Spotkanie wokół książki Joanny Ostrowskiej „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”




Część druga: Nauka i edukacja historyczna pod specjalnym nadzorem! (rozmowę z dr. Mariuszem Sawą, autorem książki Śladem UPA. Kronika sotni Ukraińskiej Powstańczej Armii „Wowky” (24 sierpnia 1944 – 11 lipca 1945), przeprowadził dr Mariusz Zajączkowski, ISP PAN)

Część druga: Nauka i edukacja historyczna pod specjalnym nadzorem! (rozmowę z dr. Mariuszem Sawą, autorem książki Śladem UPA. Kronika sotni Ukraińskiej Powstańczej Armii „Wowky” (24 sierpnia 1944 – 11 lipca 1945), przeprowadził dr Mariusz Zajączkowski, ISP PAN)[1]

Mariusz Zajączkowski: Ponownie gościem portalu ohistorie.eu jest dr Mariusz Sawa. Witam Pana bardzo serdecznie.

Mariusz Sawa: Dzień dobry.

M.Z.: Dzisiaj chciałbym porozmawiać z Panem o zagadnieniu, które jest równie interesujące jak Pańska książka Śladem UPA. Kronika sotni Ukraińskiej Powstańczej Armii „Wowky” (24 sierpnia 1944–11 lipca 1945)[2]. To znaczy o polsko-ukraińskim konflikcie pamięci. Znajduje on odbicie między innymi w upamiętnieniach tragicznych wydarzeń z lat czterdziestych minionego stulecia, jakie możemy spotkać na ziemi hrubieszowskiej i tomaszowskiej. Również temu konfliktowi poświęcił Pan uwagę w swojej książce. Można chyba powiedzieć, że wiązały się z nim też trudności, jakie napotkał Pan, chcąc ją wydać w IPN. Kwestia ta wydaje się istotna także z tego względu, że ma nie tylko wpływ na pamięć obu społeczności w wymiarze lokalnym, ale i przełożenie na tzw. politykę historyczną obu krajów – Polski i Ukrainy. W czasie objazdów terenowych lub kiedy przemierzamy pieszo albo rowerem urokliwe okolice południowo-wschodniej Lubelszczyzny, oprócz pozostałości ukraińskiej kultury materialnej (cerkwi, cmentarzy, krzyży przydrożnych), natrafiamy na polskie i ukraińskie upamiętnienia tragicznego losu mieszkańców tej ziemi dotkniętych krwawym konfliktem narodowościowym w okresie okupacji niemieckiej i we wczesnych latach powojennych. W związku z powyższym w jaki sposób historyk powinien pisać dla szerszego grona odbiorców o złożonych relacjach polsko-ukraińskich, w tym o działalności OUN-B i UPA, o konflikcie etnicznym, którym w latach 1939–1947 zostały objęte nie tylko obszar wschodniej Lubelszczyzny, ale przede wszystkim Wołyń i Galicja Wschodnia, w końcu o konflikcie wewnętrznym, który podzielił obywateli jednego państwa – II Rzeczypospolitej w czasie wojny, a we wczesnych latach powojennych Polski „lubelskiej”? Jak konstruować rzetelny i bezstronny przekaz o tamtych wydarzeniach? Jakiego języka używać do opisu złożonych, często tragicznych losów jednostek i całych społeczności, różnych pod względem narodowości, wyznania czy światopoglądu?

M.S.: W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle jest sens pisania dla szerszego grona odbiorców, czy nie lepiej zamknąć się we własnym kręgu.

M.Z.: Do kogo zatem kieruje Pan swoją książkę?

M.S.: Do szerszego grona odbiorców, ale właśnie zanim ta książka się ukazała, już się zacząłem zastanawiać, czy nie pisać po prostu nie tyle dla samego siebie, ile dla kilku osób, które zgłębiają ten temat, zamknąć się w zaciszu archiwów, bibliotek, następnie pojechać z książką w celu prezentacji na konferencję naukową, ale nie wychodzić z tym do ludzi. Problem tkwi w tym, jak opowiadać o UPA niehistorykom oraz historykom, którzy w jakiś sposób są zaangażowani w życie publiczne, a niektórzy w polityczne, realizując założenia „polityki historycznej” państwa. Kiedyś na jednym z forów internetowych, bodajże na Facebooku, poświęconych jednej z wsi opisanych w książce (Cichobórz), starły się dwie pamięci dotyczące lat czterdziestych XX w. i stosunków polsko-ukraińskich w tej miejscowości i okolicy. Przy jakiejś okazji wspomniałem o postaci Iwana Niewiadomskiego „Jurka”, jednego z ostatnich partyzantów ukraińskich w powiecie hrubieszowskim, którego zdjęcie zaprezentowałem w swojej publikacji. Widnieje ono zresztą na okładce Pańskiej książki Pod znakiem Króla Daniela. „Jurko” pochodził z Cichoborza. Znaliśmy nawet obaj jego małżonkę, która do śmierci mieszkała w sąsiednim Ślipczu. Od jednej z osób uczestniczących w dyskusji na wspomnianym forum internetowym otrzymałem krótką wiadomość: „A mi »Jurko« zamordował dziadka”. Cóż można więcej powiedzieć i jak dyskutować, na jaki poziom delikatności trzeba wejść, żeby kogoś przez przypadek nie urazić? Znalazłem się również w takiej sytuacji, kiedy jedna pani powiedziała mi: „Basaj zamordował mi dziadka”. Dotykamy wówczas ludzkiej wrażliwości i pamięci rodzinnej.

M.Z.: Pamięci jednostkowej.

M.S.: Jednostkowej, a nawet postpamięci, bo to już nie mówią świadkowie tamtych wydarzeń, lecz kolejne pokolenia, drugie albo trzecie pokolenie, i ten przekaz jest coraz bardziej upraszczany i obrasta w mity, ewentualnie jest wtłaczany przez niektóre osoby w jakiś schemat, który mało ma wspólnego z rzeczywistością sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Z kolei historyk, który stara się rzetelnie opisać tamtą rzeczywistość na podstawie wielowątkowych źródeł i pokazać te dylematy moralne i światłocienie, jest oskarżany o…

M.Z.: Taką czy inną rację stanu?

M.S.: Działanie na rzecz lub wbrew takiej czy innej racji stanu. Nagminne pytanie, z jakim bardzo często się spotykam, pisząc zarówno o UPA, jak i zbrodni polskiego podziemia w Sahryniu, brzmi: „Czy jesteś Ukraińcem?”.

M.Z.: Jakby to miało znaczenie?

M.S.: Jakiekolwiek znaczenie… Pytanie skierowane do autora publikacji o narodowość, ponieważ komuś nie podoba się zawarty w niej przekaz, gdyż nie wpisuje się on w jednostronną narrację narodową, w zasadzie zamyka merytoryczną dyskusję. Rozbijamy się więc o wydawałoby się kuriozalne problemy, ale niestety tak nie jest. Badacze zajmujący się tematyką konfliktów narodowościowych, w tym przypadku konfliktem polsko-ukraińskim, mają pełną świadomość, że piszą w określonych realiach politycznych w naszym kraju i sytuacji geopolitycznej w regionie. Mogą na przykład przeczytać w „Przeglądzie Bezpieczeństwa Wewnętrznego”, redagowanym przez pracowników i współpracowników Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, o wojnie hybrydowej, której jednym z elementów jest batalia informacyjna tocząca się o pamięć o konkretnych wydarzeniach z przeszłości. Najczęściej takich, które do dziś budzą kontrowersje i wywołują żywe, niekiedy wręcz burzliwie dyskusje wśród historyków, publicystów, polityków, a nawet przeciętnych obywateli w naszym kraju, gdzie poziom zainteresowania historią najnowszą w części społeczeństwa jest dość wysoki. Jednocześnie historycy badający konflikty między etnicznymi Polakami a współobywatelami wywodzącymi się z mniejszości narodowych, etnicznych czy wyznaniowych z pierwszej połowy XX w. piszą i publikują jako polscy obywatele, niektórzy jako pracownicy instytucji państwowych realizujących nakreślone przez władze tezy „polityki historycznej”. Niestety owa „polityka historyczna” ma niewiele wspólnego z rzetelnym i obiektywnym uprawianiem nauki oraz wolnością badań historycznych.

M.Z.: Mówimy tutaj o tzw. polsko-ukraińskiej wojnie pomnikowej, która jest widoczna w terenie. Upamiętnienia, niekiedy symboliczne, dotyczą okoliczności wydarzeń z tego samego okresu, lecz podkreślają martyrologię tylko jednej ze stron konfliktu narodowościowego, w zależności od jego aktorów polskiej lub ukraińskiej.

M.S.: Kiedyś prof. Grzegorz Motyka słusznie zauważył, że nie jest to wyłącznie polsko-ukraiński konflikt pamięci, lecz także konflikt pamięci wewnątrzpolski. Konflikt między różnymi interpretacjami i podejściem do omawianego zagadnienia wśród polskich historyków, który znajduje odbicie w przestrzeni publicznej. Na gruncie tematyki poruszonej w książce Śladem UPA odwołałbym się do dwóch miejsc w Hrubieszowskiem, gdzie wzniesiono upamiętnienia. Jedno z nich jest związane z datą 26 lutego 1946 r. Doszło wtedy do boju pod Liskami (w lesie Czepycz) między oddziałem niszczycielskim 64 Dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD a oddziałami UPA „Wowky I” i „Wowky III”, wywodzącymi się z sotni „Wowky” i WOP OUN-B „Zirki”, oraz tzw. oddziałem goszczącym „Hałajda II”, który wiosną 1945 r. przybył na Chełmszczyznę z USRR. W tym czasie wspomniane oddziały UPA wchodziły w skład kurenia „Wowky”. Banderowcy ponieśli w boju pod Liskami druzgocącą klęskę. Zginęło w nim kilkudziesięciu partyzantów, których okoliczna ludność ukraińska pochowała na uroczysku Białystok, przy dawnym cerkwisku, w miejscu kultu greckokatolickiego (Matki Boskiej Cierpiącej). Tam też spoczywają do dziś.

M.Z.: Dodajmy, że wspomniany bój UPA z NKWD rozegrał się w pobliżu miejscowości, w której niespełna rok wcześniej stracił życie Stanisław Basaj „Ryś” wraz z trzema członkami osobistej ochrony, w tym jednym pracownikiem hrubieszowskiego UB, z którym Basaj współpracował po lipcu 1944 r. Dowodzi to jedynie zawiłości losów aktorów konfliktu polsko-ukraińskiego.

M.S.: Jedna z wersji dotyczących miejsca pochówku „Rysia” mówi o drzewie lub studni we wsi. Mogiła UPA znajduje się natomiast kilkaset metrów za nią. Krzyż na mogile stał tam prawdopodobnie od końca lat czterdziestych. Na uroczysku Białystok na początku lat dziewięćdziesiątych społeczność ukraińska z Polski i Ukrainy, w tym dawni partyzanci UPA, ustawiła krzyż czy też wzniosła upamiętnienie, które później zostało rozbudowane o kamienny obelisk i elementy metalowe. Kilka lat temu zostało ono zdewastowane. Na obelisku wypisano datę 11 lipca 1943 r., czyli odnoszącą się do kulminacyjnej fazy akcji antypolskiej OUN-B i UPA na Wołyniu. Ponadto skuto pseudonimy poległych upowców, którzy zostali wymienieni na obelisku, jak również napis „Poległym za wolność Ukrainy” czy „w walce o wolność Ukrainy”. Do dziś ten grób partyzancki, gdyż – co należy podkreślić – nie jest to upamiętnienie symboliczne, nie został odbudowany. Oficjalnie nie jest uznawany za grób wojenny przez Lubelski Urząd Wojewódzki, mimo że spełnia kryteria określone dla grobów i cmentarzy wojennych w ustawie. Drugim takim miejscem sporu o przeszłość czy obrazem innego rozumienia tejże przeszłości jest cmentarz w Szychowicach, gdzie spoczywają nie tylko członkowie sotni „Wowky”, lecz także innych oddziałów ukraińskich, którzy w końcowym okresie okupacji niemieckiej polegli w walce z polskim podziemiem, a po lipcu 1944 r. walcząc przeciwko różnym sowieckim i polskim formacjom policyjnym i wojskowym. Tam również znajduje się napis „Poległym za wolność Ukrainy”. Jeden z lokalnych działaczy społecznych, mjr rez. dr Marek Gąska, były wykładowca Akademii Obrony Narodowej w Warszawie, kilkanaście miesięcy temu zgłosił do prokuratury treść napisu, gdyż w jego ocenie uderza ona w Polskę i polską rację stanu. Istnieją zatem na terenie województwa lubelskiego pomniki, które wywołują kontrowersje, emocje i spory.

