Projekt historii jako dyscypliny – czy wielki?

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

MARCIN KULA

Uniwersytet Warszawski (emeritus)

Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie

Projekt historii jako dyscypliny – czy wielki?

Dzięki
mediom elektronicznym wysłuchałem wystąpienia dr hab. Magdaleny Gawin na
Kongresie „Polska Wielki Projekt”, a także późniejszego wywiadu z nią.
Zainteresowało mnie, co powie tam nasza zawodowa koleżanka, bardziej niż co
powie pani wiceminister. Reaguję, dlatego że referentka jest historyczką, a nie
z uczestniczką zebrania, gdzie nie miałbym żadnej legitymacji do zabierania
głosu nawet zza sceny.

Moje
wrażenia są mieszane. Nie jest to eufemizm. Gdy referentka występuje przeciwko
maniakalnym punktom jako głównemu kryterium oceny działalności naukowej, to
oczywiście zgadzam się z nią. Już dawno informowałem świat, że co rano – chyba
nikt w to nie wątpi – powtarzam sobie ślubowanie doktorskie i do słów, iż nie
będę pracował dla marnej chwały itd., dodaję „i nie dla głupich punktów” (nec
ad stulta puncta capienda
). Też wiem, że humanistyka różni się od nauk
przyrodniczych i ścisłych – jak referentka mówiła w wywiadzie. Inna sprawa, że
chciałbym jak najbliższego kontaktu nawet między takimi dziedzinami, ale to
inna sprawa. Zgadzam się, że humanistyka jest wartością autoteliczną,
produkującą nie tylko wartości materialne, a może nawet nie tyle wartości
materialne. Podobnie jak autorka jestem przeciwko jej instrumentalizowaniu.

Jednocześnie
dokonana przez referentkę ocena polskiej humanistyki jest moim zdaniem
nieuzasadnienie czarna. Sam nieraz wyrażałem się krytycznie o polskiej
historiografii. Nie mogę jednak uznać, że prace są przepisywane przez jednych
autorów od drugich, że historycy nie chodzą do archiwów, że uważają pracę nad
historią XX w. za łatwą, że pewne środowiska monopolizują tematykę, że
stworzono białe plamy. Nie akceptuję pojawiającego się w dyskursie publicznym
zdania, że po 1989 r. zaniedbywano badania historyczne. Środowisko historyków
zrobiło bardzo dużo właśnie dla zapisania „białych plam”, nawet jeśli
problematyka historyczna wkrótce zeszła z czołówek gazet wobec bardziej
doskwierających ludziom problemów transformacji i skupienia się elity
politycznej na nich. Nie aprobuję poglądu, że wypiera się tematykę niepożądaną
– na dodatek w interesie Zachodu, a już najpewniej w interesie Niemiec, także
poglądu, że na Zachodzie nie przeprowadzono rewizji wizji historycznej… Dobrze,
niejedno mogło się zdarzyć. Rzadko da się wykluczyć, iż żaden przejaw ganionych
zjawisk nigdy się nie zdarzył. Może być, że w niektórych swoich tezach autorka
była bardziej zniuansowana, niż je zrozumiałem (słuchałem, a nie czytałem!).
Nie mogę jednak uznać nie tylko tego obrazu polskiej historiografii, ale również
przestać dostrzegać ponownego pochylenia się nad analizami przeszłości w bardzo
wielu krajach. Na tle tej jakże szerokiej (przed wirusem!) fali to raczej
Polska jest jednym z państw mocno opornych w odniesieniu do przemyślenia
własnej przeszłości. Trudno mi także przyjąć pojawiający się w wystąpieniu
referentki akcent domniemanego mętnego działania perspektywicznego poprzez
wprowadzanie pewnych treści na uniwersytety. Zgoda, różne treści rodziły się w
dziejach na uczelniach, rozwijały się stamtąd – ale nie na zasadzie spisku.
Prawdą jest natomiast, że w ramach różnych ustrojów mniej czy bardziej
autorytarne władze chciały przejmować uczelnie. Niektórym nawet się to udawało.
Dosłyszałem sugestię, że jakimś środowiskom zależało, ażeby w Polsce nie
rozwijać badań nad martyrologią okupacyjną. Takie zarzuty są zarzutami w
najgorszym stylu. Nie wykluczam, że po latach mówienia (nawet jeśli często
wybiórczego) o okupacyjnej martyrologii wielu historyków zajęło się inną
tematyką, zwłaszcza przedtem przemilczaną. Teoria spiskowa mi wszakże nie
odpowiada. Przypomina zarzut, iż Muzeum II Wojny Światowej zaprojektowano w
interesie polityki historycznej Niemiec. Kolejna wizja – że wąskie,
zmonopolizowane środowiska bronią swojej pozycji – nasuwa mi obserwację, iż
może to właśnie inne środowiska chciałyby mieć decydujący głos i denerwują się,
że świat ich nie docenia?

*
* *

Za
dyskusyjne uważam też poglądy referentki w szerszych sprawach. Jestem za
istnieniem relacji mistrz–uczeń, czego odtworzenie postuluje, ale nauka i
nauczanie nie powinny funkcjonować, opierając się tylko na niej. Rzemieślnicy
też byli przeciw produkcji fabrycznej, a jednak to fabryki zdominowały rynek.
Rzemiosło pozostało czynne dla pewnych celów, artystyczne jest nawet cenione,
maszyny zaś pracują. Referentka przypomina, że największe odkrycia i koncepcje
powstały w myśli ludzi, a nie w ramach grantów i punktów. Zgoda. Granty same z
siebie nie są jednak ani dobrą, ani złą metodą rozdzielania pieniędzy. Pytanie
tylko, na jakich polach służą i w jakiej proporcji finansowania. Byłbym
oczywiście za częściowym finansowaniem podmiotowym, ale zadam pytanie, kto, jak
i komu będzie przyznawał pieniądze. Zresztą także będąc przeciw punktom, a za
oceną uwzględniającą wartość prac, pomyślałbym, kto i jak miałby je oceniać.
Mody w nauce? Tak, zawsze były, nieraz aż do śmieszności. Na ogół jednak coś
zostawiały, na coś zwracały uwagę… Z czasem perspektywa postkolonialna czy tak
ośmieszana dziś w Polsce perspektywa feministyczna (już nie wymówię strasznego
słowa „gender”) stanie się mniej popularna – ale coś z tego spojrzenia
zostanie, gdyż ono wniosło pewne nowe pytania.

Zgadzam
się, że nie trzeba patrzeć wyłącznie na zachodnie stolice,, by wybrać cele
badań i sposoby podejścia do tematów, lecz nade wszystko należy robić to, co
badacza interesuje. Łatwo jednak stać się głęboką prowincją. Mając silne – jak
podejrzewam – zbiorowe kompleksy i przerośnięte na tym tle ambicje, faktycznie
zdradza się poczucie prowincjusza i pogłębia własną prowincjonalność. Znaczna
część humanistyki jest narodowa w tym sensie, że jej audytorium w przemożnej
części rekrutuje się z własnego kraju. Nawiasem mówiąc, warto zastanowić się,
co rozumiemy w wypadku historii narodowej – zarówno w długim biegu czasu, jak
na przykład w wypadku licznych mniejszości narodowych w okresie międzywojennym.
Warto również przemyśleć, co rozumiemy przez historię narodową przy zmianach
granic. Kładzenie nacisku, według referentki zbyt dużego, na sprawy
mniejszościowe może jest jednak uzasadnione przy wielkiej liczbie
przedstawicieli mniejszości w dwudziestoleciu i – do czasu – podczas okupacji. Wracając
do rzeczy: mała szansa, żeby duża część świata zainteresowała się akurat
historią Polski – chociaż znam tutejszych autorów, których wynikami może nie
cały świat, ale trochę ludzi z zagranicy zainteresowało się. Znam również
takich, którzy prowadzili badania i publikowali w międzynarodowych zespołach – czemu
mogę tylko przyklasnąć. Nawet jednak jeśli trudno oczekiwać, by taka sytuacja
była częsta, to nie jest metodą uprawianie historii jako narodowej dla
przedstawiania dziejów jako czegoś wyodrębnionego, wyjątkowego, służebnego
wobec podbijania bębenka narodowej ambicji, już nie mówiąc o deprecjonowaniu
innych. Humanistyka powinna czerpać z własnej gleby i w znacznym stopniu
pracować dla własnego audytorium. Poza wszystkim, czerpiąc z własnej gleby,
może być bardziej interesująca dla świata, niż dublując działania znanych
ośrodków. Nie może wszakże wracać do dziewiętnastowiecznego modelu pracy „ku
pokrzepieniu serc”. Nie ma sensu stać przed lustrem i wołać „jaki jestem piękny
i jak cierpiący” (przecież nawet ofiarą mamy być największą i jeszcze być z tego
dumni!). Badacz, także humanista, nie powinien kierować się chęcią pogłaskania
ambicji własnego audytorium czy wręcz przypodobania się mu. Pozytywnym
przykładem jest dla mnie twórczość wielkich prozaików latynoamerykańskich i
tamtejszych socjologów – jednych i drugich zakorzenionych w miejscowej
rzeczywistości i jej doświadczenie przenoszących do świata, ale nie Nikiforów
(przy skądinąd pełnym szacunku dla Nikifora Krynickiego, jak zresztą do każdego
twórcy).

Nie
ma sensu kształtować prowincjonalnej nauki, a zresztą nawet własną historię
powinno się rozpatrywać w związku z historią otoczenia, a moim zdaniem też
porównawczo i problemowo. Własne podwórko, nawet najpiękniejsze, nie wystarczy –
a czasem warto też widzieć jego brzydsze aspekty. Każdy kraj ma w swoich
dziejach fakty piękne i fakty brzydkie. Malutkie dziecko w bliskiej mi rodzinie
było kiedyś podziwiane przez gości w stylu „o, jaki śliczny chłopczyk” itd.
Nagle samo dziecko zabrało głos i z niezadowoleniem powiedziało: „nolmalny”.
Dziecko wcześnie miało swój rozum.

* * *

Kolejna
sprawa: może warto zastanowić się, pod czyim adresem kierować przedstawiane
zarzuty. Punkty? Prawda, że nie rząd Zjednoczonej Prawicy je wprowadził, ale to
minister z tego obozu je podtrzymał, może nawet umocnił. Instrumentalizacja
historii? A czemu służy bliska przecież autorce z tytułu pełnionej funkcji
„polityka historyczna”? Wytłumianie obszarów badań jest niedobre? Czemu zatem
służyła nowelizacja ustawy o IPN? Monopolizacja historii przez niektóre
środowiska? A czemu służyły operacje wobec Muzeum II Wojny Światowej i Muzeum Polin?
No i kto wyłączył plac Piłsudskiego z miasta Warszawy, a Westerplatte z miasta
Gdańska? Jaki jest cel całej polityki wobec pamięci o „Solidarności”? To mógłby
być notabene wielki temat, równie „wewnętrzny” jak „eksportowy” na polu
historii. Nie na nim się jednak buduje. W gruncie rzeczy deprecjonuje się go.

*
* *

Wiem, że druga strona mówi z grubsza to samo o stronie mi bliższej. Nieraz to są podobne tezy, tylko z przeciwnym wektorem. Tak już pewno zostanie. Nawet wirus nie zaklajstruje tego rozłamu. Obydwoje zaś – wraz z referentką – jako historycy wiemy, że nie można liczyć, iż spór rozstrzygnie historia. Ona niczego nie rozstrzyga, co najwyżej spór przestaje być aktualny. Ten spór ma jednak cechy długiego trwania. Kiedyś będzie pasjonującym tematem dla historyka funkcjonowania naszej dyscypliny w społeczeństwie.


Korekta językowa: Beata Bińko




Sto lat po plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu. Jak pamiętać o klęsce?

Pomnik plebiscytowy w Olsztynie odsłonięty 8 lipca 1928 r. Monument został wysadzony przez żołnierzy Armii Czerwonej w roku 1945.

ROBERT TRABA

Sto lat po plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu. Jak pamiętać o klęsce?

Relacje „my – oni” zbudowane na zasadzie „dobry – zły”
i kreacji wroga są stale elementem życia społeczno-politycznego. Przypominając
plebiscyt w tym kontekście, być może bardziej zgłębimy postawy i emocje ludzi
tamtych czasów, a jednocześnie lepiej będziemy rozumieć współczesne konflikty
polityczne. Strategia „wroga” przynosi często efektowne zwycięstwa. Leczenie
się z narzuconej wrogomanii i ojkofobii trwa pokolenia.

Każdy wiec przedplebiscytowy
był starannie zainscenizowany. Tym razem przywódca wschodniopruskiego ruchu małych
ojczyzn Max Worgitzki (1884–1937) wprowadził na scenę wychudłą krowę. Miała
symbolizować upadłą gospodarkę odradzającej się polskiej państwowości. W finale
wiecu krowa ze zmęczenia położyła się, a Worgitzki postawił na jej karku nogę,
dając jasno do zrozumienia, kto wygra plebiscyt: Wróg, czyli Polska, zostanie
pokonany! W biograficznym filmie Emigrant
(1995) tak właśnie olsztyński wiec wspominał urodzony w stolicy Warmii Tadeusz
Nowakowski (1917–1996), polski pisarz (bestselerowy Obóz Wszystkich Świętych), od 1945 r. na emigracji, w latach osiemdziesiątych
kronikarz papieskich podróży, redaktor Radia Wolna Europa. Bardziej
prawdopodobne, że sytuację utrwalił trzyletniemu Tadeuszowi jego ojciec,
ówczesny redaktor „Gazety Olsztyńskiej”, Stanisław Nowakowski (1889–1942).
Obrazek był tak wstrząsający dla kilkuletniego dziecka, że z czasem Nowakowski
postanowił nigdy nie odwiedzić niemieckiego Allenstein. Wrócił do polskiego
Olsztyna po 70 latach. W 1990 r. władze miasta nadały mu tytuł honorowego
obywatela!

Po co pamiętać?

Klęska poniesiona przez stronę polską w
plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu w 1920 r. przerosła najbardziej
pesymistyczne scenariusze. Na 422 067 uprawnionych do głosowania w
plebiscycie wzięło udział 87,4% mieszkańców wschodniopruskich powiatów. Na
Mazurach i Warmii „za Polską” oddano 7924 głosy, czyli 2,14%, „za Prusami
Wschodnimi” 97,86%. Statystykę poprawiali nieco polscy mieszkańcy drugiego
okręgu wyborczego – Powiśla (Kwidzyn), ale i tak porażka była druzgocąca.

Pamięć o plebiscycie nie weszła do kanonu
chlubnych wydarzeń historii Polski. Polska tożsamość w okresie międzywojennym
konsolidowała się wokół innych, ważniejszych ze względu na interes
odbudowywanego państwa, wydarzeń historycznych. Plebiscyt istniał jedynie w
wymiarze regionalnym, tyle że pamiętali o nim Niemcy, a Polacy siłą rzeczy
musieli stworzyć własną opowieść w powodzi corocznych ludowych festynów pamięci
organizowanych przez niemiecką większość. Obok rocznic bitwy pod Tannenbergiem
z sierpnia 1914 r. niemieckie zwycięstwo plebiscytowe było najpopularniejszym
świętem historycznym międzywojennych Wschodnioprusaków. Polscy Warmiacy i
Mazurzy budowali swoją pamięć historyczną wokół zwycięstwa pod Grunwaldem i
wielkich rocznic narodowych.

Po co dzisiaj wracać do plebiscytu? Zadając
to pytanie, wkraczamy w sens nauczania historii w ogóle: Po co uczyć historii?
Otóż uniwersalny sens opowiadania przeszłości powinien polegać na nauczaniu
myślenia historycznego, bo tylko tak możemy poznawać mechanizmy społeczne i
lepiej rozumieć człowieka w czasie. Historia plebiscytu na Warmii, Mazurach i
Powiślu może być pod tym względem bardzo pouczająca.

Europejskie złudzenie

„Nikt z nas nie cieszył się złudzeniem, ażeby
Warmia i Mazury przejść mogły w całości na łono Polski za pomocą plebiscytu” –
konstatowała ukazująca się od 1886 r. „Gazeta Olsztyńska” (1920, nr 84).
Najbardziej zapewne liczono na polskie głosy w południowej Warmii, gdzie
mieszkało ponad 60 tys. ludności polskojęzycznej, a katolicyzm tworzył
dodatkową więź z tradycją Rzeczypospolitej. Tymczasem w najbardziej nasyconym
polską aktywnością narodową i polityczną powiecie olsztyńskim „za Polską”
głosowało jedynie nieco ponad 5 tys. Warmiaków, a „za Prusami Wschodnimi” ponad
48 tys.

Jeszcze gorzej było na Mazurach. Według
oficjalnych pruskich statystyk, które z pewnością nie służyły zawyżaniu liczby
ludności polskojęzycznej, w 1910 r. językiem polskim posługiwało się w
poszczególnych powiatach od 35% (giżycki) do 71% (szczycieński) mieszkańców.
Największym kuriozum okazały się wyniki głosowania w położonym na północny
wschód od Ełku powiecie oleckim. Podobnie jak Węgorzewo, Olecko znalazło się
poza strefą plebiscytową ze względu na to, że – jak argumentowała strona
niemiecka – mieszkańcy ulegli pełnej germanizacji. Jednak na wyraźne żądanie
polskich negocjatorów na konferencji pokojowej w Paryżu w końcu i w tym
powiecie postanowiono przeprowadzić referendum, ponieważ… mieszkała tam w 1910
r. ponad 1/3 ludności polskojęzycznej. Wynik plebiscytu był ekstremalnie
niekorzystny dla Polski: zagłosowało na nią 0,007% uczestników, czyli w
liczbach bezwzględnych oddały swój głos 2 osoby – europejski rekord porażki, jeśli
chodzi o ówczesne tereny plebiscytowe od Adriatyku po Morze Bałtyckie.

Już pod koniec XIX w. francuski socjolog
Ernest Renan przestrzegał, by nie dać się zwieść wierze w statyczność poczucia
narodowego i przekonaniu, że wyłącznie język i inne tzw. obiektywne kryteria
określają tożsamość narodową. Do klasyki refleksji nad procesami
narodowotwórczymi przeszła jego teza, że egzystencja
narodu to
codzienny
, nieustający plebiscyt (1882). Nic bardziej trafnego i dosłownego w
odniesieniu do sytuacji roku 1920 na Warmii i Mazurach.

