stawiam się na poziomie bandytów. Co innego wziąć dla siebie, co innego na cele organizacyjne” (Karwowski „Newada” 1994, s. 20). Ostapiuk przemilcza również kolejne źródło – meldunek Jana Trusiaka „Koryckiego”, komendanta Obwodu Bielsk Podlaski WiN, który krytykował NZW za nadmierne rekwizycje u ludności białoruskiej oraz złe traktowanie zarówno polskich, jak i białoruskich chłopów (Bechta, Muszyński 2017, s. 267). Musi znać to źródło, ponieważ pochodzi ono z książki, którą cytuje (Krajewski, Łabuszewski 2002, s. 263). Wszystkie te źródła jednak ignoruje, woli napisać, że Rajs dbał, by mieszkańcy wsi byli równo obciążeni „należnościami na rzecz oddziału” (Ostapiuk 2019, s. 154). Ale nawet w tym miejscu naukowiec zadałby pytanie, co to są „należności na rzecz oddziału” i na jakiej podstawie historyk pisze o „równym obciążaniu”. W jeszcze innym miejscu dowiadujemy się, że ludność „hojnie obdarowywała partyzantów żywnością” (tamże, s. 105). To kolejny idylliczny obraz, niezachwianie dominujący w części historiografii. Ludność raduje się tym, że może dzielić się wszystkim z partyzantami. Nie neguję, że w tym konkretnym przypadku rzeczywiście tak mogło być (jeśli jest to oczywiście potwierdzone źródłowo), wskazuję jednak, że Ostapiuk nie stawia żadnych pytań, jeśli coś pasuje do jego koncepcji sielanki, jest bezrefleksyjnie przyjmowane jako prawda.

Słowo Romualda Rajsa jest najbardziej wiarygodnym źródłem o Romualdzie Rajsie, ale tylko wtedy, gdy to sprzyja Rajsowi

W historiografii istnieje zasada: nikt nie może być sędzią we własnej sprawie. Trzej historycy nie stosują jej (nie znają?), a w zasadzie ją redefiniowali, tworząc nową normę: tylko Rajs może być sędzią we własnej sprawie. Z tego powodu najbardziej wiarygodnym dla nich źródłem zawsze są jego słowa o samym sobie. Dla mnie takie podejście jest zaprzeczeniem historii jako nauki.

Tak się dzieje choćby przy okazji słów Rajsa przytaczanych przez agentów celowych, o czym już pisałem. Ostapiuk przywołuje wypowiedź agenta, któremu uwięziony partyzant opowiadał o tym, że w latach 1940–1941 na Wileńszczyźnie zorganizował oddział dywersyjny (oddziały? – w książce pada określenie „wiele grup”), napadał na pociągi sowieckie, wysadzał je, zabił wielu Sowietów. Historyk co prawda zamieszcza to w przypisie, domyślając się zapewne, że nie są to dane prawdziwe, stwierdza nawet, że nie da się ich zweryfikować, ale w żaden sposób nie próbuje ich zanegować czy nawet zinterpretować, pozostawia je bez jakiekolwiek komentarza (tamże, s. 45). Mógłby bowiem dojść do dwóch wniosków: albo że Rajs już wówczas był największym dowódcą podziemia (wysadzanie pociągów i walki z Sowietami [„nabił bardzo dużo Sowietów w Rudziszkach”] w latach 1940–1941), albo że jest pyszałkiem, który chwali się wielkimi, ale fikcyjnymi czynami, co oznaczałoby, iż byłby w stanie zmyślać także w innych przypadkach, a tego Ostapiuk nie jest już w stanie przyznać. Groziłoby to zanegowaniem jego stałej zasady – niezmienności biało-czarnego spetryfikowanego świata.

Bezwarunkowo wierzy on Rajsowi również wtedy, gdy ten, siedząc w więzieniu, opowiadał umieszczonemu tam agentowi, że nie chciał zawieszenia broni z Niemcami, gdy ci zaproponowali je na Wileńszczyźnie na początku 1944 r. (tamże, s. 96). Naukowiec zadałby tutaj pytanie, kto w 1949 r. przyznałby się do chęci współpracy z Niemcami. Nie twierdzę, że Rajs chciał tego, wskazuję tylko po raz kolejny na metodę Ostapiuka – przyjmowanie za prawdziwe wszystkiego, co mówi Rajs. Co więcej, nie wyciąga on żadnego wniosku ze słów Rajsa przytaczanych przez agenta celowego, że był on w stanie rozbić i partyzantkę sowiecką, i walczyć z Niemcami. Mogłoby to po raz kolejny świadczyć o megalomanii, ale Autor nie poddaje tego analizie, nie zadaje pytań badawczych. Z jakiego powodu nie zauważył np. takich wypowiedzi Rajsa: „I znowu dziesiątki akcji dokonanych na Niemcach z zasadzek są moją robotą. – Główny ciężar walki brałem na siebie […]” (AIPN Bi, 07/653/1, k. 24). Możliwe są dwie odpowiedzi: albo nie potrafił tego zrobić, albo obawiał się, że wnioski ponownie mogą nie pasować do głównego celu książki.

Ostapiuk wierzy też Rajsowi, że ten w czerwcu 1945 r. rozkazał zabić Stefana Żukowicza ze względu na naganną postawę tego ostatniego w czasie wojny. W żaden sposób nie weryfikuje tej wypowiedzi; słowa Rajsa są niepodważalną prawdą, której nie należy sprawdzać (Ostapiuk 2019, s. 148).

W całej książce jest tylko jeden przypadek, kiedy Ostapiuk nie ufa bezrefleksyjnie Rajsowi – gdy ten napisał o ukończeniu kursu spadochronowego. To jedyna nieprawda, według Ostapiuka, jaką wypowiedział „Bury” (tamże, s. 35)[11], ale nawet wtedy nie zastanawia się, co mogło być powodem kłamstwa. Podobnie dzieje się z informacją o umiejętnościach lotniczych, którymi innym razem chwali się Rajs (tamże, s. 135). Pozostaje bez interpretacji, by nie zarzucić bohaterowi kłamstwa.

Nasi historycy, którzy w tak ortodoksyjny sposób wierzą w każde słowo zgodne z ich tezą podstawową, w zadziwiający sposób pomijają tę część źródeł, która – mimo że pochodzi z ust agenta celowego, a pośrednio od samego Rajsa – nie pasuje do ich koncepcji, o czym już wspomniałem wcześniej. Te źródła najzwyczajniej znikają. Czasami jednak napotykamy użycie sprytniejszej metody – ukrywanie źródła wiedzy o Rajsie w postaci Rajsa. Jak wygląda ten mechanizm? Możemy przeczytać np., że Rajs ujął podoficera reżimowego wojska i go nie rozstrzelał (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 11]), ale nie zostaniemy zapoznani ze źródłem. O tym samym przypadku pisze Ostapiuk, powołując się przy tym na książkę Jerzego Kułaka (Ostapiuk 2019, s. 174). Gdy sięgniemy do pracy tego ostatniego autora, okazuje się, że Kułak cytuje wypowiedź samego Rajsa przed sądem (Kułak 2007, s. 193). Jednak większość czytelników nie dojdzie do tego, ufając naszym historykom i ich uczciwości naukowej.

Swój brak krytyki źródła w wypadku Rajsa Ostapiuk rozciąga na całe NZW. Według niego analiza meldunków KP „Burza” NZW dowodzi, że „wyroki śmierci miały podłoże czysto polityczne” (Ostapiuk 2019, s. 188). Naukowiec zadałby pytanie, które Ostapiukowi się nie przydarzy – a jakie inne mogłyby być? Czy ktokolwiek w jakiejkolwiek formacji napisałby w meldunku, że wydaje wyrok śmierci ze względu na czyjąś religię? I pozostawiłby taki dokument? Czy Sowieci w Katyniu oficjalnie mordowali Polaków ze względów etnicznych/religijnych, czy pod zarzutem wrogości politycznej wobec sowieckiego państwa? Ostapiuk całkowicie bezkrytycznie przyjmuje również język raportów NZW mówiących o paleniu kolaborujących wsi. Nie musi tego problemu badać. Jeśli w dokumentach NZW pojawiło się sformułowanie, że „wsie kolaborowały”, to zdaniem Ostapiuka tak musiało być i pozostawia to bez komentarza (tamże, s. 189). Historyk powinien jednak znać źródła, które pokazują rzetelność tego typu raportów. Wspomniany już Jan Trusiak „Korycki” pisał w meldunku Komendy Obwodu AKO w maju 1945 r. o skandalicznych zachowaniach partyzantów z oddziałów NZW: o pijaństwie przyczyniającym się do strat w ludziach, o kradzieżach, niszczeniu prywatnej własności: „We wsiach opanowanych przez NSZ, werbują ludzi masowo, nie zwracając uwagi na ich wartość moralną. […] Oddział dywersyjny w sile około 50 ludzi, dowodzony przez kapr. pchor. rez. Rekina, składa się z pijaków i rabusiów, którzy nękają ludność miejscową, a zrabowane rzeczy dzielą między siebie. Ścisłego zjednoczenia z AK nie chcą tylko niektórzy podoficerowie z NSZ sprawujący funkcje w obwodzie NSZ, albo funkcje d[owód]ców komp[anii] i plutonów. Nie chcą dlatego, że rzeczy zrabowane zabierają sobie i dla swych rodzin, boją się utracić korzyści materialne, które mają z pracy konspiracyjnej”. W tym samym raporcie czytamy: „Działalność NOW jest jeszcze bardziej bandycka, a stosunek do AK bardziej wrogi. Obydwa odłamy narodowe twierdzą, że AK nie istnieje, a tylko w naszym terenie upór kilku ludzi utrzymuje organizację. Istnieje tylko NSZ i NOW. Ob. Kret [Stanisław Kuchciński „Bogusławski”, „Kret”, „Orłowski” – M.M.] w ciągu kwietnia i maja może był 2 tyg[odnie] w terenie, a poza tym w Warszawie, a ludzie rządzą się samowolnie” (Meldunek sytuacyjny Komendy Obwodu AKO… 1998, s. 152–153. Por. inne dokumenty: tamże, s. 122, 129, 136; [„Iskra”] 1–31 VIII 1945 rok. Meldunek sytuacyjny… 2001, s. 101). W raportach pojawiły się też słowa o zaskoczeniu narodowców przez wroga, uciekaniu w bieliźnie po zaalarmowaniu wszczętym przez „wiejskie baby”, co miało pokazać kompletny brak dyscypliny i nieprzestrzeganie reguł konspiracji (Meldunek sytuacyjny Komendy Obwodu AKO…, 1998, s. 150). Czy te słowa Ostapiuk też przyjąłby tak bezkrytycznie jak inne raporty? Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że badanie wiarygodności źródła jest podstawą fachu historyka. W analizowanych pracach odchodzi się od tej zasady permanentnie.

Generalizacja dotyczy również kwestii czytania w oddziałach gazet. Zdaniem Ostapiuka nawet szeregowi żołnierze „odczuwali potrzebę czytania prasy”, a część z nich jej brak uznawała za brak istnienia organizacji. Jak wielu stworzonych przez siebie generalizacji, i tej nie zweryfikował. Z pewnością część partyzantów była zainteresowana gazetami, a każdy oczekiwał jakichkolwiek informacji o ewentualnym światowym konflikcie zbrojnym (i tak trzeba by było napisać), ale wyciąganie wniosku na temat „wszystkich” albo uogólnienie jednej wypowiedzi źródłowej jako normy jest kolejnym błędem (znowu pars pro toto) (Ostapiuk 2019, s. 193). Naukowiec ma również świadomość, że wielkie kwantyfikatory zazwyczaj są nieprawdziwe. Ostapiuk tej reguły nie przestrzega (nie zna?).

W analizowanych pracach jest mnóstwo przykładów, kiedy to historycy niewygodne dla Rajsa treści albo pomijają, albo nie wyciągają z nich żadnych wniosków. Ostapiuk np. informuje co prawda, że Rajs nie zorganizował sztabu, do czego zobowiązywała go instrukcja PAS, ale nie potrafi tego zinterpretować, tak by poszerzyć naszą wiedzę o przeszłości (tamże, s. 168). Znamienny dla całej książki jest inny przypadek. Z rozkazu komendanta okręgu NZW Jana Szklarka „Kotwicza” jedna z wsi miała zostać spalona, ponieważ chłop, który pomagając partyzantom, stracił konia, postanowił przejąć w zamian partyzanckiego. Do spalenia ostatecznie nie doszło, bo chłop ugiął się i konia oddał (zapewne zresztą była to jedynie groźba, nigdy bowiem tego typu kary nie stosowano za takie przewinienie). Ostapiuk taki rozkaz nazywa „daleko idącym nadużyciem”, w czym nie ma nic zaskakującego, gdyż w analizowanych tekstach stale spotykamy eufemizmy pomniejszające. Ponownie jednak nie zostały wyciągnięte żadne wnioski co do panującej wówczas atmosfery, brutalizacji życia, stosowania odpowiedzialności zbiorowej, bezpardonowości, poczucia władzy nad cywilami i ich konsekwencji. Przykład potrzebny jest tylko do jednego – żeby zapewnić, że nikt w NZW nie myślał kategoriami etnicznymi czy religijnymi, ponieważ tym razem chodziło o spalenie wsi polskiej (tamże, s. 181). To jeden z klasycznych błędów logicznych – jeśli raz nie zwracano uwagi na etniczność, to nigdy nie zwracano na to uwagi. Jeśli raz nie zabito ubeka, to nigdy ich nie zabijano? Jeśli „Kotwicz” straszył polską wieś spaleniem, to Rajs nie spalił białoruskich wsi z przyczyn etnicznych? Trudno mi zrozumieć, co jest podstawą tak demonstracyjnie stosowanej sofistyki.

Z dwóch relacji na temat kolejnej kradzieży – okradzionego chłopa i kradnącego/rekwirującego partyzanta – Ostapiuk wierzy partyzantowi NZW. Z jakiego powodu, jego zdaniem, akurat ten głos jest wiarygodny? Ponieważ partyzant „nie miał tajemnic przed UBP […]” (tamże, s. 237). Zawodowy historyk nie powinien się opierać na takim dowodzie. Na jakiej podstawie bowiem Ostapiuk jest pewien, że oskarżony nie pominął np. kradzieży zegarka, nie wiadomo. Partyzanci NZW ponownie w sposób pozanaukowy zostali przez niego oczyszczeni z jakichkolwiek zarzutów. Co więcej, Ostapiuk kpi sobie z relacji okradzionego, pisząc o butach i mundurze z lekceważeniem – „luksusowy towar”. Nie rozumiejąc epoki i nie znając panujących wówczas warunków bytowych, nie pojmuje, co wtedy stanowiło „luksus” i dlaczego okradziony mógł myśleć takimi kategoriami. Odnosi swoją sytuację materialną z 2019 r. do roku 1946. W dodatku własną niewiedzę traktuje jako wystarczający powód do drwin z wypowiedzi człowieka sprzed ponad 70 lat.

Ostapiukowi nie jest obcy również świat magii. Wierzy w spełnianie się snów i pisze o śnie, w którym Piotrowi Motylewiczowi ps. „Szczepcio” przyśniły się anioły niosące go do nieba. Kilka dni później poległ on w walce. Pracownik IPN komentuje to następująco: „Jak się okazało, sen »Szczepcia« był proroczy” (tamże, s. 85, 88). Trudno się temu wnioskowi dziwić, gdy obserwujemy, że we współczesnym dyskursie publicznym panuje coraz większy sceptycyzm wobec nauki i podważane są nawet jej podstawowe osiągnięcia, zastępowane wiarą w magię i przaśne łączenie niezwiązanych ze sobą faktów. Ten sposób myślenia musiał zawitać także do takiego urzędu państwowego jak Instytut Pamięci Narodowej. Możemy się jedynie domyślać, że to dopiero początek tego tragicznego procesu.

Przy wszystkich wyliczonych błędach to, że Michał Ostapiuk osobiście nadaje tytuły naukowe, a nazwisko partyzanta Józefa Bandzy odmienił jako „Józefowi Bandzie” (tamże, s. 20), nie ma już większego znaczenia.

Stosunek Rajsa do mniejszości narodowych

Wśród niewielu różnic, jakie dostrzegam w twórczości Krajewskiego, Wąsowskiego i Ostapiuka, należy wymienić ich podejście do stosunku Rajsa wobec mniejszości narodowych. Jest to jednak tylko odmienność w doborze argumentów. Krajewski i Wąsowski wybrali strategię bezwarunkowego oświadczania, że był pozytywny i aetniczny, oraz pomijania źródeł, które mogłyby podać w wątpliwość dobre imię ich klienta.

Z tego powodu nie przeczytamy w ich tekstach słów jego żołnierza, Michała Bierzyńskiego „Sępa”, wspominającego: „On zawsze mówił tak: Cały Wschód – Litwa, Białoruś i Ukraina to jest taki teren, że wolałbym, żeby tam nikogo nie było. Nie chciałbym, żeby ten naród tam istniał. No, to było takie bardzo ostre. Szczególnie Litwinów nienawidził” (Kułak 2007, s. 192). Nie dowiemy się z ich tekstów o wypowiedzi Antoniego Michalczuka „Szpaka”: „Ci chłopcy, z którymi rozmawiałem, to uważali, że słusznie spacyfikowali Białorusinów. Ci co do końca zostali [w 3 Brygadzie] uważali, że należało im się. Propaganda zresztą była taka przeciwko Białorusinom. »Leszek«, czasami niektórzy z drużynowych jak »Dziki« i »Mały«, prowadzili pogadanki na ten temat. Mówili, że Białorusini to wrogowie” (tamże, s. 251). Nie został również zacytowany Marian Maliszewski „Wyrwa”: „Chłopaki wspominali, a ten to zrobił, a ten to. Większość z nas była cięta na Białorusinów. To nauczka – mówili chłopaki – żeby się nauczyli, że z Polakami nie ma żartów”. Nie ma słów Józefa Puławskiego „Gołębia”, który przybliżał treść przemowy „Burego” przed pacyfikacją: „Tyle pamiętam, że to Białorusini, którzy są naszymi wrogami i to dlatego to wszystko. Wiem, że oni mieli możliwość wyjazdu do Związku Radzieckiego. Więc »Bury« chciał doprowadzić do tego, żeby ich więcej wyjechało”. Historycy pominęli także zdania Czesława Popławskiego „Pliszki”: „Ja tam nie żałuję ich, Broń Boże, bo to kacapy. Cholera, ale jednak to człowiek był” (Bołtryk 2005, s. 9–10). Tych wszystkich wypowiedzi Krajewski i Wąsowski oszczędzili swoim czytelnikom, żeby teza o nieetnicznym postrzeganiu Białorusinów w NZW nie została niczym zakłócona. Jak się jednak ma pomijanie niewygodnych źródeł do rzetelności naukowej?

Nieco inną strategię stosuje Ostapiuk. Zadawszy pytanie o stosunek Rajsa do mniejszości narodowych, sprowadził go następnie do negatywnego odbioru jednej cechy tych mniejszości – złego nastawienia do polskiego państwa („Niewątpliwie [Rajs – M.M.] negatywnie oceniał zachowanie mniejszości narodowych w stosunku do państwa polskiego”; Ostapiuk 2019, s. 194). Aż trudno uwierzyć, że współczesny historyk był w stanie w jednym zdaniu nieświadomie popełnić dwa tak proste błędy logiczne. Wybierając inną metodę niż Krajewski i Wąsowski, przemilczający źródła, Ostapiuk redefiniuje nienawiść „Burego” do mniejszości i narzuca zupełnie inny podmiot. Dzięki temu znika nienawiść do mniejszości, a pojawia się tylko do ich jednej (z góry założonej) cechy – niechęci do polskiego państwa. Celowo został tu przesunięty punkt nienawiści. Co więcej, po raz kolejny Ostapiuk stwierdza, że mniejszości narodowe in gremio były nastawione do polskiego państwa źle – czyli przedstawia własny, etnocentryczny punkt widzenia, którego odmawia Rajsowi. Nie dowodzę tutaj nawet, że Ostapiuk myli się co do mniejszości, twierdzę natomiast, że jego przekonanie o generalnie złym ich stosunku do polskiego państwa stoi w absolutnej sprzeczności z jego tezą, że Rajs nie mógł tak myśleć. Ponownie zapytam, z jakiego powodu Ostapiuk może, a Rajs już nie? Taki tok rozumowania potrafię wyjaśnić tylko w jeden sposób – chęcią dowiedzenia własnej założonej na początku tezy o idealności bohatera biografii bez względu na fakty i źródła. Jeszcze na tej samej stronie Autor musi użyć kolejnego zabiegu manipulacyjnego – jeśli Rajs stwierdził podczas jednej z odpraw, że żołnierzy „ludowych” należy rozstrzeliwać, a ich nie rozstrzelał, to oznacza, że jego nienawistny stosunek do mniejszości również był wyłącznie werbalny (tamże, s. 194). Ponownie w zadziwiający sposób łączone są niepowiązane zjawiska, by dodając do nich generalizacje, potwierdzić własne opowieści.

O aetnicznym i areligijnym podejściu „Burego” zdaniem historyka świadczyć też mają: spotkanie (?) Żydów w okresie międzywojennym w szkole oficerskiej, dowodzenie plutonem Tatarów, służba ludzi różnych narodowości – Ukraińców, Francuzów, Niemców czy Litwinów – w oddziale Gracjana Fróga „Szczerbca” w czasie wojny, przyjaźń z prawosławnym Mikołajem Kuroczkinem „Leśnym” (tamże, s. 195). Zastosujmy tego typu logikę do innego przypadku z historii – skoro wśród komunistów w Związku Radzieckim byli Polacy, Stalin sam był Gruzinem, spotykał w swym życiu Żydów i Ukraińców, to w Katyniu nie było ludobójstwa, lecz jedynie „likwidacja wrogów ZSRR”. To jest wniosek wysnuty zgodnie z logiką zaprezentowaną przez Ostapiuka. I drugi przykład – jeśli w oddziałach „Szczerbca” służyli Niemcy, to podziemie nie mogło być antyniemieckie, ale było antyhitlerowskie (czyli Polskę okupowali nie Niemcy, lecz hitlerowcy). Tak wyglądają zabawy z logiką, gdy nie przestrzega się jej twardych reguł. Spłycanie interpretacji jest zaprzeczeniem nauki, podobnie jak ignorowanie czasu i kontekstów zdarzeń. Nie zgadzam się z tak nonszalanckim dobieraniem interpretacji, cel nie może uświęcać środków.

Język

Język stanowi istotny aspekt nauki. To w nim budujemy nasze narracje, z jego pomocą racjonalizujemy rzeczywistość, a nawet – o czym pisał już Francis Bacon – to on tworzy nasz świat. Z tego powodu musi być precyzyjny i zrozumiały, ale też winien podlegać standardom panującym w świecie nauki. Polemika z Piotrem Zychowiczem została napisany mocno lekceważącym językiem, co już samo w sobie jest dyskwalifikujące dla jej Autorów. Dyskredytacja poprzez pogardę nie ma nic wspólnego z uprawianiem nauką. Piszą oni np. z ironią: „o tym czytelnik w książce Zychowicza nie przeczyta. Czy dlatego, że autor Skaz na pancerzach nie zna opracowania »Huzara«, co byłoby świadectwem braku odpowiedniego przygotowania merytorycznego, które może dziwić u autora tak zaciekle walczącego o prawdę, czy też nie pasowała mu ona do przyjętej tezy o okrucieństwie »Burego«?” (Krajewski, Wąsowski 2019, [s. 2]). Tę formułę multiplikują, by zwiększyć jej siłę. Używają też innych lekceważących wyrażeń językowych. Dla tych historyków Zychowicz to „szermierz prawdy na miarę naszych czasów”, nie posiada on umiejętności czytania ze zrozumieniem, „objawił talent demagoga”, a jego pisarstwo to „kraina ponurych nonsensów” (tamże, [s. 3, 5, 24, 37, 56]). W tekście mającym uchodzić za naukowy powstrzymałbym się od sformułowań typu: „Od tak zdeterminowanego obrońcy prawdy jak Piotr Zychowicz oczekiwalibyśmy raczej własnych ustaleń poprzedzających osądy tego rodzaju. Jednocześnie jednak wiemy dobrze, że dokonanie własnych ustaleń badawczych wymaga poświęcenia dużej liczby godzin na analizę źródeł, a jak wiadomo czas to pieniądz”. Jak widać, lekceważący ton, stale wybrzmiewający w artykule Krajewskiego i Wąsowskiego, został tu wzbogacony sugestią, że dziennikarz nie prowadzi własnych badań, ponieważ te są czasochłonne, a on jest zainteresowany raczej pieniędzmi (tamże, [s. 62]). To dość oryginalna teza w publikacji, która stara się uchodzić za naukową; dotąd spotykałem ją tylko w propagandzie PRL wobec opozycji. Tylko na marginesie dodam, że wielokrotnie stosowane przez Krajewskiego i Wąsowskiego słowo „falsyfikacja” w tekście naukowym nie powinno oznaczać potocznego „fałszowania”, ponieważ naukowcowi – w przeciwieństwie do Autorów – kojarzy się natychmiast z Karlem R. Popperem i jego rozumieniem tego pojęcia. Warto być precyzyjnym i mieć świadomość różnorodności definicyjnych, które wpływają na wypaczenia narracji.

Podobnie stałe stosowanie wybiegów językowych: „nie dajemy wiary”, „w naszej opinii”, które mają zastąpić wyjaśnienia odwołujące się do źródeł czy literatury przedmiotu, przystoi raczej publicystom czy obrońcom na sali sądowej. Takie podejście jest w naukach historycznych niedopuszczalne. Nie możemy przenosić praktyki adwokackiej do klasycznie uprawianej historiografii. Chwytami retorycznymi nie można zastąpić rzetelnych badań i logiki.

Również w pracy Ostapiuka można znaleźć niedociągnięcia językowe. W książce pretendującej do miana naukowej nie używałbym dziennikarskich określeń typu: „czerwona okupacja”, „fantazje »towarzyszy historyków«”, „reżimowa literatura”, a nawet „reżimowa nomenklatura” (w sensie: terminologia; co to jest reżimowa terminologia?, to potworek językowy). W Polsce nie stosowałbym też rusycyzmu – pagony, w języku polskim istnieje słowo „naramienniki”. Zresztą w tym przypadku Ostapiuk ponownie poszedł drogą błędu Krajewskiego i Wąsowskiego, za nimi powtarzając rosyjską nazwę (Ostapiuk 2019, s. 9, 40, 46, 243; Krajewski, Wąsowski 2016b). Z wielką dozą życzliwości można by założyć, że nazywając sowieckie naramienniki „pagonami”, historycy chcieli w ten sposób podkreślić ich pochodzenie. Ale czy podobnie używaliby wyrazów: puliemiot, tankist, wojennoje palto czy knopki? Czy tak samo postąpiliby z nazwami w języku niemieckim? Również używanie określenia „pewne środowiska” (Ostapiuk 2019, s. 15) w stosunku do osób krytycznych wobec Rajsa przypomina język propagandy komunistycznej, krytykującej „pewne środowiska” występujące przeciwko socjalizmowi. Naukowiec nie powinien odwoływać się do takich propagandowych eufemizmów. Wreszcie, Ostapiuk pisze o „Burym” „kapitan” już w marcu 1944 r. (tamże, s. 105). Równie dobrze można napisać: „Marszałek Piłsudski wkroczył do Kielc w sierpniu 1914 r.”. To kolejne niechlujstwo. Powtórzmy, język nauki musi być precyzyjny.

Właśnie z braku precyzji językowej biorą się kolejne błędy merytoryczne. Ostapiuk często nie panuje nad językiem, zarówno własnym, jak i czytanym. Skutkiem tego są nielogiczności i nadinterpretacje. Odnosząc się do sformułowania Zbigniewa Siemaszki o „komitywie [Gracjana] Fróga z Niemcami”, Ostapiuk zauważa: „Stwierdzenie to jest dalece niesprawiedliwe wobec »Szczerbca« i jego żołnierzy o tak ustalonym dorobku bojowym. Zwłaszcza [wyróżnienie – M.M.], że formułowane jest przez znakomitego historyka, jakim jest Zbigniew Siemaszko” (tamże, s. 96). Przyjrzyjmy się pierwszej nadinterpretacji Ostapiuka – wspomnieniu o żołnierzach – otóż Siemaszko nigdzie nie napisał o żołnierzach, lecz jedynie o samym Frógu „Szczerbcu”. W tym wypadku Ostapiuk ponownie, jak robi to wielokrotnie w całej książce, uznaniowo zawęża i rozszerza pole znaczeniowe słów i wypowiedzi, by móc swobodnie nimi operować i nadawać im dowolne znaczenia (myślę, że czasami robi to nieświadomie). Tym razem odwołując się do generalizacji, nie opisuje przeszłości, ale broni formacji. Sformułowanie Siemaszki skłania historyka do obrony konspiracji, której nikt nie atakował. W dodatku „dorobek bojowy” ma wykluczać układy z Niemcami. W tym rodzaju myślenia świat jest bezalternatywny („albo–albo”). Gdyby zastosować ten sam mechanizm rozumowania w innych przypadkach, okazałoby się, że polskie podziemie na Wileńszczyźnie nie było antysowieckie… ponieważ współpracowało z Sowietami w operacji „Ostra Brama”, albo odwrotnie, nie było operacji wyzwalania Wilna, bo podziemie było antysowieckie. W ten sposób dochodzimy do absurdu, którego Autor w swojej manierze myślowej nie dostrzega. Posługuje się on wreszcie sformułowaniem „zwłaszcza że…”, które oznacza, iż „dalece niesprawiedliwe” stwierdzenie Siemaszki byłoby „mniej niesprawiedliwe”, gdyby użył go mniej znany historyk. To kolejny przykład braku odpowiedzialności autora książki za słowo.

Tylko na marginesie tego wątku trzeba wspomnieć, że szukając uzasadnienia dla własnej tezy, Ostapiuk stworzył nawet nową „zasadę konspiracji”, zgodnie z którą Niemców na spotkanie musiał prowadzić dowódca brygady, kapitan, by „w pewnym stopniu […] opóźnić ewentualne niemieckie działania mające na celu aresztowanie polskich delegatów” (tamże, s. 96). Nie zauważa jednak braku związku między zdarzeniem, które próbuje uzasadnić (prowadzenie Niemców na miejsce spotkania), a samym uzasadnieniem (musiał to zrobić oficer-dowódca).

Kończąc omawianie tego przykładu, chciałbym podkreślić – moje uwagi nie wynikają z tego, że przychylam się do sformułowania Siemaszki czy podważam antyniemieckość i patriotyzm zasłużonego dowódcy Fróga, wytykam natomiast nielogiczności i wskazuję braki warsztatu naukowego, którym posługuje się Ostapiuk. Mam za złe abnegację językową. Krytykuję metodę, w której w dowolny sposób dobiera się argumenty do własnej tezy niczym produkty z półek w sklepie. Uprawianie nauki to nie dopasowywanie cegiełek, które mają zbudować tymczasową, prywatną opowieść, a historia to nie supermarket, w którym kompletuje się potrzebne produkty i przekłada do nowych pudełek, pozostawiając do następnego razu te dzisiaj nieprzydatne.

Wszyscy trzej historycy bardzo często odwołują się do języka magicznego. Wysuwają autorytatywne stwierdzenia i ogłaszają, że inaczej nie można myśleć. Piszą np.: „»Bury« nie zabijał niewinnych – twierdzenie, że było inaczej, jest całkowicie bezpodstawne. Z jego rozkazu mieli stracić życie jedynie dorośli mężczyźni, zaangażowani w popieranie reżimu komunistycznego. Śmierć kobiet i dzieci w ogóle nie leżała w zamierzeniach »Burego«. Twierdzenie odmienne jest w naszej ocenie nieuprawnione” (Krajewski, Wąsowski 2017). Ponownie użyto tutaj języka magicznego, który ma tworzyć rzeczywistość; zastosowanie wielkich kwantyfikatorów i języka ostatecznych rozstrzygnięć ma wykluczyć jakąkolwiek dalszą dyskusję po wskazaniu przez Krajewskiego i Wąsowskiego „jedynie prawdziwego” aksjomatu, jak należy myśleć. Z tego typu nakazami spotkałem się tutaj po raz pierwszy po 1989 r. Ale nawet w PRL pojawiały się one raczej w publicystyce niż w nauce, a na pewno nie podpisałby się wówczas pod tekstem napisanym takim językiem żaden szanujący się uczony. Zastosowana narracja nie przypomina tekstu naukowego, lecz mowę obrończą w sądzie. To dla mnie kolejny dowód, że nie chodziło o uprawianie nauki, ale o obronę klienta i przygotowanie gruntu pod kolejne śledztwo.