M.Z.: Może owe konflikty potęguje to, że ukraińskie upamiętnienia były stawiane bez zgody władz lokalnych?

M.S.: W przypadku Białegostoku moglibyśmy w pewnym stopniu zgodzić się z taką interpretacją, gdyż nie był to cmentarz. Natomiast mogiła w Szychowicach znajduje się na cmentarzu prawosławnym. Zatem należy zadać pytanie, czy w ogóle można kwestionować legalność mogił. Mogiła pod Liskami to grób wojenny skrywający szczątki osób, które straciły życie, walcząc z reżimem komunistycznym w pojałtańskiej Polsce, reżimem wspieranym wydatnie przez sowiecki aparat represji i wojsko. Jest to zatem upamiętnienie podlegające opiece państwa polskiego, zarówno w osobie wojewody lubelskiego, jak i właściwej instytucji państwowej, czyli IPN.

M.Z.: Pomijając regulacje prawne dotyczące grobów wojennych, trzeba wyraźnie podkreślić, że należy pochylić się ze stosownym szacunkiem nad każdą śmiercią, każdą ofiarą, niezależnie od jej narodowości, wyznania, przynależności organizacyjnej czy politycznej. Innymi słowy, upamiętnienie (w tym przypadku krzyż) przysługuje każdemu w miejscu jego pochówku. Niemniej pojawia się wątpliwość, jakie upamiętnienie powinno się traktować jako mogiłę wojenną, która podlega opiece państwa, na terytorium którego się znajduje. Chyba istnieją w Polsce odpowiednie przepisy czy umowy międzynarodowe regulujące ten stan?

M.S.: Badałem tę sprawę bardzo szczegółowo, więc z pełnym przekonaniem stwierdzam, że mogiła członków UPA pod Liskami jest grobem wojennym w świetle polskiego prawa i powinna podlegać opiece państwa polskiego. Regulują to co najmniej dwa akty prawne: Ustawa o grobach i cmentarzach wojennych z 28 marca 1933 r. oraz Umowa między Rządem Rzeczypospolitej Polskiej a Rządem Ukrainy o ochronie miejsc pamięci i spoczynku ofiar wojny i represji politycznych, sporządzona w Warszawie 21 marca 1994 r. Nie wiem, co się stanie z tym zdewastowanym miejscem. Wiem, że ta mogiła jest zlokalizowana na działce prywatnej. Istnieje zatem pole do dalszych działań, mimo że to miejsce nie jest tak znane jak upamiętnienia na Podkarpaciu, jak to na górze Monasterz w pobliżu Werchraty czy w Hruszowicach.

M.Z.: Upamiętnienie na cerkwisku w Monasterzu zostało wzniesione również na mogile partyzantów UPA, którzy w marcu 1945 r. polegli w tej okolicy w walce z Wojskami Pogranicznymi NKWD. W odróżnieniu od upamiętnienia w Liskach powstało ono po dwustronnych polsko-ukraińskich uzgodnieniach dotyczących treści tablicy pamiątkowej. Mimo to po dewastacji ukraińskiego upamiętnienia przez „nieznanych sprawców” w 2015 r. nie przywrócono pierwotnej treści tablicy.

M.S.: Natomiast w odniesieniu do pytania, jakiego języka używać do opisu konfliktu narodowościowego i działalności podziemia ukraińskiego, stoję na stanowisku, że przede wszystkim języka nienacechowanego emocjonalnie, który nie stanowi powielenia języka źródeł. To oczywiście nie jest łatwe, gdyż obracamy się w kręgu konkretnych opowieści o przeszłości. Mnie samemu niekiedy trudno wyzbyć się pewnych nawyków, ale nie możemy popadać w skrajności. Ostatnio w ukraińskim internecie natrafiłem na sformułowanie „arystokrata ducha” odnoszące się do Romana Szuchewycza „Tarasa Czuprynki”, naczelnego dowódcy UPA, który w okresie 1943–1950 stał również na czele struktur politycznych podziemia ukraińskiego. Osoby odpowiedzialnej między innymi za masowe zbrodnie popełnione przez OUN-B i UPA na ludności polskiej na obszarach objętych konfliktem narodowościowym (1943–1945). Wspomniane sformułowanie jest klasycznym przykładem hurrapatriotyzmu, bezrefleksyjnej heroizacji jednostki, niemal przypisywania jej cech świętości. A jednocześnie to dowód na brak świadomości i elementarnej wiedzy o Szuchewyczu, którego czyny uznawane za chlubne przez tzw. strażników pamięci o podziemiu banderowskim dla innych, szczególnie potomków społeczności dotkniętej aktami terroru ze strony tego podziemia, są niezwykle kontrowersyjne i nie do przyjęcia.

M.Z.: Z kolei na gruncie polskim w ostatnich kilku latach obserwuje się postępujący proces odejścia od niezależnej nauki (analizy krytycznej) na rzecz zadekretowanej przez państwo bezkrytycznej narracji patriotycznej (w istocie nacjonalistycznej), którą określa się mianem polityki historycznej. Można chyba mówić tutaj o swoistym odrodzeniu się po 2015 r. w sferze polityki wobec pamięci w Polsce immanentnych cech peerelowskiego moczaryzmu (patriotycznej narracji komunistycznej z lat sześćdziesiątych XX w.). Proces ten jest szczególnie widoczny wśród niektórych zawodowych historyków zatrudnionych w instytucjach państwowych, które zajmują się realizacją założeń polityki historycznej w przestrzeni publicznej. Są oni często stawiani przed wyborem: czy prowadzić badania naukowe w zgodzie z etyką zawodową i warsztatem historyka, w zgodzie z przysięgą doktorską w przypadku osób mających stopnie i tytuły naukowe, czy może bardziej jako urzędnicy państwowi realizować bez zastrzeżeń założenia propagandy historycznej wpisujące się w nurt „pedagogiki dumy” (bezkrytycznej narracji o wyłącznie bohaterskiej i martyrologicznej przeszłości narodu), która jest stawiana w opozycji do „pedagogiki wstydu” (historii krytycznej). Tym samym być w zgodzie z obowiązującą wykładnią polityczną. To znaczy czy upowszechniać w swoich publikacjach zadęcie ideologiczne, jednostronną narrację narodową i wyłącznie heroiczno-martyrologiczno-nostalgiczne podejście do dziejów własnego narodu, określane „wstawaniem z kolan”, czy przeciwnie, prezentować podejście krytyczne, charakterystyczne dla dojrzałej postawy obywatelskiej, pozbawione kompleksów. Postawy gotowości do zmierzenia się i jednocześnie rozliczenia z nie zawsze chlubną i krystalicznie czystą przeszłością własnego narodu, w której obok chwalebnych czynów można odnaleźć i te wstydliwe. Bez zamiatania „czarnych kart” polskiej historii pod dywan, bez zamykania w szafach „trupów” przeszłości, które z czasem powrócą, lecz ze zdwojoną siłą. Przy tym stosować język naukowy, a jednocześnie niehermetyczny, aby móc konstruować narrację niezaangażowaną, merytoryczną, przejrzystą i zrozumiałą. Niestety nie wszyscy historycy zatrudnieni w urzędach państwowych wytrzymują próbę czasu i charakteru, nie wszyscy też zdają egzamin z przyzwoitości.

M.S.: W moim przekonaniu podstawowym problemem jest to, że aktualny dyskurs publiczny o przeszłości został oparty wyłącznie na jednostronnej pamięci i edukacji narodowej, a nie na przekazie obiektywnym, rzetelnym naukowo i bazującej na nim edukacji historycznej z prawdziwego zdarzenia. Jest to również dyskurs władzy: my dobrzy, oni źli, my bohaterowie bez skazy i ofiary, oni nikczemni bandyci i sprawcy zbrodni. Doskonałym przykładem stricte komercyjnego, dalece nierzetelnego, jednostronnego i przede wszystkim nienaukowego przekazu o konflikcie polsko-ukraińskim, który ma w istocie charakter zaangażowanej publicystyki, są publikacje Marka Koprowskiego. Autor ten dotykał w swoich publikacjach między innymi problematyki konfliktu narodowościowego na wschodniej Lubelszczyźnie. Koprowskiego przedstawia się jako historyka, choć nim nie jest. Kreuje się go na autora publikacji opartych na szerokiej kwerendzie archiwalnej, bogatym korpusie źródeł i najnowszej literaturze przedmiotu. Podczas gdy wspomniany autor nie wykonał praktycznie żadnej kwerendy archiwalnej, nie zna też nie tylko najnowszej, lecz także podstawowej literatury przedmiotu. Co więcej, Koprowski przypisuje ukraińskiemu podziemiu zbrodnie, których ono nie popełniło, między innymi będące dziełem komunistów. Udało mi się takie przypadki ustalić. Przykładowo zbrodnię popełnioną przez funkcjonariuszy komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa w nocy z 3 na 4 marca 1945 r. w Hrubieszowie na szesnastu mężczyznach przypisał UPA. Podobnie ze zbrodnią dokonaną przez NKWD lub UB 10 czerwca 1945 r. w Kolonii Staszic. W tym przypadku na konto upowców zaliczył 47 dodatkowych ofiar. Ponadto fałszuje niektóre dane, nawet liczbowe, dotyczące konkretnych faktów, zbrodni i ofiar. Bez wyczucia kontekstu, nadużywając pojęć i epitetów wartościujących wobec niektórych osób, stajemy się mniej wiarygodni. Natomiast co do opisu konkretnych wydarzeń dobrym przykładem, w jaki sposób można starać się pisać nieemocjonalnie, kierując swój przekaz, swoją opowieść do ludzi niebędących historykami, są na przykład publikacje historyka i antropologa historycznego Jarosława Syrnyka. Opisuje on kwestie stosunków polsko-ukraińskich w Bieszczadach, mówiąc o zabójstwach, nie o likwidacji, o zbrodni, nie o rozstrzelaniu. Wspomniany autor jest autochtonem, osobą wywodzącą się z tamtych terenów, osobą o korzeniach ukraińskich. Osobą o wyjątkowej wrażliwości pod tym względem. Co moim zdaniem jest jeszcze istotne: abyśmy, tak jak już mówiliśmy wcześniej, nie mieszali pojęć z historii, etyki i nauk prawnych w jednej opowieści i jasno je rozgraniczali. Informowali czytelnika, że w danym miejscu posługujemy się językiem i operujemy metodą charakterystyczną dla nauk historycznych, w innym zaś opowiadamy o kwestiach moralnych i operujemy pojęciami z dziedziny etyki – wina, odpowiedzialność, sumienie, przebaczenie, pojednanie, które w dyskursie publicznym są nieustannie mieszane. Niemniej pojęcia z dziedziny etyki czy nauk prawnych, spór o to, czy coś było zbrodnią ludobójstwa, zbrodnią przeciwko ludzkości czy zbrodnią wojenną, w moim przekonaniu również trzeba jasno pokazywać. Ciekawą tezę zaprezentował kiedyś publicysta ukraiński Bogdan Huk, że jesteśmy wychowani na propagandzie nacjonalistycznej i trudno jest nam wyzbyć się polono- czy ukrainocentryzmu. To jest fakt, bo jeżeli piszemy o stosunkach polsko-ukraińskich, tak jak w moim przypadku, to niekiedy tracimy z oczu nie tylko kontekst polski czy ukraiński tych stosunków, lecz także szerszą perspektywę, kontekst europejski. Można wówczas popaść nieświadomie w poczucie wyjątkowości. Być przeświadczonym, że stosunki polsko-ukraińskie i konflikt polsko-ukraiński był na tle europejskich konfliktów XX w. czy II wojny światowej czymś wyjątkowym.