Europa wszakże zdawała się nie dostrzegać istoty słów Renana. Rozpad imperiów po I wojnie
światowej (Rosja, Austro-Węgry i cesarskie Niemcy) stworzył nie tylko
konieczność wymyślenia nowej, narodowej mapy Europy, wytyczenia granic, lecz
także ustanowienia kryteriów definiowania narodu. Ich osnową stała się zasada samostanowienia
narodów. W praktyce politycznej wytyczyła amerykańską, przygotowaną przez
prezydenta Thomasa Woodrowa Wilsona (1856–1924), strategię dla Europy, która
pozwoliła powstać na gruzach upadłych imperiów Polsce i kilku innym nowym
państwom narodowym. Jej leninowska wersja dała impuls do odrodzenia narodom
tworzącego się Związku Sowieckiego. W odniesieniu do wieloetnicznych terytoriów
pograniczy kulturowych okazała się jednak fiaskiem. Nie rozwiązywała
konfliktów, prowadziła wręcz do ich zaostrzenia. Bo któż miał stanowić o
wyłączności do jakiegoś terytorium, gdy zamieszkiwały je dwie, trzy albo cztery
koegzystujące od wieków mniejszości etniczne i językowe?

Na przełomie XIX i XX w. w całej Europie
rozpowszechniona była tradycja ludoznawstwa poszukującego egzotyczności
zwyczajów i archaiczności kultywowanych języków rodzimych, szczególnie na
pograniczach Europy Środkowej. Ta myśl fascynowała nie tylko intelektualistów i
literatów, ale wywierała także wpływ na polityków. Język i zwyczaje miały
stanowić o obiektywnej przynależności narodowej. Tyle że już wówczas narody
ulegały procesom dynamicznych zmian. Sens definiowania narodów nie był dany raz
na zawsze, lecz zadany jako wyzwanie pokoleniowe, w konfrontacji z
nowoczesnością i masowymi migracjami. Doświadczenie europejskich plebiscytów po
I wojnie światowej na pograniczach, takich jak m.in. Mazury i Warmia, pokazuje,
jakim złudzeniem było rozumienie narodu tylko przez język ojczysty i zwyczaje.

Być może Europa powojnia, otrząsająca się z
barbarzyństwa wzajemnego wyniszczania w działaniach zbrojnych i wewnętrznie
zdekolonizowana przez upadek mocarstw, była skazana na życie w realnym
złudzeniu tworzenia nowego, lepszego świata? W rzeczywistości przez kolejne 30
lat kontynentem targały liczne konflikty społeczne i polityczne, których
tragicznym finałem była II wojna światowa.

Kreator niemieckiej akcji plebiscytowej,
wspomniany Max Worgitzki, napisał rok po plebiscycie: „Nie ulega wątpliwości,
że gdyby plebiscyt został przeprowadzony wiosną 1919 roku, zakończyłby się
zupełnie innym wynikiem niż półtora roku później. Należy przypuszczać, że przy
zręcznej pracy Polaków cały obszar plebiscytowy byłby dla nas stracony”. W ten
sposób potwierdził polskie złudzenie o możliwości wygrania plebiscytu. Czyżby
więc realnie istniała szansa na polskie zwycięstwo?

Ahistoryczność tezy Worgitzkiego nie jest
żadnym paradoksem. Autor był inteligentnym i ambitnym graczem na scenie
wydarzeń 1920. Publicysta, pisarz, aktywista społeczny i animator kultury (w
1925 doktor honoris causa Uniwersytetu Królewieckiego) uruchomił w południowych
Prusach Wschodnich masowy ruch obrony ziemi ojczystej. Nigdy wcześniej ani później nie powstały w tym regionie tak masowe
organizacje, zrzeszające ponad 100 tys. członków, z oddziałami w każdej
parafialnej wsi. Pisząc o szansie Polaków wiosną 1919 r., fantazjował. Europa
dopiero ocierała powoli krwawiące rany niedawno zakończonych działań wojennych,
trwała konferencja pokojowa w Wersalu (traktat podpisano 28 czerwca), nikt
wtedy jeszcze nie mógł znać dokładnie scenariusza zdarzeń na najbliższy rok.
Kalkulacje o zwycięstwie Polaków nie miały żadnych podstaw poza jedną – chęcią
pokazania, że to on, Max Worgitzki, przez stworzony przez siebie ruch społeczny
obronił Prusy Wschodnie przed polską inwazją. Wybujała ambicja Worgitzkiego nie
zmienia faktu, że z perspektywy niemieckich interesów stworzył oryginalny ruch
społeczny, którego sens wyrażała filozofia małej ojczyzny Warmiaków i Mazurów
jako inkubatora niemieckiej idei narodowej.

Mechanizm wykreowanej
propagandy plebiscytowej był prosty. Należało najpierw zbudować wizerunek
wroga, a następnie uruchomić strategię obrony ziemi ojczystej przed
zagrażającym jej niebezpieczeństwem. Taki scenariusz mógł być w oczach
Wschodnioprusaków realny, gdyż sześć lat wcześniej przez mazurskie wsie i
miasteczka przeciągnęły tysiące żołnierzy rosyjskich, a hasło „Kozacy
nadchodzą!” stało się synonimem podboju i okrucieństwa. Bolszewicka I Armia
Konna Siemiona Budionnego stała w 1920 r. u granic Prus Wschodnich i mogła
budzić proste skojarzenia z krótką okupacją rosyjską z przełomu 1914 i 1915 r.

Gorszym, bo bezpośrednim,
wrogiem zza kordonu byli Polacy. Ciekawe, że mniej odnoszono się bezpośrednio
do sąsiadów, Mazurów i Warmiaków. Niebezpieczną i zrujnowaną Polskę łatwiej dało
się wykreować jako wroga, ponieważ łatwo z niej było zrobić wszechobecny symbol
zagrożenia egzystencji miejscowej ludności.

Można sobie wyobrazić
napięcie, w jakim żyli niemieccy i polscy mieszkańcy Warmii i Mazur podczas
trwającej kilka miesięcy akcji przedwyborczej. Histeryczna wręcz atmosfera
obrony ziemi rodzinnej przed zagrażającym jej polskim wrogiem prowokowała
rosnącą agresję, przeradzającą się w akty przemocy. Ich ofiarą padło wielu
działaczy polskich. Bogumił Linka (1865–1920) został tak pobity, że wkrótce
zmarł w szpitalu. Atmosfera była nasycona nienawiścią do tego stopnia, że znany
mazurski poeta, filar duchowy polskich Mazurów, Michał Kajka (1858–1940) w
ostatniej chwili zrezygnował w ogóle z udziału w głosowaniu, bo obawiał się
przyszłych konsekwencji ze strony niemieckich urzędników. Na nic się zdały
formalne umiędzynarodowienie obszaru plebiscytowego pod auspicjami Komisji
Międzysojuszniczej oraz obecność około 5 tys. żołnierzy alianckich w Olsztynie
i Kwidzynie. Nauczyciel, urzędnik gminny, cała administracja publiczna i
ogromna większość duchowieństwa, pozostając w rękach niemieckiej większości,
siłą rzeczy bronili niemieckiego stanu posiadania.

Szczyt wrzenia wyborczego i
agresji nastąpił kilka dni przed aktem głosowania, gdy do południowych Prus
Wschodnich przyjechało ponad 120 tys. emigrantów z zachodnich Niemiec, ale
urodzonych jeszcze w Prusach Wschodnich, którzy decyzją traktatu wersalskiego
mieli prawo głosu w plebiscycie. Stanowili oni 1/3 wszystkich wyborców!
Nieprawdą jest, że stało się tak wbrew delegacji polskiej w Paryżu. Ignacy
Paderewski i wielu innych przedstawicieli Polski widzieli w tym szansę, dając
się tym samym uwieść złudzeniu, że mówiący polskim dialektem Mazurzy są w
gruncie rzeczy Polakami. Nie odniósł skutku głos sprzeciwu przybyłej do Paryża
delegacji Mazurów z Bogumiłem Linką na czele. Jej przedstawiciele po powrocie
na Mazury uniknęli procesu o zdradę stanu tylko dzięki interwencji francuskiej.

Obraz subwencjonowanych
przez niemieckie państwo tysięcy emigrantów został zapisany na licznych
fotografiach z tego okresu. Przedstawiały one wesołe gromady mężczyzn w średnim
wieku, maszerujące radośnie przez miasteczka i wsie, powitania przez rodzimych
mieszkańców i piwne biesiady, których stałym elementem oprócz alkoholu były
chóralnie śpiewane niemieckie pieśni patriotyczne. Zdjęcia nie uwieczniły burd
i bijatyk, napadów na polskich sąsiadów, ale na ten temat zachowały się dość
liczne relacje świadków bądź doniesienia gazet polskich.

„Wierność niemieckości” i „obrona polskości”

Euforia zwycięstwa
przeniosła się na boom medialny,
setki artykułów, utworów literackich, plakatów, sztuk teatralnych i przede
wszystkim radosne świętowanie na rocznicowych uroczystościach ludowych. Stałym
elementem krajobrazu stały się tzw. kamienie plebiscytowe z lakonicznym napisem
w stylu „Ta ziemia pozostanie niemiecka” i liczbą głosów „za Prusami
Wschodnimi” i „za Polską”.

Słowem kluczem utrwalającym
niemieckie zwycięstwo była przez cały okres międzywojenny „wierność” ojczyźnie
i ziemi rodzimej przy równoczesnym pogłębianiu negatywnego stereotypu Polaka.
Za rekordowy wynik wyborczy Olecko przemianowano na „Wierne Miasto” – Treuburg,
największy po królewieckich scenach wschodniopruski teatr w Olsztynie
uroczyście otwarto w 1925 r. jako Teatr „Wdzięczności” (Treudank). Wzmożenie niemieckich
uczuć patriotycznych miało kulminację między 1925 a 1930 r. W 1928 r. z
udziałem tysięcy olsztyniaków odsłonięto w parku olsztyńskiego Jakubowa
plebiscytowy „pomnik wdzięczności”, którego autorami byli najpopularniejsi w
Republice Weimarskiej rzeźbiarze, bracia Walter i Johannes Krügerowie; to oni stworzyli
pod Olsztynkiem – niezależnie od intencji ideologicznych – jeden z
najciekawszych w międzywojniu, w skali europejskiej, pomników upamiętniających
zwycięstwo wojenne – Tannenberski Pomnik Narodowy.

Ostatni raz na wielką skalę
uroczystości rocznicowe obchodzono w 1960 r. w Republice Federalnej Niemiec.
Podczas gdy w Polsce 10 lipca na Polach Grunwaldzkich zorganizowano największą
manifestację historyczno-państwową w dziejach PRL z okazji 550-lecia zwycięstwa
pod Grunwaldem, w Düsseldorfie w tym samym czasie około 200 tys. dawnych
mieszkańców Prus Wschodnich wzięło udział w demonstracji upamiętniającej
40-lecie zwycięstwa plebiscytowego. Spotkanie nacechowane było zimnowojenną atmosferą. W przemówieniu
kanclerza RFN Konrada Adenauera (1876–1967) antykomunizm zlewał się z
rewizjonizmem wobec porządku granic ustanowionych w Poczdamie w 1945 r. „Wasze
dzisiejsze spotkanie, moi niemieccy przyjaciele z Prus Wschodnich – mówił – ma
również cel polityczny. Ta manifestacja ma Niemcom i wszystkim wolnym narodom
pokazać to, co Państwu wyrządzono i co stało się z Państwa stronami
ojczystymi”. W ten sposób Adenauer wpisywał plebiscyt w preferowany przez
organizacje ziomkowskie i RFN, do czasów rządów Willy’ego Brandta (1969), mit
fundacyjny zachodnich Niemiec jako państwa opartego na poszanowaniu praw
człowieka.

W polskim wspominaniu
plebiscytu słowami kluczami są do dziś „niemiecki terror” i „bohaterska obrona
polskości”, a ich symbolem głównie Bogumił Linka, pochowany na dawnym cmentarzu
ewangelickim w al. Wojska Polskiego w Olsztynie, gdzie w 1973 r. ufundowano
symboliczny pomnik. Linka jest patronem Zespołu Szkolno-Przedszkolnego w
mazurskich Dźwierzutach, w Wawrochach, gdzie się urodził, istnieje prywatna
izba pamięci, w wielu miastach regionu ma swoje ulice. Plebiscytowy pomnik
Krügerów zniszczono zaraz po zdobyciu Olsztyna w 1945 r. Na jego miejscu z
inicjatywy pierwszego sekretarza
KW PZPR Józefa Buzińskiego (1923–1987), ufundowano w 1972 r. pomnik „Bohaterom Walki o Wyzwolenie Narodowe i Społeczne
Warmii i Mazur” autorstwa Bolesława Marschalla (ur. 1938). Okazją była
pięćdziesiąta rocznica powstania Związku Polaków w Niemczech, którego
zwiastunem organizacyjnym był Związek Polaków w Prusach Wschodnich, powstały w
Olsztynie w wyniku ożywienia polskich organizacji narodowych w czasie plebiscytu.
Historia zatoczyła krąg. Czy dzięki konkurencji pomnikowej lepiej ją dziś
rozumiemy?

W stronę myślenia historycznego

Pamięć ma to do siebie, o czym nomen omen czasami zapominamy, że składa
się zarówno z procesu pamiętania, jak i wypierania aż do zupełnego zapomnienia.
Od czasów najdawniejszych pamiętamy bohaterów i ofiary, najczęściej poległe na
polu chwały, one bowiem tworzą wzorce postaw i konsolidują morale grupy, w
efekcie składają się na pozytywną tradycję, która odgranicza „nas” od „innych”.
Gorzej jest z przegranymi zdarzeniami, klęskami, które niekoniecznie da się
opowiedzieć strofą bohaterską. Do takich fenomenów historycznych należał z
polskiej perspektywy plebiscyt roku 1920.

W centrum debat o tym plebiscycie
toczonych w Polsce ciągle główne miejsce zajmuje pytanie o przyczyny
przegranej. Odideologizowujemy język opowieści, stwarzamy nowoczesne fakty
medialne, ale w gruncie rzeczy ciągle znajdujemy się w tym samym miejscu
opowieści. Nie istniał realistyczny alternatywny wynik plebiscytu – wyrana strony
polskiej. Zarzuty, że państwo polskie zlekceważyło sytuację północnego
pogranicza jest tyleż słuszne, co ahistoryczne, nawet jeżeli będziemy
przypominać szlachetną postawę Jana Kasprowicza czy Stefana Żeromskiego,
orędujących za przywróceniem Pomorza Gdańskiego oraz Warmii i Mazur do Polski.
W sytuacji wojny polsko-bolszewickiej, niejasnej sytuacji na Górnym Śląsku, w
Gdańsku, na zachodniej Ukrainie i Litwie Józef Piłsudski oraz rząd polski
musieli kierować się priorytetami, które gwarantowały stabilność tworzących się
granic. Złudzeniem była też wiara w siłę tzw. żywiołu polskiego na Warmii, a w
szczególności na Mazurach. Nie zmienia to faktu, że powinniśmy przypominać postaci
historyczne tamtych czasów. W okresie plebiscytu rozwijali aktywność ludzie,
którzy odegrali znaczącą rolę w życiu międzywojennej społeczności polskiej w
Niemczech oraz w Polsce po 1945 r., by wspomnieć tylko Jana Baczewskiego,
Fryderyka Leyka, ks. Wacława Osińskiego, Karola Bahrkego, Kazimierza Jaroszyka
czy Juliusza Malewskiego.

Z perspektywy historii miejsca oprócz
okresu plebiscytowego jeszcze tylko raz w miasteczkach Mazur, Warmii i Powiśla
pojawił się masowy ruch społeczny – „Solidarność” 1980–1981. Oba fenomeny
zaistniały w różnych epokach i różnych kontekstach państwowo-politycznych.

Inspiracją ruchu lat 1919–1920 był
polsko-niemiecki antagonizm, specyficzna, nierówna walka o niezależny byt z
jednej strony państwa-niedawnego mocarstwa, które poniosło klęskę w czasie
wojny i szukało konsolidacji w nowej formule prawnej, a z drugiej państwa,
które powstało z ponadstuletniego niebytu i musiało na nowo nie tylko określić
swoje granice, lecz także zdefiniować swoją tożsamość narodową. Polska i Niemcy
dysponowały nierównym potencjałem sił i środków oraz w różny sposób definiowały
swoją rację stanu. W tej nierównej walce terytoria peryferyjne, jak Górny Śląsk
czy Warmia i Mazury, stawały się polem szczególnie ostrej konfrontacji, w
której plemienna wrogość prowadziła wręcz do nienawiści narodowej, a z czasem
również sąsiedzkiej. Symptomatyczne pozostaje, jak toksyczne okazały się owoce
zwycięstwa opartego na wrogości i strachu, jak kruche okazały się
zantagonizowane struktury demokratyczne w całej Europie międzywojnia. Te
konteksty zarówno w wymiarze lokalnym i regionalnym, jak też europejskim
trafnie pokazała wystawa Muzeum Historycznego w Ełku. Doświadczenie kruchości
demokracji najbardziej odczuły wschodnie terytoria weimarskich Niemiec,
szczególnie powiaty mazurskie (ełcki, gołdapski, olecki, nidzicki), gdzie w
ostatnich wolnych wyborach do Reichstagu w 1932 r. przeważająca większość
mieszkańców zagłosowała na Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników
(NSDAP), dając się uwieść obietnicom socjalnym i poczuciu włączenia Mazurów do
„wspólnoty Niemców” (deutsche
Volksgemeinschaft
). Był to największy sukces NSDAP w całych Niemczech!

Ich polscy sąsiedzi zaangażowani w
polski ruch narodowy w momencie agresji na Polskę we wrześniu 1939 r. w
większości zostali aresztowani i trafili do obozów koncentracyjnych. Te
historie można odnaleźć w niektórych biogramach działaczy plebiscytowych. Siłą
ełckiej wystawy jest to, że autorom udało się nie tylko zgromadzić ciekawe
eksponaty, lecz także stworzyć opowieść o lokalnym doświadczeniu Ełku
wplecionym w procesy wielkiej historii.