Zakończenie

Moją intencją nie było dowodzenie, że Romuald Rajs „Bury” celowo mordował Białorusinów ze względu na ich narodowość czy religię ani sytuacja odwrotna, nie ustalałem też faktografii roku 1946. Postawiłem sobie za cel jedynie przyjrzenie się aparatowi naukowemu i warsztatowi stosowanemu przez wymienionych historyków. Moim zdaniem potwierdza się mądrość, że stawianie na początku tezy, a następnie zastanawianie się, jak dobrać metody, by ją udowodnić, kończy się zanegowaniem historii jako nauki. Wśród ról społecznych, jakie odgrywa historyk, znajdują się role duchownego, sędziego, nauczyciela. Krajewski, Wąsowski i Ostapiuk do tych klasycznych ról dodali jeszcze jedną – adwokata. Zgodnie z nią historyk wciela się w adwokata postaci/wydarzenia, a następnie tak dobiera argumenty, źródła i metody, żeby bez względu na fakty i obowiązujący system prawny obronić klienta, którego interes się reprezentuje. Niczym zawodowi adwokaci używają oni przy tym wszelkich kruczków, by swój cel osiągnąć. To ich wkład w historiografię, choć taka metoda nie ma nic wspólnego z klasycznym podejściem naukowym. Preferuję odmienną perspektywę – historyk nie powinien być ani sędzią, ani oskarżającym prokuratorem, ani adwokatem, który za pomocą wybiegów próbuje uniewinnić swojego klienta. Tak się nie uprawia nauki. Nierespektowanie nawet podstawowych reguł naukowych, takich jak krytyka źródła, poszukiwanie różnych interpretacji (a nie poprzestawanie tylko na tych, które mają pomóc w udowodnieniu pierwotnego założenia) czy szacunek do innych historyków, oraz sytuowanie w to miejsce nowych zasad, takich jak gremialne pomijanie źródeł oraz danych, które nie pasują do wyobrażanej przeszłości, tworzenie fikcyjnej rzeczywistości na podstawie własnych fantazmatów, daleko posunięty relatywizm, brak najbardziej oczywistych i podstawowych pytań badawczych, by nie narazić się na niechciane odpowiedzi, jawne lekceważenie zasad logiki klasycznej, stale popełniany błąd logiczny pars pro toto, świadome zamienianie podmiotów, by dowieść założonej tezy, przenoszenie współczesnych standardów do świata przeszłego, odwoływanie się do sofizmatów, zrównywanie własnych wyobrażeń bez poparcia źródłowego z tym, co było kiedyś naprawdę, uznawanie za autorytety niewiarygodnych instytucji i świadków, zaprzeczanie zasadzie „nikt nie może być wiarygodnym świadkiem we własnej sprawie”, bezrefleksyjne przyjmowanie wszystkiego, co potwierdza z góry założoną tezę, i bezwzględne odrzucanie tego, co jej zaprzecza, marksistowskie patrzenie na wielkie grupy społeczne jako apsychologiczne, zunifikowane masy, negowanie zjawisk społecznych i psychologicznych, mylenie historii (w znaczeniu historii rerum gestarum) z polityką historyczną oraz historii (res gestae) z pamięcią, odwoływanie się do świata magii, brak precyzji językowej – to wszystko składa się na zanegowanie historii jako nauki. Trudno uwierzyć, że te wszystkie błędy są niezamierzone, oznaczałoby to jednak ich nieprzypadkowość, co z punktu widzenia etyki naukowca byłoby świadomym łamaniem jej zasad.

Gdyby na początku swoich tekstów Krajewski, Wąsowski i Ostapiuk przyznali, że bliskie im jest podejście postmodernistyczne (choć nawet postmoderniści nie są relatywistami), że nie uznają jednej prawdy, toteż kreowane przez nich opowieści są jednymi z wielu równie możliwych/prawdziwych i zależą od dowolnie założonej perspektywy (a oni proponują własną), byłbym w stanie uznać część ich warsztatu, choć nie zgadzałbym się z nim. Oni jednak starają się przekonywać, że takich metod można używać w klasycznym paradygmacie zdarzeniowym dążącym do obiektywizmu i prawdy. Otóż nie można, ponieważ są one jego radykalnym zaprzeczeniem. Być może część problemu leży w tym, że teksty przeznaczone najpierw dla czytelników „Naszego Dziennika” i „Gazety Polskiej”, z czasem miały się stać naukowymi. Każdy, kto profesjonalnie zajmuje się nauką, wie, że publikacje należy dostosowywać do odbiorcy. Inaczej mówi się do miłośnika historii, który nie jest zawodowcem, ale pasjonuje się przeszłością, a inaczej do doktoranta w Instytucie Historii, od lat poznającego reguły sterujące nauką. Trzej historycy najwidoczniej nie znają tej podstawowej i wydawałoby się oczywistej zasady. Zarazem jednak pomijanie fragmentów źródeł, by nie przeszkadzały w procesie dowodowym, wprowadza w błąd każdego odbiorcę – i tego z „Gazety Polskiej”, i naukowca. Uznanie, że w przypadku czytelnika „Naszego Dziennika” należy się odwołać do tzw. argumentacji jednostronnej (a takiej używa się, by przekonać osoby słabiej wykształcone, o niższym poziomie intelektualnym), że nie musi on znać złożonej prawdy, można więc zatajać przed nim fragmenty źródeł zaburzające czarno-biały obraz, jest dla mnie niedopuszczalne. Zadałbym pytania Kazimierzowi Krajewskiemu z IPN w Warszawie, Grzegorzowi Wąsowskiemu z Fundacji „Pamiętamy” i Michałowi Ostapiukowi z IPN w Olsztynie – kto im dał prawo masowego pomijania źródeł, które zaprzeczały ich koncepcji? Na jakiej podstawie uznali, że mogą to robić, wprowadzając czytelnika w błąd? Czy nie wiedzą, że pomijanie niewygodnych źródeł jest sprzeczne z rzetelnością naukową, a powstające w ten sposób opowieści są zanegowaniem nauki? Z jakiego powodu w tak jawny sposób zlekceważyli krytykę źródła i warsztat naukowy? To pytania fundamentalne dla naszego zawodu.

W ostatnich latach coraz bardziej widoczne jest zjawisko, które interpretuję jako świadome tworzenie w historiografii fake newsów, celowo pomijających źródła i naukę, ale mających na celu wyprodukowanie konkretnego zasobu treści (publikacji), na które następnie będzie można się powoływać w przestrzeni publicznej jako na badania naukowe stanowiące „jedną z równoprawnych interpretacji”, już z pominięciem źródeł i rzetelnej wiedzy. Co najmniej od kilku lat mamy do czynienia z próbą wykreowania mitu, zgodnie z którym nacjonalizm polski nie był antysemicki, a w czasie II wojny światowej stał się wręcz anty-antysemicki. Produkujący go historycy przekonują, że podstawowym działaniem polskich narodowców oprócz walki z Niemcami i Sowietami było gremialne ratowanie Żydów. O całkowitym braku antysemityzmu wśród narodowców mają świadczyć stale powtarzane przykłady; najczęściej przywoływany to postawa Zofii Kossak-Szczuckiej, która mimo swoich przedwojennych poglądów w czasie wojny udzielała pomocy Żydom, tak właśnie rozumiejąc chrześcijaństwo. Ten i kilka innych przykładów mają dowodzić tego, że wśród kilkudziesięciu tysięcy narodowców nie było antysemityzmu. Integralną częścią tej opowieści staje się narracja o nieetnicznym sposobie myślenia narodowców, całkowicie wyzbytych poglądów i emocji – zwłaszcza negatywnych – w kwestii mniejszości narodowych i innych religii. Nie wiadomo jednak, na jakiej podstawie historycy ci uznali, że mogą wykluczyć niektóre masowe zjawiska z przeszłości, a przeszkadzające im źródła z obiegu naukowego. Nie mamy tu do czynienia z „poszerzeniem pluralizmu interpretacyjnego” opartego na oficjalnie przyjętym i powszechnie uznawanym warsztacie, ale ze świadomym pominięciem tysięcy źródeł, ze swoistą bezczelnością w myśl hasła „i co nam zrobicie?”. Wszakże i tak znajdzie się ktoś, kto wyda takie książki, część polityków i publicystów wyrazi wdzięczność (dla dobra Ojczyzny), masowy, niezawodowy odbiorca w części temu przyklaśnie (bo jest to zgodne z jego wyobrażeniami), a środowisko naukowe będzie milczało, zajmując się karierami i marząc głównie o świętym spokoju. Stosując tę samą metodę, można napisać książkę o II wojnie światowej np. bez militaryzmu i walki. Zostaną wtedy wielkie migracje dużych grup społecznych noszących na zielonych nakryciach głowy znaki szczęścia (jak zinterpretował swastyki jeden z historyków). Jednak czy taka perspektywa będzie jeszcze nauką? Tendencja ta nie różni się niczym od rosyjskiego przekonywania na przekór źródłom i faktom, że w państwie Stalina nie dokonywano zbrodni, lecz po prostu adekwatnie karano wrogów systemu. Niestety, tego typu metoda i tam, i tu przynosi praktyczne skutki, a zła nauka powoli wypiera dobrą.

Powrócę do opisanej na początku próby wykreowania zmiany podejścia IPN do Romualda Rajsa. Autorzy komunikatu z 11 marca 2019 r. oznajmili, że nowe badania wymuszają zmianę perspektywy. Powołali się przy tym na prace własne oraz książkę Mariusza Bechty i Wojciecha Jerzego Muszyńskiego (redaktora naczelnego „Glaukopisu”). Problemem z ostatnią z wymienionych pozycji w kontekście Rajsa jest to, że w narracji na ten temat Bechta i Muszyński odwołują się wyłącznie do istniejącej literatury, nie przeprowadzili natomiast własnych badań źródłowych. Zaprzeczając całej dotychczasowej literaturze oraz źródłom, utrzymują, że nacjonalizm nie był etniczny i nie można go oskarżać o nienawiść do innych narodów i mniejszości (Bechta, Muszyński 2017, s. 164–165), a co za tym idzie, Rajs nie zabijał z powodu nienawiści żywionej do narodu czy religii, lecz jedynie z patriotyzmu. W przypadku wspomnianego komunikatu niestety mamy do czynienia z zachowaniem, które uważam za przekroczenie norm. Autorzy komunikatu (Krajewski i Ostapiuk) stwierdzili, że na podstawie własnych badań oraz badań Bechty i Muszyńskiego można zanegować tezę o znamionach ludobójstwa. Problem w tym, że Bechta i Muszyński powołują się akurat na tekst… Krajewskiego i Wąsowskiego, co oznacza, że co najmniej Krajewski tworzy sztuczne byty, żeby poszerzyć krąg naukowców, których badania doprowadziły do wniosków podobnych jak jego. Napisał artykuł, który został zacytowany, a następnie to zacytowanie uznał za kolejny dowód uzyskany w trakcie procesu badawczego (!) na wsparcie własnych poglądów. Powtórzmy, Bechta i Muszyński nie powołują się na żadne źródła, a jedynie na istniejącą literaturę, w odniesieniu do pacyfikacji zaś wyłącznie (!) na tekst Krajewskiego i Wąsowskiego. Nie twierdzę, że Bechta i Muszyński musieli przeprowadzać własne badania, zaufali rzetelności naukowej Krajewskiego i Wąsowskiego. I za tym tekstem stwierdzają, że mord wymierzono w kolaborantów, a reszta ofiar była przypadkowa. Z jakiego powodu zatem Krajewski powołuje się na przytoczenie własnych opinii jako na niezależny dowód badawczy?

W przypadku książki Michała Ostapiuka zadziwiające jest coś jeszcze. Miała ona dwóch recenzentów: Grzegorza Wąsowskiego (i tutaj nie mam wątpliwości, dlaczego nie zauważył on jakości prezentowanego w książce warsztatu), ale i Piotra Niwińskiego z Uniwersytetu Gdańskiego, który przecież powinien książkę przeczytać, musiał też kiedyś przynajmniej słyszeć o krytyce źródła, powinien więc zauważyć tendencyjność doboru źródeł i interpretacji, pomijanie zjawisk i całych procesów z przeszłości oraz wszelkie inne błędy merytoryczne. Niezrozumiały jest brak jego reakcji i podpisanie się własnym nazwiskiem pod taką pracą. Moim zdaniem wydawanie pieniędzy podatnika na tworzenie pozanaukowych publikacji, które otrzymują logo instytucji państwowej, deprecjonując jej wiarygodność, jest naganne. Jeśli w Instytucie Pamięci Narodowej teraz tak będzie wyglądało uprawianie nauki, to możemy być pewni, że staniemy się świadkami jeszcze niejednego zaskoczenia i niejednej fantastycznej opowieści wytwarzającej przeszłość zgodnie z interesem pozanaukowym. Podobnie jak w PRL, dzisiaj skutkiem takich działań są etaty, stanowiska, odznaczenia, nagrody i dodatkowe fundusze, aplauz sprzyjających mediów i krótkotrwała sława, ale tak jak wtedy przyszedł czas „po PRL”, kiedy nazwiska i nienaukowe prace z tamtego okresu są piętnowane i pokazywane jako przykład patologii ówczesnej historiografii, tak będzie i w przyszłości. A dowody manipulowania nauką pozostaną w postaci publikacji i będą weryfikowane.

Istnieją jeszcze dwie metody obrony przed rzetelnością. Pierwszą jest arogancja pozwalająca na zaklinanie świata realnego, ponieważ koledzy, przełożeni oraz decydenci z własnego plemienia polityczno-moralnego przymkną oko na zawodową nieuczciwość czy przykrywanie jednych manipulacji kolejnymi, a w razie potrzeby wezmą nas w obronę. Wtedy wystarczy odwołanie się do prostych chwytów erystycznych, ogólnikowych stwierdzeń, nieuprawnionych reinterpretacji, nadinterpretacji i generalizacji, do rozmywania problemów, wyolbrzymiania kwestii trzeciorzędnych i przemilczania spraw niewygodnych, wreszcie do insynuacji, gołosłowności, można też iść w zaparte; zestaw metod jest szeroki i wielokrotnie wypróbowany w sferze publicznej. Niestety, cynizm panujący obecnie w części środowiska naukowego jako czynnik zapewniający bezpieczeństwo bez względu na postępowanie i brak etyczności w sporym stopniu wyparł już przyzwoitość. Wstyd z wolna ustępuje miejsca interesom racjonalizowanym jedynie oficjalnym odwołaniem do powszechnie uznawanych wartości. Drugą możliwością jest sądowe wykazywanie przy użyciu kruczków prawnych, iż nikt nam nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Widzieliśmy to już w przypadku sprawy sądowej, jaką amerykańskiej historyczce Deborze Lipstadt wytoczył w 1996 r. David Irving, negujący Holokaust przez pomijanie źródeł i manipulowanie logiką. W 2016 r. powstał na ten temat film Kłamstwo w reżyserii Micka Jacksona. Również w Polsce podejmowano próby zamykania ust historykom za pośrednictwem długotrwałych i kosztowych dla nich procesów (m.in. sprawy przeciwko wydawnictwu Arcana, Sławomirowi Poleszakowi [sprawa karna!], Janowi Tomaszowi Grossowi; pamiętamy również zapowiedzi polityków dotyczące nadzwyczajnej kontroli prac magisterskich na Uniwersytecie Jagiellońskim). Obecnie jest to o tyle łatwiejsze, że można je wytaczać za państwowe pieniądze, a poczucie politycznego wsparcia wzmacnia pewność siebie prowadzącą do zuchwałości usprawiedliwiającej pogardę dla rzetelności[12]. Licząc się z takimi zagrożeniami, musimy mieć świadomość, że historia (w obu znaczeniach, i res gestae, i historia rerum gestarum) sama się nie obroni. Jeśli w milczeniu będziemy obserwowali deprecjację naszego fachu, przyczynimy się do jego degeneracji (a kondycja części historiografii już dzisiaj nie napawa optymizmem), bez względu na to, jakie idee i światopoglądy obecnie nam przyświecają. Zapłacimy za to wszyscy, tak jak już dzisiaj ponosimy konsekwencje „demokratyzacji wiedzy” w postaci odrzucania przez dużą część społeczeństwa metod naukowych w wyjaśnieniu świata na rzecz magii, potocznego myślenia i ostentacyjnego partykularyzmu. Historia jako nauka przestanie istnieć i uczyć życia, zastąpi ją zdegenerowany świat trywialnej popkultury determinowanej tymczasowymi czynnikami pozanaukowymi i wolą przygodnych mecenasów. Wykorzystają to postaci nieodbiegające zanadto od radzieckich historyków-propagandystów. Ci ostatni przecież również walczyli w imię wielkich ideałów i dla dobra ludu budowali jego tożsamość. W jednym byli bardziej uczciwi – nie udawali, że ich twórczość jest obiektywna, przyznawali wprost, iż służy rewolucji jako najważniejszej wartości i dla jej dobra mogą manipulować przeszłością, a prawda jest zjawiskiem dynamicznym i zależy od celu.

Na sam koniec chciałbym podzielić się jeszcze jedną, już prywatną refleksją. Czytałem kiedyś książki współautorstwa Kazimierza Krajewskiego i tak jak się odnosi do prac wielu historyków, którym się ufa, wierzyłem w zawarte tam treści i interpretacje, uznając, że nie trzeba sprawdzać każdej przedstawianej w nich tezy i porównywać każdego przytaczanego źródła – dzisiaj wiem, że popełniałem wówczas błąd.


Bibliografia

Źródła archiwalne

Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, oddziały w Białymstoku i Lublinie (AIPN Bi; AIPN Lu)

Źródła drukowane

[„Iskra”] 1–31 VIII 1945 rok. Meldunek sytuacyjny, 30 września 1945 r. (2001), w: J. Zieleniewski, Raporty wywiadu AK-AKO-WiN Obwodu Wysokie Mazowieckie w okręgu Białystok 1944–1947, t. 1, Białystok.

Chałasiński J. (1984), Młode pokolenie chłopów, t. 1–4, Warszawa.

Garbacz K. „Orlik” (2009), Byli chłopcy, byli. Relacje ludzi „Ognia”, Nowy Targ.

Grabowski L. „Wybicki” (2010), „Lot”, Pamiętniki historyczne, t. 4, Ciechanowiec.

Karwowski J. „Newada” (1994), Ludzie akcji specjalnej, oprac. J. Kułak, „Karta”, nr 14.

Klukowski Z. (2007), Zamojszczyzna, t. 2: 1944–1959, Warszawa.

Łabuszewski T., Krajewski K. (1994), Od „Łupaszki” do „Młota” 1944–1949. Materiały źródłowe do dziejów V i VI Brygady Wileńskiej, Warszawa.

Mandalian A. (1954), Śpiewam pieśń o walce klasowej, w: Serce narodu. Antologia polskiej poezji rewolucyjnej 1879–1954, oprac. M. Bielicki, Warszawa.

Marat E., Wójcik M., Made in Poland. Opowiada jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu Stanisław Likiernik, Warszawa 2014.

Marat E., Wójcik M., Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego, likwidatora z kontrwywiadu AK, Kraków 2016.

Meldunek sytuacyjny Komendy Obwodu AKO Bielsk Podlaski z 31 maja 1945 r. (1998), w: Białostocczyzna 1944–1945 w dokumentach podziemia i oficjalnych władz, oprac. J. Kułak, Warszawa.

Pająk H. (1993a), „Jastrząb” kontra UB, Lublin.

Pająk H. (1993b), „Żelazny” kontra UB, Lublin.

Pamiętniki chłopów (1935), nr 1–51, wstęp: Ludwik Krzywicki, Warszawa.

Stankiewicz J. (1991), Kmicic z Długołęki, „Karta”, nr 4.

Wieś polska 1939–1948. Materiały konkursowe (1967–1971), oprac. K. Kersten, T. Szarota, t. 1–4, Warszawa.

WiN. Zjazd Krajowy. Materiały. Opracowania i relacje. Wybrane artykuły (1994), [red. M. Huchla], Wrocław.

Wytyczne programu Ruchu Narodowego w Polsce (program Stronnictwa Narodowego) (2010), w: Broszury konspiracyjne Stronnictwa Narodowego z lat 1939–1946, oprac. M. Orłowski, Poznań.

Zieleniewski J. (2001), Raporty wywiadu AK-AKO-WiN Obwodu Wysokie Mazowieckie w okręgu Białystok 1944–1947, t. 1, Białystok.

Zwolak P. (1999), My z oddziałów „Zapory”…, Lublin.

Opracowania

Bechta M., Muszyński W.J. (2017), Przeciwko Pax Sovietica. Narodowe Zjednoczenie Wojskowe i struktury polityczne Rychu narodowego wobec reżimu komunistycznego 1944–1956, Warszawa.

Bołtryk M. (2005), To było ludobójstwo, „Przegląd Prawosławny”, nr 8.

Bystroń J.S. (1980), Megalomania narodowa, w: tegoż, Tematy, które mi odradzano. Pisma etnograficzne rozproszone, oprac. L. Stomma, Warszawa.

Benedyktowicz Z. (2000), Portrety „obcego”. Od stereotypu do symbolu, Kraków.

Engelking A. (2012), Kołchoźnicy. Antropologiczne studium tożsamości wsi białoruskiej przełomu XX i XXI wieku, Toruń.

Gomółka K. (2005), Białorusini wobec państwa polskiego i Polaków w latach trzydziestych XX wieku w województwie białostockim, w: Stosunki polsko-białoruskie w województwie białostockim w latach 1939–1956, red. J.J. Milewski, A. Pyżewska, Warszawa.

Hołówka T. (1986), Myślenie potoczne. Heterogeniczność zdrowego rozsądku, Warszawa.

Kalisz P., Łapiński P. (2005), Polskie podziemie niepodległościowe wobec ludności białoruskiej na Białostocczyźnie po 1944 roku (zarys problematyki), w: Stosunki polsko-białoruskie w województwie białostockim w latach 1939–1956, red. J.J. Milewski, A. Pyżewska, Warszawa.

Kersten K. (1993), Rozważania wokół podziemia 1944–1947, w: tejże, Między wyzwoleniem a zniewoleniem. Polska 1944–1956, Londyn.

Kołakowski L. (1990), Legenda o cesarzu Kennedym, w: Cywilizacja na ławie oskarżonych, Warszawa.

Krajewski K., Łabuszewski T. (2002), „Łupaszka”, „Młot”, „Huzar”. Działalność 5 i 6 Brygady Wileńskiej AK (1944–1952), Warszawa.

Krajewski K., Wąsowski G. (2016a), Bohater tragiczny (1), „Nasz Dziennik”, 19–20 marca.

Krajewski K., Wąsowski G. (2016b), Bohater tragiczny (2), „Nasz Dziennik”, 21 marca.

Krajewski K., Wąsowski G. (2016c), Bohater tragiczny (3), „Nasz Dziennik”, 22 marca.

Krajewski K., Wąsowski G. (2016d), Bohater tragiczny (4), „Nasz Dziennik” 23 marca. Całość opublikowana również w „Glaukopisie” 2016, t. 33 (Kapitan Romuald Rajs „Bury” a Białorusini – fakty i mity), oraz w Internecie: http://www.podziemiezbrojne.pl/?p=135.

Krajewski K., Wąsowski G. (2017), Między sloganami a dramatem prawdy. Dyskusji o wojnie partyzanckiej ciąg dalszy, „Gazeta Polska” nr 13. Opublikowany również w Internecie: http://www.podziemiezbrojne.pl/?p=76.

Kułak J. (2007), Rozstrzelany oddział. Monografia 3 Wileńskiej Brygady NZW. Białostocczyzna 1945–1946, Białystok.

Mazur M. (2016), Problemy i patologie historiografii najnowszej, w: Klio na wolności. Historiografia dziejów najnowszych w Polsce po 1989 r., red. M. Kruszyński, S. Łukasiewicz, M. Mazur, S. Poleszak, P. Witek, Lublin.

Mironowicz E. (1993), Białorusinie w Polsce 1944–1959, Warszawa.

Obrębski J. (1936), Dzisiejsi ludzie Polesia, „Przegląd Socjologiczny”, nr 3–4.

Ossowski S. (1947), Zagadnienia więzi regionalnej i więzi narodowej na Śląsku Opolskim, „Przegląd Socjologiczny”, nr 9.

Ostapiuk M. (2019), Komendant „Bury”. Biografia kpt. Romualda Adama Rajsa „Burego” 1913–1949, Białystok–Olsztyn–Warszawa.

Pawluczuk W. (1972), Światopogląd jednostki w warunkach rozpadu społeczności tradycyjnej, Warszawa.

Rokicki P. (2015), Glinciszki i Dubinki. Zbrodnie wojenne na Wileńszczyźnie w połowie 1944 roku i ich konsekwencje we współczesnych relacjach polsko-litewskich, Warszawa.

Stomma L. (2000), Antropologia kultury wsi polskiej XIX w., Gdańsk.

Toborek T. (2015), Stanisław Sojczyński i Konspiracyjne Wojsko Polskie, Łódź.

Wierzbicki M. (2005), Białorusini wobec władz sowieckich i Polaków w latach 1939–1941, w: Stosunki polsko-białoruskie w województwie białostockim w latach 1939–1956, red. J.J. Milewski, A. Pyżewska, Warszawa.

Wierzbicki M. (2000), Polacy i Białorusini w zaborze sowieckim. Stosunki polsko-białoruskie na ziemiach północno-wschodnich II Rzeczypospolitej pod okupacją sowiecką 1939–1941, Warszawa.

Wnuk R. (1993), Konspiracja akowska i poakowska na Zamojszczyźnie od lipca 1944 do 1956, Zamość.

Woźniczka Z. (1992), Zrzeszenie „Wolność i Niezawisłość” 1945–1952, Warszawa.

Znaniecki F. (1930–1931), Studia nad antagonizmem do „obcych”, „Kwartalnik Socjologiczny”, nr 2–4.

Netografia

Bodakowski J. (2019), „Bury” zrehabilitowany. Lewacy – gońcie się!!!, https://www.fronda.pl/a/jan-bodakowski-bury-zrehabilitowany-lewacy-goncie-sie,123494.html (dostęp 1.09.2019).

Krajewski K., Wąsowski G. (2015), W obronie „Łupaszki”, „wSieci” nr 32, s. 70–72. Por. http://www.podziemiezbrojne.pl/?p=169 (dostęp 12.09.2019).

Krajewski K., Wąsowski G. (2019), Kpt. Romuald Rajs „Bury” na kartach książki „Skazy na pancerzach” czyli prawda według Piotra Zychowicza, http://archive.vn/ipJO8. Ukazał się również w piśmie „Glaukopis. Pismo społeczno-historyczne” 2019, nr 36) oraz na innej stronie w Internecie http://www.podziemiezbrojne.pl/resources/Bury_vs_Zychowicz.2018.pdf.

Komunikat dotyczący informacji zawartych w ustaleniach końcowych śledztwa S 28/02/Zi w sprawie pozbawienia życia 79 osób – mieszkańców powiatu Bielsk Podlaski, w tym 30 osób tzw. furmanów w lesie koło Puchał Starych, dokonanych w okresie od dnia 29 stycznia 1946 r. do dnia 2 lutego 1946 r. (2019), https://ipn.gov.pl/pl/dla-mediow/komunikaty/67471,Komunikat-dotyczacy-informacji-zawartych-w-ustaleniach-koncowych-sledztwa-S-2802.html?fbclid=IwAR15iiO15TdzFvPGRlwvlujq86UAdZZsrGwxlUWPWMB4Zo9CnMv4OzVmCyc (dostęp 15.08.2019).

Książka Komendant „Bury” dla bibliotek, http://kwartalnikwykleci.pl/category/aktualnosci/ (dostęp 9.12.2019).

Stanowisko IPN w związku z opublikowanym 11 marca 2019 komunikatem w sprawie informacji zawartych w ustaleniach końcowych śledztwa dotyczącego Romualda Rajsa „Burego” (2019), https://ipn.gov.pl/pl/dla-mediow/komunikaty/68002,Stanowisko-IPN-w-zwiazku-z-opublikowanym-11-marca-2019-komunikatem-w-sprawie-inf.html (dostęp 15.08.2019).

W obronie dobrego imienia kapitana „Burego”, https://naszdziennik.pl/polska-kraj/152981,w-obronie-dobrego-imienia-kpt-burego.html (dostęp 12.09.2019).

Wykaz darowizn i sprawozdania (2018) https://kghm.com/pl/zrownowazony-rozwoj/fundacja/wykaz-darowizn-i-sprawozdania (dostęp 12.09.2019).

http://glaukopis.pl/aktualnosci/43-projekt-wspolfinansowany-przez-fundacje-kghm-polska-miedz (dostęp 12.09.2019).

Film

Kłamstwo [Denial], reż. Mick Jackson (2016).


Przypisy: 

[1] Ciekawe, czy osoby odpowiedzialne za strony internetowe IPN, zdają sobie sprawę, że w PRL niektóre kompromitujące treści w gazetach również były publikowane anonimowo, ponieważ nikt nie chciał się pod nimi podpisać swoim nazwiskiem.

[2] Czy wyobrażamy sobie zdanie o skomunizowanym narodzie polskim, ponieważ za rządów Edwarda Gierka PZPR liczył 3 mln członków, czyli prawie 9% mieszkańców kraju, tzn. 17-krotnie (!) więcej niż Białorusinów w PPR?

[3] Zdaję sobie sprawę z możliwości manipulowania moimi przykładami, ale w przypadku złej woli żadna egzemplifikacja nie będzie wystarczająca, ponieważ każdą można wypaczyć.

[4] Aż nie chce się wierzyć, że Krajewski, Wąsowski, Ostapiuk nigdy nie spotkali się ze zjawiskiem „nienawidzę czarnych/Żydów/homoseksualistów/długowłosych, ale akurat ten czarny/Żyd/homoseksualista/długowłosy, którego znam, jest w porządku i nic do niego nie mam”.

[5] Rajs zeznawał: „Podczas kontroli sam byłem świadkiem pościgu »Rekina« za wyrostkiem, który obraził, względnie uderzył w »Rekina« kamieniem. Chłopiec zdążył zbiec. »Rekin« zaproponował mi podpalenie wsi”. Do tego mieszkańcy odmówili usług zaopatrzeniowych (AIPN Bi, 07/653/1, k. 91).

[6] „Niepożądane ofiary niezamierzonego pozbawienia życia” – bo tak należałoby odczytać jedno ze zdań – to kolejny dziwoląg językowo-logiczny.

[7] W tym kontekście przekazanie „Glaukopisowi” kwoty 45 tys. zł przez państwową firmę za pośrednictwem Fundacji KGHM „Polska Miedź” na wydanie dwóch numerów czasopisma można uznać za co najmniej kontrowersyjne. Sama kwota, jak na dwa numery (!), jest gigantyczna, każdy redaktor czasopisma naukowego w kraju może pozazdrościć takiego wsparcia. Zob. https://kghm.com/pl/zrownowazony-rozwoj/fundacja/wykaz-darowizn-i-sprawozdania (dostęp 12.09.2019). Por. http://glaukopis.pl/aktualnosci/43-projekt-wspolfinansowany-przez-fundacje-kghm-polska-miedz (dostęp 12.09.2019). Informacja zniknęła ze strony „Glaukopisu”.

[8] Lucjan Grabowski wspominał: „Pamiętam, jak na jednej z odpraw komendant »Kotwicz« powiedział, że przy ferowaniu wyroków trzeba mieć na względzie nasze położenie. Jeśli wydamy sto wyroków, z których tylko połowa będzie słuszna, to nie możemy pozwolić sobie na wyrzuty sumienia, ponieważ pozostali przy życiu konfidenci naraziliby naszą organizację na stokroć większe straty niż tych 50 niewinnie zabitych – mawiał” (Grabowski „Wybicki”, „Lot” 2010, s. 186).

[9] W identyczny sposób wnioski wyciągał Andrzej Mandalian w jednym ze swoich utworów, pt. Śpiewam pieśń o walce klasowej z 1952 r.: „Jeśli traktor nie może orać,/jeśli siew nie osiągnie skutku,/jeśli łamie się w ręku norma,/a od majstra zalatuje wódką,/jeśli zamarł warsztatu ruch,/spalił serce motor –/to fakt,/że działa klasowy wróg./Walka trwa” (Mandalian 1954, s. 217–218). Równie znamienna jest kolejna zwrotka stanowiąca pewne memento dla naszych historyków. Ten sposób myślenia, jakkolwiek adekwatny dla części ludzi, w nauce nie powinien być uznawany.

[10] Tylko na marginesie wspomnę, że bez szczegółowych i wieloaspektowych badań oraz precyzyjnie wskazanych parametrów nie odważyłbym się napisać, że komunizm był największym wrogiem wolności w dziejach, pamiętając o zjawisku niewolnictwa panującym kilkadziesiąt stuleci, od starożytności aż do XIX w., i obejmującym setki pokoleń oraz wielkie grupy społeczne na różnych kontynentach.