M.Z.: Z pewnością był czymś wyjątkowym dla uczestników tamtych wydarzeń, a przede wszystkim dla ofiar i ich rodzin. To zawsze trzeba mieć z tyłu głowy. Oczywiście rozumiem potrzebę przedstawiania szerszego kontekstu historycznego czy społecznego tamtych tragicznych wydarzeń, ale często schodząc do poziomu jednostki i jej pamięci, mówiąc o konflikcie pamięci zwaśnionych w przeszłości społeczności czy całych narodów, o wojnie pomnikowej, niezrozumieniu, braku chęci zrozumienia, musimy zdawać sobie sprawę, że mamy do czynienia przede wszystkim z traumatycznym doświadczeniem jednostki. Kogoś, kto stracił bliskich, został bezpośrednio doświadczony konfliktem narodowościowym; dla niego często jest to najważniejsze, a jednocześnie najtragiczniejsze doświadczenie życiowe i jego potomkowie kultywują od kilku pokoleń pamięć o tym doświadczeniu. Takich osób raczej nie interesują szerokie konteksty, lecz przeważnie bardzo wąska perspektywa. Najczęściej nie patrzą na konflikt polsko-ukraiński z lotu ptaka, ale przez pryzmat własnych doświadczeń, doświadczeń rodziny. Zatem jak do nich dotrzeć z takim przekazem jak Pański?

M.S.: Spróbować nakłonić przedstawicieli zwaśnionych stron, aby usiedli przy jednym stole, aby opowiedzieli sobie własne historie rodzinne związane z konfliktem narodowościowym. Aby jeden mówił, że dziadka zamordował mu Iwan Niewiadomski „Jurko”, drugi, że uczynił to samo z jego bliskim Stanisław Basaj „Ryś”. Naturalną rolą historyka jest wejść w ten konflikt pamięci i starać się pokazywać wielowątkowość, a jednocześnie zachęcać do empatii wobec drugiej strony i eliminowania z narracji etnocentrycznego podejścia do konkretnej zbrodni.

M.Z.: Wydaje się, że przedstawił Pan jedynie idealny scenariusz rozwiązywania nabrzmiałych przez dziesiątki lat wzajemnych niechęci. Rzeczywistość jest niestety bardziej złożona. Na pamięć jednostki czy określonej zbiorowości nakładają się również wieloletnie klisze, stereotypy, przekazy rodzinne, przekazy środowiskowe, wreszcie propaganda historyczna z okresu PRL, a także ta obecna. To wszystko ma ogromne znaczenie dla odbioru przekazu niezależnego historyka, wyraźnie niewpisującego się w narrację środowiska reprezentującego sposób myślenia i pamięci osób bezpośrednio doświadczonych konfliktem polsko-ukraińskim. Nie każdego bowiem stać na refleksję, wybaczenie i pojednanie.

M.S.: Nie neguję, że środowisko, w jakim się wychowywałem, rozmowy z ludźmi, których znałem, nie rzutują w żaden sposób na to, w jaki sposób podchodzę do problematyki związanej z działalnością UPA czy do relacji polsko-ukraińskich na Chełmszczyźnie. Tego się nie wypieram i z tym się nie ukrywam. Myślę, że to jasno powinien historyk ujawniać, powinien jasno mówić o tym, z jakiej pozycji zabiera głos. Natomiast historyk może moim zdaniem skutecznie próbować dyskutować z tymi, którzy w przestrzeni publicznej prezentują konkretną wizję stosunków polsko-ukraińskich czy też tworzą określone mity na temat przeszłości i są przekonani o podmiotowości jednostek, grup czy formacji zbrojnych, które brały udział w konflikcie polsko-ukraińskim i do których oni się odwołują, których dziedzictwo uważają za swoje. Choćby przypadek tzw. powstania zamojskiego, które rzekomo zatrzymało niemieckie wysiedlenia. To jest przekonanie o własnej podmiotowości.

M.Z.: Mit „powstania zamojskiego” to jedynie wyobrażenie, historia życzeniowa, która nie ma nic wspólnego z wydarzeniami na Zamojszczyźnie w latach 1942–1943. Do zimy 1942/1943 r. AK nie rozwijała ruchu partyzanckiego, a wcześniejsze akcje dywersyjno-sabotażowe na terenie GG starała się prowadzić w taki sposób, aby nie wywoływać niemieckich represji w stosunku do ludności polskiej. Nawet po rozpoczęciu przez Niemców przymusowych wysiedleń na Zamojszczyźnie wywołany nimi spontaniczny opór chłopów kierownictwo polskiego podziemia starało się ograniczać jedynie do lokalnej kontrakcji, głównie do akcji samoobronnych. Sam termin „powstanie zamojskie” został ukuty przez propagandę niemiecką w celu uzasadnienia masowego terroru wobec ludności Zamojszczyzny. W Komendzie Głównej AK doskonale zdawano sobie sprawę, że w realiach 1943 r. jakiekolwiek antyniemieckie wystąpienia o szerszym zasięgu na terenach okupowanych (przedwczesne powstanie), sprowokowane przez Niemców czy przez „akcję bolszewicką” (działalność partyzantki komunistycznej), nie mają realnych szans powodzenia i mogą przynieść jedynie ogromne straty wśród polskiej ludności. Niestety od pewnego czasu niektórzy politycy, zwłaszcza ci o silnym napięciu ideologicznym, oraz urzędowi historycy angażują się w utrwalanie mitu o „powstaniu zamojskim”, nie mając nawet świadomości, że to „powstanie” istniało jedynie w umyśle specjalistów do spraw propagandy brunatnego reżimu III Rzeszy. Tym samym owi dzisiejsi krzewiciele starego mitu wykazują się porażającym brakiem elementarnej wiedzy historycznej oraz nieznajomością źródeł i najnowszej literatury przedmiotu. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z niedouczonymi zaklinaczami faktów historycznych, którzy starają się propagować w przestrzeni publicznej fałszywy przekaz o przeszłości własnego narodu w celu zdobycia poklasku i kapitału politycznego na przyszłość.

M.S.: Dodajmy, mowa tutaj o politykach z wykształceniem historycznym lub prawnym, w tym o nauczycielach akademickich. Taka sytuacja sprzyja także mitotwórstwu na temat „powstania antykomunistycznego 1944–1963” w Polsce i lukrowanej historii „żołnierzy wyklętych”. Z kolei podobna aktywność ukraińskich strażników pamięci o podziemiu banderowskim przynosi wyidealizowany przekaz o „neskorenych” partyzantach UPA i członkach OUN-B, czyli o ukraińskich „niezłomnych”. Historyk wchodzi w konflikt z tego typu narracjami nie tylko na poziomie publikacji naukowych czy tekstów publicystycznych, ale też na poziomie upamiętnień, w tym szczególnie obiektów symbolicznych. Mamy na przykład bojówkę OUN-B, której członkowie weszli w skład sotni „Wowky” w połowie marca 1944 r. Bojówkę, która w nocy z 14 na 15 marca 1944 r. zamordowała na stacji w Gozdowie około 30 osób, w większości pracowników kolei. Wydarzenie to jest upamiętnione w Gozdowie tablicą. Jej tekst zawiera nazwiska osób „zamordowanych przez bandy UPA”. Czyli mamy tu dwa przekłamania, bo UPA nie była bandą i nie ona dokonała tej zbrodni, lecz bojówka OUN-B. Jeśli więc chodzi o język, musimy być jak najbardziej precyzyjni, zwłaszcza gdy mowa o treści tablic upamiętniających. Używany na nich język powinien być pozbawiony uproszczeń, eufemizmów, niedopowiedzeń…

M.Z.: Często na tablicach, które dotyczą mało chwalebnych czynów, brakuje podmiotowości ofiar i precyzyjnych informacji o sprawcach.

M.S.: Problem ten dotyczy zarówno polskich, jak i ukraińskich upamiętnień. Niedopowiedzenia odnoszą się do Polaków wymordowanych w latach 1943–1944 przez OUN-B i UPA na Wołyniu i w Galicji Wschodniej z jednej strony, z drugiej zaś Ukraińców wymordowanych przez AK i BCh na Chełmszczyźnie, choćby w Sahryniu.

M.Z.: To samo dotyczy na przykład upamiętnienia ukraińskich, białoruskich czy żydowskich ofiar polskiego podziemia nacjonalistycznego (NSZ i NZW), które zginęły w latach 1945–1946 na Lubelszczyźnie, Rzeszowszczyźnie czy Białostocczyźnie z rąk podkomendnych Mieczysława Pazderskiego „Szarego”, Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka” czy Romualda Rajsa „Burego”.

M.S.: Tak, w Wierzchowinach jest mowa o ofiarach jako prawosławnych mieszkańcach wsi.

M.Z.: Dodajmy, że byli nimi również Badacze Pisma Świętego pochodzenia ukraińskiego, którzy zostali wymordowani 6 czerwca 1945 r. razem z większością prawosławnych mieszkańców wsi. Niestety z treści tablicy widniejącej na upamiętnieniu w Wierzchowinach nie dowiemy się ani o tym, ani z czyjej ręki stracili życie ukraińscy chłopi.

M.S.: Stajemy przed dylematem, jak dalece powinniśmy zagłębiać się w szczegóły dotyczące przekazu o danej zbrodni zamieszczonego na tablicy upamiętniającej, gdyż powinien on być syntetyczny i zrozumiały dla przeciętnego odbiorcy, choćby turysty, który w czasie swojej podróży czy wędrówki trafia przypadkiem do konkretnej miejscowości, gdzie napotyka grób masowy ofiar konkretnej zbrodni. Czy powinniśmy na przykład w przypadku zbrodni w Chłaniowie i Władysławinie z lipca 1944 r. zamieścić informację, że brali w niej udział członkowie Ukraińskiego Legionu Samoobrony, który tworzyli byli partyzanci OUN Andrija Melnyka z Wołynia?

M.Z.: Zbrodnia w Chłaniowie i Władysławinie czy wcześniejsza w Smoligowie ciąży na okupancie niemieckim, ponieważ została popełniona przez członków ukraińskich formacji policyjnych w służbie niemieckiej i dowodzonych przez Niemców, podobnie jak zbrodnie członków oddziałów wartowniczych SS z Trawnik. Te ostatnie nie są bowiem zbrodniami jeńców sowieckich, głównie nierosyjskiej narodowości (w dużym stopniu Ukraińców), którzy w większości tworzyli wspomnianą formację „ludzi z Trawnik”, lecz zbrodniami niemieckimi wpisującymi się przede wszystkim w Zagładę ludności żydowskiej w GG. I dopiero taka informacja jest zgodna z faktami.

M.S.: Czy powinniśmy wskazywać na ukraińską narodowość sprawców, mimo że ULS został utworzony i dowodzony przez Niemców? Czy na jedno i drugie? To jest kwestia do dyskusji.

M.Z.: Jak już wspomniałem, zbrodnie popełniane przez policyjne i wojskowe formacje ukraińskie w służbie niemieckiej były zbrodniami okupanta, ponieważ jednostki te podlegały dowództwu niemieckiemu i wykonywały niemieckie rozkazy. Sytuacja zmieniała się, kiedy dotychczasowi policjanci i żołnierze ukraińscy, na przykład z 5 pułku policji SS złożonego z pierwszego zaciągu ochotników do Dywizji SS „Galizien”, dezerterowali grupowo ze służby niemieckiej do UPA. Od tego momentu stawali się wyłącznie członkami ukraińskiej formacji partyzanckiej, zbrojnego ramienia OUN-B. Od tej chwili odium winy za wszelkie zbrodnie popełnione przez ukraińskich dezerterów/partyzantów UPA spadało na kierownictwo podziemia banderowskiego. Dopiero w takiej sytuacji możemy mówić o zbrodniach ukraińskich.

M.S.: Ale nie możemy mówić, że to była zbrodnia niemiecko-ukraińska.

M.Z.: W istocie, ponieważ jest to zlepek słów pochodzący z języka sowieckiej propagandy, w którym członków OUN-B i partyzantów UPA określano jako „niemiecko-ukraińskich faszystów”.