Tylko 60 lat po plebiscycie, u progu demokratycznej
Polski, Mazury stały się świadkiem i uczestnikiem „karnawału Solidarności”.
Dziesięciomilionowy ruch „Solidarności” zmobilizował również tysiące ełczan do
walki o demokrację i w efekcie przyniósł obywatelom wolność, a Polsce
suwerenność, czego emanacją było zwycięstwo wyborcze 4 czerwca 1989 r. Spór
rozgrywał się wewnątrz państwa polskiego. W kontekście 1920 r. dostrzegam jedną
zasadniczą różnicę w mechanizmach społecznej mobilizacji. O ile zarówno w 1920,
jak i w 1989 istniał wyraźny podział na My–Oni, o tyle podstawą sporu sprzed
stu lat był wizerunek zewnętrznego wroga (Polaków) i mechanizm wykluczenia, a
30 lat temu efektem rewolucji „Solidarności” było budowanie obywatelskiej
wspólnotowości społeczeństwa polskiego, mimo konfliktu i różnic ideologicznych.
Przywołując ten przykład, nie chcę wpadać w prosty dydaktyzm i sugerować, że „w
Polsce było lepiej”. Przede wszystkim każda historia lokalna czy regionalna
rozgrywa się w innym kontekście społeczno-politycznym. Europa lat dwudziestych
XX w. przeżywała największy kryzys demokracji, natomiast na przełomie lat osiemdziesiątych
i dziewięćdiesiątych tegoż stulecia dokonywała wielkiego aktu zerwania żelaznej
kurtyny, która dzieliła kontynent od 1945 r. Motorem tych przemian były przede
wszystkim wartości demokracji liberalnej i one napędzały również dążenia rewolucji
„Solidarności”. Tej opowieści nie było już oczywiście na wystawie o
plebiscycie, ale warto przy okazji pamiętać, jak w krótkiej perspektywie może
zmieniać się historia, warto więc zamiast ją ideologizować, uczyć się myślenia historycznego.
Patrząc lokalnie, możemy całkiem dobrze uczyć się uniwersalnych mechanizmów
procesów historycznych. Wystarczy tylko uważnie patrzeć i chcieć zrozumieć…

Wrzenie społeczne, jakie
wywołała akcja plebiscytowa, odkrywa przed dydaktyką szkolną i obywatelską
paletę intersujących, również z dzisiejszej perspektywy, nowych i aktualnych
pytań. Relacje „my – oni”, zbudowane na zasadzie „dobry – zły” i kreacji wroga
są stale elementem życia społeczno-politycznego. Przypominając plebiscyt w tym
kontekście, być może bardziej zgłębimy postawy i emocje ludzi, Polaków i
Niemców, a jednocześnie rozpoznamy mechanizmy współczesnych konfliktów
politycznych. Osoby takie jak Bogumił Linka przestaną być spiżowymi bohaterami,
a staną się żywymi postaciami minionej epoki, pozwalającymi zarazem lepiej
rozumieć współczesne mechanizmy polityczne, tak by unikać błędów przeszłości.


Bibliografia

Anderson B. (1997), Wspólnoty wyobrażone. Rozważania o źródłach i rozprzestrzenianiu się nacjonalizmu, tłum. S. Amsterdamski, Kraków.

Plebiscyty na Warmii,
Mazurach i Powiślu w 1920 roku
. Wybór źródeł (1986), red. P. Stawecki, W. Wrzesiński,
Olsztyn.

Renan E. (2018), Co to jest naród?, tłum. G. Majcher, Warszawa.

Traba R. (2005),
„Wschodniopruskość”. Tożsamość narodowa i regionalna w Niemczech, Warszawa–Poznań.

Wrzesiński W. (1974), Plebiscyty na Warmii i Mazurach oraz na Powiślu w 1920 roku, Olsztyn.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Mały przewodnik po zmianach w Muzeum II Wojny Światowej

Budynek Muzeum II Wojny Światowej

JANUSZ MARSZALEC

Mały przewodnik po zmianach w Muzeum II Wojny Światowej

Spór o wystawę Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku to spór o kształt polskiego patriotyzmu, w którym ten trzymający się wskazań Jana Józefa Lipskiego z jego słynnego eseju Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy (Lipski 2011) jest przeciwstawiany temu, któremu bliżej do nacjonalizmu. To również starcie dwóch wizji uprawiania historii: tej krytycznej i tej na kolanach, ślepo czczącej bohaterów. To w końcu walka o wolność kultury: o tworzenie wystaw bez presji polityków i o autonomię instytucji publicznych. Po jednej stronie stanęło czterech twórców scenariusza wystawy głównej Muzeum, po drugiej rządzący dziś politycy, wykorzystujący podległe im organa, w tym CBA i prokuraturę. Ta druga chce decydować o tym, co do tej pory było domeną historyków, muzealników i innych ludzi kultury. Konflikt o Muzeum to w dużej mierze spór o polską pamięć. Jako zakładników używa się w nim bohaterów polskiej historii – rtm. Pileckiego, o. Kolbego i rodzinę Ulmów. Dzierżony przez rządzących sztandar z napisem „polityka historyczna” przysłonić ma naruszanie wolności badań, praw autorskich i ograniczanie autonomii instytucji kultury.

Koncepcje i
zamierzenia

Zanim
opowiem, jak Muzeum II Wojny Światowej znalazło się w centrum wielkiego sporu i
jak politycy chcieli je sobie podporządkować, warto uporządkować podstawowe fakty
związane z historią tej instytucji oraz omówić jej główne założenia ideowe.

Zaczęło
się od artykułu prasowego Pawła Machcewicza opublikowanego w „Gazecie
Wyborczej” w listopadzie 2007 r. Proponował on stworzenie w Warszawie muzeum,
które pokazałoby światu całość doświadczenia II wojny światowej ze szczególnym
uwzględnieniem losów Polski i Europy Środkowo-Wschodniej. Takie muzeum mogłoby
być silnym polskim głosem w debacie o przeszłości, i to nie tylko w kontekście bardzo
niepokojącego niemieckiego pomysłu zbudowania Centrum Wypędzonych. Machcewicz
wskazywał, że pora zmienić perspektywę patrzenia na wojnę przez okulary zachodu
Europy i Ameryki. Pomysł podchwycił premier Donald Tusk, który poprosił
Machcewicza o jego rozwinięcie w szczegółowej koncepcji. Powstała ona jako
wspólne dzieło Machcewicza i Piotra M. Majewskiego, wytyczając kierunek rozwoju
powołanego w listopadzie 2008 r. Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Niemal od
zaraz przystąpiliśmy do przygotowywania scenariusza wystawy oraz inwestycji
budowlanej. Wystawa miała zostać umieszczona w ikonicznym budynku, należało
więc wybrać projekt w międzynarodowym konkursie, a następnie go zrealizować. Pierwszą
łopatę wbito w 2012 r.; budowa trwała aż do marca 2017 r. Wtedy to otwarto
wystawę w podziemiach ogromnego gmachu umiejscowionego na terenie zburzonej w
czasie bombardowań w 1945 r. gdańskiej dzielnicy Wiadrownia. Dlaczego na
siedzibę Muzeum wybrano Gdańsk, choć pierwotnie Machcewicz wskazywał Warszawę?
To oczywiste – tu zaczęła się II wojna światowa, tu walczyli obrońcy
Westerplatte i Poczty Polskiej (zresztą znajdujące się bardzo blisko Muzeum II
Wojny). Znaczenia tego znaku nikt wówczas nie kwestionował; zrobił to dopiero
wicepremier Piotr Gliński w 2020 r. (Szułdrzyński 2020).

Symboliczna,
niepokojąca bryła budynku dopełnia nasze podstawowe przesłanie ideowe, że II
wojna światowa nie jest odległą i zamknięta przeszłością. Muzeum jest więc
znakiem pamięci o ofiarach, a zarazem ostrzeżeniem przed powtórzeniem się kataklizmu.
Pokazaliśmy, jak brutalny charakter miała wojna w Polsce i innych krajach
Europy Środkowo-Wschodniej, zupełnie inny aniżeli w zachodniej części
kontynentu. Przypomnieliśmy sojusz Hitlera i Stalina, napaść na Polskę Armii
Czerwonej, a także inne doświadczenie końca wojny Polski i regionu w 1945 r.
Jednym narodom przyniósł on szczęście wolności, innym wieloletnie zniewolenie w
komunistycznym bloku państw zależnych od ZSRR. W centrum opowieści ustawiony został
zwykły człowiek – cywile cierpiący w okupowanych bądź bombardowanych miastach i
żołnierze walczący na froncie. Politycy i generałowie nie są tu ważni. Wielka
polityka stanowi tylko tło do opowieści o zwykłych ludziach. Za podsumowanie
niech posłużą słowa amerykańskiego historyka Tymothy’ego Snydera:

Muzeów
opowiadających o II wojnie światowej jest wiele, ale narracja wystawy w Gdańsku
zupełnie zmienia sposób postrzegania wojny, takie muzeum to osiągnięcie
cywilizacyjne. Wystawa jest bardzo uniwersalna, ponieważ opowiada o losach
ludności cywilnej na całym świecie, lecz równocześnie jest też bardzo polska,
bo nie brakuje w niej żadnych najważniejszych wydarzeń związanych z wojenną
historią Polski. Polscy politycy i naukowcy często skarżą się, że świat ich nie
rozumie. Jeśli tak faktycznie jest, to wystawa w Muzeum II Wojny jest dla nich
szansą, żeby w końcu zostać zrozumianym (Machcewicz 2017).

Ta
szansa nie została jednak wykorzystana, bo politycy PiS rozumieją wystawę i jej
przesłanie „po swojemu”. Patrzą na nią przez szkiełko izolacjonizmu, na którym
widać już i grube rysy nacjonalizmu. Zatruwa to debatę o wystawie i radykalizuje
jej język. Pisał o tym w obszernym artykule w „Res Historica” Rafał Wnuk, jeden
z twórców Muzeum II Wojny Światowej. Już wtedy, w roku 2018, wskazywał, że
geneza sporu o Muzeum leży w postrzeganiu polskiej tożsamości, konflikcie
między „polskością rozumianą jako etniczno-emocjonalna wspólnota narodowa a
państwową polskością obywatelską” (Wnuk 2018b). Zacznijmy jednak od początku,
systematyzując ciągnący się spór i uzupełniając jego opis o wydarzenia z
ostatnich miesięcy.

Początek sporu. Niezwyciężeni wkraczają do Muzeum

Koncepcja
Muzeum II Wojny Światowej nie spodobała się prawicy już w momencie jej
zaprezentowania w 2008 r. Krytykowali ją profesorowie Andrzej Nowak i Jan
Żaryn, red. Piotr Semka oraz inni prawicowi historycy i publicyści. Najdalej
chyba poszedł późniejszy senator PiS, historyk Jan Żaryn. Zarzucił on bowiem
projektowi Muzeum wpisywanie się „w coraz popularniejsze koncepcje budowania
wspólnej europejskiej tożsamości kosztem tożsamości narodowej”. Dla niego takie
koncepcje to „inżynieria społeczna” (Machcewicz 2017, s. 30). Od 2015 r. twórcy
Muzeum II Wojny Światowej pozostawali w ogniu jeszcze silniejszych oskarżeń – nie
tylko tych natury merytorycznej (narracja wystawy jest uniwersalna, a więc
niepolska!), lecz także finansowej (budowa kosztuje zbyt dużo), budowlanej
(budynek jest za głęboko!), jak i politycznej (muzeum powstaje dla Angeli
Merkel). Te zatrute ingrediencje podpowiadane przez Ministerstwo Kultury
kierowane przez Piotra Glińskiego wylewano z mediów prawicowych i „publicznej”
TVP szeroko w Polskę. Zasadniczy zarzut krytyków sprowadzał się do zbyt małej
„wrażliwości na sprawy polskie”, co wychodziło oczywiście naprzeciw słowom
Jarosława Kaczyńskiego z 2013 r., który bez obejrzenia wystawy (bo jej przecież
jeszcze nie było) zapowiedział, że po zwycięskich wyborach jego partia „zmieni
kształt Muzeum II Wojny Światowej, tak żeby wystawa w tym muzeum wyrażała
polski punkt widzenia” (Machcewicz 2017, s. 157).

W
kwietniu 2016 r., pół roku po wygranych przez PiS wyborach, minister Piotr
Gliński przystąpił do realizacji wytycznych prezesa sprzed trzech lat. Wstępem miało
być usunięcie prof. Pawła Machcewicza ze stanowiska dyrektora, dopiero to bowiem
umożliwiało zablokowanie zaawansowanych prac nad budową „antypolskiej” wystawy.
Wyrzucenie Machcewicza okazało się jednak nie takie proste, gdyż jego kilkuletniego
kontraktu nie można było bez wyraźnej przyczyny przerwać, a trudno się było
spodziewać, że sam zniszczy dzieło, nad którym pracował kilka już lat. W
ministerstwie wymyślono więc sposób na pozbycie się Machcewicza i likwidację
niewygodnego Muzeum z jego rosnącą z miesiąca na miesiąc wystawą. Sposobem
miało być połączenie dopiero co utworzonego (i istniejącego na papierze) Muzeum
Westerplatte (oczka w głowie wiceministra kultury Jarosława Sellina) z Muzeum
II Wojny Światowej, instytucji o wcale niemałym dorobku naukowym, wydawniczym i
edukacyjnym, ale z niegotową jeszcze wystawą główną w prawie wykończonym
ogromnym gmachu. Celem tego zabiegu miały być „połączenie potencjałów obu muzeów”
i „oszczędność środków”. Akt połączenia Gliński opublikował nocą w piątek 15
kwietnia 2016 r. Nowa instytucja kultury miała się nazywać Muzeum Westerplatte
i Wojny 1939 r. Stało się jasne, że w tej koncepcji nie mieściła się wizja
opowieści o wielkim światowym konflikcie. 40 mln zł (taki był koszt naszej
wystawy) mogło zostać wyrzucone w błoto. Nieoczekiwanie jednak sprawy potoczyły
się wybitnie nie po myśli Glińskiego, gdyż jego decyzja, skutkująca de facto likwidacją naszego dorobku, spotkała
się z żywym oporem społecznym (i to nie tylko w Polsce!). Zaczął działać też
Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska – jako ofiarodawca działki, na której
powstało Muzeum, zapowiedział wycofanie darowizny, jeśli dojdzie do zmiany
profilu muzeum. Nie ma tu miejsca na opisywanie długiej batalii o Muzeum –
zrobił to już Paweł Machcewicz w swojej znanej książce Muzeum (Machcewicz
2017). Batalia przekształciła się w długotrwałą wojnę, której głównym nurtem
był spór prawny, toczony najpierw przed Wojewódzkim, a następnie Naczelnym Sądem
Administracyjnym. Wiele działo się też w mediach, w sejmie, na ulicach (dlatego
minister skarżył się, że popiera nas „ulica i zagranica”), było wiele zwrotów
akcji i emocji. Twardo stały za nami tysiące ludzi w Gdańsku i nie tylko tam.
Wszyscy mieli świadomość, że bronią instytucji kultury i wizji historii przed polityczną
ingerencją polskiego rządu. Wojewódzki Sąd Administracyjny, zawieszając
wykonanie zarządzenia ministra kultury o połączeniu muzeów, dał nam bezcenny czas
na dokończenie wystawy. Ostateczna rozprawa miała się odbyć na początku
kwietnia 2017 r., a więc do tego czasu należało otworzyć Muzeum dla
zwiedzających, gdyż wiedzieliśmy, że nowi zarządcy w wypadku przegranej batalii
sądowej do tego nie dopuszczą pod jakimś wydumanym pretekstem. I stało się! 23
marca 2017 r. Paweł Machcewicz wprowadził na wystawę pierwszych gości: prof. Joannę
Muszkowską-Penson, żołnierza ZWZ-AK, więźniarkę Ravensbrück, Romana
Rakowskiego, kawalera Orderu Virtuti Militari, Olgę Krzyżanowską, harcerkę
Szarych Szeregów, odznaczoną Krzyżem Walecznych, i Andrzeja Stacheckiego, syna
Józefa Stacha, zamordowanego przez Niemców w Lasach Piaśnickich. Nie było
długich przemówień, fanfar ani polityków. Zaraz za kombatantami na wystawę
weszła młodzież szkolna. Po zaledwie dwóch tygodniach od tej wspaniałej dla nas
chwili, 5 kwietnia 2017 r., Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wcześniejsze
postanowienie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego wstrzymujące połączenie
dwóch instytucji. Sąd nie podjął się oceny, czy minister działał zgodnie z
prawem, czy też naruszył liczne przepisy, jak dowodziliśmy w swojej skardze, i
jak dowodzili Rzecznik Praw Obywatelskich oraz Miasto Gdańsk. Następnego dnia w
Muzeum pojawiła się przedstawicielka Ministerstwa Kultury w towarzystwie dr.
Karola Nawrockiego, którego przedstawiła jako nowego dyrektora nowej instytucji
powstałej z połączenia Muzeum, które tworzyliśmy od 2008 r., z wydmuszkowym
Muzeum Westerplatte i Wojny 1939. W ten sposób zakończył się pierwszy etap
historii Muzeum, pisany przez ekipę Pawła Machcewicza, a rozpoczynał nowy,
zaplanowany jako jeden z pierwszych etapów rewolucji, która miała zmienić
spojrzenie Polaków na siebie i historię.