[11] Sama wypowiedź Ostapiuka jest nawet w tym przypadku symptomatyczna: „Ukończył również, jak zeznał przed śledczymi UB […], ale wydaje się to mało prawdopodobne”. Trudno powiedzieć, z czego wynika ta wewnętrzna antytetyczność zdania „ukończył, ale mało to prawdopodobne”, czy z nieprzemyślenia konstrukcji językowej i logicznej (zdanie twierdzące, a następnie zaprzeczenie mu), czy z widocznego stale kultu Rajsa, który nie pozwalał Ostapiukowi pomyśleć/napisać: „Rajs prawdopodobnie wprowadzał UB w błąd” lub „zeznał, ale to mało prawdopodobne”. Należy domyślać się tu podświadomych oporów przed stwierdzeniem, że Rajs mógł kłamać, by wydać się kimś lepszym; takie stwierdzenie byłoby złamaniem tabu w antropologicznym rozumieniu tego pojęcia.

[12] Kto może liczyć na finansowe wsparcie swych książek przez nieujawnionych sponsorów, by darmowe egzemplarze można było rozsyłać po bibliotekach i rozdawać, jak stało się to w wypadku książki Ostapiuka? Ilu historyków miało zorganizowane tournée po całym kraju w celu promocji książki? (Ostapiuk 2019).

Korekta językowa: Beata Bińko




Powieść kryminalna w PRL

DOROTA SKOTARCZAK

Powieść kryminalna w PRL

 

Powieści kryminalne wydawane w Polsce Ludowej określa się często mianem powieści milicyjnych. Miały one pewne cechy charakterystyczne, pozwalające widzieć w nim wręcz specyficzną odmianę gatunkową. Ich historia bynajmniej nie jest tak długa jak dzieje państwa polskiego pod rządami komunistów. W pierwszych latach po II wojnie światowej ukazywały się głównie kryminały autorów zachodnich, choć także polskich, znanych przed wojną (Antoni Marczyński, Tadeusz Kostecki). Debiutowali też młodzi pisarze, np. Maurice S. Andrews, czyli Andrzej Szczypiorski) i Emil Zorr – Zygmunt Zeydler-Zborowski). Powieść kryminalna bardzo szybko została jednak potępiona. Uznano ją za twór kultury burżuazyjnej, dla którego nie ma miejsca w kraju budującym socjalizm. W rezultacie kryminały zniknęły z księgarni oraz bibliotek publicznych.

Utwory kryminalne powróciły w połowie lat pięćdziesiątych. Zaczęły się wówczas ukazywać powieści Andrzeja Piwowarczyka, w których śledztwo prowadził kapitan Gleb z Milicji Obywatelskiej. Kiedy pierwsza z nich, Stary zegar (1955), była czytana w radiu, ponoć wyludniały się ulice. Po premierze radiowej w 1956 r. przyszła kolej na publikację książkową. Ta edycja uchodzi za pierwszy polski kryminał okresu powojennego (Piwowarczyk 1968, informacja na czwartej stronie okładki), wręcz za pierwszą powieść milicyjną.

Trzeba jednak pamiętać, że już od 1951 r. wydawano serię „Biblioteka Przygód Żołnierskich”. W jej ramach pojawiło się kilka powieści o treściach sensacyjnych popularnych polskich pisarzy (m.in. Zbigniewa Bernarda, czyli Zbigniewa Safjana, Bohdana Arcta, Tadeusza Kosteckiego). Reprezentowały one jeszcze literaturę realizmu socjalistycznego, niemniej widać, że autorzy starali się nadać im pewną atrakcyjność, wprowadzając wątki kryminalno-szpiegowskie (Skotarczak 2015, s. 29).

Do odrodzenia polskiego kryminału przyczynił się chyba najbardziej Leopold Tyrmand swoją powieścią zatytułowaną Zły. Wydanie tej książki w początkach 1955 r. można uznać za jeden z symptomów odwilży w kulturze. Jej treść diametralnie odbiegała od tego, co publikowano przez kilka poprzednich lat. Bohaterem powieści jest tajemniczy mściciel walczący z przestępczością, z którą milicja nie może sobie dać rady. Już samo to robiło wrażenie. Do tego romanse, barwny opis półświatka i Warszawy pierwszej połowy lat pięćdziesiątych. Książka rozeszła się błyskawicznie. Dyskusja na jej temat zatoczyła szerokie kręgi. Z jednej strony powieści zarzucano ponury obraz świata, zupełnie nie na miejscu w państwie socjalistycznym, z drugiej zaś wskazywano na realizm opisu i podjęcie problemu „bolączek społecznych”.

Tak czy inaczej można założyć, że w roku 1955 narodził się kryminał peerelowski. Powieści wydane w drugiej połowie lat czterdziestych nawiązywały jeszcze do dorobku przedwojennego, a od połowy lat pięćdziesiątych zaczął się rozwijać nowy gatunek kryminalny, charakterystyczny dla nowego ustroju. Nie znaczy to jednak, że kryminały powstałe w drugiej połowie lat pięćdziesiątych i pod koniec PRL niczym się nie różniły. Można się o tym przekonać, dokonując prostych porównań.

Najpierw rzecz jasna trzeba zgromadzić odpowiedni materiał porównawczy. Nie jest to specjalnie trudne, literatura kryminalna w PRL była bowiem wydawana w masowych nakładach, a poza tym jest dostępna w licznych wznowieniach. Obecnie wydaje ją Wielki Sen, wydawnictwo Klubu Miłośników Polskiej Powieści Milicyjnej Mord. Ponadto ukazuje się seria klasyki polskiego kryminału wydawnictwa LTW.

Jeśli zacznie się czytać kryminały z różnych lat, na pewno się zauważy, że stanowią niezwykle ciekawy zapis swoich czasów. Inne są zatem kryminały pisane w okresie odwilży, inne te z lat sześćdziesiątych i z kolejnej dekady. Zmieniają się bohaterowie, tematyka, opisy świata przestępczego. Przemiany polityczne wyraźnie odciskały swoje piętno na omawianym gatunku, a zarazem dobrze widać, jak zmieniały się świat, obyczaje, gusta.

Kryminał to gatunek literatury rozrywkowej, adresowany do szerokiego grona odbiorców. W związku z tym autorzy musieli liczyć się z ich upodobaniami, aczkolwiek przede wszystkim zmuszeni byli brać pod uwagę oczekiwania rządzących. Książka, w której znalazłaby się jakakolwiek krytyka Związku Radzieckiego, nie miałaby szans na publikację. Badając powieść kryminalną z okresu Polski Ludowej, należy więc pamiętać, że nie mogła ona zawierać treści sprzecznych z założeniami ideologicznymi partii (Głowiński 1992). Mimo wszystko pisarze nie tworzyli świata całkowicie sztucznego, na użytek tylko literatury. Jeśli się odrzuci „ideologiczny garb”, można dostrzec wiele ciekawych informacji o świecie, w którym książki te powstały.

Jak wyżej wspomniano, kryminały zaczęły się ukazywać wraz z odwilżą – w polityce i kulturze – w latach 1955–1956. Oprócz wymienionych Złego i Starego zegara wyszły też Królewna Piwowarczyka, Rozgrywka na Krzywym Kole i Porachunek z cieniem Jerzego Żukowskiego, Wenus z brązu Piotra Guzy, Walter nr 45771 Jacka Wołowskiego (właśc. Stanisław Sachnowski) oraz zbiór opowiadań Edmunda Niziurskiego pt. Śmierć Lawrence’a. Zapewne wielbiciele twórczości Tadeusza Kosteckiego wskazaliby jeszcze na jego książkę Cień na pokładzie, w której jako prowadzący śledztwo pojawił się po raz pierwszy Jerzy Kostrzewa. Książka ta jednak ukazała się jeszcze w ramach „Biblioteczki Przygód Żołnierskich” zamkniętej w 1955 r. W 1957 r. MON uruchomiło zaś serię „Labirynt”, która ukazywała się aż do 1991 r.

W tych wszystkich utworach opisano rzeczywistość pierwszego powojennego dziesięciolecia. W zasadzie można by się spodziewać, że świat w nich przedstawiony wypadnie pozytywnie, a Polska pod rządami komunistów będzie opisana w sposób do niej zachęcający. Jest jednak inaczej – większość ówczesnych kryminałów pokazuje dość ponury obraz polskiej rzeczywistości. W Królewnie kapitan Gleb tropi złodziei okradających państwowe magazyny. Kradzieże materiałów na ubrania urastają do rangi wielkiego przestępstwa, które pogrąża rodzimy handel – najwyraźniej więc produkcja materiałów tekstylnych musiała być niewystarczająca. Zarówno z tej, jak i z innych książek wyłania się obraz mało optymistyczny – życie w Polsce jest ciężkie, a ludzie raczej ubodzy (Królewna, Walter nr 45771, Wenus z brązu). Pewien przyzwoity poziom materialny udaje się natomiast utrzymać przedstawicielom wolnych zawodów, inteligencji technicznej. Ludzie z tych warstw spotykają się często na przyjęciach, a ulubioną przez wszystkich grą jest brydż (Wenus z brązu). Warto na to zwrócić uwagę, ponieważ podobny schemat przedstawiania tych sfer społecznych – łącznie z grą w brydża – będzie się powtarzać przez całą kolejną dekadę.

Rok 1956 był dla polskiego kryminału istotny także dlatego, że właśnie wtedy wydawnictwo Iskry uruchomiło pierwszą stałą serię wydawniczą – „Klub Srebrnego Klucza”, która przetrwała do 2000 r. W 1957 r. poza wspomnianą już serią „Labirynt” ruszyły: „Złota Podkowa” wydawnictwa Śląsk, ukazująca się do 1962 r., „Przygoda, Awantura, Sensacja” Wydawnictwa Poznańskiego (do 1960 r.), a w 1958 r. seria „Z Buźką” wydawnictwa Śląsk (do 1960 r.). Tym samym można mówić o ustabilizowaniu się rynku wydawniczego w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Niektóre serie wprawdzie nie przetrwały, ale „Srebrny Klucz” i „Labirynt” ukazywały się przez cały okres PRL, a miejsce upadłych zapełniła seria „Z Jamnikiem” wydawnictwa Czytelnik (1959–1996). Do tego trzeba jeszcze dodać kryminały drukowane w odcinkach w gazetach. Na rynek trafiało więc każdego roku kilkadziesiąt powieści. Oczywiście pokaźna część to książki zagranicznych autorów, których znów wolno było drukować. Zwykle jednak blisko połowa była pisana przez rodzimych twórców. Grzegorz Cielecki, założyciel i prezes Klubu Miłośników Polskiej Powieści Milicyjnej, obliczył, że w sumie ukazało się w PRL około 2000 tytułów powieści kryminalnych polskich autorów (informacja uzyskana w rozmowie z Grzegorzem Cieleckim). Już sama ta liczba świadczy, że nie było to w polskiej kulturze zjawisko marginalne.

Druga połowa lat pięćdziesiątych to okres istotnych zmian w wielu dziedzinach życia: odchodzenie od stalinizmu, koniec krwawego terroru, a w sztuce koniec socrealizmu i pewna swoboda twórcza. Także wydane wtedy kryminały uznać można za odrębny podgatunek w historii rodzimego kryminału. Nigdy potem autorzy nie rysowali w powieściach tak krytycznego obrazu świata i nigdy nie mogli już pozwolić sobie na taką śmiałość w kreśleniu wizerunku władzy.

Tym, co przede wszystkim zwraca uwagę, jest opis warunków życia społeczeństwa, czy raczej opis powszechnego ubóstwa, w jakim ono żyje. W Rudej modelce (1959) Dominika Damiana (właśc. Adam Bahdaj), kryminale wzorowanym wyraźnie na Złym, można przeczytać: „Warszawa budzi się ze snu. […] Z mrocznych bram wymykają się ludzie. Są zaspani, przeważnie źle ubrani. Spieszą do pracy. Warszawa zaczyna żmudny dzień. W zatłoczonych mieszkaniach rodzą się pierwsze kłótnie: czy starczy pieniędzy do pierwszego? Za co kupi się buty dla dzieci? Znowu coś podrożało. A w Palladium idzie nowy film z Brigitte Bardot i nie ma już forsy na bilety […]. Ktoś zalega za komorne, komuś podarły się zelówki, komuś nie wypłacono premii, na którą tak liczył” (s. 184). Przytoczony cytat przedstawia w skrócie warunki bytowe panujące w ówczesnej Polsce. Tytułowa bohaterka powieści to dziewczyna z ubogiej rodziny. Mieszka z matką w jednym pokoju, pracuje w fabryce. Zarówno ona, jak i jej koleżanki wiodą życie pozbawione jakichkolwiek perspektyw. Pensja nie wystarcza ani na ładne stroje, ani na żadne właściwie rozrywki, nie mówiąc już o zapewnieniu sobie minimum komfortu. Dziewczyna wykorzystuje więc urodę, aby osiągnąć awans społeczny.

Z kolei w Złotej bransolecie (1958) i przede wszystkim w Malwersantach („Kurier Polski” 1961) Anna Kłodzińska wykazuje, że dla wielu ludzi w Polsce korupcja i oszustwa w miejscu pracy są jedyną drogą polepszenia skromnej egzystencji. W Malwersantach żona zaoszczędziła na zakup dwóch ręczników, zbierając grzyby. Jej marzeniem, na które jej nie stać, jest zakup nowej pościeli. Dzisiaj wydaje się to wręcz niewiarygodne, szczególnie że książkowy opis dotyczy przeciętnej rodziny. Rodzina ta żyje jednak z jednej pensji. Ona nie pracuje – co jest uznawane za zupełnie normalne – on jest urzędnikiem w państwowej garbarni. To obowiązkiem mężczyzny jest zarobić na dom. Wprawdzie żona myśli o podjęciu pracy – dzięki temu pieniędzy ma starczać do pierwszego, a rodzina będzie lepiej jadła – ale jest to na razie niemożliwe.

Mało zachęcający jest również opis zachodniej Polski w Maszkarach Andrzeja Piwowarczyka (1957). Akcja książki dzieje się w Szczecinie, we Wrocławiu, w Jeleniej Górze. Okazuje się, że w tych miastach są dzielnice nędzy, gdzie lepiej się nie zapuszczać. Gnieżdżą się tam wszelkiego typu szumowiny. Ciekawe, że Piwowarczyk wspomina także o Niemcach – obok zakamuflowanych zbrodniarzy wojennych, którzy ukryli się przed sprawiedliwością, pojawiają się też tacy, których nie wysiedlono.

Warto tutaj przywołać też Drugą śmierć Barbary Wandy Balickiej (1958), której tytułową bohaterką jest tzw. repatriantka, przybyła do kraju wraz z kolejną grupą Polaków ze Związku Radzieckiego w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. W książce nie kryje się, że warunki w ZSRS nie były najlepsze, choć oczywiście nie ujawnia się żadnych szczegółów. Również powrót do kraju nie jest łatwy. Mimo że Druga śmierć Barbary nie jest poświęcona powracającym ze Wschodu, można się jednak dowiedzieć, że ludzie, którym pozwolono wrócić, mieli za sobą jakieś tragiczne przejścia, teraz niepozwalające im się odnaleźć w kraju. Wanda Balicka wkrótce opuściła Polskę na stałe i osiadła w Izraelu, gdzie kontynuowała twórczość w języku polskim. (Famulska-Ciesielska, Żurek 2012, s. 26).

W Maszkarach zaś sporo pisze się o prostytucji. Jest to, jak wynika z książki, swego rodzaju plaga społeczna, powiązana nierzadko z rozbojem. Z kryminału Oczy alchemika Roberta Azderballa (1959) dowiadujemy się, że na Wybrzeżu prostytutki określa się mianem „mewki”, w stolicy – „polonistki” (od hotelu Polonia), a w Poznaniu – „glorie”. Jeśli dziewczyna jest szczególnie ładna i ma szczęście, to może się jej trafić bogaty opiekun. Ale i tak jej los jest nie do pozazdroszczenia (np. Ruda modelka oraz Nieznajomy z baru Calypso (1959) Dominika Damiana, Złota bransoleta Anny Kłodzińskiej, Pistolet z perłową rękojeścią Arkadiusza Beliny [„Kurier Polski” 1959], Czarny mercedes (1958) Zeydlera-Zborowskiego).

W ówczesnych kryminałach często opisuje się korupcję, malwersację, przywłaszczanie mienia państwowego. Nieraz pada w nich stwierdzenie, że w Polsce nie sposób uczciwie się dorobić. Malwersantom nie można wszak odmówić operatywności i talentów handlowych. Tyle tylko, że nie mogą tych talentów rozwinąć na państwowej posadzie. Należy przypuszczać, że większość tych przestępców gospodarczych to ludzie, którzy w normalnych warunkach rynkowych rozwinęliby skrzydła i działali dla dobra swojego i jednocześnie firmy. Lecz w Polsce wszelkie talenty ekonomiczne były dławione, wtłaczane w koleiny beznadziejnej gospodarki planowej i centralnego zarządzania. Wiązało się to nadto z kosztami osobistymi. Malwersanci pozostawali przecież w konflikcie z prawem, z własnym sumieniem, w konsekwencji często staczali się na margines, jeśli nie w sensie społecznym, to moralnym (Złota bransoleta; Malwersanci; Ruda modelka; Pistolet z perłową rękojeścią; Martwy punkt Jerzego Żukowskiego z 1957 r.).

Na karty powieści trafia też krytyka instytucji państwowych – nie trzeba dodawać, że ograniczonej. Jest to jedyny okres w historii gatunku, gdy pozwalano sobie na krytykę Milicji Obywatelskiej. Milicjantów i prokuratorów przedstawia się jako ludzi ułomnych, omylnych, potrzebujących pomocy, ulegających słabościom. Bywają niekiedy niesympatyczni i aroganccy.

Największe wrażenie pod tym względem robi niewątpliwie książka Roberta Azderballa pt. Oczy alchemika. Szefem siatki przestępczej jest w niej podpułkownik MO Burke. Właśnie dlatego kapitan Holicz tak długo nie może rozwiązać prowadzonej sprawy. W końcu jednak odkrywa, że za serią kradzieży na terenie całego kraju stoi jego szef. Z kolei porucznik Downar (Czarny mercedes) uwikłał się w nieodpowiedzialny romans, staje się podejrzanym i ukrywa się w przestępczej melinie. Na szczęście wszystko kończy się dla niego pomyślnie.

Nieodłącznym elementem świata peerelowskich kryminałów byli hitlerowcy. Pojawiają się również w następnych dekadach, co zapewne świadczy o pewnej stałości polskiej polityki zagranicznej i założeń ideologicznych. Na Zachodzie czaił się więc odwieczny wróg – Niemcy, aczkolwiek trudno sprowadzać ten problem jedynie do pewnych założeń teoretycznych panującej oficjalnie ideologii. Wojna skończyła się zaledwie kilkanaście lat wcześniej. W wielu miastach wciąż sterczały ruiny, a mury nosiły ślady kul. Kilkanaście lat to za mało, by odbudować się po hekatombie, jaką była II wojna światowa, wspomnienia wciąż były świeże, a wiele spraw nie doczekało się jeszcze rozwiązania. W tej sytuacji pojawiające się na kartach powieści postaci hitlerowców czy ludzi, którzy z nimi współpracowali, a teraz starają się ukryć swoją prawdziwą tożsamość, wydają się wynikiem nie tylko realizacji założeń ideologicznych, lecz także niedokończonych ostatecznie spraw.

W Planie wilka Tadeusza Starosteckiego (1957) leśniczy Tomasz, były więzień oflagu, wraz z przyjacielem z młodości, piękną nauczycielką i funkcjonariuszami MO (UB?) walczą ze zorganizowaną grupą Werwolfu. W Maszkarach obok dobrego Niemca ze Szczecina występuje ukrywający się zbrodniarz wojenny, osiadły na Śląsku. Z kolei w Człowieku z lustra (1958) Antoniego Armanda, Zakamarkach (1958) Stanisławy Platówny i Szakalach (1959) Ryszarda Szczerby pojawiają się ludzie, którzy w taki czy inny sposób zhańbili się współpracą z Niemcami w czasie wojny, a teraz ukrywają się pod przybraną tożsamością. Podobnie było we wspomnianym już wcześniej Walterze nr 45771. Członkowie Werwolfu i zbrodniarze wojenni są przedstawiani – co zresztą nie wydaje się szczególnie dziwne – jako ludzie okrutni, bezwzględni, dla których osiągnięcie celu (np. zdobycie tajnych dokumentów jak w Planie wilka) jest najważniejsze.

Nie braknie w kryminałach szpiegów nasłanych z Zachodu (z Niemiec Zachodnich, gdzie zwykle są szkoleni przez Amerykanów), którzy nierzadko korzystają z pomocy naiwnych lub pazernych Polaków mieszkających w Europie Zachodniej. Czasem wciągają do współpracy rodaków w kraju, wykorzystując wiedzę o ich słabościach. Zachodni agenci, podobnie jak hitlerowcy, są okrutni i nie wahają się przed zabiciem własnych ludzi. To podobieństwo w rysowaniu charakterów postaci jest dość znamienne, wskazuje bowiem na ciągłość między nazistowskimi Niemcami a Republiką Federalną. Widać to w takich powieściach, jak Tajemniczy obiektyw (1958) Mikołaja Kozakiewicza, Trzecia rakieta (1958) Kazimierza Korkozowicza, Kwadrat Lc14 (1959) Janusza Janczura, Szlafrok barona Boysta („Kurier Polski” 1958–1959) Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego.

Bardzo często akcję kryminałów osadzano w środowisku inteligenckim, artystycznym, wśród przedstawicieli wolnych zawodów, niekiedy wśród studentów. Ci ostatni byli wówczas nieliczni i stanowili środowisko dość elitarne. Umieszczanie akcji w elitarnych kręgach społecznych jest typowe dla całego gatunku zarówno w literaturze zagranicznej, jak i polskiej, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych było jednak swoistym novum. Lata wcześniejsze, kiedy w sztuce obowiązywał socrealizm, należały do bohaterów z innych klas społecznych. Kryminał portretował zaś głównie klasę średnią i średnią wyższą socjalizmu, powielając tym samym klasyczne wzory, począwszy od Sherlocka Holmesa Arthura Conan Doyle’a po pannę Marple Agathy Christie. Zresztą tych klasyków gatunku zaczęto właśnie wydawać, powieści Christie zainaugurowały nawet serię „Klub Srebrnego Klucza”. W gruncie rzeczy można powiedzieć, że polski kryminał był bardzo mieszczański i do takiej też publiczności go adresowano. W omawianym okresie zawierał też elementy krytyki społecznej, takie same, jakie można odnaleźć w ówczesnej prasie czy dokumencie.

Elity towarzyskie oraz środowiska inteligenckie PRL były przedstawiane na dwa sposoby. Z jednej strony autorzy kryminałów wzorowanych wyraźnie na Złym Tyrmanda pokazują ludzi zamożnych, w tym przedstawicieli prywatnej inicjatywy, środowiska artystyczne i dziennikarskie w sposób niezmiernie barwny. Jednocześnie dowodzą, że istnieją pewne niejasne powiązania między ludźmi zajmującymi się kulturą masową czy modą a prywatnym biznesem, działającym niekiedy na granicy legalności. Ich bohaterowie często zachodzą do nocnych lokali i drogich restauracji (zwłaszcza do Bristolu w Warszawie), piją sporo alkoholu, zadają się z pięknymi, acz niemoralnymi dziewczynami, jeżdżą markowymi samochodami, elegancko się ubierają. Czasem akcja przenosi się poza Warszawę, nierzadko do Sopotu. Taki świat jest w Rudej modelce i Nieznajomym z baru Calypso Dominika Damiana, częściowo też w Siedmiu kanarkach Maurycego Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego („Kurier Polski” 1959), których akcja toczy się wśród studentów, ale zahacza także o sfery artystyczne. Przy okazji czytelnik dowiadywał się, że studenci – o ile nie pochodzą z zamożnych domów – wiodą zwykle życie dość skromne, choć jednocześnie nie stronią od zabaw i, w miarę możliwości finansowych, lokali nocnych.

Z drugiej strony autorzy sięgają po bardziej tradycyjne sposoby przedstawiania omawianych środowisk. Wskazują na ich kulturę, obycie, dobre maniery. Można nawet rzec – staroświeckość (np. Cień Czarnej Pani Stanisławy Platówny, 1957). Co ciekawe, z książek wynika często, że przynależność do określonej klasy społecznej jest dziedziczna i nikogo nie dziwi, że pani prokurator jest córką starego sędziego (Błękitne szynszyle, 1960, Barbary Gordon – właśc. Larysa Zajączkowska-Mitzner). Naukowcy i artyści pojawiają się też np. w Willi na Kasztanowej Jolanty Skowrońskiej („Dziennik Zachodni” 1959) i Zakamarkach Stanisławy Platówny. Prowadzą kulturalne rozmowy, w zasadzie przebywają we własnym środowisku, grają w brydża, a przy tym rywalizują ze sobą, romansują i żyją do pewnego stopnia w zamkniętym świecie. Niekiedy do tego świata wkrada się ktoś z zewnątrz – i wtedy zazwyczaj oznacza to katastrofę. W Willi na Kasztanowej nieodpowiedzialne małżeństwo starego profesora z młodą kobietą, w dodatku o podejrzanych znajomościach, ma tragiczny koniec.

Przy okazji warto wskazać na miejsce akcji powieści kryminalnych. Najczęściej rozgrywa się ona w Warszawie – centralizm jest pod tym względem wyraźnie widoczny. Pojawiają się miejscowości wypoczynkowe, nie zawsze wymienione z nazwy (13 dni „Telimeny”, Trzecia rakieta, Zakamarki). Rzadziej są to inne duże miasta. Do wyjątków należy osadzenie akcji na zachodzie Polski, na tzw. Ziemiach Odzyskanych (Maszkary), we Wrocławiu (Cień Czarnej Pani), relatywnie często w Poznaniu (Kapitan Rott prowadzi śledztwo, Oczy alchemika, Wenus z brązu). W tym ostatnim przypadku autorzy wykazują się dobrą znajomością topografii miasta, z którym są zresztą prywatnie związani.

Wraz z odchodzeniem od osiągnięć odwilży, co nastąpiło już pod koniec dekady, zmienił się świat przedstawiony w kryminałach. Dotyczyło to przede wszystkim postaci stróżów prawa. Powieściowi milicjanci wyszlachetnieli i nie było już miejsca na takie postaci, jak szef przestępczej szajki podpułkownik Burke. Wiele elementów pozostało jednak niezmienionych. W latach sześćdziesiątych milicjant często był przedstawiany jako człowiek bardzo zapracowany. Pod tym względem wyróżniają się powieści Jacka Wołowskiego: Kariera porucznika Chudego (1961), Uwaga wszystkie radiowozy (1962) – obie drukowane w „Życiu Warszawy”, i Oset pleni się w mroku (1963). Milicjanci Wołowskiego ciężko pracują, żyją ubogo, nieustannie ryzykują życie, a nierzadko je tracą w walce z bezwzględnymi przestępcami. Pozostawiają wówczas po sobie smutne i pozbawione radości życia wdowy.

Bohaterowie Wołowskiego to jednak skrajne przypadki. Zazwyczaj doli milicjanta nie przedstawia się w aż tak ciemnych barwach. Niemniej często się wspomina, że funkcjonariusze nie opływają w dostatki (np. Telefonował morderca, 1969 i Noc Robin Hooda, 1970 – oba Jana Artura Bernarda, właśc. Bohdan Petecki), przerwany urlop to dla nich nic nadzwyczajnego i w ogóle ich służba trwa 24 godziny na dobę (np. Skok śmierci, 1969 Adriana Czobota, – właśc. Aleksander Minkowski – i Władysława Krupki; Uwaga, komunikat specjalny, 1969, Zbigniewa Safjana; Otwarte okno, 1968, Andrzeja Piwowarczyka). Oficerowie milicji są jednak twardzi, mają mocną głowę, a poza tym podobają się kobietom, na co najlepszym przykładem jest kapitan, a potem major Stefan Downar, bohater wielu kryminałów Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. Zazwyczaj uczucia traktują bardzo poważnie (Będę zamordowana, 1970, Kazimierza Korkozowicza; Zbrodniarz i panna, 1965, Kazimierza Kwaśniewskiego – właśc. Maciej Słomczyński; Zbrodnia w południe, 1970, Jerzego Edigeya – właśc. Jerzy Korycki; Kindżał z Magirota, 1963, Emilii Cassy-Kasickiej – właśc. Zofia Woźnicka; Strzały w schronisku, 1969, Macieja Patkowskiego).

Wątek romansowy w kryminale niewątpliwie uatrakcyjnia akcję, ale też jest to typowy zabieg stosowany w utworach tego gatunku. Wątek kryminalny zwykle przeplatał się z romansowym, aczkolwiek polski kryminał raczej nie rozpieszczał czytelników w tym zakresie. Milicjanci romansowali, ale częściej pozostawali pod tym względem „poza wszelkim podejrzeniem”, jak choćby bohater wielu powieści Anny Kłodzińskiej, kapitan Szczęsny.

W latach sześćdziesiątych, podobnie jak wcześniej, stałym tematem pozostawały malwersacje i nadużycia w przedsiębiorstwach państwowych (np. Dwaj panowie w „Zodiaku”, 1967 i Klika, 1964 – obie Barbary Gordon; Bardzo dużo pajacyków, 1968, Andrzeja Zbycha – właśc. Zbigniew Safjan i Andrzej Szypulski; Śmierć i Kowalski, 1962, Kazimierza Kwaśniewskiego; Czek dla białego gangu, 1963, Jerzego Edigeya. Sprawy te zresztą były oczkiem w głowie ówczesnych rządzących (Tymiński 2001, s. 52–69). Diagnoza stawiana przez autorów jest zawsze taka sama – w Polsce nie sposób uczciwie się dorobić. Państwo skutecznie blokuje wszelkie inicjatywy, poza tym fatalny jest sposób opłacania pracowników. Dyrektor dużego przedsiębiorstwa zarabia oczywiście więcej niż zwykły pracownik, niewystarczająco jednak, by pozwolić sobie na jakieś luksusy. W kryminałach ciekawie jest opisany mechanizm schodzenia na złą drogę dyrektorów i prezesów. Są to zwykle ludzie bardzo operatywni i dynamiczni. Zajmują wysokie stanowiska, zarządzają dużą liczbą ludzi, lecz jednocześnie mają zwykłe mieszkania, ledwo stać ich na samochód. W którymś momencie rozziew między pozycją społeczną a możliwościami robi się nie do zniesienia. Państwo ludowe oczekuje bowiem, że ludzie będą pracować dla idei, a coś takiego jak indywidualne aspiracje nie jest brane pod uwagę. Niekiedy to żony dyrektorów nie mogą się pogodzić z tym, że dyrektorskiej rodziny nie stać choćby na wakacje w Bułgarii. W końcu dyrektorzy ulegają też pewnej presji otoczenia, które oczekuje od nich życia na wyższym poziomie. Dyrektorzy zaczynają więc „kręcić na boku” i robić nielegalne interesy. Oznacza to – jak wynika z książek – wakacje w krajach demokracji ludowej, możliwość bywania w eleganckich lokalach, picia markowych alkoholi, kupowania ładnych strojów dla żon i córek (zwłaszcza „futer z misia”) i prowadzenia życia towarzyskiego na odpowiedniej stopie. Słowem, tryb życia dyrektorów malwersantów jest taki, jaki prowadzi zachodnia klasa średnia, znany Polakom głównie z zachodnich filmów. Oczywiście kryminały kończą się, jak należy – karą za przestępczą działalność, ale niekiedy trudno wzbudzić w sobie niechęć do malwersantów. Być może wbrew własnej woli autorzy kryminałów odsłaniali w ten sposób ekonomiczne patologie PRL.

Niezwykła kwestia została utrwalona w powieści Z piątku na sobotę – w scenie, w której oficer milicji usiłuje pozyskać tajnego współpracownika. Tym TW ma być młoda i piękna dziewczyna, Rita, prywatnie narzeczona innego oficera MO, młodego porucznika. Rozmowę z Ritą prowadzi major, wyjaśnia jej, że milicja potrzebuje współpracowników, ludzi, o których działalności nikt nie wie, a którzy bacznie obserwują swoje środowisko, sąsiadów i o wszystkim donoszą milicji w tajnych raportach. Major występuje w książce jako oficer MO. Dziewczyna nie ma ochoty na donoszenie i pisanie tajnych raportów, robi, co może, aby major dał jej spokój. W końcu oświadcza, że obiecała narzeczonemu w nic się nie mieszać, i to ją ocala, choć major odchodzi wyraźnie niezadowolony. Cała scena jest kuriozalna i zdumiewa, że znalazła się w powieści, bo właśnie major nie wypada w niej zbyt sympatycznie i cieszymy się, kiedy wreszcie daje Ricie spokój.