M.S.: Opór środowisk lokalnych przed zgodą na upamiętnienie czy choćby zadbanie o mogiłę partyzantów UPA poległych w Liskach w lutym 1946 r. w walce z Sowietami jest w pewnym sensie dla mnie zrozumiały. Niektórzy upowcy bowiem mogli w maju 1945 r. brać udział w zbrodniach na Polakach w Łachowcach, Rzeplinie, Radkowie czy Brodzicy. W przypadku sotni „Wowky” istnieje jeszcze problem polskich milicjantów, którzy zginęli w walce z partyzantami UPA.

M.Z.: Milicjantów, którzy w większości wywodzili się z działających na tym terenie w okresie okupacji niemieckiej struktur AK i BCh czy powiązanych z nimi samoobron. Pozostali zaś z partyzantki komunistycznej – Gwardii Ludowej/Armii Ludowej.

M.S.: Mamy bowiem milicjantów, którzy w kwietniu 1945 r. zginęli z rąk partyzantów Wołodymyra Sywaka „Zirki” (WOP OUN-B). Co najmniej dwóch z nich wywodziło się z polskiej partyzantki komunistycznej (AL). Zatem w jaki sposób i czy upamiętniać milicjantów, którzy polegli w walce z UPA? Tylko dlatego, że polegli w walce z banderowcami, zapominając, że byli częścią komunistycznego aparatu represji? Czy brać pod uwagę, że zginęli, jak się nieraz podnosi, w walce o bezpieczeństwo własnych rodzin i swoich wsi, zapominając przy tym, że w czasie wojny występowali w interesie ZSRR, a nie państwa polskiego (II RP) jako członkowie zbrojnej bojówki PPR? Sądzę, że tutaj także powinniśmy iść tropem prof. Tomasza Stryjka. Nie oceniać przez pryzmat przynależności politycznej czy organizacyjnej, ale jedynie ze względu na bilans osobistych czynów.

M.Z.: Pańskie dylematy dowodzą jedynie, że prawdziwa historia nie jest przekazem czarno-białym, lecz mieniącym się wieloma odcieniami szarości. Możemy wspomnieć tutaj chociażby o Polakach z Tarnopolskiego, którzy po 1944 r. w dużej liczbie zasilili istriebitielnyje bataliony. Ich członkowie wywodzili się z AK i polskich samoobron. Poszli do IB, gdyż odczuwali bardzo realne zagrożenie ze strony ukraińskiego podziemia. Od Sowietów otrzymali broń, tak potrzebną do obrony własnych rodzin. Niemniej używali jej również do zadawania śmierci okolicznym chłopom ukraińskim w akcie ślepej zemsty za banderowskie akty terroru wobec ludności polskiej lub za rzeczywiste czy jedynie domniemane związki z partyzantką. Jeszcze zimą 1944/1945 r. w dawnym województwie tarnopolskim doszło do napadów na Polaków, które swoim charakterem przypominały wcześniejszą masową akcję antypolską. Jednocześnie doniedawni akowcy, występując przeciwko Ukraińcom jako członkowie IB, działali jako funkcjonariusze sowieckiego aparatu represji i jako tacy niektórzy z nich ginęli z rąk partyzantów ukraińskich. To jest właśnie ta niejednoznaczność, wielowątkowość i splątanie losów ludzkich, w tym konkretnym przypadku dotyczące aktorów konfliktu polsko-ukraińskiego.

M.S.: Stąd też rodzi się pytanie, jak mamy o nich mówić, jak i czy ich upamiętniać, a może dekomunizować pomniki ludzi, którzy walczyli w formacjach komunistycznych przeciwko ukraińskiemu podziemiu i w tej walce zginęli.

M.Z.: To są pytania otwarte. Raczej nie rozstrzygniemy tego sporu w czasie naszej i tak długiej rozmowy. To jest temat na odrębną dyskusję czy też dłuższe Polaków i nie tylko Polaków rozmowy. Na zakończenie mam jeszcze pytanie o realne zagrożenia płynące dla wolności badań naukowych, a także dla samych historyków, którzy podejmują niełatwą tematykę relacji etnicznych Polaków z mniejszościami narodowymi w czasie wojny i okupacji oraz we wczesnych latach powojennych. Pytanie nie jest przypadkowe, gdyż między innymi Pan stał się jedną z ofiar „walki” z tzw. pedagogiką wstydu w odniesieniu do relacji polsko-ukraińskich w latach czterdziestych XX w. Został Pan wiosną 2021 r. zwolniony z pracy w lubelskim oddziale IPN, nieoficjalnie za „niewłaściwe” podejście do stosunków polsko-ukraińskich. To znaczy jakie?

M.S.: Myślę, że kwestie odpowiedzialności historyka za słowa czy też przypisywania mu działania na szkodę czyichś interesów to temat na solidną, obszerną rozprawę, być może na książkę. Jeszcze dwadzieścia lat temu na czoło sporu o historię, sporu o przeszłość wysuwały się relacje polsko-żydowskie czy polsko-niemieckie, wewnątrzpolskie spory o stosunek do komunizmu czy do konkretnych osób działających w okresie komunistycznym przeciwko władzy komunistycznej. W jednej ze swoich publikacji opisał to niegdyś prof. Paweł Machcewicz. Relacje polsko-ukraińskie nie występowały jako stały, wieloletni element sporu o przeszłość. Zresztą one tak naprawdę nigdy nie były bardzo istotne. Na pewno nie tak jak na przykład relacje chorwacko-serbskie w czasie II wojny światowej dla współczesnej Serbii i Chorwacji. Historyk, jego działalność publiczna, jego piśmiennictwo, wypowiedzi czy odbiór społeczny i ewentualne konsekwencje jego słów dla niego samego w ostatnim czasie nabierają coraz większego znaczenia. Jeszcze kilka lat temu spór sądowy o prawdę historyczną między dr. Sławomirem Poleszakiem a prof. Mirosławem Piotrowskim można było uznać, ja to przynajmniej tak odbierałem, za swoiste kuriozum, gdyż rzetelny historyk z IPN został pozwany do sądu przez pracownika naukowego KUL za napisanie krytycznej recenzji dotyczącej jego bardzo słabej książki o dziejach NSZ na Lubelszczyźnie.

M.Z.: Dodajmy, do której prof. Piotrowski nie raczył się nawet ustosunkować na piśmie w periodyku naukowym, a miał do tego pełne prawo. Najwyraźniej uznał, że sala sądowa to właściwe miejsce do rozstrzygania tego typu sporów. I dlatego przegrał z kretesem.

M.S.: Wtedy mieliśmy pierwszy taki wypadek, jeszcze odosobniony. W ostatnim czasie obserwujemy jednak wyraźne nasilenie ataków ze strony środowisk „prawdziwych patriotów” czy wspieranych przez państwo rozmaitych fundacji i organizacji złożonych z „obrońców dobrego imienia Polski i Polaków”, bardzo aktywnych w odniesieniu do złożonych relacji polsko-żydowskich, zwłaszcza kwestionowania współudziału niektórych Polaków w ostatnim etapie Zagłady w Generalnym Gubernatorstwie. Mam tutaj na myśli ataki na prof. Jana Grabowskiego i prof. Barbarę Engelking czy ostatni, związany z publikacją dr. Sławomira Poleszaka o okupacyjnych losach Józefa Franczaka „Lalusia”, która zawierała informacje o antysemickich wątkach jego działalności. Zatem będącej nie do przyjęcia dla strażników pamięci o polskim podziemiu antykomunistycznym, gdyż dotykającej ostatniego „wyklętego”, uznawanego jednocześnie za symbol mitycznego „powstania antykomunistycznego 1944–1963”. Wspomniane przykłady niestety prowadzą nas do smutnej konstatacji, że nawet publikowanie wyników badań naukowych w czasopismach specjalistycznych nie uchroni rzetelnych i niezależnych historyków przed atakami określonych osób czy środowisk, w tym przez dyżurnych historyków rządowych wspieranych przez instytucje i władze państwowe.

M.Z.: Warto w tym miejscu dodać, że za publikację o Józefie Franczaku „Lalusiu” oraz pełnienie funkcji redaktora naczelnego niezależnego portalu ohistorie.eu dr Sławomir Poleszak został jesienią 2021 r. zwolniony z pracy w Oddziale IPN w Lublinie. Stało się tak między innymi wskutek opublikowania przez dwóch historyków-urzędników IPN quasi-recenzji, a raczej paszkwilu na temat wspomnianego artykułu o Franczaku. Jak Pan myśli, z czego to wszystko wynika?

M.S.: Przyczyna jest prozaiczna. Tak jak w przypadku roku 2018 i sporu dr. Grzegorza Kuprianowicza z ówczesnym wojewodą lubelskim dr. hab. Przemysławem Czarnkiem, który złożył do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa i podał pod jej osąd słowa wypowiedziane 8 lipca 2018 r. przez wspomnianego polskiego historyka pochodzenia ukraińskiego podczas uroczystości religijnych na cmentarzu prawosławnym w Sahryniu z udziałem między innymi ówczesnego prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki. Ostatecznie prokuratorzy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa w wypowiedzi dr. Kuprianowicza. Działania wojewody Czarnka były więc obliczone jedynie na zdobycie poklasku, rozgłosu i pomnożenie kapitału politycznego przed wyborami do sejmu w 2019 r. Kosztem ukazania w niekorzystnym świetle przedstawiciela mniejszości ukraińskiej w Polsce stał się on bardziej znany w środowiskach nastawionych antyukraińsko (kresowych i ultraprawicowych), zyskując tym samym ich poparcie. Dosyć łatwo jest grać na emocjach i wykorzystywać wrażliwość osób mających tragiczne doświadczenia i wspomnienia z przeszłości, skrzywdzonych przez banderowskie podziemie na Wołyniu, w Galicji Wschodniej czy na Lubelszczyźnie, jak również wśród ich potomków. Spotykam się też z atakami na mnie za to, w jaki sposób piszę o konflikcie polsko-ukraińskim na Chełmszczyźnie. Dochodziło nawet do prób blokowania sprzedaży moich publikacji naukowych. Sam zamiar napisania książki Śladem UPA zrodził się jeszcze w okresie mojego zatrudnienia w IPN. Niestety nie znalazł on zrozumienia w kierownictwie Instytutu.

M.Z.: Dodajmy, że nie jest Pan już pracownikiem IPN.

M.S.: Nie jestem już pracownikiem IPN Lublin z powodu „utraty zaufania pracodawcy” (byłego już dyrektora Oddziału IPN w Lublinie mgr. Marcina Krzysztofika), który wręczył mi wypowiedzenie w marcu 2021 r. Z tego powodu od 30 czerwca nie jestem już pracownikiem Instytutu.

M.Z.: Rozumiem, że zarówno tematyka ukraińska, sposób, w jaki Pan ją podejmował w swoich pracach naukowych i popularyzatorskich, jak i to, że pochodzi Pan z rodzimy częściowo etnicznie ukraińskiej, miały istotny wpływ na decyzję ówczesnego dyrektora Oddziału IPN w Lublinie o Pańskim zwolnieniu z pracy?

M.S.: To będzie musiał rozstrzygnąć sąd. Mogę się jedynie domyślać, że miały one znaczenie, ponieważ na przestrzeni ostatnich kilku lat docierały do mnie takie głosy. W każdym razie oficjalne powody wskazane w wypowiedzeniu umowy o pracę nie mówiły o tym. W moim przekonaniu powody podane w wypowiedzeniu nie były prawdziwe, wskazano w nim kwestie dyscyplinarno-porządkowe, które w żaden sposób nie oddają istoty sprawy. Jak wspomniałem, w moim przekonaniu graniczącym z pewnością zarówno tematyka, którą podejmuję w swoich publikacjach, jak i moje korzenie miały istotny, a nawet decydujący wpływ na zwolnienie z pracy w IPN. Pierwszy sygnał, o tym, że kierownictwo IPN krytycznie odnosi się do moich badań, odebrałem kilka lat temu, kiedy zasugerowałem, aby tłumaczenie kroniki upowskiej Śladem UPA wydać poza IPN, w ramach dodatkowego zajęcia zawodowego. Ówczesny prezes IPN dr Jarosław Szarek nie wyraził na to zgody.

M.Z.: Jakie powody przedstawiono, uzasadniając brak zgody prezesa IPN na wydanie Pańskiej książki poza Instytutem?