Dzisiaj,
po latach, gdy wspominam ataki prezesa Jarosława Kaczyńskiego na Muzeum w 2013
r., przyznaję, że niepotrzebnie wówczas irytowałem się na szefa Prawa i
Sprawiedliwości. Ani ja, ani kilkadziesiąt innych osób zaangażowanych w prace
nad wystawą nie spełniło jego oczekiwań i muszę powiedzieć, że odczuwam z tego
powodu satysfakcję. Nie rozumiałem i nadal nie rozumiem potrzeby prowadzenia
polityki historycznej w taki sposób, jak czyni to rząd PiS. Czego nie
chcieliśmy zaakceptować, można zobaczyć w wyprodukowanym przez Instytut Pamięci
Narodowej filmie Niezwyciężeni (zob. https://www.youtube.com/watch?v=M7MSG4Q-4as). Został on umieszczony w Muzeum w ostatniej
sali, która pierwotnie opowiadała o zimnowojennym podziale świata na dwa
zwalczające się obozy. Nowy dyrektor Muzeum II Wojny Światowej, dr Karol
Nawrocki, potrzebował sukcesu, chciał ogłosić ministrowi kultury rozpoczęcie zmian
na „niedobrej” wystawie. Stało się to dopiero w listopadzie 2017 r., a więc
przeszło pół roku od przejęcia przez niego Muzeum. Start Karola Nawrockiego w
muzealnictwie, choć mało samodzielny i ani trochę twórczy, był mimo to
symboliczny i spektakularny. Sięgnął on bowiem po produkt dużego kalibru –
infantylną animację stworzoną w duchu agit-prop na zlecenie IPN – instytucji
będącej dziś motorem państwowej polityki historycznej. Znalazła się w niej
jedynie słuszna dziś wykładnia dziejów Polski podczas II wojny światowej i lat
komunizmu. Dlaczego tak mi doskwiera wejście do Muzeum Niezwyciężonych? Dlatego, że aby im zrobić miejsce, zespół
Nawrockiego usunął oryginalny film, stworzony z materiałów dokumentalnych (zwany
przez nas dyptykiem, zob. https://streamable.com/yelt1) będący
logicznym, artystycznie konsekwentnym zamknięciem muzealnej opowieści, psując
tym samym przemyślaną w każdym detalu wystawę i zmieniając jej pierwotne
przesłanie. Jak bowiem ma się patetyczna opowieść o polskiej niezłomności do
powojennego podziału świata? Jak ma się ona do specjalnie przygotowanej
scenografii żelaznej kurtyny, nad którą pierwotnie wyświetlano podzielony na
dwie części film? Ponadto filmowa animacja IPN to koncentrat megalomanii
narodowej, podany w dawce, która mogłaby zaskoczyć nawet Jana Józefa Lipskiego,
autora Dwóch ojczyzn, dwóch patriotyzmów.
Obraz Polski i Polaków stworzony przez IPN i na siłę wepchnięty w
zaprojektowaną pod kątem zupełnie innego filmu scenografię przypomina raczej
materiał szkoleniowy dla kibiców sportowych z „żylety” niż przemyślaną puentę
wystawy o globalnym konflikcie. Prof. Anna Wolff-Powęska zaproponowaną w tej
animacji wizję Polski podsumowała w następujący sposób:

Ta Polska
to pępek świata, wyjątkowy naród, bo to „my stworzyliśmy wielkie państwo
podziemne, sialiśmy strach i spustoszenie, my ratowaliśmy Żydów i miliony
innych ludzi na świecie, my zmiażdżyliśmy oporem wroga, my pierwsi mówiliśmy
światu o Holokauście”. A nikt nas nie słuchał, Zachód nas zawiódł, zdradził, „wolny
świat odgrodził się od nas żelazną kurtyną”. My ją jednak zerwaliśmy dzięki
polskiemu papieżowi. Końcowe „My nie błagamy o wolność, lecz o nią walczymy”
można odczytać jako wyzwanie rzucone światu. Film krzewi niechęć do Europy,
utrwala wizerunek narodu, który najlepiej czuje się w roli ofiary, żądającej od
świata zadośćuczynienia za krzywdy, cierpienie i zdradę. Kreuje Polaków jako
naród aniołów, którzy nigdy i nikomu nie wyrządzili krzywdy. Taka to wizja (Wolff-Powęska
2018).

Film oprócz karykaturalnych uproszczeń zawiera też wiele błędów. Pisał o tym w ohistorie.eu Rafał Wnuk, nie będę zatem ich powtarzał (Wnuk 2018a).

Czy
może więc kogoś dziwić, że twórcy scenariusza i współtwórcy wystawy Muzeum II
Wojny: prof. Paweł Machcewicz, prof. Piotr Maciej Majewski, prof. Rafał Wnuk i
niżej podpisany, protestowali przeciwko wyświetlaniu animacji Niezwyciężeni w instytucji, która miała
reprezentować Polskę w międzynarodowej debacie o II wojnie światowej? Być może
jestem naiwny, wierząc w potrzebę powszechnego krytycznego patrzenia na własną
przeszłość. Zwłaszcza dziś, gdy za myślenie krytyczne można zostać uznanym za
zdrajcę uprawiającego „pedagogikę wstydu”. Protestowaliśmy przeciwko tej
zmianie, ponieważ chcieliśmy, aby zakończenie wystawy wybrzmiało jako silny
głos protestu przeciw wojnie i nienawiści; aby było ostrzeżeniem dla człowieka
XXI stulecia, zapominającego, że pokój nie jest nam dany raz na zawsze. Temu
właśnie służyły drastyczne obrazy z konfliktów wojennych, nie wyłączając dwóch
dekad XXI w. Taką wymowę miała pieśń House
of the rising sun
, mówiąca o bezmyślnym powielaniu błędów przez ludzkość.
Zastępując pierwotny film animacją Niezwyciężeni,
dyrektor Nawrockipodeptał nasz
ostatni przekaz, wyszydzając przy tym song Animalsów jako „piosenkę o burdelu”.
Sprawa nie jest jeszcze przesądzona, bo w 2018 r. skierowaliśmy sprawę do sądu
i to sąd zadecyduje, które z podsumowań ostanie się w Muzeum II Wojny
Światowej. Podobnie będzie w przypadku kilkunastu innych ingerencji dyrektora
Nawrockiego i jego współpracowników w kształt wystawy. Wszystkie te zmiany zostały
bowiem wprowadzone bez konsultacji z nami, nie poprzedziła ich choćby próba zapytania
o nasze stanowisko, nie zostało uszanowane podstawowe dla badacza czy twórcy
osobiste prawo autorskie do integralności dzieła.

Zakończenie wystawy symbolizuje podział powojennego świata przez „żelazną kurtynę”. Na dwudzielnym ekranie wyświetlano pierwotnie film pokazujący dualizm świata po 1945 r. Dziś jest to miejsce projekcji filmu IPN „Niezwyciężeni”. Fot. Adam Marszalec

Obrona wystawy

Gdy
18 lipca 2018 r. rozpoczynaliśmy spór sądowy z dyrektorem, za którym stoi
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Centralne Biuro Antykorupcyjne i
prokuratura, usłyszałem od kolegów sympatyków dobrej zmiany, że lepiej będzie,
jak będziemy siedzieć cicho. Ale nie mogliśmy tak postąpić, wiedząc, że o
niszczeniu wystawy, której poświęciliśmy osiem lat życia, decyduje wola
cynicznych polityków, traktujących insynuacje wypowiedziane podczas jakiegoś
partyjnego konwentyklu jako prawdę objawioną. Jak zresztą mielibyśmy spojrzeć w
oczy tym wszystkim, którzy protestowali w obronie Muzeum od wiosny 2016 do
wiosny 2017 r.: Pawłowi Adamowiczowi, Joannie Muszkowskiej-Penson, Jackowi
Taylorowi, Oldze Krzyżanowskiej, działaczom Komitetu Obrony Demokracji w
Gdańsku i tysiącom innych ludzi z całej Polski i świata, którzy spontanicznie
stanęli w obronie Muzeum?

Dlatego
złożyliśmy pozew o ochronę praw autorskich i domagamy się przed Sądem Okręgowym
w Gdańsku przywrócenia pierwotnego kształtu wystawy. Od wielu miesięcy staramy
się udowodnić, że scenariusz wystawy jest utworem na tej samej zasadzie co
scenariusz filmowy i jako dzieło podlega ochronie prawnej. Na scenariusz
wystawy składają się rozmaite elementy: starannie przez nas dobrane i
wyselekcjonowane treści, sposób ich przedstawienia, zaplanowana ścieżka
zwiedzania, uwzględniająca całą Muzealną narrację i stopniowanie emocji, jakie
towarzyszą w trakcie spaceru po muzeum zwiedzającemu i wreszcie puentę –
przesłanie całej ekspozycji, które według naszego projektu zawierało się w
filmie kończącym wystawę.

Twórczy
charakter scenariusza i powstałej na jego bazie wystawy powodują, że wszelkie
zmiany w narracji muzealnej powinny być uzgadniane z jego autorami. I żeby
sprawa była jasna: nie walczymy o żadne korzyści majątkowe. Walczymy o
respektowanie niezbywalnych praw do dzieła, które z wielkim trudem tworzyliśmy.
To nie jest nasza prywata, lecz sprawa ważna dla całego środowiska muzealnego i
historycznego. Nie mam bowiem wątpliwości, że zmiany wprowadzone na wystawie,
która powstawała siłami kierowanego przez nas dwudziestoosobowego zespołu i
przy pomocy dziesiątek innych osób, jest nieuprawnioną ingerencją polityczną.

Zmiany wprowadzane przez zespół
nowego dyrektora wypaczyły sens stworzonej przez nas muzealnej opowieści.
Najbardziej wyrazistym przykładem takiego wypaczenia jest wspomniane wyżej
usunięcie filmu kończącego stworzoną przez nasz zespół narrację i zastąpienie
go produkcją Niezwyciężeni.

Inne
wprowadzone zmiany również nie pasują do starannie przemyślanej narracji. Zapewne
to niektórych ludzi, niekibicujących wcale rewolucji Kaczyńskiego, oburzy, ale
tak jest z dodaniem do wystawy postaci o. Maksymiliana Kolbego, mjr. Henryka
Dobrzańskiego „Hubala” i innych. Wytłumaczę szerzej to za chwilę, a teraz
zwrócę uwagę, że „naprawianie” wystawy przez nowych gospodarzy Muzeum odbywało
się w pośpiechu. Na popełnionych błędach zaważył też brak doświadczenia zespołu
Nawrockiego w tworzeniu wystaw narracyjnych. Jego horyzont sięgał planszowych
ekspozycji rozstawianych przed gdańskim budynkiem IPN. Nie kpię, bo sam kiedyś
takie plakatowe wystawy tworzyłem i wiem, jakie ograniczenia wynikają z braku
na ekspozycji zabytków, a więc tego, co jest istotą muzealnictwa. Tymczasem
wystawa w podziemiach budynku na placu Bartoszewskiego to wielka opowieść o
wojnie, pokazana przez pryzmat doświadczeń zwykłych ludzi. W jej centrum są
eksponaty – przemawiają one własnym językiem, działają na emocje, budzą
skojarzenia, a przede wszystkim są świadkami tragicznych losów ludzi. Piszę o
tym, gdyż dowolne ich przesuwanie, uzupełnianie ekspozycji nowymi artefaktami
albo wpływanie na otaczającą je scenografię wypacza sens zaplanowanej
opowieści. Oznacza to, że każda zmiana musi być poprzedzona wielkim namysłem i
znajomością przesłania wystawy. Tego jednak zabrakło, bo liczył się czas. Nowo
mianowany dyrektor, czując presję ministra kultury, przyjął jako kierunek zmian
uwagi zgłoszone przez recenzentów scenariusza: red. Piotra Semkę, dr. hab.
Piotra Niwińskiego i prof. Jana Żaryna (Recenzje 2016). Miały one charakter
ogólników i cechowało je silne zabarwienie ideologiczne. Wskazywały brak
„wrażliwości” autorów (czyli nas) na kwestie narodowe i katolickie, afirmowały
również wojnę (bo „kształtuje charaktery”), krytykując pacyfistyczny przekaz
wystawy, skupiony na ludności cywilnej. Wystarczyło jednak tego, aby rozpalić w
zespole Nawrockiego ideową motywację do zmian. Zanim zademonstruję, jak wpadł
on w sidła patriotycznej ostentacji i patosu, proponuję kilka refleksji na
temat genezy konfliktu o Muzeum.

Wina Tuska

Największym
grzechem wystawy było kojarzenie jej z Donaldem Tuskiem. Muzeum II Wojny Światowej,
powstające od 2008 r. pod patronatem jego rządu, nie mogło zostać przecież
zaakceptowane przez polityków PiS! Nie było to możliwe, nawet jeślibyśmy
umieścili na wystawie wszystkich męczenników Kościoła katolickiego
zamordowanych przez Niemców. Wizja uniwersalnej opowieści o wojnie w tak bardzo
podzielonej Polsce musiała spotkać się z potępieniem tych, którzy liberalną
demokrację uważają za zagrożenie dla tożsamości narodowej Polaków. Nie poruszam
tu kwestii osobistych ocen zwiedzających, gdyż te, mam tego świadomość, mogą
być różne, zupełnie niezależne od preferencji politycznych. Spotykaliśmy się na
przykład z głosami niezadowolenia dotyczącymi nieumieszczenia na wystawie
wątków dotyczących konkretnych epizodów wojny, losów miast, wiosek czy rodzin.
Rozumiem to, bo każda tragiczna osobista historia jest unikatowa i
najważniejsza dla tego, kto jej doświadczył, choćby tylko poprzez opowieści
dziadków. Istotą problemu jest w naszym odczuciu ingerencja w wolność twórców –
w tym wypadku autorów scenariusza wystawy, a także kilkunastu kuratorów
pracujących nad wystawą, którzy choć nie podjęli kroków prawnych, czują się
dotknięci działaniami Nawrockiego.

Wystawa
obarczona grzechem pierworodnym nie miała więc szans na to, aby przez dłuższy
czas publiczność mogła ją ocenić w wersji kompletnej i niezmienionej, tak jak
to się dzieje na całym świcie. Nawrockiemu spieszyło się, by zrealizować lakoniczne
wytyczne prezesa partii o „polskim punkcie widzenia”, wypowiedziane w 2013 r. Jego
aktywność wpisuje się w szersze zjawisko rewolucji w sferze pamięci, jaką funduje
nam partia rządząca. Waga, jaką przywiązuje ona do kształtowania wyobrażeń historycznych
Polaków, jest ogromna. Nie dotyczy to tylko wyobrażeń o II wojnie światowej i
tak kluczowych spraw jak stosunki polsko-żydowskie, ale również walki podziemia
niepodległościowego z komunistami po 1944 r. czy opozycji PRL, zwłaszcza
„Solidarności”. Nie ma żadnych wątpliwości, że historia ma służyć do legitymizacji
władzy, która ustawia się w roli dziedzica tradycji „żołnierzy wyklętych” i „Solidarności”.
Rząd PiS gotów jest wydawać miliony na inscenizacje, budować muzea i finansować
filmy historyczne. To nic złego, pod warunkiem jednak, że wydawanie pieniędzy
służy ukazywaniu prawdy, a nie propagandzie samozadowolenia albo psuciu pracy
innych. Ta zasada nie obowiązuje niestety we współczesnej Polsce, gdzie partia
krok po kroku centralizuje władzę pod pretekstem służby obywatelom. Ma nas
łączyć „wspólnota dumy”. Ale tak nie jest, bo oferuje się ludziom czarno-białe
kalki i zmitologizowany obraz dziejów, opowiedziany prostym, sugestywnym
językiem. Najlepszym tego przykładem są Niezwyciężeni. Marzenia o
prostym przekazie potwierdził Karol Nawrocki w jednym z wywiadów prasowych,
mówiąc, że wystawa ekipy Machcewicza dawała zwiedzającym zbyt duże pole do
interpretacji. Koresponduje to również ze słowami ministra kultury i
wicepremiera Piotra Glińskiego, który w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”
powiedział: „Wierzę w to, że gdy nowe instytucje i muzea będą działać, w
dłuższej perspektywie więcej Polaków będzie myślało w podobny sposób” (Szułdrzyński
2020). Minister Gliński oczywiście chce, byśmy myśleli jak on – chce, by Polacy
uznali za swoje myślenie jego partyjnej „wspólnoty politycznej”, którą
najwyraźniej traktuje jako uniwersalną. Ta misjonarska chęć pozlepiania Polaków
za pomocą „polityki symbolicznej i historycznej” ma więc na celu wytresowanie
jednakowo myślących obywateli, choć piękne słowo obywatel wydaje mi się w tym
kontekście niewłaściwe.

Sprawa przed
sądem. Nasze argumenty

Kontrofensywa
nowego dyrektora Karola Nawrockiego zaczęła się od doniesienia na byłego już
dyrektora Pawła Machcewicza i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza do
Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Zarzuty były wyssane z palca, toteż po
spektakularnej wizycie uzbrojonych funkcjonariuszy w Urzędzie Miasta i w domu
Machcewicza w Warszawie oraz kilku przesłuchaniach sprawa została umorzona. Gdy
złożyliśmy pozew o ochronę osobistych praw autorskich i dóbr osobistych, Karol
Nawrocki złożył kolejne doniesienie, tym razem do prokuratury, na rzekome
nieprawidłowości w prowadzeniu inwestycji. Sprawa jest w toku, odpowiadamy na te
same pytania, które zadawała nam już Międzyresortowa Komisja ds. Dyscypliny
Finansów Publicznych. Nadmienię tylko, że obaj z Machcewiczem zostaliśmy
uniewinnieni z zarzutów przed tą Komisją już w 2018 r.

Wciągnięcie
do gry prokuratury i rozpowszechnianie informacji o nierzetelności w
prowadzeniu przez nas budowy było, w naszym przekonaniu, pośrednią odpowiedzią
na pozew. Ważniejsza w tym momencie jest jednak taktyka nowej dyrekcji. Na
zarzut deformowania przekazu wystawy Nawrocki odpowiada bowiem konsekwentnie,
że jako dyrektor państwowej instytucji kultury ma prawo ją zmieniać i ulepszać.
Argumentuje, że w europejskim muzealnictwie zmiany na wystawach nie są niczym
nadzwyczajnym (o stanowisku Nawrockiego zob. Komunikat z dnia 31 marca 2020 r.
dotyczący sprawy sądowej – był on szeroko upowszechniany przez media „publiczne”
i prawicowe, a także dyrektora IPN w Gdańsku Mirosława Golona). Na twierdzenie,
że zmiany w muzeach to norma, mogę jedynie odpowiedzieć, iż wystawy poprawiają
ich twórcy albo są poprawiane za ich zgodą. I to jest jedyny europejski
zwyczaj. Poza tym nie zdarza się, aby były zmieniane po pół roku od otwarcia,
zwłaszcza po otrzymaniu doskonałych recenzji. Nie słyszałem też, aby
gdziekolwiek lekceważono głos autorytetów, które przy takich przedsięwzięciach
są angażowane. W naszym wypadku byli to świetni profesorowie: Anna Wolff-Powęska,
Tomasz Szarota, Jerzy Borejsza, Norman Davies, Timothy Snyder, Krzysztof
Pomian, Włodzimierz Borodziej i Andrzej Chwalba. Nad marnowaniem środków
publicznych na ideologicznie motywowane ingerencje nie będę się już rozwodził.
Wystarczająco dobitnie mówi o tym suma prawie 600 tys. zł, jaką trzeba było
zapłacić za 20 wprowadzonych zmian wymyślonych i zrealizowanych przez zespół
dyrektora Nawrockiego. Jego szefem był dr Marek Szymaniak, dawny pracownik IPN
i podwładny dyrektora Mirosława Golona, który od zawsze wspiera Karola
Nawrockiego, również swojego dawnego podwładnego z gdańskiego IPN. Gwoli
ścisłości przypominam, że kolejną osobą wywodzącą się z IPN, która stoi za
„rewolucją” w Muzeum, jest prof. Grzegorz Berendt, zastępca dyrektora
Nawrockiego.