Równie ciekawe są powieści Barbary Gordon Klika (1969) i Ćmy (książka opublikowana w 1976 r., ale z adnotacji pod tekstem wynika, że została ukończona w 1969 r.). Klika to powieść rozliczeniowa. Autorka opisuje patologie władzy w okresie stalinowskim. Akcja dzieje się na prowincji, gdzie rządzi ściśle ze sobą powiązana grupa osób zajmujących najwyższe stanowiska w lokalnych władzach. Nie brak tu związków z miejscowym prywatnym biznesem. Wpływy kliki są tak wielkie, że nie tylko wykańcza ona młodego, ambitnego działacza partii, lecz także tuszuje zbrodnię. Sprawa w końcu wychodzi na jaw, chociaż pewnych krzywd nie da się już naprawić. Nietrudno się domyślić, że bohaterem pozytywnym jest działacz partyjny. Barbara Gordon wskazuje jednak jednoznacznie, że akcja dzieje się w minionym okresie.

Bardziej szokująca wydaje się druga wymieniona książka tej autorki, zawierająca opis warszawskich elit artystycznych: nocne życie, intrygi środowiskowe, zdrady małżeńskie, a przede wszystkim układy decydujące o karierze poszczególnych osób, bezduszność i lansowanie ludzi według klucza towarzyskiego. Do tego rozpasanie, alkohol, ale i duże pieniądze, wyjazdy zagraniczne, eleganckie domy, luksusowe samochody. Wszystko dla wybranych. Także bezkarność: w trakcie śledztwa wychodzi na jaw stara sprawa, niewyjaśniona, lecz zatuszowana. Jeden z bohaterów uczestniczył przed paru laty w libacji alkoholowej, w czasie której została wyrzucona z okna dziewczyna. Wersja oficjalna: wypadła przypadkiem. Wszyscy jednak wiedzą, że było inaczej. Do końca książki nie udaje się znaleźć winnego, wyjaśniona zostaje tylko aktualna zbrodnia. Ćmy wywierają przygnębiające wrażenie, a obraz życia warszawskich elit poraża. Jednak data na końcu książki, wskazująca na jej ukończenie w 1969 r., niedwuznacznie sugeruje, że i tym razem chodzi o miniony okres. Przy okazji z lektury powieści kryminalnych wynika jeszcze jedno – w literaturze (ale przecież nie tylko w niej) krytykować można było głównie tzw. minione okresy.

W latach sześćdziesiątych wciąż pojawiają się nawiązania do wojny i okupacji. To wojenne losy tłumaczą współczesność, a źródeł zbrodni należy szukać w przeszłości. Wojna zdaje się ciągle żywa we wspomnieniach, ale nierzadko pozostaje rozdziałem niezamkniętym. Nie wszystko zostało wyjaśnione, nie wszystkie zbrodnie ukarane (np. Ślady prowadzą w noc, „Kurier Polski” 1969–1970 Janusza Fabera; Kim jesteś Czarny?, 1963, Stanisława Mierzańskiego – właśc. Anna Kłodzińska; Śmierć powróciła nocą, „Dziennik Zachodni” 1962, Marii Ziółkowskiej; Alarm w instytucie, „Łączność” 1964–1965, Zbigniewa Neugebauera; Adresat nieznany, 1962, Barbary Gordon).

Stałą scenerią powieści kryminalnych lat sześćdziesiątych są miejscowości wczasowe. Co ciekawe, wypoczywa się, korzystając raczej z pensjonatów, rzadziej z kwater prywatnych, hoteli, brakuje natomiast domów wczasowych. I znów można powiedzieć, że wpisuje się to w tradycję powieści detektywistycznej – pensjonat, mały hotelik to miejsca wręcz idealne do popełnienia zbrodni i prowadzenia śledztwa. Poza tym najwyraźniej autorzy polskich kryminałów nie byli w stanie wyobrazić sobie morderstwa w domu wczasowym należącym do państwowego zakładu pracy (Sowiński 2005, s. 89–100). Być może byłoby to też zbyt gorszące. Pensjonat sugerował sferę prywatną, jakby trochę poza nadzorem państwa ludowego, a więc takie miejsce, w którym łatwiej o zbrodnię. Uwagę zwracają również panujące w owych przybytkach stosunki. Personel jest zwykle bardzo uprzejmy, traktuje gości z szacunkiem, a nawet pewną uniżonością, dźwiga ciężkie walizki i w ogóle zachowuje się trochę tak jak w literaturze okresu przedwojennego. Życie zaś na wakacjach – z wyjątkiem zbrodni – płynie leniwie, z aprowizacją nie ma żadnych kłopotów, jedzenia jest pod dostatkiem (np. Ślady prowadzą w noc Janusza Fabera; Śmierć przyszła w południe, „Trybuna Robotnicza” 1964, Tadeusza Kosteckiego; Śmierć nie ma wakacji, „Dziennik Łódzki” 1966, Elżbiety Szczęśniewskiej; Zbrodnia na Cyrhli Toporowej, 1970, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego). Wyjazdy zagraniczne pojawiają się zdecydowanie rzadziej i zwykle do krajów demokracji ludowej w ramach zorganizowanych grup wycieczkowych (np. Kindżał z Magirota Emilii Cassy-Kasickiej).

W niektórych powieściach występują szpiedzy, którzy starają się wykraść atrakcyjne wynalazki naukowe (np. Akcja Rudolf, 1963, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego; Kto zabił Kruka?, 1970, Danuty Frey-Majewskiej; Kim jesteś Czarny? Stanisława Mierzańskiego; Plany rakiety X-1 zaginęły, „Słowo Powszechne” 1962, Pawła Borysa Henelta). Sporadycznie poruszano problem narkotyków, a jeśli nawet, to Polska jest pokazana jako kraj tranzytowy, nie docelowy (np. Śpiewający żółw, „Express Wieczorny” 1968, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego).

Miejscem akcja jest z reguły, jak w kryminałach okresu odwilży, Warszawa. Popularne są też miejscowości wypoczynkowe, rzadziej inne duże miasta (np. Poznań w Krawatach kapitana Obary, „Gazeta Zielonogórska” 1962, Macieja Pozima; Szczecin w Zbrodni w południe, 1970, Jerzego Edigeya i Trójmiasto w Sprawie strusia, „Express Ilustrowany” 1970, Edmunda Białeckiego) czy prowincja (np. Klika). Z kolei w Przegranej stawce Anny Kłodzińskiej (1962) akcja zaczyna się w Warszawie, a potem przenosi na prowincję. Przemierzamy Polskę wraz z bezwzględną oszustką, która m.in. podaje się za lekarkę i trochę poduczona przez swojego wspólnika – zdeklasowanego lekarza – pracuje przez kilkanaście miesięcy w ośrodku zdrowia, dokonując nawet nielegalnych aborcji. Wynika z tego, że w PRL bardzo łatwo można było się podszyć pod wymyśloną osobowość, a sposoby weryfikacji były ograniczone.

Świat przedstawiony w kryminałach z lat sześćdziesiątych jest z pewnością pogodniejszy niż w tych z drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Przede wszystkim nie ma milicjantów, którzy wchodzą w kolizję z prawem. Teraz milicjant jest zawsze bohaterem pozytywnym. Przedstawia się go jako zwykłego obywatela, takiego „swojego chłopa” (np. Człowiek z blizną, 1970, Jerzego Edigeya), który boryka się z takimi samymi problemami jak inni. I kiedy czyta się o problemach finansowych, braku czasu itp., to właściwie tak, jakby chodziło o życie zwykłych obywateli. Milicjant krojony jest bowiem na miarę przeciętnego mieszkańca PRL. Nie wspomina się nic o specjalnych apanażach, ośrodkach wypoczynkowych, premiach, sklepach itp.

Na ogół też akcja rozgrywa się wśród klasy średniej lub średniej wyższej. Przestępstwa pospolite, napady rabunkowe są opisywane stosunkowo rzadko (np. Wagon pocztowy Gm 38552, 1966, Jerzego Edigeya). Śledztwo prowadzi milicja, choć sporadycznie zdarza się, że jest to adwokat (np. Proces poszlakowy, 1963, Barbary Gordon). Relatywnie często przedstawia się przestępczość gospodarczą ze złym dyrektorem bądź prezesem w roli głównej. Odpowiada to zresztą klimatowi lat sześćdziesiątych – był to przecież czas wielkich afer kończących się wysokimi wyrokami (Jarosz, Pasztor 2004).

Polska z kryminałów lat sześćdziesiątych, choć nie bogata, jawi się jako zamożniejsza niż w poprzedniej dekadzie, z wyraźnymi elitami artystycznymi, finansowymi (biznes prywatny, tzw. prywaciarze) i naukowymi, które prowadzą dość wystawny tryb życia, a przede wszystkim jest pokazana jako kraj bezpieczniejszy. Aferzyści są bezwzględnie tropieni. Absurdów socjalistycznej ekonomii natomiast nikt nie dostrzega, choć jej opisy – paradoksalnie – znajdują się na kartach powieści.

Lata siedemdziesiąte to okres w dziejach Polski Ludowej, gdy w myśl ówczesnych teoretyków kraj wchodził już w fazę kulturową rozwoju, czego efektem był pojawienie się socjalistycznego społeczeństwa konsumentów (Kowalski 1988, s. 25–34). Oznaczało to w praktyce także rozwój kultury masowej, a więc i powieści milicyjnej. Rzeczywiście kryminałów wydrukowano w tym czasie niemało, m.in. dzięki uruchomieniu – jeszcze w końcu lat sześćdziesiątych i z sukcesem kontynuowanej – nowej serii wydawniczej „Ewa Wzywa 07”. Kolejne zeszyty ukazywały się regularnie co miesiąc przez całe lata siedemdziesiąte i jeszcze w następnej dekadzie. Warto przy tym zwrócić uwagę na rolę Władysława Krupki, podpułkownika MO, który był odpowiedzialny za kontakty ze środowiskiem artystycznym. To on właśnie wyszedł z koncepcją budowania pozytywnego wizerunku milicjanta w społeczeństwie przez wykorzystanie kultury masowej. Do tego celu mogły służyć powieść kryminalna oraz komiks – Krupka osobiście napisał scenariusze do wielu odcinków przygód kapitana Żbika (Kłoś 2002). Był też autorem kryminałów drukowanych w ramach serii „Ewa Wzywa 07” (np. Skok śmierci, 1969, jako Adrian Czobot; Złote kółka, 1969, jako Władysław Krupiński; Kiedy wracają umarli, 1971, jako Aleksander Minkowski; Tajemnica gotyckiej komnaty, 1971, jako Władysław Krupiński; Celny strzał, 1973, jako Władysław Krupiński; Jak pan przeniósł ten gryps?, 1975, jako Władysław Krupiński).

Polskę tej dekady w dużej mierze, tak jak wcześniej, poznaje się poprzez życie funkcjonariuszy. Trzeba przyznać, że kryminały nie zamęczały czytelnika zbyt nachalnie propagowaną ideologią, co nie znaczy, że ich autorzy zrezygnowali z realizacji doktrynalnych założeń ustrojowych. Nie ma już opisu ubóstwa, w jakim żyją oficerowie milicji. Raczej wskazuje się na ich przynależność do klasy średniej, do grupy ludzi dobrze wykształconych, o ambicjach kulturalnych (np. Zatrzymaj zegar o jedenastej, 1973, Barbary Nawrockiej). Nadal ciężko pracują, zarywają noce i nie mają czasu na urlop, choć pojawiają się też nowe rysy na ich wizerunku. Oto w Tajemnicy starego kościółka (1976) Jerzego Edigeya pułkownik Adam Krzyżewski opowiada znajomemu dziennikarzowi o pracy milicjanta, wyśmiewając wszystkie stereotypy rodem z powieści. Oświadcza, że oficerowie milicji pracują jak inni obywatele, odwołania z urlopu i nadgodziny zdarzają się rzadko. Poza tym oficer milicji to człowiek taki jak inni i ma prawo do normalnego życia rodzinnego i wakacji.

Należy też podkreślić, że stosunki panujące w milicji oraz na linii milicja–obywatel w pewien sposób obrazują stosunki podległości występujące w całym kraju. Oto milicja pracuje zespołowo – nie wysiłek konkretnego śledczego, ale całej ekipy decyduje o sukcesie (np. Tajemnica gotyckiej komnaty). Co więcej, pułkownik zawsze jest mądrzejszy od kapitana, ten ostatni od kaprala, a milicja w ogóle od obywatela. Przy czym pułkownik (bądź major), będący szefem, jest wcieleniem rozwagi i autorytetu i wydaje się figurą I sekretarza KC PZPR. W powieściach ma się więc do czynienia z hierarchizacją i centralizacją – Komenda Główna MO wyraźnie góruje nad ośrodkami prowincjonalnymi – które były charakterystyczne dla całego okresu PRL, ale w latach siedemdziesiątych wyraźnie zostały rozbudowane.

Obok opisów nader kulturalnych milicjantów pojawiają się opisy środowisk, w których prowadzą oni śledztwa. Tradycyjnie są to środowiska elit artystyczno-naukowych, a także elit finansowych, często utożsamianych z prywatnym biznesem. Przedstawienia peerelowskich elit w zasadzie nie różnią się od tych z poprzednich okresów. Profesorowie, artyści, przedstawiciele wolnych zawodów prowadzą życie wystawne, są zmotoryzowani, pijają drogie trunki i – na co warto zwrócić uwagę – bywają często za granicą. W ogóle marka polska rozwija się wspaniale, zwłaszcza w dziedzinie produkcji mas plastycznych. To z kolei powoduje, że na polskie wynalazki dybie zachodni wywiad gospodarczy. Normą jest właściwie zatrudnianie gospodyni lub pomocy domowej. Również środowiska artystyczne prowadzą światowe życie. Spędzają sporo czasu w lokalach nocnych, zazwyczaj w Bristolu. Ciekawe, że owe polskie elity lat siedemdziesiątych są kojarzone ze środowiskiem zamożnej prywatnej inicjatywy, która często – co się jednoznacznie sugeruje – funkcjonuje na granicy prawa i nawet jeśli nie jest odpowiedzialna za zbrodnie, to nie budzi sympatii czytelnika. Zastanawiające są też opisy środowisk naukowych, które zwykle tworzą ludzie zamożni, a nawet bardzo zamożni, o światowych kontaktach, często rywalizujący o sławę. O ile to ostatnie nie zaskakuje, o tyle dobrobyt, w jakim żyją polscy naukowcy, musi wywoływać wątpliwości. W wypadku środowisk artystycznych często sugeruje się spore zepsucie moralne i niezwykłą zawiść środowiskową (np. I kłamstwo zabija, 1973, Wandy Falkowskiej; Co lubią tygrysy?, 1975, Rafała Jeruty; Kto się bał Stefana Szaleja, 1973, Anny Kormik; Nagła śmierć kibica, 1978, Jerzego Edigeya; Eliza nie zgadza się na rozwód, 1977, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego; Arlekin, 1972, Artura Moreny – właśc. Andrzeja Wydrzyńskiego; Ekspedycja, 1972, Witolda Szymanderskiego).

Pojawiają się także inne środowiska. Oto w Świat się kończy (1972) Aleksandra Rowińskiego poznajemy świat marginesu społecznego. Bohaterka, młoda dziewczyna o pewnych ograniczeniach emocjonalnych i umysłowych, schodzi na złą drogę. Ma wielu kochanków, pada ofiarą gwałtu, ociera się o środowiska kryminogenne, a w końcu zostaje dzieciobójczynią. Życie, jakie wiedzie, jest przerażające, a i ludzie, z którymi się styka, są okropni. Dla odmiany z powieści Bez atu (1971) Barbary Gordon i Zaproszenie do podróży (1972) Jerzego Siewierskiego można się dowiedzieć o istnieniu w Polsce środowisk hipisowskich. Przedstawione są one negatywnie, kojarzone z narkomanią, deprawacją moralną. Co więcej, ocenia się bardzo krytycznie zarówno to, że hipisi uchylają się od pracy, jak i ich stroje oraz wygląd: barwne spódnice, koszule, koraliki, bujny zarost u mężczyzn.

Kryminały lat siedemdziesiątych zawierają na ogół dokładną charakterystykę świata przestępczego. Obok przestępców trudniących się przemytem narkotyków, nadużyciami gospodarczymi, oszustwami na dużą skalę, handlem złotem i precjozami byli i drobni oszuści oraz złodzieje, m.in. tzw. doliniarze, czyli kieszonkowcy. Zdarzało się, że powstawały doraźne grupy złodziejskie organizowane na okoliczność jednego skoku. Z wszystkich tych książek wynikało jedno: zbrodnia, kradzieże, oszustwa wyizolowują społecznie, skazują na życie we własnym kręgu społecznym lub na ciągłą ucieczkę (np. Akcja „Chirurg”, 1972, Barbary Nawrockiej i Ryszarda Dońskiego; Krzyżówka z „Przekroju”, 1976, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego; Śmierć jubilera, 1973, Jerzego Edigeya; Walizka z milionami, 1975, Jerzego Edigeya; Świetliste ostrze, 1977, Andrzeja K. Bogusławskiego; Dwie twarze Krystyny, 1976, Jerzego Edigeya).

W powieściach pojawiają się również opisy zwyczajnych obywateli. Nie opływają w bogactwa, choć nie są tak ubodzy jak w poprzedniej dekadzie. Głównym ich problemem jest brak mieszkania – niektórzy mieszkają ze starymi ciotkami, babciami. Inni jednak mogą się cieszyć własnym lokum. Raczej nie wspomina się o problemach aprowizacyjnych, kolejkach przed sklepami. Miejscem rozrywki i spotkań bywa kawiarnia, nie lokal nocny. Brakuje też tu zachodnich alkoholi i drogich samochodów. Niekiedy pojawiają się wyjazdy na wczasy do miejscowości nadmorskich, gdzie do podstawowych rozrywek należy leżenie na plaży, pójście na piwo, do dyskoteki lub do knajpy (np. Broszka z zielonych kamieni, 1979, Danuty Frey; Karolino nie przeszkadzaj, 1976, Barbary Krzysztoń; Gang i dziewczyna, 1973, Jerzego Edigeya). Przy okazji można się dowiedzieć, że ulubionym programem telewizyjnym był Teatr Sensacji „Kobra” (np. Dwie „Kobry”, 1978, Kazimierza Koźniewskiego).

Sporadycznie w kryminałach odsłania się dość nietypowe aspekty polskiej rzeczywistości. W Przeklętej parafii (1975) Ewy Rychter akcja toczy się na prowincji, a głównym bohaterem jest reemigrant z Zachodu, człowiek bardzo bogaty, który wykupił posiadłość, jest otoczony stadkiem kobiet, a świat wokół nie przypomina pod wieloma względami peerelowskiej codzienności. Pan Renner wiedzie życie rentiera, ma prawdziwe możliwości wpływu na lokalne środowisko, odnawia miejscową parafię, a we wszystko przedziwnie uwikłany jest ksiądz proboszcz. Książka nie ma jednak antyreligijnego charakteru. Dziwnie wypada też opis działalności biologicznej stacji badawczej nad morzem w Trzeciej na imię śmierć (1971) Malwiny Szczepkowskiej. Stacja ta przypomina raczej obiekt z literatury przedwojennej, ze starym profesorem, który nie wiadomo co bada, bliżej nieznanym statusem i samymi kobietami – magistrami o nieokreślonych kompetencjach.

W powieściach kryminalnych lat siedemdziesiątych powraca także znany motyw rozliczenia z okupacyjną przeszłością. Przy tym oprócz kwestii poszukiwań byłych przestępców wojennych pojawia się wątek byłych żołnierzy Armii Krajowej i Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, którzy – jak się okazuje – albo nie potrafią pogodzić się z tym, że wojna się skończyła i czas zacząć żyć normalnie (np. Zatrzymaj zegar o jedenastej, 1973, Barbary Nawrockiej), albo wciąż nienawidzą Polski Ludowej (np. Dolina nocy, 1980, Barbary Gordon).

W latach osiemdziesiątych peerelowska powieść kryminalna znalazła się w fazie schyłkowej, zresztą wraz z całą PRL. Na samym początku dekady nastał krótki okres względnych swobód, który skończył się wprowadzeniem stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. Życie kulturalne właściwie zamarło. Zaprzestano także wydawania literatury kryminalnej, ale już w 1982 r. działalność tę wznowiono, choć liczba opublikowanych pozycji była zdecydowanie mniejsza niż w poprzednich dekadach.

Ukazywały się jednak kolejne powieści, w których kontynuowano wątki pojawiające się wcześniej. Oprócz rozważań na temat trudnej i ofiarnej służby funkcjonariuszy MO można zauważyć pewne nowości. Zwraca uwagę kryminał Anny Kłodzińskiej z 1983 r. pt. W pogardzie prawa. Znajdujemy tu bezpośrednie odniesienia do rzeczywistości stanu wojennego i czasu go poprzedzającego. Milicji nie jest łatwo, mimo że robi, co może, aby utrzymać porządek i strzec obywateli. Na ulicach pojawiają się ulotki krytykujące MO i wzywające ludność do bojkotu tejże instytucji. Co więcej, dochodzi do dantejskiej sceny: zdziczały tłum napada na radiowóz i bije dobrych milicjantów. Oczywiście domyślamy się, że wszystko to robota „Solidarności” i popierającego ją Zachodu. Na szczęście nadchodzi 13 grudnia roku 1981.

Wagę stanu wojennego podkreśla się – choć nie bezpośrednio i zwykle nie wymieniając tego określenia – w wielu kryminałach. O ile bowiem w latach siedemdziesiątych właściwie zrezygnowano z piętnowania malwersujących mienie państwowe dyrektorów, o tyle teraz temat ten powrócił. Warto to odnotować. W poprzednim okresie wyraźnie zrezygnowano z tropienia nadużyć w państwowych zakładach pracy, wątki takie przestały nagminnie pojawiać się na kartach książek. W jakiś sposób oddaje to stosunek urzędującej ekipy do dorabiania sobie na boku przez establishment. Po stanie wojennym problem powrócił, choć oczywiście nie krytykowano nowej ekipy. Wskazywano na nadużycia, za które odpowiedzialność ponosili ludzie z poprzedniej. Wpisuje się to w ówczesną politykę rozliczenia – oczywiście ograniczonego – minionej władzy. Z kryminałów wynika, że owi „malwersanci” byli kiedyś bezkarni, żyli ekskluzywnie i ponad stan i dopiero teraz spotyka ich kara (np. Dzwonnik z Friedlandu, 1985, Krystyna Ziemskiego – właśc. Wiesław Godziemski i Krystyna Świątecka; „U Huberta”, 1982, Alberta Wojta; Los na loterii, „Echo Krakowa” 1987, Andrzeja Kakieta). Nie szczędzi się przy tym czytelnikowi opisu luksusowego życia elit lat siedemdziesiątych, wskazując też na ich snobizm (np. Cocktail nad Zalewem, 1988, Zofii Kaczorowskiej).

Ostatnie dziesięciolecie PRL to również czas zmian obyczajowych – do Polski właśnie wtedy zaczyna docierać rewolucja obyczajowa. Ślady tego znajdujemy np. w powieści Śmierć zjechała windą (1988) Anny Śliwickiej, w której zamordowana była seksuologiem stosującym niekonwencjonalne metody leczenia, polegające na tym, że sama oddawała się pacjentom płci męskiej. Coraz częściej pojawia się problem narkomanii, tyle tylko że Polska nie jest już krajem tranzytowym, lecz docelowym. Anna Kłodzińska w Za progiem mroku (1988) daje opis środowisk narkomanów i pokazuje spustoszenia w psychice ludzi sięgających po używki tego typu.

O wiele ciekawsze środowisko opisuje Andrzej Barcz w Master Mind („Głos Pomorza” 1982). Po Bałtyku statkiem wycieczkowym pływa grupa osób wierzących w istnienie UFO i pragnących dowieść realności tego zjawiska. Są tu przedstawiciele różnych środowisk, w tym elit artystycznych (przedstawianych tak jak wcześniej). W końcu okazuje się, że nie wszyscy wyznawcy UFO mają uczciwe zamiary, gdyż część z nich to zwykli przemytnicy. Niemniej Master Mind odnotowuje modę na zjawiska nadprzyrodzone, która pojawiła się w poprzedniej dekadzie, obecnie zaś rozwija się ze zdwojoną siłą.

Powieść kryminalna okresu PRL stanowi już zamknięty rozdział w historii polskiej literatury popularnej. Wprawdzie wciąż jeszcze są tacy, którzy znajdują w niej rozrywkę, ale chyba coraz częściej chodzi im o zaspokojenie nostalgii za dawnymi czasami. Oczywiście ma ona też niepoślednią wartość dla historyka, jak zresztą każde dzieło literackie. Nie może on przejść obok niej obojętnie, ponieważ powieść ta kryje w sobie materiał nie do pogardzenia. Trzeba jednak pamiętać o jego specyficznym ujęciu charakterystycznym dla gatunku, zwłaszcza jego milicyjnej odmiany. Zdając sobie sprawę ze spowodowanej przez to ujęcie deformacji, można dostrzec w rzeczywistości ukazanej na kartach setek powieści kryminalnych jakąś cząstkę prawdziwego życia.

 

Bibliografia

Armand A. (1958), Człowiek z lustra, Warszawa.
Azderball R. (1959), Oczy alchemika, Warszawa.
Balicka W. (1958), Druga śmierć Barbary, Warszawa.
Barcz A. (1982), Master Mind, „Głos Pomorza”.
Belina A. (1959), Pistolet z perłową rękojeścią, „Kurier Polski”.
Bernard J.A. (1970), Noc Robin Hooda, Warszawa.
Bernard J.A. (1969), Telefonował morderca, Warszawa.
Białecki E. (1970), Sprawie strusi, „Express Ilustrowany”.
Bogusławski A.K. (1977), Świetliste ostrze, Warszawa.
Cassa-Kasicka E. (1963), Kindżał z Magirota, Warszawa.
Czobot A. (1969), Skok śmierci, Warszawa.
Damian D. (1959), Nieznajomy z baru Calypso, Warszawa.
Damian D. (1959), Ruda modelka, Warszawa.
Edigey J. (1963), Czek dla białego gangu, Warszawa.
Edigey J. (1970), Człowiek z blizną, Warszawa.
Edigey J. (1976), Dwie twarze Krystyny, Warszawa.
Edigey J. (1973), Gang i dziewczyna, Warszawa.
Edigey J. (1978), Nagła śmierć kibica, Warszawa.
Edigey J. (1973), Śmierć jubilera, Warszawa.
Edigey J. (1976), Tajemnica starego kościółka, Warszawa.
Edigey J. (1966), Wagon pocztowy Gm 38552, Warszawa.
Edigey J. (1975), Walizka z milionami, Warszawa.
Edigey J. (1970), Zbrodnia w południe, Warszawa.
Faber J. (1969/1970), Ślady prowadzą w noc, „Kurier Polski”.
Falkowska W. (1973), I kłamstwo zabija, Warszawa.
Famulska-Ciesielska K., Żurek S.J. (2012), Literatura polska w Izraelu, Kraków–Budapeszt.
Frey D. (1979), Broszka z zielonych kamieni, Warszawa.
Frey-Majewska D. (1970), Kto zabił Kruka?, Warszawa.
Głowiński M. (1992), Rytuał i demagogia. Trzynaście szkiców o sztuce zdegradowanej, Warszawa.
Gordon B. (1962), Adresat nieznany, Katowice.
Gordon B. (1971), Bez atu, Warszawa.
Gordon B. (1960), Błękitne szynszyle, Warszawa.
Gordon B. (1976), Ćma, Warszawa.
Gordon B. (1980), Dolina nocy, Warszawa.
Gordon B. (1967), Dwaj panowie w „Zodiaku”, Warszawa.
Gordon B. (1964), Klika, Poznań.
Gordon B. (1963), Proces poszlakowy, Katowice.
Guzy P. (1956), Wenus z brązu, Warszawa.
Henelt P.B. (1962), Plany rakiety X-1 zaginęły, „Słowo Powszechne”.
Janczur J. (1959), Kwadrat Lc14, Warszawa.
Jarosz D., Pasztor M. (2004), Afera mięsna. Fakty i konteksty, Toruń.
Jeruta R. (1975), Co lubią tygrysy?, Gdańsk.
Kaczorowska Z. (1988), Cocktail nad Zalewem, Warszawa.
Kakiet A., (1987), Los na loterii, „Echo Krakowa”.
Kłodzińska A. (1961), Malwersanci, „Kurier Polski”.
Kłodzińska A. (1962), Przegrana stawka, Warszawa.
Kłodzińska A. (1983), W pogardzie prawa, Warszawa.
Kłodzińska A. (1988), Za progiem mroku, Warszawa.
Kłodzińska A. (1958), Złota bransoleta, Warszawa.
Kłoś A. (2002), Akuszer Żbika. Wywiad z Władysławem Krupką, „Przekrój”, nr 19.
Korkozowicz K. (1970), Będę zamordowana, Warszawa.
Korkozowicz K. (1958), Trzecia rakieta, Warszawa.
Kormik A. (1973), Kto się bał Stefana Szaleja, Warszawa.
Kostecki T. (1955), Cień na pokładzie, Warszawa.
Kostecki T. (1964), Śmierć przyszła w południe, „Trybuna Robotnicza”.
Kowalski P. (1988), Parterowy Olimp. Rzecz o polskiej kulturze masowej lat siedemdziesiątych, Wrocław.
Kozakiewicz M. (1958), Tajemniczy obiektyw, Katowice.
Koźniewski K. (1978), Dwie „Kobry”, Warszawa.
Krupiński W. (1969), Złote kółka, Warszawa.
Krupiński W. (1973), Celny strzał, Warszawa.
Krupiński W. (1975), Jak pan przeniósł ten gryps?, Warszawa.
Krupiński W. (1971), Tajemnica gotyckiej komnaty, Warszawa.
Krupka W. (1971), Tajemnica gotyckiej komnaty, Warszawa.
Krupka W. (1969), Uwaga, komunikat specjalny, Warszawa.
Krzysztoń B. (1976), Karolino nie przeszkadzaj, Warszawa.
Kwaśniewski K. (1962), Śmierć i Kowalski, Warszawa.
Kwaśniewski K. (1965), Zbrodniarz i panna, Warszawa.
Mierzański S. (1963), Kim jesteś Czarny?, Warszawa.
Minkowski A. (1971), Kiedy wracają umarli, Warszawa.
Morena A. (1972), Arlekin, Warszawa.
Nawrocka B. (1973), Zatrzymaj zegar o jedenastej, Warszawa.
Nawrocka B., Doński R. (1972), Akcja „Chirurg”, Warszawa.
Neugebauer Z. (1964–1965), Alarm w instytucie, „Łączność”.
Niziurski E. (1956), Śmierć Lawrence’a, Warszawa.
Patkowski M. (1969), Strzały w schronisku, Warszawa.
Piwowarczyk A. (1955), Królewna?!, Warszawa.
Piwowarczyk A. (1957), Maszkary, Warszawa.
Piwowarczyk A. (1968), Otwarte okno, Warszawa, wyd. 2.
Piwowarczyk A. (1955), Stary zegar, Warszawa.
Platówna S. (1957), Cień Czarnej Pani, Warszawa.
Platówna S. (1958), Zakamarki, Warszawa.
Pozim M. (1962), Krawaty kapitana Obary, „Gazeta Zielonogórska”.
Rowiński A., (1972), Świat się kończy, Warszawa.
Rychter E. (1975), Przeklęta parafia, Warszawa.
Safjan Z. (1968), Otwarte okno, Warszawa.
Siewierski J. (1972), Zaproszenie do podróży, Warszawa.
Skowrońska J. (1959), Willa na Kasztanowej, „Dziennik Zachodni”.
Skotarczak D. (2015), Polska powieść kryminalna w okresie „odwilży”. Próba charakterystyki, „Literatura Ludowa”, nr 6.
Sowiński P. (2005), Wakacje w Polsce Ludowej. Polityka władz i ruch turystyczny (1945–1989), Warszawa.
Starostecki T. (1957), Plan wilka, Warszawa.
Szczepkowska M. (1971), Trzeciej na imię śmierć, Poznań.
Szczerba R. (1959), Szakale, Warszawa.
Szczęśniewska E. (1966), Śmierć nie ma wakacji, „Dziennik Łódzki”.
Szymanderski W. (1972), Ekspedycja, Warszawa.
Śliwicka A. (1988), Śmierć zjechała windą, Warszawa.
Tymiński M. (2001), PZPR i przedsiębiorstwo. Nadzór partyjny nad zakładami przemysłowymi 1956–1970, Warszawa.
Tyrmand L. (1955), Zły, Warszawa.
Wojta A. (1982), „U Huberta”, Warszawa.
Wołowski J. (1961), Kariera porucznika Chudego, „Życie Warszawy”.
Wołowski J. (1963), Oset pleni się w mroku, Warszawa.
Wołowski J. (1962), Uwaga wszystkie radiowozy, „Życie Warszawy”.
Wołowski J. (1956), Walter nr 45771, Warszawa.
Zbych A. (1968), Bardzo dużo pajacyków, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1963), Akcja Rudolf, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1958), Czarny mercedes, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1977), Eliza nie zgadza się na rozwód, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1973), Krzyżówka z „Przekroju”, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1959), Siedem kanarków, „Kurier Polski”.
Zeydler-Zborowski Z. (1958–1959), Szlafrok barona Boysta, „Kurier Polski”.
Zeydler-Zborowski Z. (1968), Śpiewający żółw, „Express Wieczorny”.
Zeydler-Zborowski Z. (1970), Zbrodnia na Cyrhli Toporowej, Warszawa.
Ziemski K. (1985), Dzwonnik z Friedlandu, Warszawa.
Ziółkowska M. (1962), Śmierć powróciła nocą, „Dziennik Zachodni”.
Żukowski J. (1957), Martwy punkt, Warszawa.
Żukowski J. (1956), Porachunek z cieniem, Warszawa.
Żukowski J. (1956), Rozgrywka na Krzywym Kole, Warszawa.