M.S.: Stwierdzono, że jako pracownik IPN powinienem wydawać książki w Instytucie, mimo że znam wiele przykładów, kiedy innym pracownikom IPN nie czyniono żadnych przeszkód w analogicznych sytuacjach. Prezes IPN nie wyraził zgody na podjęcie przeze mnie dodatkowego zatrudnienia, nie przedstawiając żadnych przekonujących argumentów na poparcie swojej decyzji. Doświadczyłem wówczas swoistej uznaniowości, której kryteriów nie poznałem. To był jeden z pierwszych namacalnych przejawów działań o charakterze dyskryminacyjnym w odniesieniu do mnie, który przypuszczalnie miał mi uświadomić, że nie jest mile widziane to, w jaki sposób uprawiam badania naukowe i popularyzuję ich wyniki. Nie chcę tutaj szerzyć teorii spiskowych czy scenariuszy, których nie jestem w stanie zweryfikować. Niemniej sprzedaż mojej książki Śladem UPA została wstrzymana kilka godzin po wejściu na rynek wydawniczy w jednej z księgarń internetowych. Można było odnieść wrażenie, że ktoś na nią czyhał…

M.Z.: Z jakiego powodu wstrzymano sprzedaż Pańskiej książki?

M.S.: W następstwie donosu, w którym insynuowano, że treści zawarte w mojej książce łamią polskie prawo. Miały one jakoby gloryfikować ideologię faszystowską. Sprzedaż została wznowiona po kilku godzinach, gdyż anonimowa informacja na temat mojej książki była nieprawdziwa. To był kolejny przejaw szykan pod moim adresem. Tym razem ktoś próbował zablokować czytelnikom dostęp do mojej książki wkrótce po tym, jak się ukazała. Wcześniej, po zapowiedzi jej wydania i tytułu, pojawiało się w cyberprzestrzeni wiele głosów krytycznych, nawołujących do jej zbojkotowania, w tym kierowanych bezpośrednio do wydawcy. W istocie był to klasyczny hejt uderzający we mnie, w którym z gruntu odrzucano zasadność ukazania się mojej publikacji na polskim rynku wydawniczym. Można by to uznać za marginalny eksces, gdyby nie fakt, że rozmawiamy o mojej książce w plenerze, ponieważ jedna z instytucji państwowych odmówiła nam spotkania wokół książki w swoich murach. Zakomunikowano mi, że powodem takiej decyzji jest zarówno niewygodny temat, jak i moja osoba, wokół której zrobiło się głośno po wyrzuceniu z IPN. Zamieszanie wokół mnie i książki Śladem UPA najpewniej bierze się stąd, że w ramach stypendium polsko-ukraińsko-kanadyjskiej fundacji „Kałyna” zająłem się przygotowaniem monografii o zbrodni popełnionej przez AK i BCh na ludności ukraińskiej w kilkunastu wsiach powiatu hrubieszowskiego w marcu 1944 r. Wywołało to emocjonalną reakcję środowisk postkombatanckich, z posłem PiS Sławomirem Zawiślakiem na czele. Zareagował on bardzo emocjonalnie na wywiad, którego udzieliłem „Gazecie Wyborczej” w marcu 2021 r. Na stronie internetowej Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Okręgu Zamość zapowiadał, odwołując się do Pisma Świętego, rozprawienie się z historykami takimi jak ja, czyli „wrzucenie w ogień jak drzew niewydających owoców”. Nie wspomnę już o anonimowych pogróżkach pod moim adresem, w tym dotyczących utraty życia, które docierały do mnie pod koniec grudnia 2020 r. za pośrednictwem Internetu.

M.Z.: Kiedy słucham opowieści o Pańskich perturbacjach związanych z wydaniem książki oraz o próbie zablokowania jej sprzedaży wkrótce po jej ukazaniu się, ale też mając z tyłu głowy okoliczności zwolnienia z pracy dr. Poleszaka, przychodzi mi na myśl historia innej publikacji książkowej poświęconej działalności ukraińskiego podziemia w Polsce po lipcu 1944 r. Mam tutaj na myśli kulisy wycofania z półek księgarskich PRL obszernej i w dużej mierze aktualnej do dziś, jeśli pominąć warstwę ideologiczną i pewne nieścisłości, monografii Antoniego B. Szcześniaka i Wiesława Z. Szoty Droga donikąd. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i jej likwidacja w Polsce (1973). Książka ta cieszyła się dużym powodzeniem wśród czytelników, zanim postanowiono, że powinna zniknąć z księgarń. Choć wspomniana historia działa się w epoce wydawałoby się dawno minionej, to przy zachowaniu wszelkich proporcji, widzę niestety pewne podobieństwa między innymi do obecnej Pana sytuacji jako niezależnego historyka. Książkę Szcześniaka i Szoty wycofano z księgarń, opierając się na wewnętrznej recenzji (uwagach do książki) sporządzonej na potrzeby MSW PRL w maju 1973 r. Jej autorem był dawny członek podziemia ukraińskiego i jednocześnie wieloletni współpracownik aparatu przemocy Polski Ludowej – Jarosław Hamiwka „Wyszynśkyj” vel Jan Świtalski „Huragan”. Czytamy w niej: „dając do rąk czytelnika dzisiaj książkę »Droga donikąd« [dzisiaj moglibyśmy wpisać w tym miejscu tytuł Pana książki – M.Z.], damy mu historię, którą odkryje sobie inaczej, jak była mu wtłaczana. Przeciętny obywatel wiedział i wie do dziś, że na południowo-wschodnich terenach Polski grasowały bandy UPA, że były to bandy ukraińskich faszystów, którzy mordowali ludność polską, grabili i palili wsie. Takie mniemanie o bandach utrwalił wiernie film Łuny w Bieszczadach [chodzi o powieść Jana Gerharda Łuny w Bieszczadach (1959) i nakręcony na jej motywach film Ewy i Czesława Petelskich Ogniomistrz Kaleń (1961) – M.Z.] […] Taki zasób wiadomości o podziemiu ukraińskim w zupełności przeciętnemu obywatelowi wystarczał i wystarcza do dziś. Z tego tytułu władza ludowa [dzisiaj można by powiedzieć – każda autorytarna władza – M.Z.] nic nie jest dłużna obywatelowi i nie zachodzi potrzeba poszerzać informacji w tym zakresie”. W końcowym fragmencie uwag do książki Szcześniaka i Szoty agent „Huragan” stwierdzał: „Przesadny realizm w ocenie ówczesnej sytuacji jest dziś obywatelowi niepotrzebny”.

Dlatego nieprzypadkowo na koniec naszej rozmowy pozwoliłem sobie na zacytowanie powyższego dokumentu służb specjalnych PRL. Uznałem bowiem, że może on znakomicie zilustrować również negatywny stosunek do Pańskiej książki, a także do publikacji innych niezależnych historyków, którzy w swoich badaniach nie podejmują zagadnień związanych z problematyką ukraińską. Owa niechęć jest wyrażana nie tylko przez tzw. prawdziwych patriotów ze środowisk kresowo-nacjonalistycznych, ale też przez władze instytucji państwowej (IPN), której jednym z pierwotnych i zarazem podstawowych zadań były niczym nieskrępowane badania naukowe dotyczące najnowszych dziejów Polski i oparta na tych badaniach edukacja historyczna. Niestety pierwotna misja ongiś ważnej instytucji użyteczności publicznej została poświęcona na ołtarzu mitologii politycznej, której jedną z podstawowych i niezmiennych cech jest kult bohaterów i przeświadczenie o moralnej i intelektualnej wyższości ultranarodowej narracji wobec równoległej i wyważonej opowieści o relacjach etnicznych Polaków z mniejszościami narodowymi, etnicznymi i wyznaniowymi. Misja ta uległa również pogłębiającemu się po 2016 r., szczególnie jaskrawo widocznemu po lipcu 2021 r., procesowi infantylizacji przekazu o historii najnowszej Polski i jego przesiąkania ultraprawicową (endecko-oenerowską) ideologią. Ów proces ma niestety wyraźne znamiona samodestrukcji. Dlatego niepokój powinno budzić to, że obecny prezes IPN Karol Nawrocki – jak należy mniemać, przekonany antykomunista, w dodatku mający stopień naukowy doktora w zakresie nauk humanistycznych – z powodu swojej niewiedzy chwalił bezrefleksyjnie książkę, której autor, „znany znawca” zagadnienia ukraińskiego, w tym dziejów Kościołów obrządku wschodniego na dawnych ziemiach wschodnich II RP, prof. KUL Mieczysław Ryba (od niedawna, po ponad dziesięciu latach przerwy, ponownie członek Kolegium IPN), bezkrytycznie i zdumiewająco często odwoływał się do „badań historycznych” Edwarda Prusa, dodajmy, „eksperta” MSW PRL do spraw ukraińskich. Biorący zaś udział w debacie wokół wspomnianej książki inny prof. KUL, Przemysław Czarnek (obecny szef resortu edukacji i nauki), również ją chwalił, mimo że – jak sam przyznał – książki nie czytał. Należy przy tym podkreślić, że już pod koniec lat sześćdziesiątych XX w. poważne zastrzeżenia do wartości prac Edwarda Prusa jako eksperta do spraw ukraińskich miały nawet służby specjalne Polski Ludowej. Mowa tutaj o osobie, która w okresie przełomu ustrojowego w Polsce przeszła płynnie z pozycji wyznawcy ideologii narodowego komunizmu do miłośnika polskiego nacjonalizmu i odegrała znaczącą rolę w utrwalaniu peerelowskiego stereotypu „ukraińskich nacjonalistów” wyłącznie jako niemieckich kolaborantów i zbrodniarzy. Wydawałoby się, że prezes IPN i jednocześnie historyk powinien co najmniej orientować się w publikacjach naukowych, które zostały wydane przez Instytut w poprzednich latach. A były takie, choć wydane w okresie, kiedy obecny pan prezes nie był nawet szeregowym pracownikiem w Biurze Edukacji Publicznej IPN (nie mylić z Biurem Edukacji Narodowej IPN powstałym w połowie 2016 r.). W nich to właśnie została ukazana rola, jaką Edward Prus odegrał w PRL w obszarze relacji polsko-ukraińskich. Ale to chyba zbyt wygórowane oczekiwania wobec specjalisty do spraw zarządzania zasobami ludzkimi, który – jak się wydaje – jest zainteresowany przede wszystkim własną karierą polityczną? Do tej zaś instytucja państwowa, którą tymczasowo kieruje jedynie z woli partii sprawującej obecnie władzę w kraju, wydaje się niezbędna.

Kończąc naszą rozmowę tym niezbyt optymistycznym akcentem, bardzo Panu za nią dziękuję.

M.S.: Również bardzo dziękuję za rozmowę.


[1] Rozmowa z dr. Mariuszem Sawą została przeprowadzona przed agresją Rosji na Ukrainę, która nastąpiła 24 lutego 2022 r. Dlatego nie odnosimy się w niej do polityki pamięci państwa polskiego w kontekście wydarzeń o znaczeniu międzynarodowym rozgrywających się po tej dacie za naszą wschodnią granicą, gdyż to temat na osobną rozmowę. Z tego powodu czytelnicy nie znajdą w zapisie rozmowy informacji ani komentarzy dotyczących m.in. konkursu historycznego „Wołyń – pamięć pokoleń”, adresowanego m.in. do uczniów najstarszych klas szkół podstawowych i przeprowadzanego pod honorowym patronatem MEiN także w obliczu wojny na Ukrainie i napływu do polskich szkół dzieci i młodzieży ukraińskich uchodźców. Konkursu, który ma nierozerwalny związek z tematem naszej rozmowy, a którego rozstrzygnięcie miało nastąpić 16 maja 2022 r.

[2] Zob. także: Wycinek złożonej polsko-ukraińskiej mikrohistorii wschodniej Lubelszczyzny w świetle kroniki jednego z oddziałów Ukraińskiej Armii Powstańczej (rozmowę z dr. Mariuszem Sawą, autorem książki Śladem UPA. Kronika sotni Ukraińskiej Powstańczej Armii »Wowky« (24 sierpnia 1944 – 11 lipca 1945) przeprowadził dr Mariusz Zajączkowski, ISP PAN).