Omówię
tu natomiast wybrane ingerencje w wystawę Muzeum II Wojny Światowej dokonane
przez zespół Karola Nawrockiego (pomijam wspomnianych już wcześniej Niezwyciężonych) i przeanalizuję,
dlaczego godzą one w autorskie prawa osobiste i dobra osobiste moje i
pozostałych autorów scenariusza. Zastrzegam, że wymienione poniżej zarzuty pod
adresem wprowadzonych przez nową dyrekcję Muzeum zmian to tylko część
argumentów, jakie podnosimy przed sądem. Merytorycznych problemów z nowymi
treściami na wystawie jest o wiele więcej. Z uwagi na charakter artykułu nie ma
jednak na jego łamach miejsca na powtarzanie całej obszernej argumentacji
naszego pozwu.

  • Dodanie portretu o. Maksymiliana Kolbego i maski pośmiertnej ks. Wincentego Frelichowskiego

Wprowadzenie
męczennika do pakietu niezbędnych poprawek to jeden z atutów Nawrockiego.
Legitymizuje sens jego „reformy” Muzeum, bo Kolbe to jeden z najbardziej
rozpoznawalnych męczenników II wojny światowej. To także jego polisa
ubezpieczeniowa w wypadku przegranego procesu. Jeśli sędzia w przyszłości
przyjąłby nasze argumenty i zadecydował o usunięciu portretu, zostanie
okrzyknięty, podobnie jak my, winnym godzenia w narodowe świętości – przez
dyrektora, który naruszył prawa autorskie i nie chciał akceptować reguł
tworzenia wystawy narracyjnej.

Nie da się ukryć,
że to również jeden z najcięższych zarzutów kierowanych w naszą stronę: Kolbe
to święty, który oddał życie za współwięźnia. Co więc nam szkodzi zgodzić się
na wprowadzenie jego, a także np. ks. Frelichowskiego do narracji Muzeum?
Miejsce, w którym zostali dodani, to scenografia baraków obozowych; każdy barak
jest poświęcony innemu aspektowi życia więźniów obozów koncentracyjnych. W tej
części wystawy celowo nie wyróżnialiśmy kategorii zawodowych czy społecznych
więźniów. Nie prezentujemy osobno np. więźniów politycznych, homoseksualistów,
pokazujemy za to takie elementy codzienności, jak m.in. obozowy reżim, głód,
eksperymenty medyczne, opór. Wprowadzenie gabloty poświęconej księżom
katolickim z maską pośmiertną jednego z nich – Wincentego Frelichowskiego, oraz
zawieszenie w centralnym punkcie tej przestrzeni muzealnej wielkiego portretu o.
Kolbego nie pasuje do wybranego przez nas sposobu opowiadania o tragicznej
historii obozowej i wywołuje wrażenie, którego chcieliśmy uniknąć –
„wyciągnięcia przed nawias” jednej grupy społecznej. Narracja tej części
wystawy przed zmianami dyrektora Nawrockiego miała zwiedzającym uzmysławiać, że
codzienność więźniów obozu była tragiczna niezależnie od pełnionych funkcji
społecznych, narodowości czy statusu majątkowego. Przyjęcie takiej narracji nie
wymagało i nie wymaga od nas prezentowania na wystawie w sposób szczególnie
wyraźny historii któregokolwiek ze znanych już Polakom bohaterów narodowych.

Nasz sprzeciw jako
historyków budzi również sporządzona na potrzeby wystawy biografia o. Kolbego, w
której pominięto, że przed wojną był wydawcą antysemickich pism. W tym wypadku
można mówić o naruszeniu naszych dóbr osobistych jako naukowców, gdyż nie
godzimy się na to, aby dokonana manipulacja obciążała naszą reputację. Aż do
lutego tego roku na wystawie nie było tablicy informującej, jakich zmian
dokonano i kto jest ich autorem. Tablica pojawiła się dopiero po naszych
pytaniach o sposób informowania zwiedzających o zmianach dokonanych przez
nowego dyrektora.

  • Dodanie portretu rotmistrza Witolda Pileckiego

Postać ta już wcześniej prezentowana była i jest nadal w tej samej
sekcji wystawy w jednym z ekspozytorów wraz z obszernym omówieniem fenomenu
oporu obozowego.
Dodanie wielkiego portretu rtm. Pileckiego i wstawienie ekspozytora z
prezentacją multimedialną jest ingerencją w twórczy
wybór i układ treści
opracowany dla tej części wystawy. Chcąc zachować
spójność przekazu, unikaliśmy tam eksponowania
jakichkolwiek postaci przez prezentowanie na ścianach ich podobizn, a tym
bardziej przez przypisywanie im stanowisk interaktywnych. W półmroku
baraków obozowych chcieliśmy widzowi zapewnić intymność przeżywania opowiadanej
przez eksponaty tragicznej historii. Ilustracją jednej z nich jest postać rtm.
Pileckiego. Pomimo to zespół Nawrockiego, gdy tylko znalazł na wystawie wolne
miejsce, dołożył nowe treści. W muzealnictwie jednak więcej nie znaczy lepiej!
W wystawach narracyjnych, gdzie za pomocą zabiegów teatralnych planuje się każdy
szczegół i każdą emocję, nawet pusta przestrzeń i niedopowiedzenie mają moc
oddziaływania. Tak jak w filmie albo inscenizacji artystycznej. Trzeba dodać,
że wielkoformatowe podświetlone portrety odwracają uwagę zwiedzających od
niezwykle interesujących eksponatów prezentowanych wewnątrz baraków obozowych,
niszcząc tym samym zamierzony przez nas pierwotny efekt artystyczny, który
skłaniał do kontemplacji prezentowanych tam przedmiotów i historii.

  • Dodanie
    zdjęcia powstańców warszawskich

Domagamy się usunięcia
fotografii przedstawiającej przysięgę powstańczą z przestrzeni, gdzie omawiany
jest fenomen Polskiego Państwa Podziemnego. To nieduża przestrzeń z monitorem,
gdzie można odsłuchać relację Władysława Bartoszewskiego, obok znajduje się
egzemplarz słynnej książki Jana Karskiego Story
of a Secret State
(wydanie z 1944 r.). Dodanie zdjęcia w tym miejscu to błąd
merytoryczny. Nie można ilustrować fenomenu „obywatelstwa podziemnego państwa”
(bo temu szczegółowo jest poświęcona ta kameralna przestrzeń) zdjęciem
przysięgi powstańczej z sierpnia 1944 r.! Przypomnę, że państwo polskie wyszło
wówczas z podziemia i działało jawnie. Mamy więc tutaj klasyczne zaburzenie
chronologii opowieści i niedopasowane fotografii do tematyki.

  • Dodanie
    fotografii rodziny Ulmów

Tak, wnieśliśmy o
usunięcie tej wielkoformatowej fotografii, ponieważ wątek polskich
Sprawiedliwych został pokazany na innych przykładach. Poza tym umieszczenie
fotografii tuż obok opowieści o piekle Auschwitz zakłóca rytm narracji, wytrąca
zwiedzającego z nastroju, w który został wprowadzony. Nierzetelne historycznie
jest również to, że fotografia została opatrzona wielkim napisem „Polacy wobec
Zagłady”. Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że pomoc nie była dominującą
postawą w okupowanej Polsce, gdyż przeważała obojętność. W związku z tym
bohaterstwo Ulmów było wyjątkowe – a opis zdjęcia sugeruje, że było typowe.
Jest jeszcze jedna rzecz, z którą historykowi się trudno zgodzić. Autorzy tej
zmiany w prezentacji multimedialnej dodanej obok zdjęcia Ulmów utrzymują, że
Polacy uratowali „od kilkudziesięciu do ponad 100 tysięcy Żydów”. Specjaliści w
tej dziedzinie mówią o kilkudziesięciu tysiącach ocalonych – w różny sposób,
nie tylko przy udziale Sprawiedliwych. Do niedawna tego zdania był również
wicedyrektor Muzeum prof. Grzegorz Berendt, czego dowodzą jego publikacje.

Po prawej stronie widoczne wielkoformatowe zdjęcie przedstawiające rodzinę Ulmów z napisem „Postawy Polaków wobec Zagłady”. Dodane do pierwotnej wystawy przez zespół dyr. Karola Nawrockiego. Fot. Adam Marszalec.
  • Dodanie
    flagi biało-czerwonej w miejsce propagandowej makaty

Wydawać by się
mogło, że to kolejne nasze bluźnierstwo. Nie walczymy jednak z symbolami
narodowymi. W miejscu, gdzie nowa dyrekcja Muzeum zawiesiła biało-czerwoną
flagę, pierwotnie znajdował się unikatowy eksponat wypożyczony z Instytutu Polskiego
i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie – makatka przedstawiająca chłopów
białoruskich bądź ukraińskich witających czerwonoarmistów. Jej brak w opowieści
muzealnej uszczupla obraz wydarzeń z września 1939 r., gdy Armia Czerwona była
owacyjnie witana przez niektórych przedstawicieli mniejszości narodowych
zamieszkujących Kresy Rzeczypospolitej. Tu nie o flagę chodzi. Wnioskujemy
wyłącznie o podjęcie przez dyrekcję starań w celu przywrócenia makaty na
wystawę, np. przez sporządzenie jej kopii na wyłączne potrzeby Muzeum. Wraz z
usunięciem makaty znikł jedyny eksponat mówiący o tym, że nadejście Sowietów
spowodowało „rozprucie” się społeczności zamieszkującej ziemie wschodnie II
Rzeczypospolitej po narodowych „szwach”. Znikł jedyny eksponat wskazujący na
wielonarodowościowy charakter tego obszaru. Podmiana eksponatów sprawiła, że
ziemie, gdzie Polacy byli mniejszością, przedstawiane są wyłącznie za
pośrednictwem eksponatów związanych z historią etnicznych Polaków.

  • Dodanie
    ekspozytora poświęconego mjr. Henrykowi Dobrzańskiemu „Hubalowi”

Zespół Nawrockiego
ustawił dodatkowy ekspozytor w przestrzeni opowiadającej o narodzinach oporu w
okupowanym kraju i powstaniu rządu na uchodźstwie. Znajdują się tam portrety
prezydenta RP, premiera i naczelnego wodza rządu, komendantów SZP-ZWZ-AK. Najgłębszą
wymowę ma jednak ekspozytor z postacią Elżbiety Zahorskiej, jednej z pierwszych
ofiar walki z okupantami. Wbrew naszym intencjom w tej starannie zaplanowanej
przestrzeni pojawił się równorzędny ekspozytor przedstawiający mjr. Henryka
Dobrzańskiego „Hubala” (notabene jego nieduża fotografia znajdowała się w tej
przestrzeni, a opis jego historii był prezentowany w innej części wystawy, tej
dotyczącej partyzantki). Problem polega na tym, że Nawrocki zmienił wymowę tej
sali, koncentrując uwagę zwiedzających na wątkach oporu zbrojnego. „Hubal”
odciąga też uwagę od Zahorskiej. Nie taka była nasza intencja! Zresztą po co
dwa razy opowiadać tę samą historię? W naszym założeniu puste przestrzenie
wokół gablot i zdjęć miały służyć odpowiedniemu wyeksponowaniu wybranych
obiektów. Pauza w narracji muzealnej odgrywa wielką rolę. Ustawiając nowy
ekspozytor, potwierdzono, że „więcej wcale nie znaczy lepiej”.

Nasz opór budzi
również jakość przygotowanego przez zespół Nawrockiego życiorysu „Hubala”.
Pominięto w nim bowiem jednoznacznie negatywną ocenę jego działań przez
dowództwo ZWZ, przemilczano groźbę płk. Stefana Roweckiego, który zamierzał
postawić „Hubala” przed sądem za niesłuchanie rozkazów i narażanie ludności na
niemieckie represje. Nieprawdą jest też umieszczone w biografii „Hubala”
zdanie, że jego działania „były
pierwszym aktem zorganizowanego czynu zbrojnego w okupowanej przez Niemców
Europie”.

  • Dodanie
    ekspozytora poświęconego Marianowi Rejewskiemu

Nie jest on
potrzebny, gdyż jego postać jest przedstawiona na filmie, który jest
wyświetlany wewnątrz sekcji poświęconej Enigmie. Poza tym zespół Nawrockiego
dopuścił się tu zaburzenia logiki zwiedzania, wystawiając ekspozytor przed salę,
co miało chyba w jego zamierzeniu w szczególny sposób wyeksponować polskiego
matematyka i jego zasługi. Wystawiony jako zewnętrzna czujka ekspozytor dzieli
zwiedzanie na dwa etapy, odciągając już na samym wstępie uwagę zwiedzających od
spraw najistotniejszych, ułożonych przez autorów wystawy w logicznym ciągu.
Teza wyłaniająca się z dodanego w ekspozytorze opisu jest taka, że w złamaniu
kodu Enigmy Rejewski był najważniejszy albo znacznie ważniejszy niż praca
polskiego, a później międzynarodowego zespołu. Jest to jednak teza
nieprawdziwa. Naszym zamiarem, zrealizowanym w filmie obecnym nadal w tej
części ekspozycji, było podkreślenie, jak ważna dla sukcesu złamania kodu
Enigmy była współpraca wybitnych matematyków.

  • Przeniesienie
    kurtki mundurowej kpt. Antoniego Kasztelana w pobliże części „Wolne Miasto
    Gdańsk”

Pamiątki po kpt.
Antonim Kasztelanie znajdowały się pierwotnie w części wystawy opowiadającej o
okupacji Polski, konkretnie we fragmencie o bezczeszczeniu zwłok przez
hitlerowców. Pamiątki po tym obrońcy Helu, jeńcu wojennym, ściętym przez
Niemców w 1942 r., zostały przeniesione przez zespół Nawrockiego – pod wpływem
żądań rodziny kpt. Kasztelana – w nowe miejsce, między sekcję poświęconą
Wolnemu Miastu Gdańskowi a sekcję mówiącą o zmowie mocarstw w sierpniu 1939 r.
Zakłóciło to logikę, spójność i chronologię pierwotnej opowieści. Opowiedziany
przez nas w części poświęconej okupacji dramat kpt. Kasztelana polegał bowiem
na tym, że padł on ofiarą zbrodni sądowej dokonanej na jeńcu wojennym. Ponadto
podkreślaliśmy, że jego ciało zostało przez Niemców sprofanowane. Ustawienie
przez zespół Nawrockiego ekspozytora poświęconego obrońcy Helu w części wystawy
opowiadającej o sierpniu 1939 r. jest zupełnie nieuzasadnione. Podczas
tworzenia wystawy zawsze trzeba mierzyć się z oczekiwaniami rodzin czy innych
grup interesu, które – co częste – postulują zmiany i lepsze wyeksponowanie pamiątek
czy wątków, z którymi czują się związane. Odnosząc się z wielkim szacunkiem do
takich żądań, należy pamiętać, że ich spełnienie tworzy niebezpieczne
precedensy ograniczające nie tylko suwerenność twórców, lecz także logikę
opowieści. W tym konkretnym wypadku Antoniego Kasztelana można by najwyżej
rozważyć lepsze wyeksponowanie pamiątek w zaplanowanym pierwotnie miejscu.
Gdyby dyrektor Nawrocki zwrócił się do nas z taką prośbą, z pewnością
rozważylibyśmy wspólnie nowe miejsce dla tych eksponatów, w tym kurtki
mundurowej kpt. Kasztelana, w przestrzeni dotyczącej okupacji i bezczeszczenia
zwłok. Wolał jednak metodę faktów dokonanych, zasłaniając się wolą rodziny,
która do momentu objęcia przez Nawrockiego funkcji dyrektora nie domagała się jakichkolwiek
zmian.

  • Zamiana
    gry planszowej „Plan pięcioletni” na rewolwer Nagant

Dyrektor Nawrocki
z części poświęconej Związkowi Radzieckiemu usunął oryginalną unikatową
radziecką grę „Plan pięcioletni” i zamienił ją na znaleziony na strychu w
Pruszczu rewolwer Nagant. Naruszył w ten sposób nasz przemyślany plan, aby o
totalitarnym reżimie ZSRR opowiadać poprzez krzykliwą, wszechobecną propagandę.
Kolorowe plakaty kamuflowały monitory pokazujące drastyczne sceny: egzekucje i
przemoc. Mało było jednak tej dosłowności nowej dyrekcji Muzeum, postanowiła
więc naruszyć przemyślaną narrację, usuwając z gabloty grę, a dodając rewolwer,
ponoć identyczny jak te używane podczas egzekucji. Ogłoszono jednocześnie, że
broń ta ilustruje zbrodnie reżimu komunistycznego. Problem w tym, że w ten
sposób naruszono naszą opowieść, której celem było wskazanie znaczenia wielkiej
roli propagandy oddziaływającej na młodych ludzi. Aspekt „budowy nowego
człowieka” zniknął zupełnie z opowieści muzealnej na rzecz historii terroru
fizycznego, który i tak jest w tej części mocno eksponowany.