Kanały, czyli emocjonalna historia Powstania Warszawskiego

Grupa powstańców po wyjściu z kanału na ul. Wareckiej na początku września 1944 r.

SEBASTIAN PAWLINA

Kanały, czyli emocjonalna historia Powstania Warszawskiego

Trudno w historii Powstania Warszawskiego doszukać się postaci równie kontrowersyjnej, co Włodzimierz Kozakiewicz „Barry”. Szefa żandarmów na Starym Mieście jedni zapamiętali niemalże jako bandytę stosującego gestapowskie metody. Dla innych stał się człowiekiem, który dzięki swojemu zdecydowaniu uratował jeśli nie tysiące, to setki osób. Dominujące są jednak te pierwsze opinie, tworzące od 75 lat jego czarną legendę. Pełne pretensji, złości i żalu, w dużej mierze zapewne uzasadnionych. Brutalne metody, jakie on sam oraz jego żołnierze stosowali w czasie ewakuacji oddziałów powstańczych ze Starówki na początku września, trudno podważyć. Wspomnienia powstańców są ich pełne. Pojawiają się w nich wyzwiska, grożenie bronią, odpychanie ludzi. W szczególnie zapalnych sytuacjach musieli interweniować dowódcy oddziałów. Jak wtedy, gdy „Barry” domagał się od dowództwa Starówki zgody na użycie broni wobec samych powstańców (Podlewski 1957, s. 562).

Ostatecznie mimo przeprowadzania ewakuacji w skrajnie trudnych warunkach uratowano wówczas kilka tysięcy ludzi. Kiedy miesiąc później na Mokotowie próbowano powtórzyć ten wyczyn, efekt okazał się dramatyczny. Wszystko to, co na początku września funkcjonowało, tym razem nie zadziałało. Zawiodły ochrona włazów, pilnowanie kolejności schodzenia do kanałów, komunikacja pod ziemią. Nie wynikało to jednak z winy ludzi. Postawieni wobec rzeczywistości wykraczającej poza zdolność pojmowania, a przede wszystkim – kontrolowania, nie byli w stanie nic zrobić. Musieli przegrać.

Obie te opowieści, zestawione obok siebie, pomagają lepiej zrozumieć samo Powstanie Warszawskie. Pokazują, w jak olbrzymiej mierze rządziły nim emocje. Do tego stopnia, że wszystko, co się wówczas działo, można opowiedzieć ich językiem. Dopóki powstańcy potrafili jeszcze dostrzec nadzieję, nieważne czy realną, czy jedynie wyobrażoną, znajdowali w sobie siłę do przeprowadzenia najbardziej karkołomnych operacji. Gdy tej nadziei zabrakło, organizacja i dyscyplina rozsypały się, co doprowadziło do tragedii. Bo w porównaniu ze staromiejską ewakuacją ta mokotowska stała się koszmarem, doskonale oddanym w Kanale Jerzego Stefana Stawińskiego oraz w jego filmowej adaptacji Andrzeja Wajdy.

W tym tekście spróbuję pokazać, w jaki sposób emocje pomagają opowiadać o historii, a także jak mocno wpływają na przebieg wydarzeń. Żeby uporządkować narrację, ograniczę się do jednego zaledwie elementu powstańczej rzeczywistości – do kanałów.

Podejmuję tu próbę zrekonstruowania tego szalenie ulotnego elementu naszej codzienności, jakim są emocje. Jako odczucie pojawiające się nagle, pod wpływem konkretnych wydarzeń czy osób, są trudne do uchwycenia w materiałach źródłowych. Tak jak nagle powstają bowiem, tak równie szybko potrafią znikać. W efekcie na istnienie nadziei, złości, bezradności czy niepewności nie ma twardych dowodów, przez co odtwarzanie ich staje się dla historyka procesem poszlakowym. Dlatego też trzeba pamiętać, że wszystko, co zostanie tutaj na ich temat napisane, należy traktować z odpowiednią dozą dystansu i powątpiewania.

Emocje w teorii

Zacznę jednak od uwag natury ogólnej – mniej pasjonujących niż opowieść o kanałach i emocjach, ale niezbędnych do lepszego zrozumienia zagadnienia. Trzeba jasno podkreślić, że mówienie o emocjach sprawia problem już na poziomie kategoryzacji zarówno jeśli chodzi o podział emocji samych w sobie, jak i sposób ich powstawania.

Jak stwierdza Kamil Imbir, psycholog specjalizujący się w relacjach między emocjami a procesami poznawczymi, „emocje niewątpliwie są jednym z centralnych przedmiotów badań psychologii […]. Ale nadal, mimo postępu badań i licznych konceptualizacji […] nie ma konsensusu co do natury, struktury i funkcji emocji” (Imbir 2012, s. 11).

W przyjętej przez siebie taksonomii ludzkich emocji Imbir opisuje dwie grupy – emocje automatyczne oraz emocje refleksyjne. Podstawowa różnica między nimi leży już w sposobie ich powstawania. Ścieżka tworzenia emocji automatycznych jest krótsza (bodziec – wzgórze – ciało migdałowate – reakcja), z czego wynika funkcja, jaką te emocje pełnią. „W sensie ewolucyjnym emocje te są skryptami pozwalającymi sobie radzić z zagrożeniami wywołanymi dynamiką procesów organizmalnych oraz stanami środowiska zewnętrznego, które mogą być awersyjne lub (zmysłowo) atrakcyjne” (tamże, s. 45). Występują w postaci impulsów, które skłaniają albo do walki czy ucieczki, albo „do zbliżania się do tego, co wywołuje przyjemność, wobec tego, co dzieje się w środowisku”.

Zupełnie inaczej rodzą się emocje refleksyjne (bodziec – wzgórze – kora mózgowa – ciało migdałowate – reakcja). Poprzedza je „ocena rzeczywistości lub jej antycypowanych możliwych stanów, porównywanych z wyartykułowanymi standardami tego, co dobre czy złe, a w zależności od tego, czy sytuacja pasuje do danego wzorca, dany czy antycypowany stan rzeczy zostaje określony jako mniej lub bardziej pozytywny czy negatywny”. Te emocje tworzą się pod wpływem wartościowania, są więc zależne od wcześniejszych doświadczeń i poglądów, chociaż samo wartościowanie może przebiegać w sposób zautomatyzowany.

Inną kategoryzacją, na którą powołuje się Kamil Imbir, jest ta zaproponowana przez amerykańskiego psychologa Roberta Plutchika. Opiera się na ośmiu głównych emocjach, tworzących cztery przeciwstawne pary. Przez ich wzajemne oddziaływanie na siebie powstają „emocje mieszane”. Dobrze oddaje to poziom skomplikowania emocji, których powstawanie jest zależne od sytuacji, uwarunkowań kulturowych, a także od indywidualnych cech pojedynczego człowieka (Rosenwein 2015, s. 380). W przypadku każdego z nas tworzą one niepowtarzalną mieszankę, co z jednej strony czyni temat trudnym do generalizowania, a jednocześnie tak pasjonującym.

Żeby nie gmatwać jeszcze bardziej problematyki kategoryzacji emocji, zatrzymajmy się w tym miejscu. Z przedstawionych koncepcji widać, że wśród specjalistów nie ma zgodności co do tego, jak je uporządkować. Dla nas najbardziej atrakcyjna w kontekście historii emocjonalnej jest koncepcja emocji automatycznych i refleksyjnych. Jednocześnie trudno nie zgodzić się z wizją Plutchika, zakładającą, że emocje wzajemnie na siebie wpływają, tworząc coraz bardziej skomplikowane układy.

Czym jednak jest ta historia emocjonalna, a raczej – czym powinna być? Emocje jako nierozerwalna część życia człowieka wywierają na niego wpływ. Czasem większy, innym razem mniejszy, ale niezaprzeczalny. Stają się tym samym elementem jego codzienności. Kolejnym kluczem do zrozumienia, co, jak i dlaczego robi. Historia emocjonalna wydaje się szczególnie przydatna w opisach sytuacji skrajnych, przełomowych, takich jak z jednej strony wojny, rewolucje, a z drugiej katastrofy naturalne, co znakomicie widać na przykładzie badań Haralda Welzera (Welzer 2010, s. 43–45). Burząc zastane ramy społeczne, w których ludzie nauczyli się funkcjonować, zmuszają ich do wyjścia poza sprawdzone schematy zachowań. To, co dotąd było dobre, w nowej rzeczywistości może uchodzić za złe. To, co było naganne, po zmianie może się stać akceptowalne. Dla wielu ludzi, jak przekonuje Jonathan Lear (Lear 2013, s. 91), przeprowadzenie takiej zmiany systemu wartości stanowi poważne wyzwanie, co z kolei może prowadzić do powstania bardzo silnych emocji.

Te, poza krótkotrwałym wpływem na człowieka, potrafią odciskać swoje piętno na nim przez długie lata, a nawet na kilku pokoleniach jego bliskich. Długotrwale odczuwany strach może na przykład doprowadzić do traumy. Ta zaś, jak wynika z badań z zakresu epigenetyki, może być (choć nie musi, to ciągle wymaga potwierdzenia) dziedziczona nie tylko społecznie, lecz także genetycznie (Ziółkowski, Frejlak 2017). Sprawia to, że badanie emocji naszych przodków może nam pomóc lepiej zrozumieć nasze własne emocje (Łucka, Nowak 2014). Jest więc historia emocjonalna z jednej strony sposobem na opowiadanie o przeszłości, z drugiej zaś szansą na lepsze zrozumienie teraźniejszości.

Emocja pierwsza: nadzieja

Na początku jest nadzieja. Często niepewna, bazująca tylko na pragnieniu, aby stało się to, co uważamy za dobre dla nas czy dla grupy, z którą się identyfikujemy. Tak było w Warszawie na przełomie lipca i sierpnia 1944 r., kiedy tysiące żołnierzy podziemia i dziesiątki tysięcy cywili marzyło o tym, żeby wypędzić Niemców z Warszawy. Widać to w zapiskach świadków tamtych dni.

Jednym z najpowszechniejszych widoków w ich wspomnieniach są niemieckie kolumny wycofujące się ze wschodu na zachód. Przypominały one warszawiakom sceny obserwowane w 1941 r., gdy potężna niemiecka machina wojenna zmierzała w stronę ZSRR. Tym razem jednak nastroje były inne – zarówno Niemców, jak i Polaków. Ci pierwsi szli ze spuszczonymi głowami, uciekając przed sowieckim natarciem, pod którym w rozsypkę szły dywizje i armie. Drudzy podnosili głowy wysoko, najwyżej od pięciu lat. Ryszard Górecki „Majtek” z batalionu „Parasol” pisał po latach, że „to był obrazek niezapomniany w swej urodzie”. Przyglądając się temu odwrotowi, on i jego koledzy, byli pewni, „że takie łachudry wojny z nami nie wygrają. Zwłaszcza mając na karku wielką armię. Rozpierzchną się jak stado baranów” (Górecki 1977, s. 211).

Nadzieja na wyzwolenie Warszawy czasem zamieniała się w złość, nienawiść, chęć zemsty – jak u Moniki Żeromskiej: „W nocy 31 lipca przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczące z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadą wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni uciekną, umkną nam bez kary” (Żeromska 1994, s. 99, 100).

U innych nadzieja mieszała się z radością. Był wśród nich Stanisław Jankowski „Agaton”, cichociemny i architekt:

23 lipca 1944 roku staliśmy z „Krystyną” w milczącym tłumie na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Patrzyliśmy z satysfakcją i z pogardą. Niemcy uciekali. Nie cywilne władze i volksdeutsche, chyłkiem, po nocy, ładujący ukradziony dobytek na ciężarówki, ale wojsko niemieckie, jawnie, w biały dzień! Szeroką jezdnią Alei Jerozolimskich ciągnął nieprzerwanie, od wielu godzin, sznur wojskowych pojazdów i sprzętu, ciężarówek i wszelkiego autoramentu pojazdów konnych: furgonów, bryczek, wozów drabiniastych. Zrezygnowani kierowcy nie usiłowali wyprzedzać konnych pojazdów, ciągniętych przez wychudzone szkapy w dziwnych uprzężach. Nieliczne, zwarte oddziały i tłum zmęczonych, brudnych, nieogolonych żołnierzy. Szli zza Wisły, na zachód, w kierunku Woli i Ochoty. Gorąco było. Szli w rozpiętych mundurach, z gołymi głowami, z karabinami, trzymanymi niedbale za lufę, lub bez broni. Wolno, noga za nogą, przystając co chwila. Przysiadali na skraju chodnika, odpoczywali i szli dalej. Nie patrzyli nam w oczy. Długo czekaliśmy na taki widok (Jankowski 2019, s. 482).

W końcu powstanie wybuchło. Już w pierwszych dniach pozbawione jednolitego i sprawnego dowództwa, zaczęło się zamieniać w zbiór oddzielonych od siebie zrywów, zamkniętych w poszczególnych dzielnicach i powoli duszonych przez Niemców. Jeden po drugim. Ochota, Wola, Stare Miasto… Ale ten rozpad, obserwowany od samego początku, nie odebrał jeszcze nadziei. Wobec narastających trudności z komunikacją między dzielnicami zaczęto szukać nowego źródła komunikacji.

Szczególny nacisk kładziono na znalezienie połączenia z Mokotowem, z którym od 1 sierpnia dowództwo powstania nie miało kontaktu. Po wielu próbach przedarcia się wszystkimi możliwymi trasami naziemnymi ze Śródmieścia na Mokotów przez kompletny przypadek zdecydowano się spróbować jeszcze jednej trasy – kanałów. Przed wybuchem walk nie brano ich pod uwagę ani jako drogi łączności, ani trasy dla oddziałów bojowych. Powstanie miało się zakończyć w ciągu kilku dni, wobec czego schodzenie pod ziemię nie miało racji bytu. Ale rzeczywistość zdecydowała inaczej.

Nocą z 5 na 6 sierpnia 1944 r. dwie łączniczki – jedną z nich była Elżbieta Gross „Ela”, po wojnie Ostrowska – zeszły do włazu kanałowego na placu Trzech Krzyży. Dysponując jedynie starymi planami kanałów, ruszyły przed siebie. Pozostawione przez „Elę” opisy przejścia na Mokotów są pełne niewyobrażalnych trudności, z jakimi musiały mierzyć się te dwie młode dziewczyny:

W postawie zgiętej wpół ciężko oddychać, pot zalewa twarz, drętwieją nogi. Byle prędzej, byle się nie zatrzymywać! Szum w uszach rośnie, przed oczami ukazują się czerwone płatki, łączą się ze sobą, zlewają w plamy, wirują. Prędzej, prędzej! […] Każdy krok staje się męką. Smugi przed oczami zlewają się z cieniem wzdłuż ścian, zatraca się granica rzeczywistości, braknie rozeznania. Kanał przytłacza, obejmuje ścianami jak mackami, zamyka w nich, wysysa resztę oddechu (Ostrowska 1984, s. 104, 107).

W tych warunkach najbardziej naturalną emocją był strach. Strach, że się nie znajdzie celu, że się zabłądzi, że się zgubi w całkowitych ciemnościach, że zginie się na dole, że zostanie się zaatakowanym przez szczury. Tymczasem w opowieści Ostrowskiej odnajdujemy także inne emocje – nadzieję i radość. Pierwsza wynikała z przekonania, że jej misja ma duże znaczenie dla przebiegu powstania. Druga – ze świadomości, że tam na dole Niemcy nic jej nie mogą zrobić. Nie wiedząc o niej, jej nie zagrażają. Widać to, gdy pisze, że „z uczuciem grozy i utwierdzonej przez lata wzgardliwej nienawiści miesza się niepodziewanie miłe uczucie przekory i satysfakcji, uczucie bezmiernej radości, która by chciała krzyczeć i śpiewać, że szwabska żelazna potęga nie zdoła nam przeszkodzić, że wbrew niej wykonamy zadanie” (tamże, s. 104).

I zadanie udało się wykonać. Dzięki dwóm łączniczkom nawiązano łączność z Mokotowem. Ich misja przyniosła jeszcze jeden efekt – dowództwo powstania przekonało się o tym, jak przydatne mogą być w walce kanały. W ciągu kilku dni uruchomiono kolejne trasy kanałowe. Wszystkie były wyrazem nadziei, że powstanie jeszcze uda się uratować, że są na to środki. Jednocześnie jednak kanały stały się symbolem kolejnej emocji, która miała z różnym natężeniem towarzyszyć stronie polskiej do samego końca – bezradności.

Emocja druga: bezradność

Ten etap emocjonalnej historii powstania jest trudny do jednoznacznego wskazania w źródłach. Czytając je, znając przebieg walk, automatycznie wyczuwa się tę bezradność. Widzi się, że wszystkie podejmowane starania nie mają szansy zmienić losu zrywu. Mimo to kolejni łącznicy i łączniczki schodzili te kilka metrów pod ziemię, w ciemność totalną, żeby przenosić rozkazy, meldunki, broń, amunicję, żywność, lekarstwa, żeby ludziom odciętym od swoich bliskich dostarczać listy.

Bezradność dotyczyła nie tylko braku realnego wpływu na bieg wypadków, lecz także przebywania w samych kanałach. Zmagania z warunkami panującymi na dole stawały się odbiciem zmagań toczonych na powierzchni z Niemcami. Tam przeciwnikiem był człowiek i jego śmiercionośna maszyneria, tutaj, w ciągnących się kilometrami tunelach – własne słabości, fizyczne i psychiczne. Relacje powstańców są ich pełne.

Eleonora Lewandowska „Nora” notowała, jak szła, „trąc silnie grzbietem o sklepienie, chcąc wbrew możliwościom unieść się trochę wyżej. A wyżej był tylko kamienny strop, który bezlitośnie przygniatał do ziemi! Ogarnęła mnie rozpacz. Uczułam, że ta droga to szaleństwo, że ja jej nigdy nie przebędę!” (Kaczyńska 1993, s. 25).

Tak z kolei swoje doświadczenia opisywał Janusz Polkowski „Sójka”:

Okazuje się, że sąsiedni dom na Mazowieckiej się palił i dym znalazł ujście przez rury kanalizacyjne. Nie normalnie do komina, tylko przez rury kanalizacyjne do kanału szedł dym. Potem dym się przerzedził i we dwóch weszliśmy. Pierwsze wejście było okropne, bo człowiek wpadł w tą rurę ściekową, smród ogromny, ale później to już się nie czuło. […] Worek amunicji ciążył, więc jak nie trafiło się drążkiem na obwód kanału, to worek ciągnął do dna, piętnaście kilo. Jakie przygody były po drodze? Przygoda była taka, że w pewnym momencie dochodzimy do miejsca, gdzie [kanał] się rozgałęzia. Jeden kanał idzie lekko pod górę, z niego wali rwąca woda. Drugi kanał, stosunkowo suchy, w prawo. Ten z kanalizacji mówi, że raczej powinniśmy iść w ten z rwącą wodą. Ale to nie bardzo się [nam] uśmiechało, bo pół kanału zalane wodą, tak że bardzo trudny do przejścia. Któryś poszedł w tą odnogę suchą, ale wrócił, bo ślepa. Zostało nam albo do przodu w tą rwącą wodę, a do tyłu nie ma mowy, bo nie wypada (Polkowski 2008).

Kazimierz Sheybal „Antek”, doświadczony przewodnik kanałowy, człowiek, który w kanałach czuł się bezpieczniej niż na powierzchni, w spisanych po wojnie wspomnieniach opowiadał o powstańcu, który po wejściu do bardzo niskiego i wąskiego kanału dosłownie stracił nad sobą kontrolę. „Byliśmy świadkami (jeżeli można być świadkiem czegoś w tak przeraźliwie ciasnej i ciemnej przestrzeni) – typowego szoku nerwowego związanego z poczuciem zamknięcia. Objawił się on przeraźliwym krzykiem, przechodzącym w jęk i skomlenie, a chwilami w nerwowy szloch – co delikwent czynił, nie bacząc na obowiązujące tu rygory” (Sheybal, k. 34).

We wszystkich trzech pokazanych przypadkach przyczyny bezradności były podobne – klaustrofobiczne warunki panujące w kanale, całkowita ciemność otaczająca ludzi, obijanie się o ściany, konieczność radzenia sobie z nieczystościami czy wysokim stanem wody. Niekiedy, jak widać w historii opowiedzianej przez Sheybala, prowadziło to do załamania nerwowego.

Wyżej, na powierzchni, sytuacja przybierała podobne kształty. Szczególnie na Starym Mieście, gdzie pod koniec sierpnia 1944 r. również trzeba było radzić sobie z coraz mocniejszym poczuciem zamknięcia. Niemieckie okrążenie z każdym dniem zaciskało się bowiem mocniej i mocniej, aż w końcu dowództwo powstania musiało podjąć decyzję o wycofaniu się. Znakomicie tę sytuację podsumowała w swoich wspomnieniach Barbara Niewiadomska-Kardasz „Skowronek”, mówiąc, że „nad Starym Miastem zawisło jakieś złowieszcze fatum. Jakby przeszło tędy czterech jeźdźców Apokalipsy, pozostawiając po sobie zło i zagładę” (Rumianek 2010, s. 263).

Emocja trzecia: niepewność

Najpierw podjęto próbę przeprowadzenia oddziałów oraz ludności cywilnej górą. Akcję przebicia się do Śródmieścia wyznaczono na noc z 30 na 31 sierpnia. Niestety, z braku odpowiednich sił operacja zakończyła się klęską. Jedynie niewielka grupa powstańców zdołała przejść przez Ogród Saski do polskich stanowisk w Śródmieściu. Reszta została zmuszona do cofnięcia się w sam środek staromiejskiego kotła, z którego – jak wielu wówczas myślało – nie było już ucieczki.

Pozostała jednak droga ratunku – kanały. To wtedy narodziła się ich legenda. Wycofanie kilku tysięcy żołnierzy kanałami do Śródmieścia i na Żoliborz (o czym rzadko się wspomina) stanowi nie tylko najlepiej znany epizod z ich wykorzystaniem, lepiej nawet niż pokazana przez Wajdę ewakuacja Mokotowa, lecz także jeden z symboli Powstania Warszawskiego.

Ten symbol wykuwał się w warunkach absolutnie nieludzkich. Sceny, do jakich dochodziło w kanałach, a także na powierzchni, na placu Krasińskich i w jego okolicach, przypominają żywcem wyjęte z apokaliptycznych wizji końca świata – takich jak te z tryptyku Hansa Memlinga, z podziałem na zbawionych (to ci, którym udało się zejść do kanału), potępionych (wszyscy, którzy musieli zostać na Starówce) oraz wydających sądy (personel sanitarny i żandarmeria). Żeby się o tym przekonać, nie trzeba daleko szukać. Relacje świadków są pełne podobnych obrazów. Tak zapisał oglądane przez siebie sceny autor quasi-reportażu o walkach batalionu „Gozdawa”:

W krzykach goryczy i żalu czuło się bezmiar krzywd, ofiar i gehenny ludności, która cierpiała i umierała tak samo jako żołnierze, a nie miała nawet chwili satysfakcji, jaką daje aktywna walka z wrogiem. Płacz przenoszonych, wyrwanych ze snu dzieci, jęki i przekleństwa rannych porzuconych bez opieki, błagania starców o pomoc zlewały się z wybuchami pocisków granatników i wystrzałami w jakąś makabryczną symfonię chaosu i zniszczenia. Najbardziej makabryczne wrażenie sprawiała para staruszków, którzy za nic nie chcieli opuścić pomieszczenia w zasypanej gruzem stróżówce na rogu Podwala i Kapitulnej. Dom już płonął, a żadne argumenty nie trafiały im do przekonania. Dopiero płomienie zmusiły tych ludzi do opuszczenia domu ze złowrogim „oby was Bóg pokarał” (Gustaw, k. 11).

W tym samym czasie personel medyczny musiał podejmować decyzję, kto może zejść do kanału, a kto nie. Tych, którzy musieli pozostać, niemalże skazywano na śmierć. Wiedziano, co Niemcy zrobili z rannymi na Woli. Tadeusz Pogórski „Morwa”, lekarz batalionu „Gozdawa”, wspominał później, jak idąc zatłoczonymi korytarzami jednego z powstańczych szpitali, wskazywał palcem: ten idzie, ten też, ale ten zostaje, i tamten, i ten obok także. „I nigdy nie zapomnę ich wzroku, jak patrzyli na mnie jak na wyrokodawcę. Trudność, powiedzmy, polegała na tym, że jeżeli miałem żołnierza z przestrzelonym ramieniem, na wyciągu, ze stosunkowo świeżym postrzałem, zagrożonego szokiem, to nie wolno mi było ulec emocji ze względu na innych przechodzących przez kanały” (Zawodny 1994, s. 321). W jego relacji jednak wyraźnie daje się odczuć swoistą niepewność – niepewność wynikającą z wątpliwości, czy wolno mu wydawać takie wyroki. „Jeżeli ich pozostawię – mówił – pozostawię ludzi, którzy dali z siebie wszystko, co może w ogóle człowiek dla ojczyzny dać”.

Innego typu wątpliwości opadły Annę Jakubowską „Paulinkę”, sanitariuszkę z batalionu „Zośka”. Ona nie zastanawiała się nad tym, czy ma zostawić obcych sobie ludzi, ale własną siostrę, Marię Swierczewską „Marynę”, także sanitariuszkę. Poważnie rannej, nie można było sprowadzić do kanału. Wiedząc, co może je czekać, „Paulinka” zdecydowała się zostać z nią. Chciała to zrobić wbrew rozkazowi, który jasno tłumaczył, że wszyscy żołnierze mają obowiązek opuścić Stare Miasto. Wtedy do akcji wkroczyli koledzy i koleżanki Anny Jakubowskiej. Zaczęli jej tłumaczyć, że nie może tego zrobić. „Sugerowali, że Marysia ma szansę na szybką operację – a więc na przeżycie – wyłącznie po stronie niemieckiej, że szpital oznaczony czerwonym krzyżem ocaleje. W końcu uciekli się do szantażu moralnego: jesteś potrzebna, musisz pomóc przejść kanałami innym, lżej rannym. Jesteś żołnierzem i nie masz prawa w warunkach wojennych kierować się prywatnym, osobistym interesem” (Jakubowska, Bukalska 2018, s. 13–14). Ostatecznie „Paulinka” zeszła do kanału, zostawiwszy siostrę. „Maryna” zginęła 2 września 1944 r. w wyniku zbombardowania szpitala.

Niepewności musieli się pozbyć żandarmi pilnujący kolejności wchodzenia do kanału. Ludzie Włodzimierza Kozakiewicza „Barry’ego” zgodnie z otrzymanymi rozkazami mieli nie wpuszczać nikogo, kto nie posiadał przepustki albo nie należał do oddziału, który zgodnie z wyznaczonym harmonogramem powinien akurat schodzić pod ziemię. O tym, że swoją pracę wykonywali sumiennie, świadczą dziesiątki relacji o starciach pomiędzy nimi a powstańcami. Starcia, w których trakcie grożono im bronią, pluto na nich, nazywano gestapowcami. Ale oni nie pozostawali dłużni, również używając argumentów siłowych.

W źródłach nie ma śladów tego, o czym wtedy myśleli jedni i drudzy, jakie emocje nimi targały. Można jedynie zgadywać. Tym, co wydaje się najbardziej prawdopodobne, jest mieszanka trzech emocji. Dwie pierwsze to właśnie niepewność, czy to, co robią, ma sens wobec otaczającego ich koszmaru, oraz nadzieja, która pchała ich w stronę kanału, stanowiącego jedyną szansę na ratunek. Trzecia zaś to strach. Być może czuli jeszcze, że są w stanie walczyć z Niemcami, choć nie w tym miejscu. A może zwyczajnie mieli w sobie jeszcze tak silną wolę życia, że mimo wszelkich trudności byli w stanie przeprowadzić ewakuację, która zdawała się niemożliwa do zrealizowania. Trzy tygodnie później tej nadziei już nie będzie.

Emocja czwarta: strach

Choć ostatnie przejście kanałami w Powstaniu Warszawskim nastąpiło wraz z upadkiem Żoliborza 30 września, ta wielka rola kanałów zamyka się de facto wraz z kapitulacją Mokotowa 27 września. Koniec walk o tę dzielnicę nadszedł niespodziewanie szybko. Jeszcze kilka dni wcześniej obrońcy Mokotowa, patrząc na przybyłych kanałami obrońców Czerniakowa, przekonywali ich i siebie, że pokażą, jak się walczy. Gdy jednak runęło na nich niemieckie natarcie, w krótkim czasie doświadczyli, że to nie jest takie proste. Dowódca Mokotowa wobec braku innych możliwości podjął decyzję o odwrocie. I ponownie wzrok powstańców skierował się pod ziemię.

Tym razem jednak zabrakło im wszystkiego tego, co mieli powstańcy na Starym Mieście: sprawnie działającej żandarmerii, realizującej dobrze opracowany plan, odpowiedniej liczby przewodników (trasa z Mokotowa do Śródmieścia była dłuższa niż ze Starówki do Śródmieścia, przez co przewodnicy nie mogli na niej kursować z taką samą częstotliwością jak ich koledzy i koleżanki na przełomie sierpnia i września, wykonujący w ciągu dnia po kilka kursów), zapewniających odpowiedni spokój w tunelach.

Wszystko to złożyło się na fatalne warunki panujące na dole. Wobec braku właściwej kontroli wchodzących, wobec braku ludzi panujących nad wydarzeniami na dole dochodziło do dantejskich scen. Ludzie niemający dotąd kontaktu z kanałami, z ich ciemnością, smrodem, nieznający przebiegu tras, a przy tym skrajnie wyczerpani fizycznie i psychicznie, szybko wpadali w panikę. Żeby ją pokazać, wystarczy jeden cytat – taki jak ten ze wspomnień Tadeusza Janowskiego „Seredy” z batalionu „Czata 49”. W źródłach podobnych są dziesiątki. Wszystkie równie nieprawdopodobne:

Wyobraziłem sobie, że kiedyś wyciągną mnie z tych gówien i moja żona i dziecko będą to oglądały. Przyszła mi na myśl córka – „ratuj się!” Zacząłem wycofywać się w kierunku z powrotem na Mokotów. Szedłem powoli, czułem pod nogami ciała ludzkie, broń. Podszedł do mnie kolega i powiedział: – „Tadeusz, Tadeusz, ja tylko wypiję herbatę i kładę się do łóżka”. Ludzie strzelali do siebie, w obłędzie odbierali sobie życie. Po strzałach mogłem sądzić, że kilka osób popełniło wtedy samobójstwo, może pięć, sześć. Nie mogli już wytrzymać, mimo że tyle przeszli w Powstaniu. Nie widziało się już ratunku dla siebie. To był okropny moment, psychoza, koszmar. Ja wycofałem się jakieś 300–400 metrów, nie wiem zresztą ile, i położyłem się, półstojąc, na ścianie kanału. Ile czasu tak leżałem – nie wiem. Czas mi się zatracił. Znalazłem w kieszeni panterki dwie kostki cukru. Zacząłem je powoli ssać i usnąłem. Znowu nie wiem, jak długo spałem (Kobos 1994, s. 84–85).

***

Na co dzień ludziom trudno mówić o emocjach. Wiele osób uczy się tego latami. Jeszcze trudniejsze wydaje się pisanie o nich z perspektywy lat. Najtrudniejsze zaś jest wyciąganie wniosków na podstawie tego, co historyk znajduje we wspomnieniach czy pamiętnikach. Sonke Neitzel i Harald Welzer piszą o czterech warstwach systemów odniesienia, czyli „matryc porządkujących i organizujących schematów interpretacyjnych”. Ostatni, czwarty, poziom to w ich ujęciu „każdorazowo szczególne właściwości, sposoby percepcji, wzorce interpretacji, zobowiązania itp., które dana osoba wnosi do jakiejś sytuacji. Na tej płaszczyźnie chodzi o psychologię, o predyspozycje osobiste oraz o kwestię indywidualnego podejmowania decyzji” (Neitzel, Welzer 2014, s. 18).