Deskrypcja wywiadu: Michał Bednarczyk

Korekta językowa: Beata Bińko




Część pierwsza: Wycinek polsko-ukraińskiej historii wschodniej Lubelszczyzny w świetle kroniki jednego z oddziałów Ukraińskiej Armii Powstańczej (rozmowę z dr. Mariuszem Sawą, autorem książki Śladem UPA. Kronika sotni Ukraińskiej Powstańczej Armii „Wowky” (24 sierpnia 1944 – 11 lipca 1945), przeprowadził dr Mariusz Zajączkowski, ISP PAN)

Mariusz Zajączkowski: Dzisiejszym gościem portalu ohistorie.eu jest dr Mariusz Sawa, autor książki Śladem UPA. Kronika sotni Ukraińskiej Powstańczej Armii „Wowky” (24 sierpnia 1944–11 lipca 1945). Witam Pana bardzo serdecznie.

Mariusz Sawa: Dzień dobry.

M.Z.: Do tej pory był Pan kojarzony jako autor książki o Iwanie Kedrynie-Rudnyckim, która jest efektem Pańskiej rozprawy doktorskiej i zdecydowanie bardziej zaliczałaby Pana do grona biografów czy historyków idei. Co zatem skłoniło Pana do zajęcia się problematyką działalności podziemia ukraińskiego – Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Stepana Bandery (OUN-B) i Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA) – na Chełmszczyźnie po lipcu 1944 r., w tym złożonych relacji polsko-ukraińskich na tym terenie?

M.S.: Zaliczenie mnie do grona badaczy czy też do grona historyków idei jest nieco na wyrost. Książkę o Iwanie Kedrynie-Rudnyckim napisałem kilka lat temu, ukazała się w 2016 r. Nadal też interesują mnie dzieje ukraińskiej emigracji powojennej na Zachodzie. Prawdopodobnie do tego tematu kiedyś powrócę. Zainteresowałem się nim dzięki promotorowi mojej dysertacji doktorskiej prof. Rafałowi Wnukowi. Pierwsze kroki w tym kierunku, żeby przyjrzeć się ukraińskiej emigracji powojennej na zachodzie Europy, w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, poczyniłem, pisząc właśnie książkę o Iwanie Kedrynie-Rudnyckim. W tym kontekście zaciekawiły mnie polsko-ukraińskie kontakty na emigracji nie tylko na płaszczyźnie politycznej, ale i społeczno-kulturalnej, a także wymiana myśli intelektualnej, w końcu działania zamierzające do dialogu i pojednania polsko-ukraińskiego. Z kroniką sotni (kompanii) UPA „Wowky” („Wilki”) było nieco inaczej. Zawsze interesowałem się historią regionu, z którego się wywodzę, czyli okolicami Hrubieszowa i Tomaszowa Lubelskiego (południowo-wschodnią Lubelszczyzną, Zamojszczyzną), w tradycji ukraińskiej określanymi południową Chełmszczyzną. Wynikało to przede wszystkim z faktu, że moi przodkowie od stuleci tam żyli, tam pracowali, wnieśli pewien wkład w dziedzictwo materialne, które pozostało na Chełmszczyźnie, w postaci cmentarzy, cerkwi, obecnie kościołów. Moi przodkowie ze strony mamy byli grekokatolikami/unitami, czyli chrześcijanami obrządku wschodniego, katolikami, a wcześniej oczywiście prawosławnymi. Tematyka polsko-ukraińska, chrześcijaństwa wschodniego zawsze leżała w kręgu moich zainteresowań badawczych i hobbystycznych, można powiedzieć, że także czysto ludzkich, rodzinnych. Starałem się, by było to widać również w książce Śladem UPA. Miejsca pamięci, wokół których od dzieciństwa się obracałem, zarówno te o charakterze religijnym, jak i upamiętnienia dotyczące wydarzeń historycznych; z jednej strony martyrologii, z drugiej zaś bohaterstwa obu narodów – polskiego i ukraińskiego, znajdujące się obecnie w Polsce lub w Ukrainie, po zachodniej i wschodniej stronie granicznej rzeki Bug. Wątek osobisty widoczny jest też w dedykacji. Książka jest poświęcona pamięci Andrzeja i Józefa Sawów, czyli dwóch braci mojego dziadka. Jeden zginął 10 marca 1944 r. lub rok później – tutaj są rozbieżności źródłowe, a przekazów rodzinnych nie mamy – w Turkowicach, w wyniku konfliktu polsko-ukraińskiego, z rąk ludzi prawdopodobnie związanych z ukraińskim podziemiem[1]. Drugi natomiast został w marcu 1945 r. przesiedlony przez polskie władze komunistyczne do USRR, gdzie został zabity.

M.Z.: Czyli konflikt polsko-ukraiński miał bezpośredni wpływ na doświadczenia Pana rodziny?

M.S.: Wielu moich przodków czy też członków mojej rodziny z pokolenia moich dziadków bądź pradziadków nie zdawało sobie sprawy, że istnieje jakiś konflikt o podłożu narodowościowym i zarazem, a może przede wszystkim, o podłożu religijnym. Przynajmniej do pewnego okresu nie uświadamiali sobie, że – powiedzmy od końca XIX w. – zostali postawieni przed jakimiś wyborami. Dopiero gdy władza, kościelna, a jeszcze bardziej polityczna, w jakiś sposób wkraczała w ich życie prywatne, zmuszeni byli dokonywać wyborów. To wtedy przypuszczalnie zrozumieli, że świat idzie do przodu, że istnieją jakieś – chociaż pewnie tak tego wówczas nie nazywali – nacjonalizmy, które wymuszają na nich opowiedzenie się po którejś ze stron. I faktycznie tak było. Mój pradziadek, który urodził się jako Wasyl czy Wasilij i pod takim imieniem został ochrzczony w cerkwi, zmarł jako Bazyli. I przez większość rodziny, tej, która pozostała w Polsce, on jako unita wspominany jest jako Bazyli, nie jako Wasyl.

M.Z.: Może warto doprecyzować dla czytelników portalu, że na terenie Chełmszczyzny stykały się społeczności polska z ukraińską, a może bardziej prawosławna z katolicką, ale też unicką/greckokatolicką. Dopiero wybuch II wojny światowej i okupacyjna rzeczywistość zmusiły wielu mieszkańców pogranicza etnicznego do określenia się pod względem narodowościowym. Ludność ukraińska lub wywodząca się z ukraińskiego kręgu kulturowego przewyższała pod względem liczebności ludność polską na wschodnich i południowych terenach Chełmszczyzny. Unici w pewnym momencie swojej historii zostali zmuszeni do przyjęcia prawosławia, a potem, kiedy mogli już od niego odstąpić, nie dano im możliwości powrotu do wiary przodków. Dlatego część z nich pozostała przy prawosławiu, inni zaś przyjęli wiarę rzymskokatolicką. Tych ostatnich zaczęto od tej pory nazywać pogardliwie kałakutami.

M.S.: Tak, to jest kwestia dosyć skomplikowana. Wiele osób, z którymi rozmawiam, a które pochodzą z okolic Hrubieszowa czy Tomaszowa Lubelskiego lub tam mieszkają, tej świadomości po prostu nie ma. Trzeba mieć pewien zasób wiedzy o podstawowych faktach dotyczących przełomów, które dokonywały się na tym terenie i wpływały na wybory ludzi. Począwszy od 1875 r., czyli likwidacji chełmskiej diecezji unickiej przez carat, kiedy to dawni unici zostali wcieleni do rosyjskiej Cerkwi prawosławnej. Rok 1905, czyli ogłoszenie tzw. carskiego ukazu tolerancyjnego, kiedy dawni unici mogli pozostać przy prawosławiu albo przejść na katolicyzm, ale w wersji łacińskiej, bo diecezji unickiej, obrządku greckokatolickiego dla nich już nie reaktywowano. Mój wspominany pradziadek od strony Mamy jeszcze w 1913 r. był prawosławnym, a przypuszczam, że pod wpływem swojej żony, mojej prababki, która była oporną unitką, dawną grekokatoliczką, przeszedł tuż przed I wojną światową na wyznanie rzymskokatolickie. Jemu mogło być obojętne, jakiego jest wyznania i w jakiej świątyni się modli. Tak przypuszczam, bo trzeba mieć świadomość, że tak jak dzisiaj, nie wszyscy byli gorliwymi katolikami czy prawosławnymi. Trudno takie osoby szufladkować, przyporządkowywać do konkretnych wyznań. Była też pewna część osób religijnie obojętnych. Mówi się o opornych, kształtuje się mit opornych unitów. Rzeczywiście jeden z moich przodków opornym unitą był – Mikołaj Ciucki, który pielgrzymował do papieża w 1904 r. Ale to był tylko jeden przedstawiciel rodu. Rodzina Ciuckich w tym czasie liczyła w trzech wioskach kilkaset osób noszących to samo nazwisko. Można to łatwo ustalić, przeglądając księgi urzędu stanu cywilnego czy metrykalne. Mieliśmy więc do czynienia z wyborami, istniał konflikt religijny czy nawet międzysąsiedzki, dodatkowo podżegany przez konkretne władze, najpierw carskie, później II Rzeczypospolitej, następnie przez okupanta niemieckiego i władze komunistyczne. To zdecydowało o tym, że część rodziny pozostała na Chełmszczyźnie i do dzisiaj żyje w świadomości bądź w przeważającej większości bez świadomości swoich korzeni wschodnioobrządkowych i etnicznie ukraińskich, a część dalszej rodziny po prostu została przesiedlona albo dobrowolnie wyjechała za Bug po lipcu 1944 r. Przejawem tej złożoności jest, jak mówiłem wcześniej, Andrzej, zwany Henrykiem, i Józef Sawowie – bracia mojego dziadka Władysława, który był żołnierzem Armii Krajowej, członkiem osobistej ochrony komendanta Obwodu Hrubieszów kpt. Antoniego Rychela „Anioła”.

M.Z.: Dodajmy, poprzednika kpt. Mariana Gołębiewskiego „Irki” na tym stanowisku.

M.S.: Tak. Antoni Rychel, który zginął najprawdopodobniej z rąk członków ukraińskiego podziemia, był uważany za jednego z najbardziej wrogo ustosunkowanych do Ukraińców dowódców AK na tym terenie. Z jednej strony jest więc dziadek akowiec, przyboczny Rychela, z drugiej jego brat – Józef Sawa, którego pamięci poświęcam przekład tej kroniki. Józef w czasie przesiedleń ludności ukraińskiej z Polski do USRR został wiosną 1945 r. wywieziony wraz z rodziną z Terebinia najpierw do obłasti (obwodu) mikołajewskiej, skąd następnie trafił na Wołyń (tam został zastrzelony przez stribka, w Polsce powiedzielibyśmy – ormowca). Dodam, że w tym czasie Terebiń był jedną z najbardziej przyjaznych wiosek dla oddziału UPA „Wowky”. Mimo to jego partyzanci dali się mocno we znaki zarówno polskim (katolickim), jak i ukraińskim (prawosławnym) mieszkańcom wsi.

M.Z.: Skupmy się zatem na kronice wspomnianego oddziału UPA, która jest tematem Pana ostatniej książki.

M.S.: Impuls wyszedł od Pana kilka lat temu. To właśnie Pan zainteresował mnie źródłem ukraińskim, kroniką oddziału UPA, która dotyczy powiatu hrubieszowskiego i tomaszowskiego. Najpierw zacząłem ją czytać jako źródło o swoich rodzinnych terenach i tłumaczyć tekst na własne potrzeby, z pasji do dziejów rodzinnych stron. Gdy kronika została już przetłumaczona, postanowiłem opatrzyć ją aparatem naukowym, napisać do niej wstęp i posłowie, a dodatkowo pokazać ludziom miejsca opisane w kronice. Ponadto znałem Panią Olgę Czarnecką z domu Siwak (po ukraińsku Sywak), która była daleką kuzynką autora kroniki. Rozmawialiśmy o tamtych trudnych czasach podczas prywatnych, świątecznych i codziennych spotkań, co dało dodatkowy impuls do pracy nad książką. Świadkowie historii byli dla mnie żywym źródłem. Towarzyszyłem Pani Oldze w ostatnich latach życia jej samej i jej męża Józefa, który akurat z bratem mojego dziadka, wspomnianym Józefem Sawą, został przesiedlony z Terebinia w 1945 r. To były spotkania między innymi przy święcie Jordanu, 19 stycznia, gdy obchodzę imieniny. Spotykaliśmy się wówczas przy wspólnym stole w Hrubieszowie. Z jednej strony Pani Olga, która z rozrzewnieniem, nieraz ze łzami w oczach wspominała tragiczne losy swoich kuzynów walczących w UPA, a z drugiej strony Pan Józef, któremu ukraińscy partyzanci w Terebiniu wymordowali część krewnych między innymi z rodziny Łuczyńców. Osoby, które zadeklarowały chęć wyjazd do USRR po lipcu 1944 r.