  • Dodanie planszy „Operacja (anty)polska NKWD 19371938. Sowieckie ludobójstwo na Polakach”

Jednym z argumentów
za usunięciem dodanej przez zespół Nawrockiego planszy są nieprawdziwe dane – liczbę wymordowanych w tzw. operacji polskiej NKWD
z lat 1938–1938
określono na „około 200 tys.
Polaków, a skazanych na pobyt w łagrach na kilkadziesiąt tysięcy”. Tymczasem wiadomo, że w rezultacie „operacji polskiej NKWD” w sumie
aresztowano 143 810 osób różnych narodowości, z czego przed sądem
postawiono 139 885 osób, spośród których 111 091 skazano na karę
śmierci.
Nie jest też prawdą, że wszyscy skazani byli Polakami, gdyż co najmniej 30% z
nich to osoby innych niż polska narodowości oskarżone o udział w działalności
na rzecz polskiego wywiadu. Tablica więc co najmniej podwaja liczbę polskich
ofiar.

  • Dodanie tablicy „Piętno wojny” w miejsce usuniętej tablicy „Ofiary wojny”

Dyrektor Nawrocki
przebudował jeden z ekspozytorów, usuwając z niego tablicę tekstową „Ofiary
wojny”, w której wyszególnione były straty bezwzględne poniesione w II wojnie
światowej przez poszczególne państwa z podziałem na żołnierzy i ludność
cywilną. Z gabloty umieszczonej w tym ekspozytorze usunięto ponadto
przestrzelony hełm polski, symbolicznie wyobrażający ofiary wojenne. Wymienione
powyżej elementy zostały zastąpione tablicą tekstową „Piętno wojny”, w której
mowa o fizycznym i psychicznym okaleczeniu milionów osób, w tym w szczególności
więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych. W ślad za tym w miejsce polskiego
hełmu w gablocie zamieszczone zostały artefakty proweniencji obozowej lub
zupełnie już powojenne: rysunek przedstawiający Matkę Boską oraz tzw. winkiel
jednego z polskich więźniów. Należy zauważyć, że zawieszenie w tym miejscu
panelu, którym dyrektor Muzeum Karol Nawrocki zastąpił pierwotną tablicę
tekstową, nie ma żadnego uzasadnienia merytorycznego. O cierpieniach więźniów
obozów koncentracyjnych opowiadamy w innym miejscu, natomiast sąsiednia sekcja
w sugestywny sposób – bo za pomocą rysunków sporządzonych przez dzieci –
przedstawia wojenną traumę Polaków.

  • Manipulacje danymi statystycznymi

W tej sali
pojawiła się także nowa statystyka strat w nowym układzie graficznym.
Zrezygnowano z prezentowania statystyk strat wojennych według liczb bezwzględnych
ofiar na rzecz uszeregowania strat od kraju, który procentowo stracił najwięcej
obywateli, do kraju, który procentowo stracił ich najmniej. Ingerencja ta
spowodowała bardzo istotną zmianę interpretacyjną. Wykres ukazujący straty
względne poszczególnych państw stanowi swoisty ranking wojennych cierpień, w
którym na pierwsze miejsce wysuwa się Polska, natomiast inne państwa plasują
się daleko za nią, mimo iż w rzeczywistości niekiedy poniosły większe od niej
straty bezwzględne. Dotyczy to zwłaszcza Związku Radzieckiego (ok. 27 mln osób)
i Niemiec (od 5,7 do 8,8 mln), które inaczej wyprzedzałyby pod tym względem
Polskę (5,5–5,8 mln obywateli, w tym 3 mln polskich Żydów). Działania zespołu
Nawrockiego mają zatem charakter manipulacji danymi liczbowymi, służącej
wyeksponowaniu polskich cierpień. Jako historycy uważamy, że jest to zabieg
szkodliwy, wpisujący się w trend obecny w wielu krajach, który socjolodzy i
politolodzy określają jako konkurencję ofiar.

  • Zmiana tekstu tablic poświęconych partyzantce

Z tablic
poświęconych partyzantce zniknęły fragmenty, które nowa dyrekcja Muzeum II
Wojny Światowej uznała za zbędne. Z braku miejsca omówię tylko niektóre. Usunięto
np. informację, że przez szeregi partyzantki radzieckiej przewinęło się 400500 tys. ludzi. Czy dyrektor Nawrocki
chciał oszczędzić zwiedzającym wiedzy, że sowieckich partyzantów było więcej
niż polskich? Ma to swoje uzasadnienie, gdyż jednocześnie do tablicy o polskiej
partyzantce dodał ogólny stan osobowy całej Armii Krajowej, a więc również tych
żołnierzy, którzy nie walczyli w oddziałach partyzanckich. Jednocześnie
zniknęła informacja o partyzantce Batalionów Chłopskich, Narodowych Sił
Zbrojnych i Armii Ludowej. Co skłoniło ekipę „poprawiającą” do cenzorskiej
ingerencji? Czy to, że wymieniono komunistyczną AL, czy to, że napisaliśmy, iż
AL i NSZ działały poza strukturami Polskiego Państwa Podziemnego?

Część wystawy poświęcona partyzantkom, gdzie zmieniono część podpisów, usuwając fragmenty poprzednich i dodając nowe. Fot. Adam Marszalec
  • Zmiana formy scenograficznej wystawy w części poświęconej Polskiemu Państwu Podziemnemu

Chodzi tu o wandalizm polegający na
wybiciu dziur w ścianach scenografii w celu odsłonięcia widoku na przestrzeń
poświęconą Irenie Sendlerowej, rzekomo słabo widocznej i zasłoniętej przez
hydrant. W pozwie żądamy przywrócenia pierwotnej scenografii, która celowo
wyglądem przypominała zakamarki piwnicy, ale w której wszystkie istotne miejsca
do odwiedzenia były wyraźnie widoczne – również kąt poświęcony Irenie
Sendlerowej. Był to nasz sposób opowiedzenia historii pomocy niesionej
żydowskim dzieciom, myślę, że mocno trafiający do wyobraźni: działalność Rady
Pomocy Żydom była „konspiracją w konspiracji”, dlatego stworzyliśmy kameralne,
wyciszone pomieszczenie, gdzie można było w skupieniu poznawać dzieje polskiej
Sprawiedliwej. Identyczne dziury na polecenie nowej dyrekcji Muzeum wybito po
przeciwległej stronie, odsłaniając pomieszczenie poświęcone Państwu
Podziemnemu. Argumenty za przywróceniem nastroju tego fragmentu wystawy są
identyczne – zanim przystąpi się do modyfikowania dzieła poprzedników, należy
najpierw zrozumieć jego sens. Osłonięta i wyciszona przestrzeń służyła wytworzeniu
atmosfery adekwatnej do tematyki.

W ściance z prawej strony widoczna w wybitym oknie postać Ireny Sendlerowej. Fot. Adam Marszalec

Warto
przy okazji podkreślić, że kilku zmian wprowadzonych przez zespół dyrektora
Nawrockiego nie oprotestowaliśmy, gdyż nie naruszały one przekazu wystawy. Tak
było m.in. w przypadku dodania głosów żydowskiej modlitwy do instalacji Ludzie tacy jak my, przedstawiającej
wizerunki ofiar Holokaustu. Nie zgłaszaliśmy też sprzeciwu, gdy uzupełniono
fragment wystawy poświęcony Wolnemu Miastu Gdańskowi o prezentację dotyczącą
represji na Polakach przed II wojną światową. Choć prezentacja ta została
wprowadzona na wystawę już po nominacji Karola Nawrockiego na dyrektora Muzeum
II Wojny Światowej, przewidywaliśmy ją tam wcześniej, a materiały do niej
gromadził członek naszego zespołu Jan Daniluk (on sam nie zdążył dokończyć
opisów w burzliwym początku otwierania Muzeum). Choć ingerencje te nie stały
się przedmiotem sprawy sądowej, to mnie i pozostałych współautorów zdumiewa, że
jakiekolwiek zmiany narracji muzealnej mogą być wprowadzane bez konsultacji z autorami
wystawy. To nie są standardy obowiązujące w europejskich muzeach. Jedynymi
zmianami, które obecna dyrekcja może, a nawet powinna bez czekania na naszą
aprobatę wprowadzać na wystawie, są te, które wynikają z aktualizacji danych
historycznych czy konieczności poprawienia na wystawie zauważonych – przez
kompetentne osoby – błędów technicznych lub językowych.

Ułańskie czako

Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na każdą nową
kampanię „patriotyzmu” – jeśli jest bezkrytycznym powielaniem ulubionych
sloganów megalomanii narodowej. Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie
Polakowi – czają się najczęściej cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy
ryba bierze – na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańczą panterkę.

To cytat z
ponadczasowego eseju Jana Józefa Lipskiego Dwie
ojczyzny, dwa patriotyzmy
(Lipski 2011) z 1981 r. Powinien skłaniać nas do
refleksji również dziś, gdy tak często nadużywa się patriotycznych haseł. Widać
to doskonale także w uzasadnieniu zmian przeprowadzonych przez obecnego dyrektora
Muzeum. Jego sztandarowym sloganem jest hasło „Bohaterowie wracają do Muzeum”,
publikowane na billboardach rozwieszanych w Trójmieście i poza nim. Nietrudno
wyobrazić sobie rozłożone obok niego rekwizyty polskiej megalomanii, o których
pisał Lipski. Najbardziej spektakularnym dowodem na zatrucie się jadem narodowej
pychy jest jednak akcja promocyjna na muzealnym fanpage’u: „Być Polakiem to
brzmi dumnie. Świat byłby lepszy, gdyby ludzie z innych krajów byli bardziej
podobni do Polaków”. Odpowiedź Nawrockiemu dał jeden z anonimowych internautów,
komentując pod artykułem omawiającym tę sprawę w ten sposób: „Przez takie
właśnie poglądy wybuchła II wojna światowa” (Flieger 2018).

Ale to nie koniec
zachowań dyrektora Muzeum, które łatwo da się zakwalifikować do postaw
opisanych przez Lipskiego. Z upodobaniem posługuje się on w uzasadnianiu zmian
na wystawie figurą bohatera, któremu należy przywrócić należną mu godność (to
zresztą ograny, instrumentalny zabieg w polityce historycznej PiS). Sztuczkę tę
Nawrocki stosuje wymiennie z innym używanym przez rządzącą partię narzędziem
walki z adwersarzami: oskarżeniami o uprawianie tzw. pedagogiki (albo polityki)
wstydu. W wywiadzie dla „Niezależnej” w 2018 r. mówił: „Na każdym kroku na
wystawie było widać politykę wstydu”. Racjonalnych dowodów na to jednak nie
podawał (Niezależna.pl 2018). Za tak ostrymi słowami poszły też czyny, co
przełożyło się na cenzurowanie wystawy i dodawanie do niej nowych treści, o
czym obszernie pisałem wyżej. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jeszcze jedno
symboliczne wydarzenie. 18 maja 2019 r. podczas Nocy Muzeów dyrektor Nawrocki przerwał
koncert zaproszonej do Muzeum II Wojny Światowej grupy muzycznej Piotra
Kosewskiego i zakazał wykonywania jednej z piosenek, figurującej w uzgodnionym
wcześniej repertuarze. Dyrektorowi państwowej instytucji kultury nie spodobała
się liryczna rosyjska piosenka Tiomnaja
nocz
´, autorstwa Władimira
Agatowa i Nikity Bogosłowskiego, w tłumaczeniu Juliana Tuwima, mówiąca o
tęsknocie sowieckiego żołnierza frontowego za żoną i dzieckiem. Problemem dla
dyrektora Muzeum było to, że żołnierz był sowiecki, czyli bolszewicki, a pieśń
w bałamutny sposób – jak pisał rzecznik prasowy Muzeum Aleksander Masłowski – przedstawiała „rozmyślania sowieckiego żołnierza,
który tęskni za pozostawioną w domu kobietą, ocierającą łzy nad łóżeczkiem
(wspólnego być może) dziecka”. Rzecznik, pytany przez dziennikarzy o przyczyny
tej niespotykanej dotąd ingerencji w wolność twórców, pogrążał się dalej,
tłumacząc, że tęsknota była tylko przerywnikiem w gwałtach i zbrodniach
popełnianych przez krasnoarmiejca
(Kamińska 2019). Nawrocki na
swoim profilu facebookowym grzmiał: „W naszym Muzeum nie ma już miejsca na
sowiecką propagandę” (Flieger 2019). Jestem przekonany, że wielu czytających
ten wpis dyrektora państwowej instytucji kultury mogło uznać, iż wcześniej w
Muzeum taką propagandę uprawiano, ingerencja w repertuar była więc uzasadniona.
Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że większość uznała to za małostkowe i
fanatyczne doszukiwanie się w miłości i tęsknocie żołnierza czegoś, czego tam
nie ma.

Ciekawe, że ta
zaciekłość w tropieniu bolszewickiej skazy w twórczości lirycznej i deklarowany
publicznie antykomunizm nie przeszkadzają dyrektorowi Nawrockiemu w utrzymywani
dobrych stosunków z przedstawicielami Komunistycznej Partii Chin. W maju 2019
r. Muzeum II Wojny Światowej pokazało w pekińskim Muzeum Wojny i Oporu Chińskiego
Narodu przeciwko Japońskiej Agresji wystawę „Polacy ratujący Żydów podczas
okupacji niemieckiej”. Jak widać, dyrektor państwowej instytucji kultury
potrafi schować swój antykomunizm bardzo głęboko, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Gdy w listopadzie 2019 r. doszło do rewizyty chińskich towarzyszy w Gdańsku, Karol
Nawrocki nie wykazywał już takiego zapału w promowaniu wystawy muzealników z
Pekinu o okupacji japońskiej w latach 1937–1945. Mówiąc wprost, wernisaż nie
był specjalnie nagłaśniany, a w charakterze gości ściągnięto pracowników
muzeum. Politycy PiS, tak chętnie pokazujący się na imprezach w Muzeum II Wojny
Światowej, tym razem, jak można się domyślać po opublikowanych na muzealnej
stronie fotografiach, przezornie nie zostali zaproszeni albo woleli nie
pokazywać się w towarzystwie partnerów z Chin.

Sprawa cenzury w
Muzeum podczas Nocy Muzeów miała międzynarodowe reperkusje, gdyż zablokowanie
wykonania piosenki Agatowa i niegodne, nieprzyzwoite tłumaczenia rzecznika
prasowego Muzeum zostały brutalnie skomentowane przez Rosjan w prokremlowskiej
telewizji (ORT 2019). Nie może więc dziwić, że instytucja odbierająca głos
artystom i obrażająca uczucia Rosjan nie ma pomysłu na prowadzenie skutecznej polityki
międzynarodowej, i to nie tylko na Wschodzie. Megalomania połączona z fobiami
jest sposobem na utrzymanie poparcia wąskiego, najtwardszego krajowego
elektoratu PiS.

Od kompromitacji
związanej z nieudaną akcją promocyjną hasła „Być Polakiem to brzmi dumnie”
Muzeum II Wojny Światowej stara się unikać jawnie nacjonalistycznych haseł.
„Czako ułańskie” pojawia się jednak często podczas imprez kulturalnych,
promocji książek i debat (jedyną przestrzenią, w której nie celebruje się
ostentacji patriotycznej zahaczającej o megalomanię, nie wiedzieć czemu, jest
kino muzealne, prezentujące bogaty zestaw filmów niemieszczących się w guście
tropicieli lewackich i liberalnych trendów). Ostentacja patriotyczna jest
manierą wszechobecną. Zagościła w sklepiku sprzedającym gadżety marki Red is Bad, a nawet w holu muzealnym,
gdzie z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości pojawiły się
przeskalowane posągi jej ojców. W ten oto sposób słuszna idea upamiętnienia
historii przemienia się w kicz. Duży format jest ulubionym środkiem wyrazu
nowych włodarzy Muzeum. Zastosowano go również podczas zmian na wystawie
głównej – pisałem już o dużych portretach o. Maksymiliana Kolbego i rtm. Witolda
Pileckiego umieszczonych w znormalizowanej przestrzeni, gdzie konsekwentnie
prezentowaliśmy małe zdjęcia w celu stworzenia atmosfery intymności.

Metoda
na „ułańskie czako” przynosi doraźne korzyści. Chętnie stosują ją politycy,
ryzykując, że zostaną przelicytowani. Dowodzą tego przykłady z życia
politycznego. Niejeden raz PiS został zepchnięty do defensywy przez skrajnych
nacjonalistów, choćby podczas marszu niepodległości w Warszawie w 2019 r.
Podobnie może się zdarzyć w sferze interpretacji dziejów. Jaki właściwie
powinien być poziom stężenia wzmożenia patriotycznego na wystawie? Kto ma o nim
decydować? Minister Gliński? Czy może to za niskie progi? A więc kto? Już teraz
podnoszą się głosy, że Nawrocki okazał się za miękki i wprowadził zbyt mało zmian.
Kołowrót żądań łatwo nakręcić, domagając się kolejnych „prawdziwych” polskich
bohaterów, bez których trudno sobie wyobrazić historię II wojny światowej. Mówi
się, że Muzeum jest pod presją grupy, która chce wprowadzenia na wystawę
opowieści o Józefie Dambku „Lechu”, komendancie Tajnej Organizacji Wojskowej
Gryf Pomorski, ponoszącym odpowiedzialność za śmierć innego z twórców Gryfa –
Józefa Gierszewskiego „Rysia”, z którym pozostawał w ostrym konflikcie o
niejasnych do końca przyczynach. Łatwo mogę sobie wyobrazić podbicie stawki
przez jakiegoś radykała, który uzna, że np. bez Romualda Rajsa „Burego” jako
żołnierza bohatera nie może istnieć prawdziwa wystawa historyczna. I naprawdę
nietrudno będzie licytować dalej, bo w naszej historii nie jest trudno o piękne
– niektóre dla wszystkich, niektóre ze względu na mniej chlubne karty dla
wybranych – postaci.