To zdecydowanie najtrudniejszy do uchwycenia ze wszystkich systemów odniesienia, często nawet dla samych badanych. Emocje zdecydowanie kwalifikują się do niego. Jako wytwór chwili nawet w momencie zapisywania ich w pisanym na bieżąco dzienniku mogą tracić na wyrazistości albo przeciwnie – nabierać nadmiernego znaczenia. A co dopiero, jeśli mówimy o wspomnieniach pisanych po latach, gdy te emocje są już wielokrotnie przepracowane, przemyślane, obrosłe latami myślenia o nich, później zdobywaną wiedzą.

Być może nauka nigdy już nie posiądzie umiejętności badania emocji z perspektywy historycznej. Być może już zawsze będziemy skazani na domysły, przypuszczenia i doszukiwanie się odpowiedzi, których nie ma. Ale jednocześnie emocje są tak integralną częścią życia człowieka (Damasio 2011, s. 31–32), w tak znaczącym stopniu wpływają na nasze decyzje, że nieuwzględnienie ich w badaniach wydaje się jeśli nie błędem, to świadomym pozbawianiem się istotnej perspektywy na przeszłość. Odwołując się do badań Antonia Damasia, można nawet powiedzieć, że przy pomijaniu emocji podmiotów badań nasza wiedza o historii, tak jak osoba niezdolna do odczuwania emocji, będzie w jakimś stopniu upośledzona. Dopóki jednak nie nauczymy się opowiadać o tym z pełnym przekonaniem, trzeba pamiętać, jak kruche są podstawy, na których opierają się teksty takie jak ten – pełne pytań i wątpliwości, a pozbawione jednoznacznych odpowiedzi. Tak jak niejednoznaczne bywają same emocje.

 

Bibliografia

Damasio A. (2011), Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg, tłum. M. Karpiński, Poznań.
Gustaw (b.d.), Archiwum Akt Nowych, Akta Jana Mazurkiewicza, sygn. 69, „Ostatnie nasze dni na Starym Mieście (walki oddziałów osłonowych »Gustawa«)”.
Górecki R. (1977), Przemoczone pod plecakiem osiemnaście lat, Warszawa.
Imbir K. (2012), Odmienność emocji automatycznych i refleksyjnych. Poszukiwanie zróżnicowania neurobiologicznego i psychologicznego, Warszawa.
Jakubowska A., Bukalska P. (2018), Szkło pod powieką, Warszawa.
Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa.
Kaczyńska D. (1993), Dziewczęta z Parasola, Warszawa.
Kobos A. (1994), Kanały w Powstaniu Warszawskim, „Zeszyty Historyczne”, nr 109.
Lear J. (2013), Nadzieja radykalna. Etyka w obliczu spustoszenia kulturowego, tłum. M. Rychter, Warszawa.
Łucka I., Nowak P. (2014), Włosy babci – trauma transgeneracyjna, „Psychiatria i Psychologia Kliniczna”, nr 14 (2).
Neitzel S., Welzer H. (2014), Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania, tłum. V. Grotowicz, Warszawa.
Ostrowska E. (1984), W Alejach spacerują „Tygrysy”. Sierpień–wrzesień 1994, Szczecin.
Podlewski S. (1957), Przemarsz przez piekło, Warszawa.
Polkowski J. (2008), Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego, relacja Janusza Polkowskiego spisana przez Iwonę Brandt 7 marca 2008.
Rosenwein B.H. (2015), Obawy o emocje w historii, „Teksty Drugie”, nr 1.
Rumianek A. (2010), Batalion „Bończa”. Relacje z walk w Powstaniu Warszawskim na Starówce, Powiślu i Śródmieściu, Gdańsk.
Sheybal K. (b.d.), AAN, Akta Anny Wyganowskiej-Eriksson, sygn. 4, „Służba w kanałach”.
Welzer H. (2010), Wojny klimatyczne. Za co będziemy zabijać w XXI wieku, tłum. M. Sutowski, Warszawa.
Zawodny J.K. (1994), Uczestnicy i świadkowie Powstania Warszawskiego. Wywiady, Warszawa.
Ziółkowski J., Frejlak H. (2017), Holas: W głowach Polaków trwa wojna, magazynkontakt.pl, wywiad z Pawłem Holasem z 4 grudnia 2017.
Żeromska M. (1994), Wspomnień ciąg dalszy, Warszawa.

Korekta językowa: Beata Bińko




Postdyscyplinarny zwrot w stronę strategii komunikacyjnej. E-TV Historia jako innowacyjne źródło historyczne  

PAULINA LITKA

Postdyscyplinarny zwrot w stronę strategii komunikacyjnej.
E-TV Historia jako innowacyjne źródło historyczne

 

Czym jest projekt E-TV Historia i jakie są jego cele? Czy jest on potrzebny we współczesnym dyskursie naukowym? Jeśli tak – do kogo jest skierowany? Po co dzisiaj kolejna telewizja, przecież jej nie brakuje? Czy tym razem to nowy serial popularny, który ma być oglądany codziennie o tej samej godzinie? Czy zatem upowszechnienie telewizji to tylko przeciętny dostęp do jakiegoś programu (codzienny nawyk) i zarazem możliwość jego oglądania? „Telewizja może przecież służyć i służy do dzisiaj jako przekaźnik dzieł tradycyjnej kultury artystycznej” (Koprowska, Strzeszewski 1990, s. 4–5; w kontekście telewizji i jej upowszechniania, m.in. wykorzystywania telewizji w placówkach, problemu nadawcy, treści przekazu, odbiorcy, terapeutycznych funkcji odbioru programów telewizyjnych, zob. również Gajda 1982). Wobec tego czym może być taki przekaz telewizyjny, a w tym jaka jest rola człowieka i jego świat wartości? Być może niektórzy w odpowiedzi skierują się ku słowom ks. Andrzeja Baczyńskiego, który odnosi się m.in. do Jana Pawła II: „Zdolność telewizji zarówno do umacniania, jak i niszczenia tradycyjnych wartości w sferze religii, kultury i rodziny każe zastanowić się nad aksjologią tego najmocniejszego w oddziaływaniu środka przekazu. Obraz, słowo i dźwięk niosą z sobą określony świat wartości, świat w znacznej mierze »zaprogramowany«, który odbiorca w sposób świadomy lub nieświadomy chłonie” (Baczyński 2003, s. 11). W wypadku E-TV Historii wszystkie kategorie w niej przedstawiane nie będą tradycyjnymi programami, które można chłonąć bez jakiejkolwiek refleksji nad nowo powstającym produktem. To coś zupełnie nieznanego powszechnemu widzowi. Świat wartości natomiast, na który składają się głównie obraz, słowo i dźwięk, w przyszłej telewizji jest w pewnym stopniu tzw. światem zaprogramowanym, przede wszystkim zaś zaprojektowanym modułem edukacyjnym przeznaczonym dla szerokiego grona odbiorców (w Polsce i na całym świecie). Wypada przytoczyć słowa (za Marshallem McLuhanem), które odzwierciedlają cele przyświecające twórcom E-TV Historii: „telewizja nie jest po prostu środkiem zapewniającym dostawę do domu tych samych klasycznych »komunikatów«, które znaliśmy już przed jej powstaniem ze szpalt, z sal odczytowych czy koncertowych, z kina itd. Telewizja należy do takich środków przekazu, które odmieniają strukturę głębszą samego przekazu, których odmienność decyduje o tym, że to »jak przekazujemy« wpływa na to, »co jest przekazywane«, operuje bowiem wśród innych relacji między świadomością a światem otaczającym, aktywizuje przy tym inne sfery duchowe odbiorców, odnosi się więc do innej osobowości” (Czerwiński 1973, s. 28–29). Ponadto „telewizja stwarza widzom możliwości wchodzenia w arkana spraw trudniejszych, które ona sama im również oferuje. Dzieje się tak wskutek wielości dziedzin, wielostopniowości, różnopoziomowego charakteru treści przekazywanych, przy czym »łatwiejsze« wprowadza w »trudniejsze«” (tamże, s. 42). E-TV Historię ma cechować profesjonalizm, a reagowanie na nowości jest tutaj nadrzędnym celem. Ma ona być otwarta na wszelkiego rodzaju niestereotypowe propozycje dotyczące jej współtworzenia. Projekt zakłada stworzenie kanału telewizji internetowej o tematyce historycznej. Głównym założeniem jest m.in. rozpowszechnianie wiedzy historycznej przy wykorzystaniu modeli historii alternatywnej, które były i są nadal projektem badań na uczelnianym polu naukowym, czego dowodem mogą być wybrane publikacje charakteryzujące się niekonwencjonalnym podejściem do historii (np. Witek i in. 2011). Postępujące zmiany w społeczeństwie oraz w edukacji prowadzą do innego podejścia do historii i jej rozumienia. To pewna odskocznia od przestarzałego dyskursu o przeszłości ku innowacyjnemu, który za pośrednictwem nowoczesnych technologii stwarza społeczeństwu akademickiemu nowatorskie możliwości. E-TV Historia to przede wszystkim stworzenie kina gatunkowego, dokumentów reportażowych, wideo-slajdów i innych form wizualizacji, które można opisać w kategorii innowacyjnego źródła historycznego. To wizja E-TV Historii jako strategii komunikacyjnej i zarazem przepływu różnych informacji w kontekście telewizji internetowej skierowanej do wszystkich zainteresowanych oraz tych, którzy zechcą zobaczyć niestereotypową TV. Można przedstawić to w następujący sposób:

Wspomniane poszczególne kategorie, które składają się na E-TV Historię to główny fundament programów tematycznych. Nowy kanał jest adresowany do szerokiego grona odbiorców w różnych przedziałach wiekowych oraz mających odmienne zainteresowania indywidualne. Pierwszą kategorią może być Księgarnia historyczna jako przewodnik po wydawnictwach historycznych. Prezentowana tam będzie m.in. literatura naukowa (akademicka), faktu, popularnonaukowa. Kategoria ta zakłada przybliżenie, zrecenzowanie, omówienie wyszukanych nowości publicystycznych, monografii, bestsellerów itp. pod kątem tematu, jego innowacyjności, a także ich ocena pod względem edukacyjnym. Głównym celem jest pokazanie w E-TV Historii nowości wydawniczych – niekonwencjonalnych: komiksów, powieści historycznych, publicystyki historycznej. Program Księgarnia historyczna może być odbierany zarówno przez ludzi młodych, którzy nie mają jeszcze styczności z edukacją akademicką (albo dopiero ją rozpoczęli), jak i tych zainteresowanych szeroko pojętą historią. Niekonwencjonalne nowości będą prezentowane w sposób lekki do przyswojenia, ale zarazem ciekawy i nietypowy. Nieszczególnie łatwo będzie wszak przekonać młode osoby do zainteresowania się wielkimi twórcami, takimi jak Bolesław Prus czy Henryk Sienkiewicz, ponieważ od razu narzucają się szkolne lektury – nowele, powieści, dzieła kilkutomowe po kilkaset stron, zapamiętane jako uciążliwe do przebrnięcia podczas lekcji. Z racji tego, że coraz popularniejsze stają się m.in. książki fantasy, idąc w kierunku innowacyjności, niekonwencjonalności telewizji, należy również skoncentrować się na takiej właśnie tematyce. Trzeba też wspomnieć o wszelkich recenzjach programów publicystycznych TVP Historia (https://historia.tvp.pl/), często słyszy się bowiem słowa krytyki skierowane w stronę tego kanału. Większość wypowiedzi dotyczy np. małej różnorodności treści, dominuje monotematyczność. Wobec tego warto stworzyć program poświęcony analizie poszczególnych audycji pod kątem treści merytorycznych, zapraszanych gości: ekspertów czy publicystów, a także osób prowadzących audycje. W Księgarni historycznej nie zabraknie oczywiście powieści historycznych (tych starszych i tych najnowszych), takich jak Złota wolność Zofii Kossak-Szczuckiej, Żelazna korona Hanny Malewskiej, Potop Henryka Sienkiewicza, Jeźdźcy Apokalipsy Kazimierza Korkozowicza czy z literatury powszechnej – np. cykl Ramzes (pięć powieści: Syn światłości, Świątynia milionów lat, Bitwa pod Kadesz, Wielka pani Abu Simbel, Pod akacją Zachodu) francuskiego egiptologa i pisarza Christiana Jacq. Kolejną pozycją mogą być wspomniane komiksy historyczne, w których odbiorca oprócz zapoznania się z samą historią zyskuje styczność z wizualizacją kultury materialnej, tj. architektury, ubioru czy broni, które pochodzą z danej epoki. Wybrane komiksy historyczne stanowią dzisiaj nie tylko niezwykłą rozrywkę intelektualną dla najmłodszych, ale jest to przy tym interesująca forma przedstawiania wydarzeń historycznych. Można wymienić np. Wilcze tropy – Żelazny (komiksowy cykl przygotowany przez Instytut Pamięci Narodowej, poświęcony żołnierzom wyklętym, który opowiada historię Zdzisława Badocha ps. „Żelazny”), Oświęcimskie historie (siedem opowieści z dziejów Oświęcimia zrealizowanych w formie komiksów), Głupcy, dzieci i bohaterowie. Lubań 1945 (fabuła komiksu rozgrywa się podczas bitwy o Lubań, a głównym bohaterem jest legendarny tercet – Polak, Rusek i Niemiec; dzieje bohaterów w syntetyczny sposób obrazują tragiczny los miasta) czy Kampinos 44 (losy Zgrupowania Stołpeckiego, które w lecie 1944 r. przemierzyło kilkaset kilometrów z pogranicza polsko-sowieckiego do Puszczy Kampinoskiej oraz włączyło się w powstanie warszawskie; przedstawia m.in. postawy polskich żołnierzy). W ostatnich czasach powstaje wiele różnych komiksów historycznych, które są wspaniałym urozmaiceniem edukacji – szczególnie dla młodego pokolenia – co stanowi bardzo istotny walor historii niekonwencjonalnej. Często w zabawny sposób komiksy potrafią przekazać wiedzę o wszelkich wydarzeniach, zaprezentować inspirujące zagadki, ciekawostki historyczne, których nie uda się znaleźć w podręcznikach.

Druga kategoria E-TV Historii to Debaty młodych o historii. Sąd nad postacią.

Proszę o ciszę! Proszę wstać…
W rozprawie przeciwko „Łupaszce” przewodniczy…
Zebraliśmy się dziś w tej Sali, aby zadecydować o losie pana Zygmunta Szendzielarza, który był odznaczony przez władze wolnej Polski wieloma odznaczeniami…
Proszę o postawienie zarzutów…

Tak mogłaby się zaczynać rozprawa sądowa przeciwko wybranej osobie oskarżonej o dokonanie przestępstwa, zbrodni. Głównym celem jest m.in. przekazanie młodemu pokoleniu innego podejścia do historii niż to znane ze szkół podstawowych/średnich. Projekt zakłada zrewidowanie przeszłości przez osoby ze środowiska akademickiego w toku dyskusji, przy wykorzystaniu źródeł i nowości wydawniczych. Tematy będą wybierane spośród zaproponowanych przez organizatorów dyskusji, mają być nastawione na wydanie – w formie najbardziej przybliżonej do obiektywnego wyroku – werdyktu historii.

Może wydawać się to zbyt banalne, niemniej już samo osądzanie wybranej postaci, wymienienie jej cech pozytywnych, negatywnych oraz tych wypośrodkowanych nie należy do łatwych zadań. Jako przykład może posłużyć cykl programów „Nowe Ateny” (http://vod.tvp.pl/24804091/lupaszka-bohater-czy-bandyta), podczas których odbywały się debaty nad postaciami/wydarzeniami. Historia ma być prezentowana jako ta najbardziej zbliżona do obiektywności. Należy na nowo przeprowadzić sądy nad martwymi, zrewidować ich cechy pozytywne, negatywne, zasługi i czyny hańbiące. Na koniec trzeba wydać odpowiedni wyrok i… ponownie pochować daną osobę. Dyskusje nie będą związane jedynie z wydarzeniami i postaciami historycznymi, projekt zakłada także prowadzenie rozmów odnoszących się do wszelkiej wiedzy, jej przekazywania w świetle nauki, konieczności studiowania historii jako nieodzownego elementu w sztuce, teatrze, filmie, popkulturze czy życiu codziennym. Będzie to zmiana sposobu przekazywania wiedzy młodym ludziom przez uwzględnienie w edukacji atrakcyjnych form, zachęcających do dalszego jej pogłębiania. Nie będzie to „nauka postaci/wydarzenia na pamięć”, ale ma to być zaproszenie do osądzenia postaci, jej cech pozytywnych, negatywnych, wypośrodkowanych. Pozwoli to kształtować umiejętności właściwego oceniania osób/wydarzeń/zjawisk, formułowania pytań badawczych, stawiania hipotez i ich obalania, sporządzania odpowiednich wniosków, a także podejmowania prób udzielenia odpowiedzi na zadane przez siebie pytania.

Kolejny przystanek to Historia na ekranie – przewodnik po filmach historycznych. Celem jest zapoznanie widza z nowościami filmowymi o treści historycznej, zarówno fabularnymi, jak i dokumentalnymi. Zostaną one omówione pod kątem treści, formy i użyteczności dla historyków, choć nie tylko. Będzie można poprosić wszelkich twórców o wywiad na temat interesującej pozycji filmowej lub zorganizować dyskusję z udziałem autorów i ekspertów. Istotne tutaj są programy AleHistoria (https://www.youtube.com/user/AleHistoriaWideo) i Historia bez cenzury (https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB), w których dość często pojawiają się nowości związane z historią. Oczywiście wszelkie filmy historyczne, zarówno te starsze, jak i te najnowsze można przeciwstawić, porównując jedne z drugimi. Nie jest aż tak decydujące, jaki tytuł będzie miał film, jaką sztukę filmową weźmiemy na warsztat (film ze starej półki czy z tej nowszej) – ważna jest sprawa użyteczności tego filmu z jednej strony w świetle samej filmoteki, z drugiej – pod względem wartości edukacyjnych. Wspomniane programy to przykłady nowatorskiego przewodnika po filmach.

Przechodząc do kolejnej kategorii E-TV Historii, jaką są Gry historyczne [termin „gra” określa „nie tylko specyficzne działanie, które nazywa, ale wskazuje również całość figur, symboli czy akcesoriów potrzebnych do przeprowadzania tego działania lub do funkcjonowania złożonej całości […]. Słowo »gra« określa również styl, sposób postępowania wykonawcy, muzyka czy aktora, czyli oryginalne cechy wyróżniające spośród innych jego sposób grania czy interpretowaną przezeń rolę […]. Termin »gra« łączy więc pojęcie granicy, wolności i inwencji. […] wyraża niezwykłą mieszaninę, w której następuje zgodne połączenie uzupełniających się pojęć szczęścia i zręczności, środków udostępnionych przez przypadek czy szczęśliwy zbieg okoliczności i mniej lub bardziej żywej inteligencji, uruchamiającej je i wyciągającej z nich maksymalną korzyść. […] Każda gra jest systemem reguł. One określają, co należy, a co nie należy do gry, czyli to, co dozwolone, i to, co zabronione. […] Gra zachęca, przyzwyczaja do wyciągania nauki z tej lekcji panowania nad sobą i do rozciągania tej praktyki na całość ludzkich relacji i zmiennych kolei losów […]” (Caillois 1997, s. 6–11)] należy wspomnieć m.in. o Fabryce Gier Historycznych, której misją jest tworzenie głównie gier planszowych, a wprowadzenie do nich historii daje wiele możliwości w sferze edukacyjnej. „W Zakładzie. Lubelski Lipiec’80 to familijna gra planszowa przeznaczona dla graczy w wieku od trzech do sześciu lat, której akcja rozgrywa się w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie w lipcu 1980 r., gracze wcielają się w pracowników tej fabryki, starają się spełnić indywidualne cele […]” (https://www.youtube.com/watch?v=FsA5wGRG-so oraz http://wydawnictwofgh.pl/nasze-gry/). Nie tak dawno powstał również Kącik gier historycznych w Bibliotece Instytutu Historii Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (http://www.dziennikwschodni.pl/lublin/kacik-gier-historycznych-w-umcs-już dziala,n,1000180362.html; dla tych, którzy chcieliby spędzić chwilę przy jakiejś grze, mamy: First to Fight, Wyścig do Renu, Pamięć ’39, Monte Cassino, 303, Obrona Lwowa, Bohaterowie Wyklęci, Przepustka, Powstanie Styczniowe, Kolejka, Reglamentacja, Znaj Znak, Polak Mały, Witkacy, Eurobiznes, Biznesmen). Jeśli chodzi o gry komputerowe (wideo), historia pełni w nich funkcję szczególną. Znaczna część opiera się na wydarzeniach zaczerpniętych z historii, mitologii, legend. Obecna popularność tej formy rozrywki otwiera nowe możliwości rozpowszechniania wiedzy historycznej. Co ważne, z gier takich korzysta coraz większa część społeczeństwa. „W Polsce w latach osiemdziesiątych XX w. gry komputerowe były głównie domeną publiczną, ale już w latach dziewięćdziesiątych XX w. wraz z otwarciem się Polski na wolny rynek w sklepach z elektroniką coraz powszechniej zaczęły pojawiać się tanie komputery domowe i konsole do gier. Firmy komputerowe produkujące gry nie miały łatwego startu w rodzącym się systemie wolnorynkowym. Głównymi problemami były brak w Polsce do 1994 r. prawa zabezpieczającego interesy producentów gier komputerowych i słaba sieć dystrybucji, co w konsekwencji prowadziło do piractwa, kopiowania i rozpowszechniania tych gier przez samych graczy albo przez pirackie firmy” (Bomba 2014, s. 140–142). Jak podaje Anna Izabella Wojciechowska, „gra komputerowa to rodzaj interaktywnego programu komputerowego, służącego celom rozrywkowym lub edukacyjnym. Traktując komputer jako medium, a program gry komputerowej jako przestrzeń wyznaczoną i zarazem egzekutora zasad – można przyjąć, że wszystkie gry komputerowe są grami planszowymi. W takim ujęciu planszą, pionem, kością i wszelkimi niezbędnymi rekwizytami są program gry oraz komputer i jego akcesoria (klawiatura, myszka, joystick, joypad, okulary 3D, rękawiczki magnetyczne etc.) oraz internet (w przypadku gier rozgrywanych online)” (Wojciechowska 2017, s. 105). „Prawdziwą popularność i wyraz nowych możliwości przyniosło dopiero zastosowanie grafiki 3D i perspektywy FPP w grach typu strzelanina. Pierwszą popularną grą wykonaną z użyciem nowej technologii była gra komputerowa Wolfenstain (1992) – gracz wcielał się tu w rolę alianckiego komandosa walczącego z Niemcami w potężnym kompleksie bunkrów” (Bomba 2014, s. 149–150). Z kolei „w latach dziewięćdziesiątych świat gier komputerowych zdominowany przez mężczyzn zaczyna również uświadamiać sobie obecność grających kobiet. Przełomowym momentem odnośnie [do] dyskusji o miejscu kobiet wśród graczy i twórców gier komputerowych jest pojawienie się gry Tomb Raider. Gra wykorzystywała rzeczywistość 3D, w przeciwieństwie do gier FPP widziana tu była z trzeciej osoby – TPP – gracz sterował awatarem na ekranie i widział świat gry zza pleców postaci. Tomb Raider przypominał w warstwie fabularnej przygody popularnego Indiany Jonesa, który przeszukuje starożytne grobowce, walczy z wrogami i unika pułapek. Różnica polegała na tym, że zamiast męskiego bohatera, twardego charakteru w typie macho, gracz wcielał się w postać zgrabnej, młodej kobiety, Lary Croft. […] Gra okazała się wielkim hitem, a pierwsza kobieta, bohaterka gry komputerowej stała się ikoną popkultury” (tamże, s. 150–151). Gry mobilne natomiast są popularne zarówno wśród młodych, jak i starszych odbiorców. Programy na tablety i smartfony, które swoją tematykę opierają na historii, nie mogą pochwalić się zbyt szerokim wyborem. Świetnym przykładem w tej kategorii może być Qvadriga – gra, której „tematem przewodnim są wyścigi rydwanów w Imperium Rzymskim. Jako gracz mamy za zadanie nie tylko pomagać jeźdźcowi w sterowaniu daną kwadrygą, ale także zarządzać naszą drużyną pomiędzy wyścigami. Ponadto musimy zadbać o trening dla naszych jeźdźców, poszukujemy coraz szybszych koni i wprowadzamy istotne ulepszenia pojazdów. Dodatkowym elementem nadającym grze realistyczności jest brak możliwości bezpośredniego sterowania rydwanem. Jako właściciel drużyny możemy jedynie wydawać naszemu zawodnikowi polecenia, t[akie] j[ak] »pociągnij wodze« czy »blokuj rywala«. Można więc uznać Qvadrige za uproszczony symulator. Jeszcze innym elementem historycznym są wzorowane na autentycznych hipodromach i arenach tory, m.in. Circus Maximus” (https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=27011). Dzięki tej produkcji osoba niezaznajomiona z antykiem chętniej sięgnie po dodatkowe informacje nie tylko w kwestii wyścigów kwadryg, lecz także innych dyscyplin sportowych popularnych w starożytności. Innym przykładem gry mobilnej nawiązującej do wiedzy historycznej może być gra Open Panzer, której „akcja rozgrywa się podczas II wojny światowej i przedstawia największy konflikt zbrojny w dziejach – zarówno z perspektywy Aliantów, jak i Państw Osi. Na graczy czeka szereg kampanii do ukończenia podzielonych na dziesiątki zróżnicowanych scenariuszy. Do dyspozycji użytkownika oddano szeroki wachlarz ponad czterech tys. historycznych jednostek, które zostały opisane ponad dwudziestoma statystykami. W miarę odnoszenia kolejnych zwycięstw gracz ulepsza swoją armię i czyni ją potężniejszą, odblokowując bardziej zaawansowane jednostki. Najważniejsze jest jednak odwzorowanie jednostek z II wojny światowej. Dzięki temu tytułowi gracz może zapoznać się z ich wyglądem oraz m.in. nazwami pojazdów” (https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25964). Gry historyczne są przeznaczone również na konsole gier wideo. Obecnie są to najpopularniejsze urządzenia wykorzystywane do tego rodzaju rozrywki. W tej kategorii gier historycznych jest znacznie więcej, co wynika z dużej złożoności i zaawansowania tytułów. Jedną z najpopularniejszych produkcji stworzonych na konsole gier wideo, która opiera się w znacznym stopniu na historii (zwłaszcza mitologii greckiej), jest seria God of War, opowiadająca o Kratosie, spartiacie służącym jako tytan bogom olimpijskim. Bóg wojny Ares, chcąc pokazać Zeusowi, jak potężnym jest bóstwem, poprowadził oblężenie Aten. Żeby powstrzymać siejącego zniszczenie syna, Zeus proponuje Kratosowi układ – jeżeli zabije Aresa, zostaną mu wybaczone jego grzechy… W grze przedstawiono wiele artefaktów, które pomagają sterowanemu przez nas bohaterowi w osiągnięciu celu. Są to m.in. skrzydła Ikara i puszka Pandory. Możemy natknąć się na wiele mitologicznych miejsc, odwiedzimy np. wyrocznię ateńską, znajdziemy się w królestwie Hadesa. Jednym z zadań tytana jest pokonanie hydry terroryzującej morza (https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25156, https://pl.wikipedia.org/wiki/God_of_War). Aby zrozumieć wszystko, co zostało przedstawione w God of War, konieczna jest lektura mitologii greckiej. Druga z kolei to gra Red Dead Redemption (https://www.gry-online.pl/gry/red-dead-redemption/ze3b9#xbox360), osadzona w realiach końca XIX w. Tu wcielamy się w rolę byłego bandyty zamieszkującego Dziki Zachód, a obszary, które nie przyjęły jeszcze wielu zdobyczy cywilizacyjnych, przeplatają się z miastami, gdzie możemy spotkać m.in. samochody. Gra nie opisuje prawdziwej historii istniejącej realnie postaci, ale dzięki świetnemu odwzorowaniu tamtych czasów możemy poznać broń wykorzystywaną przez ówczesną ludność, panującą wtedy modę czy nieprzyjazne warunki życia. Ostatnią kategorią gier, prezentującą zarazem najszerszy wachlarz tytułów odnoszących się do historii (przede wszystkim za sprawą gier strategicznych), są te przeznaczone na komputery osobiste. Znaczącą rolę odgrywa tu produkcja Europa Universalis (https://www.gry-online.pl/gry/europa-universalis/z1f56). Stajemy się w niej władcą państwa wybranego na początku rozgrywki. Czasowo gra rozpoczyna się w 1444 r., a kończy dopiero na 1821 r. Mamy do dyspozycji prawie czterysta lat. Co ciekawe, na początku mapa jest zawsze dość dokładnym odwzorowaniem stanu historycznego, bez względu na to, w jakim okresie zdecydujemy się zacząć. Wraz z naszymi postępami świat zaczyna odbiegać od faktycznej historii. Gracz nie jest skazany na monotonię, ponieważ każdorazowo gra wygląda inaczej. Z kolei w Grand Ages: Rome „wcielamy się w rolę patrycjusza rozpoczynającego karierę polityczną. Podczas wspinania się na kolejne stopnie politycznej wędrówki napotykamy zadania zlecane nam przez licznie występujące w tej produkcji postaci historyczne. Świetnymi przykładami są Juliusz Cesar, Oktawian czy Pompejusz. Naszą podstawową rolą jest zarządzanie prowincją: tworzymy nowe budowle, nadzorujemy handel i wojsko werbowane ze stale rosnącej populacji prowincji. Rozwijając obszar, którym władamy, budujemy charakterystyczne dla Imperium Rzymskiego budowle. Odwiedzić możemy np. Koloseum, Circus Maximus, Panteon. Musimy bronić się przed najazdami barbarzyńców i ewentualnymi atakami konkurentów” (https://www.gry-online.pl/gry/grand-ages-rome/z12447). Gry miejskie (terenowe) natomiast to nowa forma rozrywki, rozgrywana w wielu miastach świata. Ich sednem jest „wykorzystywanie przestrzeni miejskiej jako ważnego elementu rywalizacji. Jak się przyjęło – jest to połączenie tzw. flash mobów, happeningów ulicznych, gier komputerowych, RPG – Role-Playing Game oraz harcerskich podchodów. Z reguły gry takie organizowane są w różnych miejscach, przede wszystkim w dużych miastach, przybierają one często formy otwarte, jak i zamknięte, a ich tematyka może być różnorodna” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Gra_miejska). Jeśli chodzi np. o gry turystyczne, mają one proste zasady: gracz pobiera z internetu lub z punktu informacji turystycznej kartę do gry i rozwiązując zagadkę… zwiedza miasto. Kluczem do jej rozwiązania są np. niewyraźne inskrypcje, niewidoczne rzeźby, których nie sposób dostrzec podczas tradycyjnego zwiedzania metropolii (https://gryturystyczne.pl/). W odniesieniu do gier planszowych najbardziej trafnym stwierdzeniem może być krótki wiersz Haliny Porębskiej:

Maszkarony, potwory, smoki kolorowe / elfy z głowami karłów i skrzydlate konie w pancerzach, markach, strojnie ciągną poprzez błonie sztucznej trawy i wody, która nie jest wodą. Drzewa w sztucznych koronach fałszywy wiatr zgina, pękają sztuczne mury od nieludzkiej mocy, sztywno sterczą sztandary. Pod nimi rogate hełmy, kaski, zawoje i żarłoczne zęby. Z dzidą pełną piorunów wysmukła królowa, brwi na skronie zachodzą urodą Mefista, oczy mruży i zanim piorunem uderzy już z oczu tysiąc błysków śmiercionośnych czeka / Zaraz ruszą przed siebie pośród szczęku broni. Mistrz gry już daje znaki, taktykę obmyśla. O co walczą, skąd przyszli i po co, kto oni? Jakich wrogów chcą wyprzeć i w czyim imieniu? Dlaczego depczą ziemię, czemu płoszą ptaki? Spójrz, między nimi kilku zaledwie poznaję ludzkich kształtów i oczu nie przykrytych zbroją (Porębska 1998, s. 33).