M.Z.: Wbrew temu, czego żądało od miejscowych Ukraińców podziemie banderowskie.

M.S.: Tak, zarówno takie dyskusje w gronie rodzinnym, jak i w gronie znajomych osób czyniły w moich oczach wspomniane źródło bliższym, żywym, aktualnym.

M.Z.: Obszar, o którym jest mowa w kronice oddziału UPA „Wowky”, czyli okolice Hrubieszowa i Tomaszowa Lubelskiego, był targany konfliktem wyznaniowym i narodowościowym już przed II wojną światową. Wystarczy wspomnieć chociażby niesławną akcję rewindykacyjno-polonizacyjną, w tym burzenie cerkwi na Chełmszczyźnie w drugiej połowie lat trzydziestych. Obie społeczności, silnie zwaśnione na krótko przed wybuchem wojny, jeszcze boleśniej zostały doświadczone w okresie okupacji niemieckiej polityką narodowościową okupanta, a także wzmagającym się konfliktem polsko-ukraińskim. Jego symbolami są tragiczne losy w marcu 1944 r. ukraińskich mieszkańców Sahrynia, ofiar „rewolucji hrubieszowskiej” AK i BCh, czy polskich mieszkańców Tarnoszyna zabitych w czasie akcji antypolskiej OUN-B i UPA na Chełmszczyźnie. Wiosną 1944 r. doszło na tym terenie do wybuchu krwawej polsko-ukraińskiej wojny partyzanckiej. Walkom partyzanckim towarzyszyły masowe zbrodnie popełniane przez obie strony na ludności przeciwnika. Ich ofiarą padło w sumie kilka tysięcy polskich i ukraińskich cywilów. Kolejne dziesiątki tysięcy Polaków i Ukraińców z Chełmszczyzny zostały zmuszone do porzuceniem swoich domostw. Zniszczeniu uległa również blisko setka wsi na spornych obszarach pogranicza etnicznego, co w konsekwencji doprowadziło do jego wyludnienia. Kres tym wydarzeniom przyniosło wkroczenie Armii Czerwonej na Lubelszczyznę w lecie 1944 r. I właśnie wtedy rozpoczyna się kronika oddziału UPA „Wowky”, która jest tematem Pana książki. Stąd moje pytanie: jaki obraz realiów pierwszego roku istnienia Polski „lubelskiej” rysuje się w ukraińskiej kronice?

M.S.: Na pewno jest to okres przełomu, tak jak Pan Doktor powiedział. Rzeczywistość okupacyjna niemiecka już się zakończyła, nadeszła nowa rzeczywistość komunistyczna. W kronice jest to bardzo widoczne. Jej autor opisuje poszczególne dni spędzone w ukryciu, w lasach czy w stodołach w ukraińskich wsiach Chełmszczyzny, gdzie dookoła pełno jest Sowietów, oddziałów Armii Czerwonej lub NKWD, przejeżdżających na trasie Hrubieszów–Zamość w stronę dzisiejszej Ukrainy, czyli do Waręża, a także posterunków polskiej Milicji Obywatelskiej. Nowa rzeczywistość wymusza również przyjęcie nowej strategii wobec ludności ukraińskiej i polskiej. W pierwszym przypadku ze względu na to, że od jesieni 1944 r. rozpoczynają się przesiedlenia ludności ukraińskiej z Polski do USRR. Dodajmy, polskich obywateli narodowości ukraińskiej. Podziemie banderowskie, co zresztą jest w kronice widoczne, przeciwdziałało akcji przesiedleńczej, w tym chęci wyjazdów do USRR i sympatiom wyrażanym do władzy komunistycznej przez część Ukraińców z okolic Hrubieszowa i Tomaszowa Lubelskiego, za pomocą działań propagandowych.

M.Z.: Ale nie tylko w ten sposób, gdyż wspomniał Pan, że wśród osób pochodzenia ukraińskiego deklarujących chęć wyjazdu na Wschód były również ofiary śmiertelne.

M.S.: To prawda. Co więcej, właśnie w tych wioskach, w których, jak w przypadku Terebinia, partyzanci sotni „Wowky” byli częstymi gośćmi, gdzie wielokrotnie żywili się i nocowali. Natomiast wiosną 1945 r. w związku z akcją przesiedleńczą ludności ukraińskiej z Polski do USRR wioski na południowej Chełmszczyźnie wyludniają się. Od tej pory nie ma już pewności wśród członków oddziału, że przyjdą na daną kolonię, zakwaterują w pobliskim lesie i za godzinę, dwie ukraińskie dziewczęta przyniosą im ciepłe pierogi. Odtąd trzeba tę żywność zdobywać samemu, ewentualnie liczyć na pomoc Polaków. Zarówno miejscowych, którzy powrócili do swoich domów po akcjach ukraińskiego podziemia skierowanych przeciwko nim, czy też u Polaków, którzy od lata 1943, następnie jesieni 1944 r. przybywali na te tereny z Wołynia. Przesiedlenia stanowią ważną cezurę w działalności oddziału „Wowky”. Nowa sytuacja wymusza odpowiedź na pytanie, jak funkcjonować w nowej rzeczywistości, kiedy zaczyna brakować wsparcia rodzimej ludności, ale też jak ustosunkować się do Polaków? Niektóre działania wobec polskich współobywateli nie znalazły odbicia w treści kroniki. W jej edycji starałem się pokazać również to, o czym ona milczy. To znaczy napady na polską ludność Chełmszczyzny dokonane w maju 1945 r. także z udziałem partyzantów sotni „Wowky”. Doszło do nich w kilku wioskach na pograniczu powiatu hrubieszowskiego i tomaszowskiego, niedługo po prawosławnej Wielkanocy. W ich wyniku zginęło kilkudziesięciu cywilnych Polaków. Należy podkreślić, że do tych tragicznych wypadków doszło tuż przed zawarciem rozejmu między banderowskim a poakowskim podziemiem, którym 21 maja 1945 r. zostały objęte okolice Lubaczowa i Chełmszczyzna.

M.Z.: W kronice nie wspomina się o tej zbrodni. Natomiast w polskiej historiografii podnosi się tezę, z którą, jak rozumiem, Pan w swojej książce nie do końca się zgadza, mówiącą, że wiosną 1945 r. na terenie Chełmszczyzny doszło do ostatnich antypolskich wystąpień OUN-B i UPA w całym łańcuchu podobnych zdarzeń zapoczątkowanych w lutym 1943 r. na Wołyniu.

M.S.: Zgadzam się z tym, że początek tzw. antypolskiej akcji możemy datować na luty 1943 r., jak też z tym, że jej koniec przypada na dni 18–19 maja 1945 r., ale mam pewne wątpliwości co do szczegółów. Chodzi o lokalizację jej końca, to znaczy precyzyjne wskazanie miejscowości, którą/które dotknęła ona jako ostatnią/ostatnie. Starałem się tę kwestię uporządkować, przeanalizować na podstawie dostępnych źródeł i w takim stopniu, w jakim to było możliwe, ustalić liczbę ofiar. Co do antypolskiego charakteru wystąpień UPA z 18 maja 1945 r. w Łachowcach, Rzeplinie i Radkowie z udziałem partyzantów oddziału „Wowky”, skąd w czasie prac polowych uprowadzono w sumie 32 polskich chłopów, których następnie zamordowano, nie mam wątpliwości. Tego faktu w świetle dostępnych źródeł nie sposób zakwestionować. Dodatkowo sięgnąłem po protokoły przesłuchań świadków i materiałów zgromadzonych przez pion śledczy IPN w Lublinie. Z dokumentów tych wynika, że celem wspomnianych akcji było wymordowanie Polaków ujętych przez ukraińskich partyzantów. Relacja przytaczana przez Marcina Zarembę w książce Wielka trwoga potwierdza, że banderowcy ściągnęli tych ludzi pracujących z pól i wymordowali w okrutny sposób. Przebieg i grupowy charakter zbrodni wskazują, że mamy w tym przypadku do czynienia z ostatnim akordem antypolskiej akcji OUN-B i UPA z lat 1943–1945. Mniej więcej w tym samym czasie, czyli w nocy z 18 na 19 maja, w położonej kilkadziesiąt kilometrów na północ Brodzicy, ukraińskiej Bohorodycy, oddział specjalnego przeznaczenia (WOP OUN-B) Wołodymyra Sywaka „Zirki”, podległy rozkazom Służby Bezpieczeństwa OUN-B, który wywodził się z sotni UPA „Wowky” i ściśle z nią współdziałał, napadł i spalił Brodzicę. W moim przekonaniu, po analizie dostępnych materiałów, w tym sporządzonych przez UB i starostwo powiatowe w Hrubieszowie, jak również na podstawie akt śledztwa prowadzonego przez pion śledczy IPN Lublin, należy stwierdzić, że duża skala zniszczeń i stosunkowo mała liczba ofiar wskazują, iż celem banderowskiego podziemia w tym konkretnym przypadku nie było wymordowanie polskich mieszkańców wsi, lecz jej spalenie, aby jako wieś poukraińska nie stała się miejscem zamieszkania polskich osadników.

M.Z.: Wieś tę wiosną 1945 r. obok ludności miejscowej zamieszkiwali również polscy przesiedleńcy z Wołynia.

M.S.: I o ile jesteśmy w stanie ustalić nazwiska osób miejscowych, które zginęły, o tyle pojawia się problem z Polakami nasiedlonymi.

M.Z.: Występują w źródłach rozbieżności co do liczby ofiar tej akcji. Szacuje się, że wahała się ona w przedziale od kilku do kilkudziesięciu.

M.S.: W niektórych dokumentach jest mowa o „kilku aktach terrorystycznych”. Co to oznacza? Może to oznaczać zarówno kilka ofiar śmiertelnych, jak i kilka napadów. W jednym ze źródeł wspomina się o kilkudziesięciu aktach terroru, co niektórzy biorą za liczbę ofiar i podają liczbę około 80 zabitych. Na pewno zginęły dwie osoby – Alicja Strójwąs i Maksym Waszczuk. Waszczuk zginął prawdopodobnie przypadkiem, być może przy okazji rabunku, więc nie był celem – tak wynika z jednych źródeł. Chociaż inne dokumenty mówią, że swego czasu Maksyma Waszczuka o etnicznie ukraińskich korzeniach ukrywał przed kolegami z banderowskiej partyzantki Stepan Telemon „Żorż”, ponieważ Waszczukowi jako zdrajcy sprawy ukraińskiej (wolał identyfikować się z polskością) miała grozić śmierć. Kiedy do wsi wkroczył oddział „Zirki”, nie było w niej Telemona, dotychczasowego opiekuna, dlatego Waszczuk stracił życie. Co do personaliów tych dwóch ofiar możemy więc być pewni. Nie jest przy tym wykluczone, że jedna z nich, jak wcześniej powiedziałem, mogła zginąć przypadkiem. Natomiast te kilkadziesiąt aktów terroru możemy brać za liczbę spalonych chat. W Archiwum Państwowym w Chełmie znajdują się bardzo szczegółowe spisy – tabele miejscowego majątku, który został zniszczony w wyniku wspomnianego napadu.

M.Z.: Podsumowując, można stwierdzić, że według Pana akcja na Brodzicę w pobliżu Hrubieszowa nie wpisywała się w te same schematy wypadków, które następowały w tym czasie w okolicach Tomaszowa Lubelskiego.

M.S.: Dokładnie tak.