Jak
to zatem jest z bohaterami w Muzeum II Wojny Światowej? Byli, są i będą!
Pytanie jednak, w jakim towarzystwie. W październiku 2017 r. ustawiono w Muzeum
portrety żołnierzy AK. Obok rtm. Witolda Pileckiego i gen. Stefana Roweckiego
„Grota” stanął kpt Romuald Rajs „Bury”, winny mordów dokonanych na białoruskiej
ludności cywilnej, i mjr Józef Kuraś „Ogień” z Podhala, którego również trudno
uznać za wzorzec postaw moralnych (i on przekroczył granicę, której żołnierz
nie powinien przekraczać). Budowanie nowego panteonu bohaterów z „Burym” na
czele uwłacza pamięci wszystkich, których ofiara jest opisana w Muzeum.
Przykładów na przedmiotowe traktowanie bohaterów jest więcej. Zespół zmieniający
wystawę zmanipulował biografię o. Kolbego, nazywając jego antysemickie
wydawnictwa misją ewangelizacyjną. Także rtm. Pilecki został wzięty jako
zakładnik polityki historycznej. W czasie swej wizyty w Muzeum prezes IPN
Jarosław Szarek po obmierzeniu fotografii Pileckiego stwierdził, że 15 cm kw.to za mało, i że jest to dowód na marginalizację wielkiego Polaka. Nie
chciałbym polemizować na temat odczuć estetycznych prezesa państwowej
instytucji, lecz do tej pory nie rozumiem, w jakim zakresie rozmiar ten miałby
naruszać godność bohatera narodowego? Tym bardziej że ci, którzy chcieli
narzucić wzorzec godny wielkiego Polaka, nie krytykowali malutkiej fotografii
Heleny Płotnickiej, eksponowanej tuż obok Kolbego. A jej ofiara nie była wcale
mniejsza! Za pomoc udzielaną więźniom KL Auschwitz została aresztowana i zmarła
w obozie. Osierociła sześcioro dzieci.

Dwie ojczyzny

Nigdy
nie uważałem, że w Polsce nie ma miejsca na wizję historii inną niż nasza.
Także taką, która schlebia prawicowym gustom, czy – a niech tam – nawet
megalomańskim! Pod warunkiem jednak, że nie propaguje przemocy, nie stawia
pomników żołnierzom strzelającym do cywilów i nie niszczy wielogłosu debaty
historycznej. W Polsce ostatnich lat minister kultury nie powołuje na dyrektora
Muzeum Polin prof. Dariusza Stoli, kandydata wybranego w konkursie, któremu
przewodniczył zastępca ministra, i oskarża go o szerzenie „klasycznej mowy
nienawiści” (Szułdrzyński 2020). W ramach represji za obronę autonomii
instytucji obcina się dotację dla Europejskiego Centrum Solidarności, likwiduje
się Instytut Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie, wywłaszcza miasto Gdańsk z
Westerplatte, a do historyka protestującego przeciw zmianom na dopiero co
otwartej wystawie wysyła się agentów CBA. Dyrektor wielkiego Muzeum, dotknięty
krytyką prasową, kieruje do profesora historii, dyrektora Instytutu Studiów
Politycznych Polskiej Akademii Nauk Grzegorza Motyki wezwanie przedprocesowe,
domagając się przeprosin i 10 tys. zł. Za co? Za dwa zdania w wywiadzie,
mówiące, że głos Muzeum II Wojny Światowej nie był słyszalny, gdy Putin
pomawiał Polskę o rozpętanie II wojny światowej. Wolność słowa dla żołnierzy
rewolucji niewiele znaczy. Polityka historyczna jest dla nich narzędziem
kreowania jednej pamięci, jednego patriotyzmu i posłusznego obywatela. Rząd twierdzi,
że ma do tego prawo, skoro ma mandat od suwerena i jest dysponentem budżetu, no
i reprezentuje interes narodowy (problemem jest to, że jednocześnie naznacza
się tych, którzy tego interesu rzekomo nie realizują). Rząd wskazuje też
przykłady innych państw, które skutecznie kształtują swój wizerunek. To bardzo
uproszczone uzasadnienie, gdyż w tych państwach, oczywiście demokratycznych,
nikt nie zabija różnorodności. Niszczy się ją w Rosji, która dla niektórych
miłośników skutecznego opowiadania swojej historii staje się wzorcem
skuteczności. Tak jak w czasach Jana Józefa Lipskiego, gdy pisał Dwie ojczyzny. Jak kompromitujące nasz kraj jest budowanie „dobrego wizerunku”
metodami PiS, widać na przykładzie sporu z Izraelem i USA o nowelizację
ustawy o IPN. Ale to nie wszystko. Specjaliści od likwidacji instytucji kultury
przy użyciu sztuczek prawnych nie potrafią zrealizować swych sztandarowych pomysłów
muzealnych. Oczko w głowie ministra Sellina – Muzeum Westerplatte – które stało
się pretekstem do przejęcia Muzeum II Wojny Światowej, nie rozpoczęło dotychczas
zapowiadanej inwestycji budowlanej. Przypomnę, że rok temu w ramach
błyskawicznie przeprowadzonej w sejmie przez PiS „specustawy” zabrano miastu
grunty na Westerplatte na potrzeby mającego tam powstać wielkiego plenerowego muzeum.
Do tej pory wojewoda pomorski nie uporał się z formalnościami, które
pozwoliłyby na przejęcie działek, a Muzeum Westerplatte nie przedstawiło nawet koncepcji
swojej ekspozycji (oprócz kilku tablic z wizualizacjami odbudowanych budynków
na Westerplatte, co natychmiast spotkało się z miażdżącą krytyką historyków
sztuki, podnoszących, że odbudowa w takiej formie jest sprzeczna z zasadami konserwatorskimi).
Do zapowiadanego na ten rok projektu budowlanego jest bardzo daleko – nie ma
żadnych szans na realizację tej zapowiedzi sprzed roku i zapewne również w
następnym. Podobna niemoc panuje wokół innego sztandarowego projektu polityki
historycznej państwa polskiego. Myślę tu o Muzeum Piaśnickim w Wejherowie. Od
2016 r. minister Jarosław Sellin nie może się uporać z remontem willi Musica w
Wejherowie, w którym ma się pomieścić to bardzo potrzebne na Pomorzu muzeum.
Nikt w naszym regionie nie słyszał też o koncepcji jego wystawy stałej. Dodam
tylko, że mówimy o niedużym projekcie inwestycyjnym i wystawienniczym, wszak
willa Musica jest tylko willą…

Jedna ojczyzna,
nie dwie

Odpowiedź
na to, jaka powinna być „polityka historyczna”, jest prosta: niewykluczająca,
pozwalająca obywatelom troszczyć się o wspólnotę i zgodna z ustaleniami badaczy,
nawet jeśli miałaby wyglądać ona trochę inaczej, niż sobie to wyobrażał
minister czy prezes partii. Nie trzeba cenzurować wystaw i walczyć z artystami,
aby budować narodową wspólnotę i pielęgnować pamięć. Nieduży rozmiar zdjęcia
wielkiego bohatera czy nawet piosenka o tęsknocie za ukochaną i dzieckiem,
nawet jeśli jest to tęsknota obywatela ZSRR, nie stanowią dla polskiego muzeum
zagrożenia. Aby skutecznie opowiadać o naszej przeszłości, nie wystarczy
patriotyczna ostentacja ani postulowanie jedności, gdy samemu się ją rozbija.
Najlepiej słuchać przestróg Lipskiego z Dwóch ojczyzn, myśląc o tej jednej, prawdziwej,
dla wszystkich.


Bibliografia

Flieger
E. (2018), Nacjonalistyczne hasła i
fikcyjne dane na grafice Muzeum II Wojny Światowej
, „Gazeta Wyborcza”, 20 V
2018, https://wyborcza.pl/7,75398,23427512,muzeum-ii-wojny-swiatowej-nacjonalistyczna-grafika-i-dane-z.html?utm_source=facebook.com&utm_medium=SM&utm_campaign=FB_Gazeta_Wyborcza&fbclid=IwAR3xHgqAGstv3bAWGWAtiB7_hvk17tE_wV8fkhiyY1wO4iD7oM2mK2iwppg (dostęp 22 V 2020
r.).

Flieger E. (2019), Strefa
szariatu w Muzeum II Wojny Światowej
, „Gazeta Wyborcza”, 20 V 2019, https://wyborcza.pl/7,75968,24802936,strefa-szariatu-w-muzeum-ii-wojny-swiatowej.html (dostęp
22 V 2020 r.).

Kamińska A. (2019), Awantura podczas Nocy Muzeów w Muzeum II Wojny Światowej, „Dziennik
Bałtycki”, 19 V 2019, https://dziennikbaltycki.pl/awantura-podczas-nocy-muzeow-w-muzeum-ii-wojny-swiatowej-muzycy-o-dyrektorze-rozkazal-przerwac-drac-sie-ze-to-bolszewicka/ar/c1-14142511 (dostęp
22 V 2020 r.).

Katka
K. (2017), Tak Kaczyński reklamuje
rządową inwestycję: dar Tuska dla Merkel
, https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmiasto/7,35612,22163184,kaczynski-skandalicznie-o-miiws-dar-tuska-dla-merkel.html (dostęp 22 V 2020
r.)

Komunikat
z dnia 31 marca 2020 r. dotyczący sprawy sądowej w przedmiocie żądań usunięcia
nowych treści wprowadzonych na wystawie głównej [w:] https://muzeum1939.pl/komunikat-dr-karola-nawrockiego-dyrektora-muzeum-ii-wojny-swiatowej-w-gdansku-dotyczacy-sprawy/aktualnosci/3297.html?fbclid=IwAR21uG5rAbTz65sPeVtC6s9w-9iiS_N61sBPx8Nhdo9mgVCz-nRpxVFbVCg (dostęp 22 V 2020
r.)

Lipski J.J. (2011),
Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy. Uwagi o
megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków
, http://otwarta.org/wp-content/uploads/2011/11/J-Lipski-Dwie-ojczyzny-dwa-patriotyzmy-lekkie3.pdf (dostęp 22 V 2020
r.).

Machcewicz
P. (2017), Muzeum, Kraków.

Niezależna.pl:
Dyrektor Muzeum II
WŚ zdecydowanie odpowiada Machcewiczowi! „Na każdym kroku w Muzeum było widać
politykę wstydu”
, https://niezalezna.pl/227432-dyrektor-muzeum-ii-ws-zdecydowanie-odpowiada-machcewiczowi-na-kazdym-kroku-na-wystawie-bylo-widac-polityke-wstydu (dostęp 20 V 2020 r.).

ORT
(2019), https://www.youtube.com/watch?v=0K6S7fXpvKo&fbclid=IwAR2cJwWoF_LdlHv4QZwT8UytsKkTOW2A3RRIWHyVsGNhB99jkdhEIXbfMJQ (dostęp 23 V 2020
r.).

Recenzje
P. Niwińskiego, P. Semki, J. Żaryna (2016), https://muzeum1939.pl/tresc-recenzji-wystawy-glownej-muzeum-wraz-z-odpowiedzia-dyrekcji-muzeum/aktualnosci/226.html (dostęp 22 V 2020
r.).

Szułdrzyński
M. (2020), Dziś jest prawdziwa demokracja,
„Rzeczpospolita. Plus Minus”, 28–29 III.

Wnuk
R. (2018a), „Niezwyciężeni” – czyli
folk-history po polsku
, http://ohistorie.eu/2018/07/17/niezwyciezeni-czyli-folk-history-po-polsku/ (dostęp 22 V 2020
r.)

Wnuk
R. (2018b), Wojna o wojnę. Spór o wystawę
główną Muzeum II Wojny Światowej
, „Res Historica”, nr 46, s. 335–350.

Wolff-Powęska
A. (2018), Rocznice historyczne w służbie
propagandy
, „Polityka”, nr 46.


Korekta językowa: Beata Bińko




Polityka historyczna prezydenta Rosji Wł. Putina. Cz. III. Komentarz Prof. PIOTRA M. MAJEWSKIEGO

Realizacja wideo: Dr hab. Piotr WITEK

Kryzys polityczny w 1938 roku. Czy II RP była sojuszniczką III Rzeszy i dążyła do wybuchy wojny?
Polityka II RP, III Rzeszy, ZSRR, Węgier wobec Czechosłowacji.

Komentarz Prof. PIOTRA M. MAJEWSKIEGO




Jeden wpis, dwa zdania, trzy kłamstwa

Fotografia przedstawia żołnierzy Ukraińskiego Legionu Samoobrony, Hrubieszów, wiosna 1944 r. Zdjęcie pochodzi z pracy: Andrij Bolanowśkyj, Ukrajinśki wijśkowi formuwannia w zbrojnych syłach Nimeczczyny (1939–1945), Lwiw 2003 (s. 400–401).

IGOR HAŁAGIDA

Jeden wpis, dwa zdania, trzy kłamstwa

27 marca 2020 r. na koncie lubelskiego oddziału IPN założonym na jednym z portali społecznościowych pojawił się wpis następującej treści:

27 marca 1944 r. żołnierze Wehrmachtu i ukraińskiej kolaboracyjnej
14. Dywizji Grenadierów SS dokonali pacyfikacji wsi Smoligów w powiecie
hrubieszowskim. W wyniku całodziennej walki zginęło 300 Polaków (w tym w
większości cywile) oraz 50 Ukraińców i Niemców.

W tych dwóch zdaniach, składających się w sumie z 37 wyrazów, zawarto aż trzy nieprawdziwe informacje.

(1) W pacyfikacji Smoligowa i okolicznych kolonii nigdy nie brała udziału Dywizja SS „Galizien”. Wieś została spalona, po krótkiej walce, przez połączone siły 3. Policyjnego Batalionu Kawalerii SS, kompanii Wehrmachtu, dwóch kompanii Wołyńskiego Legionu Samoobrony (złożonego z Ukraińców), baterii dział i 2. Kompanii II Batalionu 5. (galicyjskiego) Policyjnego Pułku SS (także złożonego z Ukraińców). Ta połączona jednostka, określana w niemieckich źródłach jako tzw. bojowa grupa Wullebrandta, była pod niemiecką komendą i została skierowana do walki z oddziałami AK i BCh, podczas których straciła 3 zabitych i 11 rannych. Raport o działalności „grupy Wullebrandta” – z wymienionymi pododdziałami wchodzącymi w jej skłąd – znajduje się w Archiwum Państwowym w Lublinie, toteż autor/autorka/autorzy mógł/mogła/mogli bez większych problemów do niego sięgnąć.

(2) Liczba ofiar – 300 Polaków – została wzięta zupełnie „z głowy…”, gdyż nie znajduje żadnego potwierdzenia w źródłach. Najczęściej w literaturze przedmiotu (wystarczyło zajrzeć!) wspomina się, że w Smoligowie tego dnia życie straciło maksymalnie do 200–220 osób. Jest to i tak przerażająca liczba i nie widzę najmniejszego powodu, by sztucznie ją „pompować” do okrągłych 300.

(3) O ile dwa pierwsze błędy można zaliczyć do tych wynikających z niewiedzy, o tyle sugerowanie w przytoczonym wpisie, że w walkach z polskimi partyzantami zginęło „50 Ukraińców i Niemców”, jest co najmniej nieetyczne, jeśli weźmie się pod uwagę to, iż w rzeczywistości ponad 50 osób (mężczyzn, kobiet i dzieci) narodowości ukraińskiej było wśród zabitych w Smoligowie. Wątek ten występuje w ukraińskiej literaturze przedmiotu (a wzmianka – z odwołaniem do wybranej literatury – znajduje się nawet w polskiej Wikipedii).

Nie wiem, jaki cel przyświecał urzędnikowi z lubelskiego IPN, by
opublikować post akurat w takiej niechlujnej postaci, zawierając w nim
nieprawdziwe stwierdzenia. Chciałbym wierzyć, że to tylko nieświadomość i brak
wiedzy autora/autorki/autorów. Nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, gdyż w
obecnym publicznym dyskursie o konflikcie polsko-ukraińskim okresu wojny i
pierwszych lat powojennych można napisać każdą bzdurę (informacja lubelskiego IPN
została podchwycona przez niektórych lokalnych polityków na Lubelszczyźnie,
którzy twórczo ją „wzbogacili” o informację, że w zbrodni uczestniczyły też
oddziały UPA). Wydawałoby się jednak, że od urzędników państwowego instytutu zajmującego
się badaniami naukowymi w zakresie historii można wymagać nieco większej
staranności, tym bardziej że można się oprzeć na bogatej literaturze przedmiotu
wydanej lub współwydanej m.in. przez IPN:

  1. Igor Hałagida,
    Ukraińskie straty osobowe w
    dystrykcie lubelskim (październik 1939
    lipiec 1944) – wstępna analiza materiału statystycznego,
    „Pamięć i Sprawiedliwość”, 2017, nr 1 (29),
    s. 386–387.
  2. Marcin Majewski, Przyczynek do wojennych dziejów Ukraińskiego Legionu Samoobrony
    (1943–1945)
    , „Pamięć i Sprawiedliwość” 2005, nr 2 (8),
    s. 309.
  3. Mariusz Zajączkowski, „Legenda w najlepszym wypadku…”. Kilka uwag na marginesie wojennych
    losów Stanisława Basaja „Rysia”
    , „Pamięć i Sprawiedliwość”, 2017, nr 1 (29),
    s. 470, 477, 483.
  4. Mariusz
    Zajączkowski, Ukraińskie podziemie na
    Lubelszczyźnie w okresie okupacji niemieckiej 1939–1944
    , Lublin–Warszawa
    2015, s. 204.

Korekta Językowa: Beata Bińko




„Historyczne” kuriozum stycznia 2020

RAFAŁ WNUK

„Historyczne” kuriozum stycznia 2020

Wypowiedź dr hab. Sabiny Bober* w TVP Lublin z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci Holokaustu
Video: [Panorama Lubelska, 27 stycznia 2020, godz. 7.30] (dostęp 30.01.2020)

Dr hab. Sabina Bober na początku wywiadu mówi: Na terenie Lubelszczyzny w ramach akcji „Reinhardt” z terenu Lubelszczyzny i Okręgu Białostockiego zostało zamordowanych blisko 2 mln Żydów, czyli Żydzi, którzy mieszkali tutaj przed wojną, zostali praktycznie zdziesiątkowani [2.00–2.12].

Pierwszą część zdania można rozumieć tylko w jeden sposób: na Lubelszczyźnie z terenu Lubelszczyzny i Okręgu Białostockiego zamordowanych zostało około 2 mln miejscowych Żydów. Na historyku choćby luźno interesującym się dziejami Polski w XX wieku informacja ta musi wywrzeć piorunujące wrażenie. Na podstawie przedwojennych, powszechnie dostępnych, spisów ludnościowych szacuje się, że w końcu lat trzydziestych na Lubelszczyźnie i Białostocczyźnie mieszkało około pół miliona Żydów. Tymczasem z wypowiedzi pani doktor wynika, iż w rezultacie akcji „Reinhardt” zginęło na tych obszarach czterokrotnie więcej Żydów, niż ich tam mieszkało. Jej wiedza stoi zatem w sprzeczności zarówno z ustaleniami urzędników II Rzeczypospolitej przeprowadzających spisy powszechne, jak i wiedzą wszystkich badaczy dziejów Zagłady. Być może dotarła ona do jakichś nowych, nieznanych dotychczas źródeł? Jeśli tak, to powinna je jak najszybciej udostępnić innym historykom, by już nie błądzili.