„Mistrz gry już daje znaki, taktykę obmyśla. O co walczą, skąd przyszli i po co, kto oni? Jakich wrogów chcą wyprzeć i w czyim imieniu?”podążając za tymi słowami, takie pytanie można zadać osobie siedzącej obok nas przy wspomnianym Kąciku gier historycznych UMCS, gdy weźmie się na warsztat grę planszową. Reasumując, gry są ważnym elementem dzisiejszej popkultury, a ze względu na liczbę tytułów traktujących o historii jest to również idealny sposób na promocję tej dziedziny nauki wśród szerokich rzesz odbiorców. Choć często niekoniecznie nawiązują one do wydarzeń, które rozegrały się w rzeczywistości, tego typu formy przekazywania wiedzy mogą być świetnym wstępem dla osoby, która dopiero rozpoczyna swoją przygodę z historią. Ważne są interaktywność i wielka podzielność uwagi samego gracza. Jeżeli gra wideo będzie nawiązywać do tej nauki, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że kilka osób sięgnie po dodatkowe źródła informacji, aby uzupełnić wiedzę zdobytą podczas rozrywki. Wobec tego jaką rolę odgrywają gry w edukacji? Czy powinniśmy wykorzystywać gry w świecie nauki? Należałoby zaaprobować „tzw. podejście behawiorystyczne, które zakłada działanie na zasadzie bodziec–reakcja, nagradzane są tutaj pozytywne zachowania, uzgodnione z założeniami programu nauczania; jeśli gra jest odbiciem programu nauczania, wówczas oceniana jest pozytywnie. Z kolei tzw. podejście konstruktywistyczne podkreśla indywidualizm, zwraca się tu uwagę na uczącego się, który konstruuje wiedzę w sposób indywidualny, uwarunkowany interakcjami z określonym środowiskiem” (Bomba 2014, s. 328–329). Współcześnie gry edukacyjne są istotnym elementem dyskursu w świecie nauki, służą nie tylko do zabawy, lecz przede wszystkim do gromadzenia, analizowania wszelkich informacji, zdarzeń, wywoływania emocji, uczą przenoszenia uwagi na inną sytuację pojawiającą się w trakcie gry, oceniania i wyszukiwania potrzebnych wiadomości, w końcu –osiągania wyznaczonego celu. Posługując się grą historyczną, bierzemy na warsztat naszą historię (interesujące i zarazem kontrowersyjne – w kontekście relacji gry do kultury, gry rozumianej jako czynnika kulturowego w życiu lub gry jako konstrukcji społecznej – może okazać się zdanie Johana Huizingi: „Zabawa jest starsza od kultury, bo chociaż pojęcie kultury może być ograniczone w sposób niedostateczny, zakłada ono w każdym razie istnienie jakiejś ludzkiej społeczności, zwierzęta zaś nie czekały wcale, iżby dopiero ludzie nauczyli je zabawy. Można wręcz spokojnie powiedzieć, że obyczajowość ludzka nie dołączyła do ogólnego pojęcia zabawy żadnych istotnych cech szczególnych”; Huizinga 1985, s. 11, lub np. „zabawa jest wielkością daną kulturze, egzystującą przed samą kulturą, towarzyszącą jej I przenikającą ją od samego początku, aż po fazę, jaką badacz sam przeżywa. Na każdym kroku zabawa ujawnia mu się jako specyficzna jakość działania, różniąca się od »zwyczajnego« życia”; tamże, s. 15).

Kolejny program internetowej telewizji, adresowany do tych, którzy lubią eksperymentować w kuchni, to Smaki przeszłości – historyczny magazyn kulinarny. Głównym założeniem jest przybliżenie widzom historii kulinarnej, np. jakie potrawy można było spotkać na stołach wszelkich klas społecznych w różnych okresach historycznych, zostaną odsłonięte klasyczne potrawy, które jemy do tej pory, np. chleb i jego historia, od podpłomyków przez legendę egipską o przypadku upieczenia wyrośniętego bochenka, produkcję drożdży, aż do pieczywa współczesnego. Nie zabraknie przysmaków, którymi zachwycali się wielcy i wybitni, a także zasady – „jak gotować, by nie zostać ugotowanym?”. Dodatkowo dla osób, które zechciałyby spróbować upichcić jakiś przysmak historyczny, zostanie zaprezentowana „rekonstrukcja w kuchni”: zbiór przepisów opartych na recepturach historycznych, a dostosowanych do kuchni dzisiejszej. W planach jest wizyta w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie (http://www.polin.pl/pl), w której ramach przewidziano odwiedzenie muzealnej restauracji Besamim (hebr. pachnidła, wonności), serwującej dania kuchni żydowskiej. Wśród jej ofert znajdują się warsztaty kulinarne. Jak przyznają sami organizatorzy, „mają na celu przywrócenie do życia zapomnianych przepisów kuchni żydowsko-polskiej. Jednak nie ograniczamy się tylko do rekonstruowania starych przepisów i ich stosowania – ucząc się przyrządzać różne potrawy, będziemy zgłębiać wiedzę o tym, czym była i jest żydowska kuchnia. Czy kiszenie jest koszerne? Jak przygotowuje się szabatową kolację?” (http://www.polin.pl/pl/menora). Istotna okaże się współpraca z absolwentkami UMCS w kontekście przybliżenia przepisów, które zostały zamieszczone w Caelum in ore. Rekonstrukcja antycznego smaku (Lublin 2015; w publikacji tej Aleksandra Janas i Joanna Majdanik wraz z członkiniami stowarzyszenia Hellas et Roma podzieliły się wieloaspektowym doświadczeniem dotyczącym rekonstrukcji kuchni rzymskiej, znalazło się tam wiele przepisów kuchennych dostosowanych do warunków współczesnych, pochodzących głównie z antycznej księgi kucharskiej łączonej powszechnie z postacią Apicjusza) [zob. wypowiedź odnośnie do antycznego smaku (i nie tylko) na Histmag.org: https://histmag.org/j-majdanik-a-janas-caelum-in-ore-rekonstrukcja-antycznego-smaku-recenzja-11807].

Ożywić przeszłość. Magazyn rekonstrukcji historycznej to następna kategoria E-TV Historii. Należałoby zastanowić się nad tym, czy „atrakcyjna historia to historia wymyślana, historia z dopalaczem w postaci redundantnego przekazu, mikstura epok i stylów, otwarta na wszystko, co przyciąga klienta i napycha kieszenie organizatorom”? (Olechnicki 2012, s. 199). Chociaż rekonstrukcja nie jest terminem odpowiadającym specyfice zjawiska, którym się w tym miejscu zajmujemy, bardziej trafnym stwierdzeniem może okazać się odtwórstwo historyczne [„rozgraniczenie pojęć »rekonstrukcja« i »odtwórstwo« nieustannie budzi dużo emocji zarówno wśród członków grup rekonstrukcyjnych, jak i osób z zewnątrz. […] Zasadniczo różnią je cele oraz metody. Odtwórstwo odtwarza stan wiedzy celem popularyzacji wiedzy o przeszłości, rekonstrukcja (historyczna?) i archeologia eksperymentalna rekonstruują jakiś element przeszłości celem poszerzenia stanu wiedzy. Można stwierdzić, że działalność grup rekonstrukcyjnych polega głównie na odtwórstwie historycznym (historical reenactment)” (Stulgis 2013, s. 136)]. Takie inscenizowanie scen z przeszłości to niebywała atrakcja i dla samych turystów, i dla osób, które w niecodzienny sposób chciałyby poznać np. sposób walki oddziałów wojennych różnych epok przeszłości. W każdym województwie naszego kraju można zobaczyć co najmniej cztery imprezy rekonstrukcyjne odbywające się cyklicznie, co roku, i wiele innych organizowanych w związku z rocznicami bitwy/ustanowienia miasta. Większość dotyczy odtwórstwa batalistycznego, lecz w ostatnich latach zauważa się wzrost popularności innego rodzaju odtwórstwa, tzw. living history, czyli życia codziennego („w odtwórstwie szeroko pojętym można wyróżnić dwa główne uzupełniające się nurty, pierwszym z nich jest tzw. żywa historia – living history, określana także mianem »archeologii żywej«, szczególnie rozwinięta w przypadku epok do końca XVIII w., której zadaniem i celem jest ukazanie wszelkich aspektów życia ludzi przed wiekami, zarówno w zakresie kultury materialnej, życia codziennego, jak i kwestii ideologicznych, drugi nurt to szczególnie znana odmiana batalistyczna – combat reenactment, która koncentruje się na militarnych działaniach człowieka na przestrzeni dziejów”; tamże, s. 136–137). Zadaniem E-TV Historii jest pokazanie odtwórstwa historycznego w jak najpełniejszym ujęciu, przybliżenie widzowi najciekawszych wydarzeń poprzez relacje, wywiady z twórcami, a także specjalistyczną krytykę pod kątem historycznym. Celem ma być rozpowszechnienie i promocja tych eventów, których najważniejszym elementem jest występ rekonstruktorów, jak również przekazanie wiedzy historycznej (przykładem takiego widowiska może być obrona pracy magisterskiej Grzegorza Antoszka, studenta UMCS – „na polu bitwy”: http://historia.org.pl/2015/07/09/pierwsza-obrona-pracy-magisterskiej-na-polu-bitwy/). Drugim aspektem zobrazowania rekonstrukcji jest wspomniana living history. Początki odtwórstwa życia codziennego można połączyć z eksperymentami archeologicznymi, mającymi na celu odtworzenie kultury materialnej metodami pochodzącymi z epoki, z której pochodziło znalezisko (przykładem mogą być Krzemionki Opatowskie, gdzie można się przyjrzeć odtwórstwu odłupywania krzemieni, często trudnych później do odróżnienia od znalezisk archeologicznych, stawiania menhirów czy rozpalania ognia przy użyciu pierwotnych narzędzi). Na podobnej zasadzie działa odtwórstwo historyczne. Na podstawie artefaktów, źródeł pisanych i przedstawień z epoki grupy rekonstrukcyjne starają się odwzorować w jak najszerszym kręgu kulturę materialną epoki (za przykład może posłużyć Stowarzyszenie na rzecz Popularyzacji Kultury Antycznej Hellas et Roma: studenci, doktoranci oraz pracownicy naukowi Wyższej Szkoły Humanistyczno-Przyrodniczej w Sandomierzu oraz UMCS w Lublinie, jak również Koło Amatorów Antyku UMCS, jak sami twierdzą, postawili sobie za cel: „ożywiać i przybliżać antyk, a robimy to, opowiadając o rekonstrukcjach, które sami zrobiliśmy oraz odtwarzając życie takim, jak wydaje się, że było dwa millenia temu”; http://www.hellasetroma.pl/; oferta stowarzyszenia jest niezwykle interesująca, oprócz odtwórstwa batalistycznego, np. legion rzymski, barbarzyńcy, hoplici czy cieszący się coraz większą popularnością gladiatorzy, dysponuje też takimi programami, jak ubiór i fryzury, kosmetyka, szewc, piśmiennictwo, mozaiki, lampki oliwne czy kuchnia, podczas imprez prezentują swoje produkty wzorowane w jak najdokładniejszym stopniu na wyrobach antycznych, przy każdym stoisku można dowiedzieć się wielu ciekawostek, nieznanych nawet studentom historii).

Kolejnym programem telewizji są dwa projekty – relacje z rajdów i wycieczek organizowanych przez Koło Metodologiczne Historyków UMCS. Pierwsze noszą nazwę Rajdy „Lubelszczyzna Nieznana” (urządzane we współpracy ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich w Lublinie, http://www.skpb.lublin.pl/) – są to wyprawy mające na celu przybliżenie zapomnianej lub mało znanej historii Lubelszczyzny. Jednym z nich był rajd terenowo-historyczny na trasie Szczebrzeszyn–Zwierzyniec (uczestnicy rajdu oprócz zapoznania się z historią Szczebrzeszyna i najstarszych budynków odbyli trasę szlakiem turystycznym, gdzie mogli podziwiać krajobraz i wąwozy Lubelszczyzny, szczególnie ten o ekscentrycznej nazwie „piekiełko”). W związku z dużą popularnością wypraw powstał pomysł na ukazanie ich okiem kamery i transmisji w internetowej telewizji, tak by poszerzać wiedzę o naszej małej ojczyźnie; drugi projekt – Spacer po Lublinie – to wycieczki do ośrodków kulturalnych, instytucji itp. W każdej z nich uczestniczy przewodnik, który przekazuje ciekawostki na temat np. samego muzeum, jego historii. Lublin to nie tylko Trybunał, unia czy obecność znakomitości. Miasto nie ma wielu światowej czy nawet ogólnopolskiej klasy zabytków; wyjątek stanowią m.in. Kaplica pw. Trójcy Świętej na Zamku oraz pełne uroku Stare Miasto. Dawno skonstruowane trasy Lublina, np. „trasa pierwsza – Wzgórze Zamkowe, Donżon, Kaplica Zamkowa, Zamek Lubelski…, trasa druga – wejście na Stare Miasto, Podwale, Kościół pw. Św. Wojciecha… i wiele innych” (Michalska i in. 2014; Gawarecki 1974) można recytować na pamięć. Wyznaczanie ciągle tych samych szlaków staje się jednak w dłuższej perspektywie zbyt monotonne i nudne. Każdy z nas może sam wybrać najciekawsze miejsca Lublina (mało znane lub całkowicie zapomniane) i skonstruować pomysłową trasę. Uczestnik może stworzyć z danej wycieczki-spaceru relację – w formie pisemnej czy wideo – oraz odpowiednio ją wykorzystać. Skonstruowanie własnej trasy po mieście może zostać docenione w instytucjach kulturalnych, biurach podróży, które chętnie wykorzystają innowacyjne szlaki po Lublinie w swoich ofertach. Tak skonstruowana trasa może być dodatkowo wirtualno-multimedialnym przewodnikiem po mieście lub wirtualną makietą (zob. Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN, http://teatrnn.pl/przewodniki, przewodniki dostępne na urządzenia mobilne: http://teatrnn.pl/przewodniki/strona/72).

Zupełnie inną kategorią jest projekt Based On a True Story (B.O.a.T.S.), który był i jest procesem ewolucyjnym, dojrzewającym w głowach pomysłem jego głównych członków: Andrzeja Dąbrowskiego ps. „Andy” oraz Patryka Płokity ps. „Pasut” [za datę początkową, która stanowiła dalszy ciąg rozwoju projektu należy uznać 16 października 2015 r. – występ w Akademickim Centrum Kultury UMCS „Chatka Żaka” w Lublinie, wtedy po raz pierwszy przedstawiono koncepcję projektu, jeszcze bez oficjalnej nazwy, występ został utrwalony na filmie Raport z koncertu The Elements na kanale UMCS/Instytut Historii TV, https://www.youtube.com/watch?v=Ns3i8qGh37w; Andrzej Dąbrowski to najstarszy beatboxer (beatbox: „forma rytmicznego tworzenia dźwięków – np. perkusji, linii basowej, scratchy za pomocą narządów mowy – ust, języka, krtani, gardła czy przepony”, https://pl.wikipedia.org/wiki/Beatbox) w Polsce, z kolei Patryk Płokita, muzyk, poeta, od marca 2010 r. śpiewa w różnych projektach, które często są łączone z obchodami rocznicy wypadków czerwcowych w Radomiu, Ursusie, Płocku, od niedawna jest beatmakerem – tworzy Beaty, tj. podkłady muzyczne powstające za pomocą programów komputerowych; zob. m.in.: https://boatspoland1.bandcamp.com/releases]. To artyści z dużym doświadczeniem muzycznym na scenie i ogromną wiedzą na temat historii wizualnej. Dobrym początkiem okazał się trailer Opowieść o 1000’cu i jednej śmierci (https://www.youtube.com/watch?v=grWPuXHSb1U). W jaki sposób można połączyć historię i muzykę, aby powstał nowy produkt historii niekonwencjonalnej? Based On a True Story – jak sama nazwa wskazuje – ma „bazować na prawdziwej historii”. W warstwie tekstowej poruszane są wątki zbadane przez historyków, to, co uznajemy za prawdę historyczną. Omawiane tematy nie mają opierać się na samym patosie i szeroko pojmowanym patriotyzmie – z racji tego, że pomysły na treści są różne, nie odnoszą się wyłącznie do historii Polski.

Popularyzacja wiedzy historycznej, edukacja, nowa technologia i reguły uprawiania samej historii, wiedza, kreatywność, innowacyjność – takie hasła pojawiają się przy tworzeniu internetowej telewizji E-TV Historia. Naukowiec zmagający się z czymś zupełnie odmiennym, co pojawia się na rynku, to eksperymentator próbujący zrozumieć obraz przeszłości i teraźniejszości na potrzeby dzisiejszego społeczeństwa. Takim obrazem ma być E-TV Historia, na którą będą się składały poszczególne domeny symboliczne, praktyki badawcze, reguły sterujące daną kategorią telewizji. E-TV Historia to wyprodukowanie czegoś nowego, co ma zaistnieć na rynku. To pojawienie się pomysłu, jego zainicjowanie, wdrożenie i realizacja. W dalszej kolejności – przekształcenie w produkt, który należy „przekazać dalej” (sprzedać). Celem badawczym jest stworzenie innowacyjnego dzieła, przy czym to nie tylko badanie samej kultury, dziedzictwa narodowego, ale wizualizacja wiedzy historycznej w różnych kategoriach, będąca walorem dla mediów w szerokim tego słowa znaczeniu. E-TV Historia to historia wizualna i niekonwencjonalna [„przekazy wizualne odgrywają w naszym życiu coraz większą rolę, a kultura współczesna staje się coraz bardziej audiowizualna. […] Żyjemy obecnie w cywilizacji ekranów i monitorów. Coraz większego znaczenia nabierać zaczyna obraz, obraz ruchomy, często skorelowany z dźwiękiem. Pokazy i przedstawienia o charakterze wizualnym lub audiowizualnym stają się coraz ważniejszym (najważniejszym?) sposobem komunikacji […]. Jak banał brzmi dziś stwierdzenie, że swoją wiedzę o świecie współczesnym człowiek czerpie głównie z mediów audiowizualnych (telewizja, Internet). One też są w coraz większym stopniu źródłem wiedzy o przeszłości, kształtując wyobrażenia o tym »jak było«” (Skotarczak 2012, s. 7)], to nie tylko niestereotypowe podejście do samej historii, lecz także innowacyjne metody badawcze, przedstawianie kategorii/programów internetowej telewizji w świecie wizualizacji. In finem, to audiowizualne źródło historyczne mające przemówić do odbiorcy pod postacią samej kompozycji i przekazu językowego, jak również poprzez analizę i krytykę. Jak pisze prof. Ewa Domańska, „każdy może pisać historie pod warunkiem, że pisze je ciekawie, wyczuwa »modną« problematykę i przekona wydawcę, że książka dobrze się sprzeda. Wiedza o przeszłości stała się podlegającym prawom rynku towarem. Historię można kupić, sprzedać, przehandlować, wziąć na kredyt, spłacić, a wraz z nią tożsamość, którą gwarantuje” (Domańska 2006, s. 42). Co więcej, „istnienie historii niekonwencjonalnej jest zatem dla historii akademickiej konieczne, stanowi punkt odniesienia przy budowaniu jej tożsamości” (tamże, s. 60). Nowym podejściem do badań historycznych ma być E-TV Historia – niekonwencjonalny produkt historyczny, podejmujący się przeglądu i analizy różnych kategorii niecodziennej telewizji. Pewną prowokacją dla czytelnika niech będzie pytanie: Co steruje działaniami ludzi, którzy idąc do sklepu, kupują nie tylko jeden, konkretny, potrzebny i zwykle ten sam produkt, ale biorą do koszyka o wiele więcej? E-TV Historia, skierowana do szerokiego grona odbiorców, ma być nowym produktem (telewizyjnym i historycznym), sprzedającym się tak dobrze, jak bezkonkurencyjny wyrób cukierniczy, którego nie kupujemy codziennie.

Korekta językowa: Beata Bińko

Bibliografia

Literatura podstawowa

Baczyński A. (2003), Telewizja a świat wartości, Kraków.
Bogacki M. (2010), O współczesnym ożywianiu przeszłości – charakterystyka odtwórstwa historycznego, „Turystyka Kulturowa” nr 5, http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Turystyka_Kulturowa/Turystyka_Kulturowa-r2010-t-n5/Turystyka_Kulturowa-r2010-t-n5-s4-27/Turystyka_Kulturowa-r2010-t-n5-s4-27.pdf (dostęp 23.02.2018).
Bomba R. (2014), Gry komputerowe w perspektywie antropologii codzienności, Toruń.
Caillois R. (1997), Gry i ludzie, tłum. A. Tatarkiewicz, M. Żurowska, Warszawa.
Czerwiński M. (1973), Telewizja wobec kultury, Warszawa.
Domańska E. (2006), Historie niekonwencjonalne. Refleksja o przeszłości w nowej humanistyce, Poznań.
Gajda J. (1982), Telewizja a upowszechnianie kultury, Warszawa.
Gawarecki H. (1974), O dawnym Lublinie. Szkice z przeszłości miasta, Lublin.
Huizinga J. (1985), Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury, tłum. M. Kurecka, W. Wirpsza, Warszawa.
Koprowska T., Strzeszewski M. (red.) (1990), Telewizja a tradycyjny przekaz kultury w świadomości społecznej, Warszawa.
Kwiatkowski T.P. (2008), Pamięć zbiorowa społeczeństwa polskiego w okresie transformacji, Warszawa.
Marciniak T. (2014), Komiks historyczny w Polsce między dydaktyką a propagandą. Dokonania i perspektywy, w: J. Kiec, M. Traczyk (red.), Komiks i jego konteksty, Poznań.
Michalska G. i in. (2014), Lublin. Przewodnik, Lublin.
Olechnicki K. (2012), Muszkieterowie na transporterze. Rekonstrukcje historyczne w pogoni za wiernością i spektaklem, w: T. Szlendak i in. (red.), Dziedzictwo w akcji. Rekonstrukcja historyczna jako sposób uczestnictwa w kulturze, Warszawa.
Pomorski J. (red.) (1990), Metodologiczne problemy narracji historycznej, Lublin.
Porębska H. (1998), Gry planszowe, Konin.
Skotarczak D. (2012), Historia wizualna, Poznań.
Stulgis M. M. (2013), Pomiędzy rekonstrukcją, odtwórstwem a inscenizacją, czyli próba analizy zjawiska rekonstrukcji historycznej, „Pamięć i Sprawiedliwość”, nr 12/2 (22), http://bazhum.muzhp.pl/media/files/Pamiec_i_Sprawiedliwosc/Pamiec_i_Sprawiedliwosc-r2013-t12-n2_(22)/Pamiec_i_Sprawiedliwosc-r2013-t12-n2_(22)-s135-152/Pamiec_i_Sprawiedliwosc-r2013-t12-n2_(22)-s135-152.pdf (dostęp 10.02.2018).
Szlendak T. i in. (red.) (2012), Dziedzictwo w akcji. Rekonstrukcja historyczna jako sposób uczestnictwa w kulturze, Warszawa.
Topolski J. (1984), Metodologia historii, Warszawa.
Topolski J. (1998), Świat bez historii, Poznań.
White H. (2000), Poetyka pisarstwa historycznego, red. E. Domańska, M. Wilczyński, Kraków.
Witek P., Mazur M., Solska E. (2011), Historia w kulturze współczesnej. Niekonwencjonalne podejścia do przeszłości, Lublin.
Wojciechowska I.A. (2017), Na krzemowej planszy, w: K. Godon, A. I. Wojciechowska (red.), Gry planszowe. Świadectwo cywilizacji, Gdańsk.
 

Strony internetowe

Beatbox, termin, https://pl.wikipedia.org/wiki/Beatbox (dostęp 15.10.2018).
Fabryka Gier Historycznych (spot internetowy), https://www.youtube.com/watch?v=FsA5wGRG-so (dostęp 12.02.2018).
Fabryka Gier Historycznych, http://wydawnictwofgh.pl/nasze-gry/ (dostęp 11.01.2018).
Gra Europa Universalis, https://www.gry-online.pl/gry/europa-universalis/z1f56 (dostęp 04.05.2018).
Gra God of War, https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25156 (dostęp 04.05.2018).
Gra Grand Ages: Rome, https://www.gry-online.pl/gry/grand-ages-rome/z12447 (dostęp 04.05.2018).
Gra miejska: https://pl.wikipedia.org/wiki/Gra_miejska (dostęp 16.07.2018).
Gra Open Panzer, https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25964 (dostęp 04.05.2018).
Gra Qvadriga, https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=27011 (dostęp 04.05.2018).
Gra Red Dead Redemption, https://www.gry-online.pl/gry/red-dead-redemption/ze3b9#xbox360 (dostęp 04.05.2018).
Gry turystyczne, https://gryturystyczne.pl/ (dostęp 07.02.2018).
Historia.tvp.pl, https://historia.tvp.pl/ (dostęp 03.04.2018).
Janas A., Majdanik J., Caelum in ore: rekonstrukcja antycznego smaku (recenzja), https://histmag.org/j-majdanik-a-janas-caelum-in-ore-rekonstrukcja-antycznego-smaku-recenzja-11807 (dostęp 02.05.2018).
Kanał AleHistoria, https://www.youtube.com/user/AleHistoriaWideo (dostęp 06.05.2018).
Kącik gier historycznych w UMCS, http://www.dziennikwschodni.pl/lublin/kacik-gier-historycznych-w-umcs-juz-dziala,n,1000180362.html (dostęp 06.05.2018).
Koło Metodologiczne Historyków UMCS Lublin, https://pl-pl.facebook.com/KMH.UMCS/ (dostęp 06.05.2018).
Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, http://www.polin.pl/pl (dostęp 20.04.2018).
Muzeum Starożytnego Hutnictwa Mazowieckiego w Pruszkowie, http://mshm.pl/ (dostęp 12.02.2018).
Niezłasztuka.org, https://niezlasztuka.org/2017/06/13/andy-dabrowski/ (dostęp 22.03.2018).
Obrona pracy magisterskiej „na polu bitwy”, http://historia.org.pl/2015/07/09/pierwsza-obrona-pracy-magisterskiej-na-polu-bitwy/ (dostęp 22.03.2018).
Ośrodek Brama Grodzka Teatr NN (multimedialne przewodniki po Lublinie i Lubelszczyźnie), http://teatrnn.pl/przewodniki (dostęp 22.03.2018).
Portal informacyjny: Reenacting.eu, http://www.reenacting.eu/index.php/odtwarzanie-turniejow-i-cwiczen-wojennych-dzisiaj (dostęp 22.03.2018).
Prawdziwe historie [LP 2018] digital album, https://boatspoland1.bandcamp.com/releases (dostęp 05.12.2018).
Program Historia Bez Cenzury, https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB (dostęp 08.07.2018).
Programy / Historia / Nowe Ateny / Łupaszka bohater czy bandyta? Vod.tvp.pl – Telewizja Polska S.A., http://vod.tvp.pl/24804091/lupaszka-bohater-czy-bandyta (dostęp 22.03.2018).
Projekt Based On a True Story (B.O.a.T.S.) – „Opowieść o 1000’cu i jednej śmierci”, https://www.youtube.com/watch?v=grWPuXHSb1U (22.03.2018).
Raport z koncertu The Elements, https://www.youtube.com/watch?v=Ns3i8qGh37w (dostęp 22.03.2018).
Stowarzyszenie na rzecz Popularyzacji Kultury Antycznej Hellas et Roma, http://www.hellasetroma.pl/ (dostęp 02.05.2018).
Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich Lublin, http://www.skpb.lublin.pl/ (dostęp 2.05.2018).

 

 




O uznanie dla przeciwnika

Bez znajomości piśmiennictwa Stefana Kisielewskiego trudno jest zrozumieć PRL i polskie społeczeństwo tamtego czasu. O tym nikogo nie trzeba przekonywać. Wiele spostrzeżeń Kisiela ma jednak charakter ponadczasowy, wskazują na zjawiska i procesy obecne w różnych realiach politycznych, charakteryzują wielu z nas, Polaków, bez względu na to w jakiej epoce żyjemy.
Ten walor niesłabnącej aktualności ma poniżej prezentowany felieton O uznanie dla przeciwnika. Kisielewski napisał tekst w grudniu 1980 roku. Pierwszy raz został opublikowany w drugim obiegu w numerze 12/13 „Spotkań. Niezależnego pisma młodych katolików” wydanym z datą 1980 rok. Następnie był zamieszczony w różnych zbiorach felietonów Stefana Kisielewskiego w serii „Wołanie na puszczy”.

Redakcja 

 

fot. Andrzej Friszke

KISIEL,

Wołanie na puszczy
O uznanie dla przeciwnika

 

Felieton ten, jak też jeden z poprzednich tego Autora (O prawo do twórczości), został w całości usunięty przez cenzurę. (przyp. redakcji „Spotkań”)

Zaraz po wojnie rozpoczęto w Polsce wychowawczą rzekomo akcję likwidowania przeciwnika (wroga?!) w historii, piśmiennictwie, bibliotekarstwie, nauczaniu, prasie. Najpierw ustalono oficjalną (postępową) wersję najnowszej historii Polski, potem przystąpiono do akcji redukcyjnej, to znaczy do likwidowania śladów istnienia przeciwnika czy wrogów, których argumenty lub działalność naruszałaby te wersję. Likwidacja objęła przede wszystkim ślady w postaci książek, co było zresztą akcją ułatwioną i mającą swój precedens w niedawnej przeszłości, bowiem okupacja hitlerowska przyzwyczaiła nas do niszczenia książek, zaś Powstanie Warszawskie stało się, chcąc nie chcąc, ukoronowaniem dzieła niwelacji (symbolem mogłaby tu być płonąca barykada powstańcza na ulicy Świętojańskiej, koło katedry, ułożona z foliałów przywleczonych z niedalekiego Archiwum Akt Dawnych).

Powojenna akcja niwelowania śladów działalności wszelkiego przeciwnika wynikła z orwellowskiego przekonania, iż interpretacja historii najnowszej i wiedza o jakimkolwiek działającym w niej przeciwniku aktualnej wersji jest instrumentem toczącej się walki politycznej. Historia nie byłaby więc obiektywnym zapisem faktów, osób i dzieł, lecz aktem wartościującym i selekcjonującym, stanowiącym instrument wychowania politycznego i urabiania umysłów w zamierzonym dzisiaj kierunku. Głównym elementem akcji selekcyjnej jest tu właśnie eliminacja przeciwnika, przeciwnik bowiem, choćby tylko utrwalony w pamięci przez swe dzieła, przez przekaz piśmienny czy nawet ustny, jest po prostu wrogiem, i to wrogiem szkodzącym teraz i tutaj. Wróg taki nie zasługuje na żadne względy, pobłażliwości czy atencje, jest po prostu szkodnikiem, niebezpieczeństwem wobec dobrej, aktualnej sprawy, nie powinien budzić jakiegokolwiek zainteresowania (nie mówiąc już o uznaniu!), a najlepiej w ogóle go unicestwić, niszcząc wszelkie ślady jego działania pozostałe na piśmie, aby nikt już nigdy nie mógł się nimi zająć, aby nic z odblasku nawet wrogich myśli nie mogło już kiedykolwiek, w jakiejkolwiek postaci odżyć. Historia jako instrument aktualnej walki ideologicznej i politycznej musi więc zostać poddana akcji selekcyjnej, musi być oczyszczona z wszelkich elementów szacunku czy choćby obiektywizmu wobec wroga (słowo „przeciwnik” raczej zostało wyeliminowane, bo zawiera się w nim szczypta uznania jego równorzędności czy partnerstwa). Aktualna praca nad wychowaniem społeczeństwa ważniejsza jest niż kontradykcyjne zbiorowisko alternatyw i dialektycznych przeciwieństw, nagromadzonych przez historię, jako więc bezużyteczne dla Dnia Dzisiejszego, historyczne Drzewo Wiadomości Złego i Dobrego ścięte być winno bezapelacyjnie, a miejsce gdzie wyrastało – zaorane i obsiane. Wiedzę o faktach zastąpić ma bowiem prosta i wychowawcza interpretacja, a ta wymaga oczyszczenia pamięci z nazbyt złożonych, wieloznacznych, zatem konkretnie nieprzydatnych śladów przeszłości, uczynienia ze zbiorowej psychiki niepokalanie czarnej tablicy, na której interpretator będzie mógł napisać wszystko na nowo.

I tak oto, zaraz po wojnie, rozpoczęła się u nas akcja narodowej niepamięci, wprowadzona w bibliotekach, wydawnictwach, pismach, w radio, w szkołach, na uczelniach – wszędzie. Akcja niezwykle wszechstronna, a zarazem niezauważalna (usypia bez bólu), bo jak się o czymś nie pamięta, to i usuwanie materialnych resztek owej przeszłości przechodzi niezauważone. Akcja trwa po dziś dzień, choćby siłą bezwładu i przyzwyczajenia, sami w niej uczestniczymy tolerując na co dzień hasła i slogany będące jej wykwitem i podsumowaniem. Sami już jesteśmy bowiem myślowo zredukowani i uproszczeni, ujednoliceni a więc oddialektycznieni – choćby się nawet tego nie domyślając. Życie bez przeszłości zubaża niewidocznie, a powszechnie i bezpowrotnie!

W myśl koncepcji redukcyjno-selekcyjnej, wróg nie uczestniczy w dziele historii, a tylko to dzieło opóźnia i sabotuje, nie jest współtwórcą dziejów, lecz ich negatywną, przeznaczoną na zniszczenie mierzwą. Skoro zaś taką jedynie pełni rolę, to nie zasługuje nie tylko na szacunek czy zainteresowanie, lecz zgoła na istnienie, choćby w pamięci. A kto jest tym wrogiem? Wrogiem narodu, społeczeństwa, demokracji, postępu, jedności?