W drugiej części zdania, jak wynika z kontekstu wypowiedzi, dr hab. Sabina Bober chciała poinformować widzów TVP Lublin, że niemal wszyscy Żydzi z Lubelszczyzny i Białostocczyzny zostali wymordowani przez Niemców. W tym celu użyła wyrażenia „zostali praktycznie zdziesiątkowani”. Być może nie ma ona świadomości, że „zdziesiątkowanie” oznacza śmierć co dziesiątego żołnierza oddziału lub członka grupy (więźnia, demonstranta itp.). Krótko mówiąc, w wyniku bitwy lub egzekucji ginie 10%, przeżywa zaś 90% uczestników wydarzenia. Tymczasem na opisywanych przez dr hab. Sabinę Bober obszarach zamordowanych zostało ponad 90% Żydów. Nawet jeśli przyjmiemy, że chodzi tu o niefachowe, potoczne rozumienie tego słowa, to wciąż oznacza ono „znaczne zmniejszenie” i użycie go do opisu wymordowania niemal całej społeczności jest błędem. A już nonsensowna zbitka „praktycznie zdziesiątkowani” nie powinna się pojawić ani na konferencji naukowej, ani w wypowiedzi publicystycznej.

Nie tylko zawodowego historyka w osłupienie musiała wprawić część wywiadu poświęcona miejscom Zagłady. Na pytanie dziennikarki: W jakich miejscach na Lubelszczyźnie znajdowały się obozy koncentracyjne?, dr hab. Bober odpowiada: Na Majdanku, w Bełżcu i Sobiborze [2.15–2.25]. Tymczasem jedynie obóz na Majdanku był obozem koncentracyjnym pełniącym jednocześnie funkcję obozu śmierci. Obozy w Bełżcu i Sobiborze nigdy nie były obozami koncentracyjnymi (to znaczy miejscami katorżniczej pracy więźniów), lecz wyłącznie obozami śmierci, czyli miejscami, gdzie Żydzi byli mordowani natychmiast po przybyciu. Wreszcie pani doktor wymyśla nieznaną w literaturze przedmiotu kategorię obozu – „koncentracyjny obóz zagłady”. W tym przypadku nie odważę się zgadywać, co dr hab. Sabina Bober miała na myśli.

Uważająca się za specjalistkę od dziejów zagłady Żydów pani doktor twierdzi, że w Międzynarodowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu oddajemy hołd tym wielkim bohaterom i oddajemy hołd Polakom, którzy mieli odwagę nieść pomoc swym żydowskim sąsiadom [3.02–3.12]. To niezwykle interesująca opinia. Żyłem dotychczas w przekonaniu, że 27 stycznia to dzień, w którym staramy się pamiętać nie o „wielkich bohaterach”, ale o zwykłych ludziach – kobietach, mężczyznach, dzieciach, w tym niemowlętach, i starcach. O tych wszystkich, którzy zginęli w wyniku zaplanowanego przez nazistowskie Niemcy masowego mordu, bez względu na ich poglądy, cechy charakteru czy życiorysy. O ludziach, którzy zginęli wyłącznie z tego powodu, że urodzili się Żydami.

W końcu, według dr hab. Sabiny Bober, w Międzynarodowym Dniu Pamięci Holokaustu czcimy… Polaków niosących ratunek Żydom. Ciekawe, czy wiedzieli o tym uchwalający to święto w 2005 r. przedstawiciele państw członkowskich Organizacji Narodowych Zjednoczonych. Należy też zadać pytanie, czy świadomość taką mają działacze licznych funkcjonujących na świecie instytucji zajmujących się pielęgnowaniem pamięci o Holokauście. I czym się w takim razie różni Międzynarodowy Dzień Pamięci Holokaustu od przypadającego 24 marca Narodowego Dnia Pamięci Polaków Ratujących Żydów?

Nieprawdopodobne, co można powiedzieć w trwającej niecałe trzy minuty wypowiedzi.

*Dr hab. Sabina Bober uzyskała habilitację na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu na podstawie książki Walka o dusze dzieci i młodzieży w pierwszym dwudziestoleciu Polski Ludowej. Kieruje Pracownią Dziejów Mniejszości Narodowych w Europie Środkowej i Wschodniej KUL. Jak wynika z informacji zamieszczonych na stronie pracowni, komórka ta zajmuje się m.in. badaniem „postaw Żydów w czasie Holocaustu”. Badaczka współpracowała przy projektach realizowanych przez Instytut Pileckiego. Po opublikowaniu powyższego tekstu redakcja otrzymała z Instytutu Pileckiego informację, iż dr hab. Sabina Bober "od czerwca 2019 roku nie ma żadnych związków z Instytutem Pileckiego".

Korekta językowa: Beata Bińko




Polityka historyczna Władymira Putina. Komentarz prof. Rafała Wnuka

Polityka historyczna prezydenta Rosji Władymira Putina.
Układ monachijski, Pakt Ribbentrop-Mołotow, Relacje II RP z III Rzeszą
Komentarz prof. Rafała Wnuka

 

 

 

Realizacja wideo:
Dr hab. Piotr WITEK


 

Portal ohistorie.eu zaprasza Państwa do wysłuchania drugiego podcastu z cyklu: „Polityka historyczna prezydenta Rosji Władymira Putina”.



Polityka historyczna Władymira Putina. Komentarz prof. Sławomira Łukasiewicza

 


Film jest pierwszym z serii wideo-podcastów, w których profesjonalni historycy odnoszą się do tez polityki historycznej lansowanej przez prezydenta Rosji
Władymira Putina.
W pierwszym wideo-podcaście wypowiedział się prof. Sławomir Łukasiewicz.
***
W filmie wykorzystano fragment utworu Macieja Maleńczuka p.t. Vladymir.
***
Wypowiedzi Władymira Putina pochodzą
z następującego źródła: https://twitter.com/dimsmirnov175

 


Realizacja wideo:
Dr hab. Piotr WITEK


 

#1. Polityka historyczna prezydenta Rosji Władymira Putina. Komentarz prof. Sławomira Łukasiewicza



(Prze)budowanie polskości? Dlaczego nie stworzyliśmy mitu fundacyjnego ROKU 1989

Źródło grafiki: http://gim22lodz.blogspot.com/2014/02/

ROBERT TRABA

(Prze)budowanie polskości?
Dlaczego nie stworzyliśmy mitu fundacyjnego ROKU 1989*

 

Nie da się w publicznej debacie odseparować „4 czerwca ’89” od kontekstu obrad Okrągłego Stołu (6 lutego – 5 kwietnia 1989). W swojej istocie oba wydarzenia są nierozerwalnym odzwierciedleniem/fragmentem sporu o definiowanie Polski i narodu polskiego jako wspólnoty wyobrażonej na przełomie XX i XXI w. O ile Okrągły Stół stał się miejscem pamięci (w rozumieniu funkcjonowania w tzw. pamięci żywej), o tyle „4 czerwca ’89” ma dopiero szansę nim się stać… szczególnie po 14 stycznia 2019 r.

Po pierwsze, do 1994 r. publicznej debaty o znaczeniu roku 1989 nie było. Potem, do końca lat 90., wykrystalizowują się dwa konkurujące mity narodzin III Rzeczypospolitej: targowicki, oparty na oskarżeniach przeciw rządowo-solidarnościowemu porozumieniu w Magdalence, oraz liberalno-lewicowy, oparty na doświadczeniu Okrągłego Stołu.

Na początku lat 90. Polska była pogrążona w pierwszym etapie transformacji, a politycznie doświadczona „wojną na górze” i (cytując Piotra Semkę) „lewym czerwcowym”, czyli odsunięciem Jana Olszewskiego od rządów nocą z 4 na 5 czerwca 1992 r. Nie wiem, czy istnieje jakiś związek przyczynowy między książką a rok później nakręconym filmem Nocna zmiana, ale 4 czerwca 1994 r. Adam Michnik opublikował przełomowy artykuł Ani spisek, ani dobroć władzy, który wytyczył nurt debaty publicznej na najbliższe pięć lat. O ile duet Piotr Semka/Jacek Kurski ustanowił „Magdalenkę” jako mit zdrady i spisku, o tyle (patrząc na liczbę odwołań i agresywność polemik, szczególnie gdy redaktor „Gazety Wyborczej” 9 września 1995 r. dopowiedział swoje credo apelem O prawdę i pojednanie, napisanym wspólnie z Włodzimierzem Cimoszewiczem) Adam Michnik w centrum ustawił filozofię kompromisu i pojednania. Jej sensem był Okrągły Stół, a 4 czerwca tylko jej finalną realizacją.

Po drugie, w latach 1999/2000–2004 wyczerpuje się potencjał inicjacyjny „białych plam”, Okrągłego Stołu i w ogóle „roku 1989” jako symbolicznego doświadczenia wspólnotowego Polaków. Głównym narzędziem w procesie budowania „nowej pamięci” było przyjęcie ustawy o powołaniu Instytutu Pamięci Narodowej (1999) i utworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego (2004).

Kulminacja pierwsza: stracona szansa

Punktem kulminacyjnym w procesie nadawania „4 czerwca” charakteru powszechnie akceptowanego święta narodowego był rok 2009. Zdaniem intelektualnego zaplecza prezydenta Lecha Kaczyńskiego nastąpił podwójnie „głęboki konsensus demokratycznej wspólnoty politycznej Polaków” co do „posolidarnościowej pamięci aksjologicznej”. Podwójną głębokość procesu miały wyznaczać aksjologia (do tego wrócę w puencie) oraz trwałe umocowanie w społeczeństwie. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu wszystkich aktorów publicznej inscenizacji „4 czerwca” (głównie prezydenta Kaczyńskiego, marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego, premiera Donalda Tuska i rządu, mediów itp.) w roku 2009 rzeczywiście mogło powstać wrażenie, że zaistniała szansa na synergię. Podział, który symbolizował udział Lecha Kaczyńskiego w obchodach z NSZZ „Solidarność” w Gdańsku, a Donalda Tuska spotkanie z przedstawicielami państw środkowoeuropejskich w Krakowie na Wawelu, nie był jeszcze przepaścią. Masowe zaangażowanie mediów i inicjatyw społecznych tworzyło cienką warstwę spoiwa ponad podziałami. Wówczas też po raz pierwszy w głównym nurcie mediów wybrzmiał apel, by „4 czerwca ’89” odebrać politykom i przekształcić w święto obywatelskie (m.in. Janina Paradowska w „Polityce”).

Równie symboliczne znaczenie miały dwie uchwały sejmu: z 23 stycznia o „uczczeniu rocznicy rozpoczęcia Okrągłego Stołu i odzyskania przez Polskę wolności” oraz z 22 maja „w sprawie uczczenia 20. rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 r. i odzyskania przez Polskę wolności”. Jeszcze odwoływano się do obydwu rocznic, ale nie odbiło się to żadnym echem społecznym. Nikt nie miał tyle wyobraźni politycznej, by uchwalić ustawę o święcie narodowym. Opublikowany po raz drugi po 15 latach artykuł Adama Michnika Ani spisek, ani dobroć władzy symbolicznie przeszedł bez echa.

„Tu jest Polska!”

Po trzecie, wszystkie tezy i przewidywania z 2009 r. nie wytrzymały konfrontacji z rzeczywistością roku 2010. Pęknięcie społeczeństwa polskiego na „MY i ONI” definitywnie wyznaczył „rok katastrofy”. Krakowski teatrolog Dariusz Kosiński o tragedii z 10 kwietnia 2010 r. pisał trafnie, że żałobne inscenizacje „wzmocniły poczucie przynależności do wspólnoty wybranej, którą ustanawiali sami manifestanci, regularnie powtarzając takie działania, jak performatywne zawołanie »Tu jest Polska« czy chóralne śpiewanie pieśni patriotycznych (…), które zawierały element wybraństwa i wezwanie skierowane w przyszłość”.

Ci, którzy znajdowali się poza wyznaczoną Polską, w oczywisty sposób stawali się zdrajcami sprawy narodowej. Wszechobecność zdrady i podziału na „prawdziwych” i „nieprawdziwych” Polaków była definitywna.

Kulminacja druga: czas tautologii

Lata 2011–2014 były okresem największej intensywności w upowszechnieniu „4 czerwca ’89”. Jednocześnie – i to jest moje po czwarte – ten okres nazwałbym „tautologicznym”. Słowo „wolność”, które miało być zamachowym kołem aksjologicznym, zmultiplikowane i odmienione we wszystkich przypadkach przez czasem skrajnie różne środowiska, straciło kreatywny społecznie sens i uległo klasycznej zasadzie Kopernika/Greshama: ilość wyparła jakość. Z perspektywy czasu błędem było założenie prezydenta Komorowskiego, że 4 czerwca ’89 „wydaje się rocznicą niekontrowersyjną i oczywistą”.

Prawdopodobnie z powodu tautologii aksjologicznej nie udał się też, teoretycznie bardzo dobry pomysł, uobywatelnienia święta. Sygnał dał prezydent Komorowski, odznaczając 4 czerwca 2011 r. „założycieli i działaczy organizacji pozarządowych, którzy przyczynili się do budowania społeczeństwa obywatelskiego”. Kulminacją były obchody jubileuszowe w 2014 r., gdy prezydent patronował 180 projektom upamiętniającym „4 czerwca ’89”, od ludowych festynów i imprez sportowych po poważne konferencje.

Pozorny sukces odniosła uchwała zgłoszona w 2013 r. przez sejmową Komisję Kultury i Środków Przekazu (z inicjatywy Julii Pitery) ustanowienia 4 czerwca Dniem Wolności i Praw Obywatelskich. 24 maja została ona przyjęta, ale bez nawiązania do skutków obrad Okrągłego Stołu, bo – jak wyraził się poseł PiS, Kazimierz Ujazdowski – „Podstawą wolnej i niepodległej Polski nie są porozumienia Okrągłego Stołu, lecz rozmiar poparcia dla »Solidarności« i dla wolności. Na gruncie prawno-historycznym nie można [takiego nawiązania przyjąć]”.

Jeszcze radykalniej rok później zaprotestowało koło posłów Solidarnej Polski, którzy bezprecedensowo zagłosowali przeciw uchwale rocznicowej z okazji 25. rocznicy Okrągłego Stołu, przygotowanej już przez Prezydium Sejmu.

Konteksty

Spór o „rok 1989” jest kontynuacją „wiecznego” dylematu, czym jest polska tożsamość. Na podstawie analizy rocznicowych tekstów z ostatniego 30-lecia spróbowałem stworzyć rodzaj mentalnej mapy stron, które uczestniczą w sporze. Osią jednej narracji będzie głównie wspominany artykuł Adama Michnika. Nie było bardziej znanego i jasno definiującego tekstu do końca lat 90. Poprzez „kompromis” i „pojednanie” Michnik przedstawił swoje marzenie, obraz Polaków jako wspólnotę wszystkich obywateli Rzeczypospolitej.

Adwersarzem stała się publicystyka nie tyle jednego autora, ile środowisk skupionych wokół – nazwijmy to umownie – szerokiego zaplecza intelektualnego Muzeum Powstania Warszawskiego („Teologii Politycznej” itp.) oraz „Arcanów” i Klubu Jagiellońskiego, później „Do Rzeczy” czy „Sieci”. Kluczową postacią polityczną był prezydent Lech Kaczyński, a zasadnicze znaczenie miały jego tezy wygłoszone z okazji 20-lecia „4 czerwca” w 2009 r. Patrząc na kariery (około)rządowe ludzi z kręgu Klubu Jagiellońskiego, można odnieść wrażenie, że „4 czerwca ’89” funduje dziś wykreowana przez to środowisko ideologia tzw. republikańskiego neosarmatyzmu. Zbieżność tzw. aksjologii neosolidarnościowej z republikańskim neosarmatyzmem jest jedna: „4 czerwca ’89” jest ważny pod warunkiem wykluczenia z narracji Okrągłego Stołu i doświadczenia szeroko rozumianej lewicy. Poza realnym sporem znalazły się środowiska „Naszego Dziennika” (Radia Maryja) i „Gazety Polskiej”, które odrzucały „4 czerwca” jako „zdradę” i „agenturę”, szczególnie w nawiązaniu do obrad Okrągłego Stołu. Niedaleki od takich radykalnych opinii był w pierwszej dekadzie XXI w. również wpływowy historyk, wieloletni szef „Arcanów”, Andrzej Nowak.

List do samorządowców – testament zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza – stworzył nowy wymiar obecności „4 czerwca ’89” w przestrzeni publicznej. Klasyczna obrona atakiem ze strony rządu, polegająca na przekierowaniu uwagi opinii publicznej na 40-lecie pielgrzymki Jana Pawła II i rekonstrukcję rządu, nie wyparła spontaniczności, masowości i siły argumentów gdańskich obchodów.

W kontekście międzynarodowym jeszcze w 2009 r. mieliśmy szansę, by „4 czerwca ’89” z Okrągłym Stołem ugruntowały się w Europie jako zdobycze polskiej rewolucji „Solidarności”. Hasło „Zaczęło się w Gdańsku!” było trafionym sloganem polskiej dyplomacji kulturalnej, szczególnie w Niemczech. Niemcy w tym czasie przygotowały majstersztyk polityki historycznej, mianowicie własny, unikatowy wkład, który nazwali „pokojową rewolucją”. Gdy podczas dyskusji w Niemczech chcę być złośliwy, pytam: „Gdzie są wasi rewolucjoniści?”. Ale nad tym już się nikt nie zastanawia. Europa zna Mur Berliński i friedliche Revolution, a z naszej perspektywy „znowu Niemcy są winni”, bo o polskim doświadczeniu wolności już prawie się nie mówi. Tyle że to my sami zgotowaliśmy sobie ten los!

Przypisy:

*Wykład wygłoszony na konferencji Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego 3 czerwca 2019 r.

 

Korekta językowa: Beata Bińko