Wobec wąskich i ściśle użytkowych kryteriów politycznych, jakie po wojnie przyjęto u nas – elitarnie i odgórnie, pojęcie wroga nader okazało się szerokie. Wrogie czy szkodliwe może bowiem być wszystko, co nietypowe, nieprawidłowe, sprzeczne z przyjętym w powojennej Polsce wzorem i schematem rozwoju historycznego, społeczno-politycznego, wzorem zarazem interpretacyjnym i woluntarystycznym. A zatem nieprawidłowe jest prawie wszystko, co było w kraju o historii i strukturze nietypowej, kraju od stuleci wiejskim, o słabym mieszczaństwie i silnej szlachcie, stanowiącej wzorzec życiowy dla chłopa, kraju, gdzie powikłane problemy narodowe górowały zawsze nad społecznymi, kraju, gdzie mało liczna klasa robotnicza prowadzona była przez narodowe i niemarksistowsko usposobionych inteligentów z PPS, a marksistowska również elitarno-inteligencka partia komunistyczna przeszła tragiczne i po dziś dzień nie całkiem wyjaśnione wstrząsy i kataklizmy, kraju, gdzie najpopularniejszą i najbardziej ludową instytucją był zawsze Kościół, kraju, gdzie dogłębnej, nieodwracalnej niwelacji społecznej dokonała nie żadna rewolucja, lecz… okupacja hitlerowska, kraju, który wielokroć dzielony i zmieniający terytorium, swą tożsamość narodową zachował w dużym stopniu dzięki emigracyjnej twórczości szlacheckich, często kresowych z pochodzenia wieszczów… i tak dalej i dalej. Mnogość nieprawidłowości, zaiste! W redukcyjnym zapale sprowadzono ją do mnogości wrogów postępu, anachronicznych, klasowych wrogów wznoszącej się prawidłowo historycznej linii. Tych zaś, korzystając z bezkrólewia, panującego po germańskim potopie, postanowiono zlikwidować, niszcząc ślady i pamięć, aby móc zacząć wszystko od nowa.

Czy się udało? Sądząc po materialnie uchwytnych rezultatach – udało się. Parę już bowiem naszych generacji wychowało się bez najnowszej historii Polski. Parę już generacji Polaków nie ma możności przeczytać dzieł wszystkich (a czasem – jakichkolwiek) Mochnackiego, Lelewela, Towiańskiego, Koźmiana, Kalinki, Bobrzyńskiego, Szujskiego, Tarnowskiego, Klaczki, Balickiego, Szczepanowskiego, Popławskiego, Dmowskiego, Piłsudskiego, Świętochowskiego, Limanowskiego, Brzozowskiego, Perla, Studnickiego, Sokolnickiego, Witosa, Daszyńskiego, Handelsmanna, Kolankowskiego, Kukiela, Tokarza, Lednickiego, Zdziechowskiego, Kota, Pobóg-Malinowskiego, Ciołkosza, Jędrzejowicza, Kołakowskiego i wielu innych. Nie mówiąc już o nieznanych zupełnie dziejach Komunistycznej Partii Polski i o mnogości pamiętnikarskich relacji uczestników ostatniej wojny i przywódców polskich działań, relacji wydanych tylko na emigracji. A także – o historii PRL.

Nie ma tożsamości narodowej bez pełnej najnowszej historii kraju. Czyżby więc polska tożsamość narodowa utaiła się w prohibitach kilku elitarnych krajowych bibliotek lub w emigracyjnych archiwach Paryża, Londynu, Nowego Jorku?! Wątła to zaiste byłaby tożsamość! „Politique d’abord”?! Zgoda, nie kwestionujemy ważności polityki, a zwłaszcza geopolityki (moja ze Stommą specjalność!) dla aktualnych losów narodu. Ale nie ma przecież społeczeństwa bez jego zaplecza historycznego, wiedza zaś o własnej przeszłości nie może zależeć od aktualnych działań taktycznych. Akcja wychowawczego redukcjonizmu nie da się żadną miarą pogodzić z rzuconym dziś wszakże i powszechnie przyjętym hasłem społecznej i narodowej odnowy.

Wiele obecnie mówimy złego o niszczącej działalności cenzury. Ale działalność ta jest tylko fragmentem szerokiej akcji redukcjonistycznej, która od 35 lat objęła nasze życie kulturalne, oświatowe, wydawnicze, propagandowe. Jak więc odrodzić naszą historię najnowszą, której uchwytne ślady zawarte są w wielu, nieistniejących niestety publicznie książkach? Usłyszymy na to niechybnie, że na przeszkodzie takiej akcji stanąłby brak papieru. Ale czyż naprawdę tożsamość narodowa zależy tylko i wyłącznie od stanu produkcji celulozy?

Od szeregu lat już młodzież zrozumiała konieczność odrodzenia współczesnej wiedzy historycznej. Już od połowy lat sześćdziesiątych powstawać jęły kółka samokształceniowe, szukano źródeł i autentyków, komentowano nieliczne samodzielne książki czy prace, np. Micewskiego o Piłsudskim i Dmowskim, Terleckiego o Becku, Moczulskiego o Polskiej Wojnie, etc. Od połowy lat siedemdziesiątych rozpoczęła się niezależna akcja wydawnicza, przywracająca z przeszłości to, co najbardziej brakujące, powstawać zaczęły też nowe, oryginalne prace. Wymienię tutaj szeroko znane za granicą studium Adama Michnika o piłsudczyźnie i dmowszczyźnie – Cienie zapomnianych przodków. Ze studium tym się nie zgadzam, lecz jest ono arcyciekawe, a wymieniłem je, aby oddać sprawiedliwość Autorowi, którego się u nas w prasie kopie, dla celów taktyczno-politycznych, ani wspominając o jego arcyoryginalnej publicystyce historycznej.

Ale to nie wszystko to kropla w morzu. Aby zwrócić nam 150 lat straconych dziejów, trzeba odrzucić tezę, iż historia jest jednym z narzędzi aktualnych działań politycznych, oddzielić dziejopisarstwo od polityki i propagandy. Trzeba też zrozumieć, że wolność jest także, a nawet przede wszystkim, wolnością dla przeciwnika, że historia gromadzi wszelkie sprzeczne racje i że jako obiektywna dyscyplina naukowa, jednakowym zainteresowaniem darzy i zwolenników, i przeciwników. O nową koncepcję historii, która zwróci Polsce duchową i materialną tożsamość wnoszę! O szacunek, zainteresowanie i obiektywizm dla przeciwnika – wnoszę! O zaniechanie orwellowskiej terapii wychowawczej, polegającej na redukcjonistycznej interwencji w dziedzinie faktów przeszłości – pokornie wnoszę!

Kisiel

PS

Felieton mój O prawo do twórczości został w numerze 45 [„Tygodnika Powszechnego”] usunięty przez cenzurę.

„Spotkania. Niezależne pismo młodych katolików” 1980, nr 12–13, s. 85–88.

 




Trzecia (ostatnia) misja kurierska Jana Karskiego. Mity i rzeczywistość

ADAM PUŁAWSKI

Trzecia (ostatnia) misja kurierska Jana Karskiego.
Mity i rzeczywistość*

 

17 czerwca 2019 r. w Paryżu przedstawiciele władz stolicy Francji razem z polskimi samorządowcami i członkami Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego uroczyście nadali jednemu z placów imię Jana Karskiego. Fundacja była do tej pory znana przede wszystkim z zaangażowania w obchody Roku Jana Karskiego, przypadającego w 2014 r. Prezes fundacji Ewa Junczyk-Ziomecka kilka dni przed paryską uroczystością mówiła: „Paryż zajmował ważne miejsce w wojennych wspomnieniach polskiego emisariusza”. Dodała, że kiedy Karski był w tym miejscu podczas pierwszej misji w 1940 r., Francja wydawała mu się „wyspą nadziei na obronę wolnego świata”. Kiedy przybył do Paryża jesienią 1942 r., sytuacja w tym kraju go przybiła (Onet.pl 2019). W grudniu 2013 r. polski sejm, ustanawiając Rok Jana Karskiego, w uchwale stwierdzał: „Jan Karski, pełniąc rolę emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego, dostarczył w roku 1942 przywódcom i rządom państw alianckich udokumentowany raport o tragicznej sytuacji i planowej eksterminacji Żydów prowadzonej przez niemieckich okupantów”.

Oba te wydarzenia uzmysławiają, jak wiele mitów narosło wokół Jana Karskiego. Po pierwsze, Jan Karski w swojej najważniejszej misji, tej z jesieni 1942 r., nie przybył do Paryża. Po drugie zaś, i znacznie istotniejsze, Jan Karski nie miał nic wspólnego z dokumentem, który przez wiele lat był nazywany „raportem Karskiego”. Chodzi o dokument o zagładzie Żydów warszawskich przekazany 24 listopada 1942 r. przez rząd polski, za pośrednictwem polityków żydowskich, pracownikom brytyjskiego Foreign Office. Bodajże pierwszy nazwał ten dwustronicowy raport „raportem Karskiego” Martin Gilbert. Skojarzenie było proste: przekazanie raportu nastąpiło w czasie, kiedy do Londynu przybył Jan Karski. Naturalne zatem wydawało się, że raport napisał przybyły właśnie emisariusz. W 1981 r. Gilbert nie wiedział jednak, że 24 listopada 1942 r. Karskiego jeszcze nie było w Londynie (Gilbert 1981, s. 93–95). Świadomi tego biografowie Jana Karskiego E. Thomas Wood i Stanisław M. Jankowski w książce z 1994 r. dokument przekazany aliantom w listopadzie 1942 r. wciąż jednak nazywali raportem Karskiego. Jednocześnie uważali, że w kluczu, który z kraju zabrał Jan Karski, znajdowały się mikrofilmy raportów przygotowanych przez Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej. Z opisu tych raportów sporządzonego przez Wooda i Jankowskiego jasno wynika, że w tym kluczu miał być dobrze znany historykom raport pt. „Likwidacja getta warszawskiego”. Autorami tego ważnego dokumentu byli Henryk Woliński, Stanisław Herbst i Ludwik Widerszal. Według Wooda i Jankowskiego mikrofilmy ukryte w kluczu dotarły do Londynu przed 17 listopada (czyli przed przybyciem Karskiego, który zgodnie z ich ustaleniami wylądował w Londynie 27 listopada) „i urzędnicy polscy opracowali skróconą, dwustronicową wersję sprawozdania na temat prześladowań Żydów. »Rząd polski w Londynie otrzymał wiadomości na temat likwidacji żydowskiego getta w Warszawie«, głosił tekst” (Wood, Jankowski 1996, s. 154–155, 163, 169, 174–175). Potem już różni historycy powtarzali, że raport „Likwidacja getta warszawskiego”, będący podstawą dokumentu z 24 listopada, a następnie protestu aliantów z 17 grudnia 1942 r., został dostarczony do Londynu przez Jana Karskiego (Libionka 2006, s. 49; Puławski 2007, s. 80; Puławski 2009, s. 536). Sam Karski w rozmowie z Claude’em Lanzmannem w 1978 r. mówił jeszcze:„oczywiście nie miałem najmniejszego pojęcia, co było w tym kluczu” (Rappak 2014, s. 121), natomiast po kilku miesiącach od wydania książki Wooda i Jankowskiego stwierdzał już: „nie znałem treści tego raportu, ale wiedziałem, że dotyczy Żydów, wiedziałem, że to napisali Widerszal, Herbst i Woliński”.. Jednocześnie podawał, że gdy rozmawiał z brytyjskim ministrem spraw zagranicznych Anthonym Edenem, ten „przerwał mi i powiedział: – Raport Karskiego już jest mi znany” (Karski, Wierzyński 2012, s. 139, 142).

W ostatnich latach zaczęły się pojawiać wątpliwości. Wojtek Rappak w artykule z 2014 r. pt. „Raport Karskiego” – kontrowersje i interpretacje stwierdził: „tekst, który jest często określany jako »raport Karskiego«, nie został napisany przez Karskiego” i dodał: „Był to raport ogłoszony przez rząd polski w Londynie 24 listopada […]. W opowieści o Karskim mówi się często, że raport ten był oparty na przywiezionych przez niego materiałach, zawartych w »poczcie«, którą Karski wiózł z Warszawy. W badaniach historycznych sprawa ta pozostaje wciąż niejasna, jest całkiem prawdopodobne, że »raport Karskiego«, którego autorem nie był Karski, oparty był na materiałach przywiezionych nie przez Karskiego, lecz przez jakiegoś innego kuriera”. Historyk ten, nie rozstrzygając kwestii, odesłał czytelnika do moich ustaleń, jakich spodziewał się po przeprowadzanych przeze mnie ówcześnie kwerendach: „Kwestia być może zostanie wyjaśniona przez Adama Puławskiego, który prowadzi badania na temat przepływu informacji w okresie drugiej wojny światowej i zapewne niedługo ogłosi rezultaty tych badań” (Rappak 2014, s. 98, 123). Na ich opublikowanie czytelnik musiał czekać jeszcze cztery lata. W książce z 2018 r. pt. Wobec „niespotykanego w dziejach mordu”. Rząd RP na uchodźstwie, Delegatura Rządu RP na Kraj, AK a eksterminacja ludności żydowskiej od „wielkiej akcji” do powstania w getcie warszawskim ustaliłem właściwą trasę misji kurierskiej Jana Karskiego, a przede wszystkim to, jak do Londynu dotarł raport „Likwidacja getta warszawskiego”.

Jan Karski „Witold” do swojej ostatniej – jak się później okazało – misji przygotowywał się już od sierpnia 1942 r. Delegat rządu RP na Kraj Cyryl Ratajski poinformował o niej Londyn w depeszy z 3 września 1942 r. (AAN, DR, 202/I-6, k. 23). Do wyjazdu doszło jednak później (na wyjaśnienie przyczyn brak tutaj miejsca). „Witold” wyruszył z kraju 27 września 1942 r. (dotychczas w literaturze funkcjonowały różne i nieprecyzyjne daty). Faktyczny dzień wyjazdu Karskiego można odtworzyć na podstawie dwóch dokumentów. W depeszy wysłanej 4 października 1942 r. za pośrednictwem Aleksandra Kawałkowskiego „Rolanda”, szefa polskiej organizacji konspiracyjnej we Francji (Polska Organizacja Walki o Niepodległość o kryptonimie „Monika”) Karski pisał: „Przyjechałem do Lyonu 30 września” (IPMS, A.9.VI.9/19, b.p.). Natomiast o tym, ile dni zabrała Karskiemu podróż z Warszawy do Lyonu, „Roland” informował 27 października 1942 r. w liście do „Arwy” (Jana Libracha, szefa Akcji Kontynentalnej w MSW, zajmującej się m.in. wywiadem cywilnym – „Monika” była jej częścią): „Karskiemu się śpieszy i nic dziwnego, że dla człowieka, który w cztery dni potrafił przebyć z Warszawy do Lyonu, wyrwawszy się z prawdziwego piekła, nasze dreptanie w miejscu musi wydawać się szczytem niedołęstwa”(IPMS, A.9.VI.9/1b, b.p.). Zatem na pewno pierwszym miastem, do którego dotarł Jan Karski, nie był Paryż, jak to w 1944 r. opisywał w Tajnym państwie, lecz właśnie Lyon. Niewykluczone, że w tej książce Paryż, gdzie emisariusz miał spędzić kilkanaście dni, pojawił się ze względów bezpieczeństwa. Generalnie, jak pokazują inne dokumenty przywoływane przeze mnie w książce z 2018 r., Karski miał się kierować z Polski do Francji nieokupowanej. Wydaje się, że moment przybycia Jana Karskiego do Lyonu oznaczał też czas dotarcia do Aleksandra Kawałkowskiego z „Moniki”. Ten drugi mieszkał wtedy w Lyonie, tam też mieściła się główna kwatera POWN. W okolicach miasta nadawano również depesze z radiostacji „Rolanda”. Jak wynika z tużpowojennych wspomnień Kawałkowskiego, to właśnie ze strefy nieokupowanej kierował on pracą całej swojej organizacji, w tym „grupą północną” (działającą we Francji okupowanej). Do Paryża Kawałkowski przeniósł się dopiero w maju 1943 r. (Puławski 2018, s. 352–353).

Jan Karski zabrał ze sobą z kraju klucze z ukrytymi wewnątrz mikrofilmami. Po przybyciu do Kawałkowskiego wręczył mu je, a „Roland” przekazał je z kolei Józefowi Kożuchowskiemu, który z uwagi na pracę w Towarzystwie Opieki nad Polakami we Francji mógł legalnie i swobodnie poruszać się po Francji i Półwyspie Iberyjskim. Kożuchowski miał następnie przekazać klucze Janowi Kowalewskiemu „Piotrowi”, szefowi Akcji Kontynentalnej w Lizbonie. 27 października „Roland” pisał do „Piotra”: „w chwili, gdy otrzymasz ten list, Karski, a może i Świnka [spalony członek POWN – A.P.] będą już u Ciebie, a co najmniej w Madrycie”. Przede wszystkim informował: „Kożuchowski przywiezie wiązkę jego [Karskiego] kluczy. Są to klucze szczególne, mające wielkie znaczenie. Strzeż ich jak oka w głowie, by nie zginęły, i doręcz Karskiemu, gdy zgłosi się u Ciebie” (IPMS, A.9.VI.9/1b, b.p.). W rzeczywistości Kożuchowski dostarczył klucze do Kowalewskiego szybciej, zanim „Piotr” otrzymał cytowany list. Przekazał też Kowalewskiemu coś jeszcze: latarkę z bateryjkami oraz inny list Kawałkowskiego, z 28 października, w którym „Rolad” wspominał o Karskim (ale nie pisał o kluczach). W liście z 6 listopada Jan Kowalewski zawiadomił Londyn: „Jednocześnie Albin [kolejny pseudonim Kawałkowskiego – A.P.] wręczył Koż[uchowskiemu] latarkę elektryczną i parę kluczy, zaznaczając, że jest w nich coś do wyjęcia”. Nie wiedzielibyśmy nawet, że w latarence znajdowały się także mikrofilmy, gdyby Kowalewski się nie pomylił. W liście tłumaczył się: „Koż[uchowski] mi to oddał, i ja, sądząc, że to ma być coś dla mnie, rozmontowałem dziś bateryjkę latarki i znalazłem w jednym z ogniw pustym mikroraporty, które z resztkami bateryjki i latarką załączam, jak też załączam klucze, które zapewne trzeba będzie rozpiłować”. Co ważne, „Piotr” snuł również przypuszczenia: „Chociaż nic Albin nie powiedział ani nie napisał, domyślam się, że to jest w związku z tym kurierem, o jakim pisze w notatce załączonej. Gdybym był wiedział, nie byłbym w ogóle latarki ruszał, tylko ją Wam odesłał nietkniętą” (IPMS, A.9.VI.17/5, b.p.). Klucze i owa bateryjka (lub to, co z niej zostało po rozmontowaniu przez „Piotra”) dotarły do Londynu 13 listopada 1942 r. Kierując się załączonym do tej przesyłki cytowanym listem z 6 listopada, polski Londyn omyłkowo uznał, że wszystkie materiały zostały dostarczone z kraju przez Karskiego.

Jeśli chodzi o dalszą drogę Karskiego, to w stolicy Hiszpanii znalazł się on 19 lub przed 19 listopada. 25 listopada centrala Akcji Kontynentalnej w Londynie dowiedziała się, że Karski był już w Gibraltarze. Jego samolot wylądował w Londynie 26 listopada rano. Przez dwa dni Karskiego przetrzymywały brytyjskie służby specjalne. 27 listopada był przesłuchiwany przez ich funkcjonariuszy. Został wypuszczony 28 listopada o godz. 15.00.

Aby wskazać, co było w bateryjce, a co w kluczach, należy wspomnieć, że najbardziej interesujące nas raporty, czyli niewspomniane jeszcze „Antyżydowska akcja 1942” i „Pro memoria o sytuacji w kraju za okres 16 VII – 25 VIII rb.”, a przede wszystkim przywoływana już „Likwidacja getta warszawskiego”, zostały wysłane przez delegata rządu do Londynu w pocztach z 1 września i 1 października przez Budapeszt, gdzie mieściła się polska placówka dyplomatyczna o kryptonimie „W”. W książce dokonałem bardzo szczegółowej analizy dróg raportów z przywoływaniem wielu źródeł. Na użytek niniejszego artykułu zacytuję jeden, ale bardzo ważny dokument – depeszę delegata rządu do Londynu z 29 grudnia 1942 r., w której na zapytanie polskiego rządu o najnowsze raporty na temat prześladowania Żydów delegat odpowiadał: „Szczegółowe sprawozdania dotyczące likwidacji Żydów wysłałem na Budapeszt dnia 1 wrz[eśnia] i 1 paźdz[iernika]” (SPP, MSW 13, k. 16). Nie wchodząc w szczegóły: mikrofilmy z tych poczt (dodatkowo jeszcze z poczty z 24 lipca 1942 r.) zostały przepakowane do bateryjki, po czym istniejącą od lipca 1942 r. awaryjną drogą kurierską (wybraną ze względu na „wsypę”, do jakiej doszło w tej placówce) za pośrednictwem Jerzego Waciórskiego, pracownika Komisji Ochrony Mienia Państwowego w Budapeszcie, a następnie nieznanego nam z nazwiska „francuskiego łącznika”, trafiły do Aleksandra Ładosia, szefa placówki dyplomatycznej w Bernie. Potem za pośrednictwem kurierów Ładosia lub kurierów Aleksandra Kawałkowskiego bateryjka trafiła w ręce tego ostatniego. Dalszą drogę już znamy: Kawałkowski klucze od Karskiego i bateryjkę przekazał Kożuchowskiemu, ten zaś Kowalewskiemu, który przesłał je niezwłocznie do Londynu z mylną informacją, że cała poczta pochodziła od Jana Karskiego.

Z moich badań wynika, że Jan Karski dostarczył z kraju do Londynu następujące dokumenty: list Bundu z 31 sierpnia 1942 r., „Protest” Zofii Kossak oraz listy innych polityków polskich. W Londynie Karski jako „naoczny świadek” (wiemy przecież, że w kraju „Witold” spotkał się dwukrotnie z politykami żydowskimi) potwierdził informacje z raportów, które dotarły 13 listopada. Jednak zarówno raport z 24 listopada przekazany aliantom, jak i znana powszechnie nota polskiego rządu z 10 grudnia powstały na bazie dostarczonego do Londynu przez Budapeszt raportu „Likwidacja getta warszawskiego”.

Z misją Jana Karskiego związanych jest więcej mitów. Część z nich już dawno została zauważona i opisana. Dotyczy to chociażby informacji z Tajnego państwa, jakoby Karski został przemycony do obozu zagłady w Bełżcu, czy przekonania, że głównym celem misji Karskiego, nadanym mu przez władze podziemne, było poinformowanie świata o Zagładzie (pisał o tym chociażby Dariusz Libionka w 2006 r.). Tu jednak skupię się na innym micie, mianowicie że osobista relacja Jana Karskiego o zagładzie Żydów spotkała się z brakiem zainteresowania ze strony alianckich rozmówców.

Nie potwierdzają tego notatki z tych rozmów zarówno samego Jana Karskiego, jak i jego interlokutorów. Pokazują one za to, jakie tematy były najważniejsze. Dosadnie przedstawia to notatka Karskiego z 25 marca 1943 r.: „Informowałem je [osoby, z którymi rozmawiał – A.P.] w sprawach krajowych w zakresie interesującym i możliwym dla każdego z nich”. Poza nielicznymi wyjątkami „wszystkich informowałem szczegółowiej o: 1. zagadnienie sowieckie na ziemiach polskich, 2. stosunek społeczeństwa do paktu polsko-sowieckiego, 3. stosunek społeczeństwa do rządu w Londynie, 4. zasadnicze kontury życia podziemnego […], 6. terror niemiecki i warunki bytowania, [brak numeru 7. – A.P.], 8. kwestia żydowska”. Streszczając od razu, czego miały dotyczyć poszczególne punkty, Karski w ogóle nie rozwinął punktu 8, podczas gdy np. „sprawom sowieckim” poświęcił ponad trzy strony (IPMS, PRM 105, k. 8–92). To, że sprawa terroru i „kwestia żydowska” znalazły się na przedostanim i ostatnim miejscu w hierarchii ważności tematów, wynikało m.in. z tego, iż w styczniu 1943 r. to sam Karski zaproponował władzom polskich odejście od akcentowania prześladowań w kraju na rzecz prowadzonej walki. Józef Kisielewski, szef komórki w MSW zajmującej się redagowaniem materiałów z kraju i inicjującej różne akcje informacyjne, w notatce do Stanisława Mikołajczyka z 8 stycznia pisał: „W związku z pewnymi wzmiankami w raportach oraz w związku z tym, o czym mówił na zebraniu w naszym ministerstwie delegat z Kraju, nasuwa się konieczność pewnej zmiany redagowania wiadomości krajowych dla użytku propagandowego”. Kontynuował: „zarówno raporty, jak i wspomniany delegat skłaniają się do przedstawienia dzisiejszej rzeczywistości Kraju od strony oporu i walki, a nie od strony cierpienia” (IPMS, A.9.E/21, b.p.). Nie przypadkiem zatem Karski w rozmowie z pracownikiem ambasady brytyjskiej przy rządzie polskim Frankiem Saverym 30 grudnia 1943 r. zapytał, czy „alianci zdają sobie sprawę, że Polska nie tylko cierpi, ale także walczy”, i właśnie w kontekście wspólnej walki wspomniał o Żydach („Cała ludność polska Warszawy, do której może być włączona garstka pozostających [przy życiu] Żydów, jest złączona nie tylko w nienawiści do Niemców, ale także w oporze” (NA, FO, 371/34552, k. 6).

Nie ulega wątpliwości, że istotną rolę w tych rozmowach dla samego Karskiego i jego zwierzchników odgrywały sprawy sowieckie. Było to związane z silnym pogorszeniem się stosunków polsko-sowieckich. Większość rozmówców interesowała się tą tematyką. Jednak odnośnie do jednego z nich, niezwykle ważnego, gdyż samego szefa Foreign Office Anthony’ego Edena, Karski pisał: „Odniosłem wrażenie, że dość zimno przyjmował moje informacje na temat działalności agentur sowieckich w Kraju. Interesował się terrorem Niemców wobec Żydów. Nie podtrzymywał rozmowy na temat agentur sowieckich na ziemiach polskich” (IPMS, PRM 105, k. 87). Przeczy to przywoływanym powojennym słowom Karskiego, że Eden przerwał mu, zapewniając, że „raport Karskiego” jest mu już znany. Eden w notatce z 17 lutego 1943 r. ze spotkania z Karskim 4 lutego tak relacjonował słowa Karskiego o Żydach: „Ludność polska Warszawy, w tym pozostali [przy życiu] Żydzi, jest zjednoczona nie tylko w nienawiści do Niemców, ale także w oporze” (NA, FO, 371/34550, k. 9–10; zbieżność ze słowami z rozmowy z Saverym nie była przypadkowa).

Jak widać z notatek własnych Karskiego i notatek jego rozmówców, to sam kurier niejednokrotnie „ciągnął na siłę” tematykę sowiecką, drugą pod względem ważności (obok ogólnie polskiego podziemia). Sprawa Żydów pojawiała się w tych notatkach z rzadka, jeszcze mniej wzmianek dotyczyło eksterminacji ludności żydowskiej. Po wojnie Karski potwierdzał, że o Żydach mówił na koniec spotkań z różnymi politykami oraz osobistościami, i dodawał: „Część dotycząca Żydów nigdy nie zabierała więcej niż trzy, cztery minuty w takim raporcie. […] Z niektórymi rozmówcami w ogóle nie dochodziłem do tego punktu, bo mi przeszkadzali” (Karski, Wierzyński 2012, s. 141). Nie ulega wątpliwości, że nie był to temat najważniejszy – zresztą rozmówcy mogli odnieść wrażenie, że nie był najistotniejszy dla samego Karskiego (ważne, że czasami w ogóle się pojawiał).

W maju 1943 r. Karski otrzymał propozycję misji w Stanach Zjednoczonych. Miała na celu – oprócz oficjalnie zapowiadanego poinformowania o „sytuacji w okupowanym kraju” – także sprawę znaną tylko polskim decydentom, czyli przekazanie wieści „o sowieckich dywersantach”. Jan Karski poruszał w Ameryce ten drugi temat tak często, że służby amerykańskie odnotowały, iż „specjalnością Karskiego jest prawdopodobnie uprawianie antysowieckiej propagandy” (Wood, Jankowski 1996, s. 238). David Engel w artykule z 1990 r. pt. The Western Allies and the Holocaust. Jan Karski’s Mission to The West, 1942–1944 przekonująco pisał, że Jan Karski podczas wizyty w USA poruszał kwestię eksterminacji ludności żydowskiej, aby wyrobić u amerykańskich rozmówców, zwłaszcza tamtejszych Żydów, przekonanie, iż jedynym podmiotem mogącym udzielić realnej pomocy dla resztki Żydów w okupowanej Polsce jest rząd polski (poprzez kanały łączności z polskim podziemiem). Wszystko po to, aby środowiska żydowskie „związały się” z rządem polskim i zaczęły lobbować za jego postulatami politycznymi, którymi oczywiście były sprawy wschodnich granic Polski oraz jej powojenna niepodległość i niezależność od Związku Sowieckiego. Temat „sowiecki” za sprawą Karskiego dominował również w jego rozmowie z prezydentem Stanów Zjednoczonych Franklinem Delano Rooseveltem w lipcu 1943 r. Do spotkania doszło m.in. dlatego, że w grudniu 1942 r. ambasador przy rządach państw okupowanych Anthony Biddle uznał, iż Roosevelt powinien usłyszeć o polskim podziemiu. Dlatego też rozmówcy amerykańskiego prezydenta, czyli Karski oraz polski ambasador Jan Ciechanowski, mogli odnieść wrażenie, że Roosevelta bardziej interesował stan koni w okupowanej Polsce niż temat „żydowski”. Nie oznacza to jednak, że sprawa eksterminacji ludności żydowskiej była dla Roosevelta nieważna. Po prostu w tym czasie wiedział on już wszystko o zagładzie Żydów. Opowieść Karskiego stanowiła dla niego tylko dopełnienie.

Czy postać Jana Karskiego zasługuje zatem na upamiętnianie? Nie ulega wątpliwości, że tak. Jego misja z 1942 r. miała dla władz polskich priorytetowe znaczenie, w tym okresie bowiem zaczęły się rozstrzygać sprawy powojennego kształtu i przyszłości Polski. Karski wiernie wypełniał powierzone mu zadanie. Spełniał też prośbę żydowskich działaczy politycznych z kraju. Polityka spowodowała jednak, że informowanie o likwidacji Żydów polskich znalazło się w jego misji raczej na marginesie.

 

Bibliografia

Archiwum Akt Nowych w Warszawie (AAN), Delegatura Rządu RP na Kraj (DR).

Instytut Polski i Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego w Londynie (IPMS), Prezydium Rady Ministrów (PRM), Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (MSW).

National Archives w Kew (NA), Foreign Office (FO).

Studium Polski Podziemnej w Londynie (SPP), Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (MSW).

Engel D. (1990), The Western Allies and the Holocaust. Jan Karski’s Mission to the West, 1942–1944, „Holocaust and Genocide Studies”, nr 4.

Gilbert M. (1981), Auschwitz and The Allies. How The Allies Responded to The News of Hitler’s Final Solution, London.

Jan Karski będzie miał swój plac w Paryżu, https://wiadomosci.onet.pl/swiat/jan-karski-bedzie-mial-swoj-plac-w-paryzu/jcc9r3f (dostęp 16 czerwca 2019 r.).

Karski J. (1999), Tajne państwo. Opowieść o polskim podziemiu, oprac. W. Piasecki, Warszawa.

Karski J., Wierzyński M. (2012), Emisariusz własnymi słowami. Zapis rozmów przeprowadzonych w latach 1995–1997 w Waszyngtonie, emitowanych w Głosie Ameryki, Warszawa.

Libionka D. (2006), ZWZ-AK i Delegatura Rządu RP wobec eksterminacji Żydów polskich [w:] Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką 1939–1945. Studia i materiały, red. A. Żbikowski, Warszawa.

Puławski A. (2007), Nie ujawniać czynnikom nieoficjalnym. Depesze AK o Zagładzie, „Więź”, nr 7.

Puławski A. (2018), Wobec „niespotykanego w dziejach mordu”. Rząd RP na uchodźstwie, Delegatura Rządu RP na Kraj, AK a eksterminacja ludności żydowskiej od „wielkiej akcji” do powstania w getcie warszawskim, Chełm.

Rappak W. (2014), „Raport Karskiego” – kontrowersje i interpretacje, „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, t. 10.

 

Przypisy:

*Tekst Adama Puławskiego w skróconej wersji, zatytułowany Kurier mimo woli. Jan Karski nie miał nic wspólnego z dokumentem, który przez wiele lat nazywany był „raportem Karskiego” został opublikowany w „Magazynie Świątecznym” „Gazety Wyborczej” w dniu 17 sierpnia 2019 r.

Redakcja językowa: Beata Bińko