M.Z.: Według Pana nie była więc wystąpieniem antypolskim w rozumieniu ostatniego akordu akcji depolonizacyjnej OUN-B i UPA z lat 1943–1945, lecz aktem terrorystycznym mającym raczej charakter wystąpienia przeciwko akcji przesiedleńczej ludności ukraińskiej i nasiedlaniu w jej miejsce ludności polskiej na terenach uznanych przez podziemie banderowskie za „etnograficzne ziemie ukraińskie”.

M.S.: Tak, ta akcja w Brodzicy – moim zdaniem – wpisuje się w ciąg tych akcji, które zostały zapoczątkowane mniej więcej wiosną 1945 r. i były kontynuowane do drugiej połowy 1947 r.

M.Z.: Niemniej akcję w Brodzicy z maja 1945 r. i kolejne tego typu wystąpienia podziemia ukraińskiego w okolicach Hrubieszowa dzielił okres kilku miesięcy.

M.S.: Prawdopodobnie kolejna została przeprowadzona w październiku 1945 r. w Terebiniu.

M.Z.: Nadal nie jestem przekonany do Pańskiej interpretacji, ponieważ szczegółowe wytyczne w sprawie aktywnego przeciwdziałania akcji przesiedleńczej, w tym dotyczące palenia mienia poukraińskiego, zostały wydane przez Krajowe Kierownictwo (Krajowy Prowid, KP) OUN-B w Polsce dopiero latem 1945 r. Miało to związek z zakończeniem tzw. dobrowolnego etapu przesiedleń na sowiecką Ukrainę, który trwał od jesieni 1944 do wiosny 1945 r. Od lata 1945 r. rozpoczęły się przymusowe przesiedlenia z użyciem WP. Najpierw na Rzeszowszczyźnie, a od przedwiośnia 1946 r. także na wschodniej Lubelszczyźnie. Natomiast nie znam analogicznych wytycznych KP OUN-B w Polsce z wiosny 1945 r. Do tego czasu w odniesieniu do akcji przesiedleńczej obowiązywała instrukcja OUN z jesieni 1944 r., która nakazywała rozpuszczanie wśród Polaków pogłosek, że będą oni zabijani, nie wyłączając kobiet i dzieci, jeśli odważą się zajmować gospodarstwa po przesiedlonych Ukraińcach. Dlatego wydaje się, że akcję WOP OUN-B „Zirki” w Brodzicy z maja 1945 r. należałoby raczej wiązać ze wspomnianą instrukcją OUN wydaną na jesieni 1944 r.

MS.: W przypadku Brodzicy o jej nieeksterminacyjnym celu świadczy w moim przekonaniu prawie zupełny brak ofiar i znaczne zniszczenia materialne. Brak takich instrukcji czy to, że ich nie znamy, nie oznacza, iż działania takie nie mogły być prowadzone wcześniej. Podobnie jak to, że nie dysponujemy rozkazem o eksterminacji Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, nie świadczy o tym, iż do niej nie doszło.

M.Z.: Chciałbym jeszcze wrócić do dwóch akcji oddziału UPA „Wowky” z marca 1945 r. w Machnówku i Kryłowie. Akcji tragicznych w skutkach dla okolicznej ludności, polskiej i ukraińskiej. Czy miały one ze sobą jakiś związek?

M.S.: Akcja w Machnówku przeprowadzona 11 marca 1945 r. uderzała w członków tzw. istriebitielnych batalionów (IB), milicji pomocniczej zorganizowanej przez NKWD i współpracującej z Wojskami Pogranicznymi NKWD. Istriebitiele z Machnówka, głównie Ukraińcy, ale też nieliczni miejscowi Polacy, byli dowodzeni przez Hryhorija Galanta. Od nazwiska dowódcy IB z Machnówka nazywano ich potocznie „galantami”. Akcja oddziału UPA „Wowky” z 11 marca 1945 r., do której przeprowadzenia użyto fortelu – partyzanci ukraińscy w mundurach sowieckich udawali żołnierzy Wojsk Pogranicznych NKWD – była jednym z przejawów działalności podziemia antykomunistycznego. Typowego nie tylko dla podziemia ukraińskiego. Była uderzeniem w przedstawicieli własnego narodu, współpracujących z Sowietami lub jedynie o taką współpracę posądzanych. W jej wyniku zginęło około 80 osób, prawdopodobnie sami mężczyźni, członkowie miejscowego IB, oraz ich krewni. Już po napisaniu posłowia do książki Śladem UPA natrafiłem w zasobach Biura Informacji i Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża na listę osób, które zostały zamordowane w marcu 1945 r. w Machnówku. Wynika z niej, że zginęły najprawdopodobniej również osoby niewinne, cywile. Akcję w Kryłowie z 25 marca 1945 r. także rozpoczęto od podstępu. Podobnie jak do Machnówka, upowcy weszli do Kryłowa w mundurach sowieckich. Uczynili to o świcie, po wcześniejszym zabezpieczeniu okolicy. Celem był posterunek Milicji Obywatelskiej. Wprowadzili do wsi jednego ze znienawidzonych wśród lokalnej społeczności polskiej partyzanta ukraińskiego, w okresie okupacji funkcjonariusza ukraińskiej policji pomocniczej w służbie niemieckiej, Petra Marcycha „Mańka”, „Pietię”, który zapisał się w świadomości społeczeństwa polskiego jako bandyta. Zaprowadzili go na posterunek. Ściągnęli milicjantów, którzy nocowali w domach prywatnych, w tym Stanisława Basaja. Po krótkiej bójce z milicjantami, którzy się zorientowali, że mają do czynienia z ukraińskim podstępem, większość powiązano, następnie zabito z broni palnej. Wśród ofiar były również osoby cywilne. Istnieją duże rozbieżności w źródłach, jeśli chodzi o ostateczną liczbę ofiar. Jedno ze źródeł podaje liczbę 45 ofiar śmiertelnych.

M.Z.: Zarówno tych, którzy zginęli w Kryłowie, jak i tych, którzy ponieśli śmierć niedługo po uprowadzeniu w okolicy Dołhobyczowa.

M.S.: Wśród ofiar był między innymi wspomniany Stanisław Basaj „Ryś”, legendarny dowódca Batalionów Chłopskich z okolic Hrubieszowa. Już w czasie okupacji niemieckiej Basaj był postrzegany jako watażka nie tylko przez miejscowych Ukraińców, lecz także przez oficerów hrubieszowskiej AK. Dał się on mocno we znaki zarówno niemieckim władzom okupacyjnym, ukraińskim formacjom policyjnym i wojskowym w służbie okupanta czy lokalnym strukturom podziemia banderowskiego, jak i przede wszystkim okolicznej ludności ukraińskiej. 25 marca 1945 r. Basaja ujęto w Kryłowie, po skrępowaniu wywieziono podwodą w bliżej nieznanym kierunku i następnie pozbawiono życia, prawdopodobnie po uprzednim przesłuchaniu przez Służbę Bezpieczeństwa OUN-B. Akcja w Machnówku, w odróżnieniu od tej w Kryłowie, jest w dużej mierze wydarzeniem zapomnianym wśród społeczności ukraińskiej i polskiej. Dzieje się tak przypuszczalnie dlatego, że ofiary z Machnówka to głównie Ukraińcy i nieliczni Polacy, sympatycy władzy komunistycznej. W zasadzie nie zostały one upamiętnione. Nawet nie wiemy, gdzie spoczywają.

M.Z.: Jedynie w kościele katolickim w Machnówku znajduje się tablica, z której treści wynika, że ofiarami akcji UPA byli mieszkańcy wsi, lecz nie podano informacji o ich narodowości. Nie zgadzają się również widniejące na niej liczba ofiar (47 osób) i data tego tragicznego wydarzenia (15 marca 1944 r.).

M.S.: Natomiast mord w Kryłowie stał się przedmiotem upamiętnienia i regularnych praktyk upamiętniających, co wsparto legendą Stanisława Basaja „Rysia” jako bohatera i męczennika, utrwaloną w okresie komunistycznym między innymi przez Wojciecha Sulewskiego, autora tomiku „Ryś” w akcji, który ukazał się w popularnej w PRL serii wydawniczej „Żółty Tygrys”. Sulewski plastycznie opisał rzekome okoliczności śmierci Basaja w kieracie, co miał dodatkowo uświetnić przez poświęcenie „greckokatolicki pop”.

M.Z.: Interesujące, że według Sulewskiego wydarzenie to miało się rozegrać w Sahryniu, miejscowości stanowiącej symbol cierpienia z rąk polskich ukraińskiej społeczności Chełmszczyzny.

M.S.: Czyli w jednej z ukraińskich miejscowości, która 10 marca 1944 r. została spacyfikowana przez AK i BCh.

M.Z.: W wersji wydarzeń przedstawionych przez Sulewskiego uwagę zwraca również święcenie „narzędzia zbrodni” – kieratu – przez księdza greckokatolickiego, czyli „ukraińskiego nacjonalistę”. Zapewne w zamierzeniu Sulewskiego scena ta miała utrwalać u czytelnika stereotypowy obrazy zbrodni, które zostały popełnione przez OUN-B i UPA na polskiej ludności Wołynia i Galicji Wschodniej w latach 1943–1944. Dodajmy, że polskie i ukraińskie źródła z epoki nie potwierdzają okoliczności śmierci Stanisława Basaja przedstawionych w tomiku Sulewskiego. Znana jest przypuszczalna data śmierci i jej sprawcy. Nie wiemy natomiast, gdzie dokładnie do niej doszło. Nieznane jest również miejsce pochówku Basaja.

M.S.: W kronice oddziału „Wowky” była mowa o pogłoskach powtarzanych między ukraińskimi partyzantami na temat przekazania „Rysia” przez UPA członkom SB OUN-B. Mieli oni wywieźć Basaja w bliżej nieznanym kierunku, przesłuchać (możliwe, że z użyciem tortur), po czym zabić.

M.Z.: Basaj został rozstrzelany.

M.S.: W moim przekonaniu „Ryś” został zabrany do pobliskiego lasu uhrynowskiego, gdzie jeszcze do lat pięćdziesiątych znajdowały się bunkry UPA.

M.Z.: Dodam jedynie, że w świetle innych niż kronika źródeł ukraińskich – rękopiśmiennych notatek, niekoniecznie sporządzonych przez autora kroniki, które tylko w pewnym stopniu zostały wykorzystane w jej ostatecznej wersji – Basaj stracił życie 27 marca 1945 r., po dwóch dniach od uprowadzenia z Kryłowa. Notatki potwierdzają, że był on przesłuchiwany w Liskach Waręskich w obecności najwyższych rangą członków podziemia ukraińskiego na Chełmszczyźnie, w tym prawdopodobnie referenta Służby Bezpieczeństwa OUN-B Łeonida Łapinśkiego „Zenona”. Tam też urywa się wszelki ślad po Basaju. Przypuszczalnie został on stracony w tej okolicy. Nie wiemy jednak, gdzie dokładnie go pochowano. Wróćmy jednak do kroniki oddziału UPA „Wowky”, co do której treści nasuwa się co najmniej kilka pytań: 1) Jak Pan myśli, w jakim celu ona powstała? 2) Czy można założyć, że ukazany w kronice obraz jest w miarę pełny, mając jednocześnie świadomość, że kronika stanowi przekaz jednostronny narodowo? 3) Czy nie wydaje się Panu, że maszynopis kroniki stanowi jedynie oficjalny przekaz skierowany do członków i sympatyków banderowskiego podziemia? Przekaz, który powstał „dla pokrzepienia serc”, w celu podkreślenia wysiłku i heroizmu UPA w sytuacji, kiedy społeczność ukraińską na Chełmszczyźnie dotykały akcja przesiedleńcza do USRR oraz terror komunistycznego aparatu represji i wojska? Moje pytania mają związek z faktem, o którym zresztą pisał Pan w swojej książce, poddawania kroniki rozmaitym manipulacjom zarówno przez ukraińskie środowiska emigracyjne, jak i przez propagandę komunistyczną. Należy tutaj przypomnieć ocenzurowaną na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych na Zachodzie wersję kroniki, która została wydana przez środowiska banderowskie, oraz książkę Władysława Szelągowskiego wydaną w 1974 r. Pseudonim Myron, zawierającą jakoby wierne cytaty ze źródła, o którym tutaj mówimy.

M.S.: Może najpierw wspomnę o opinii, która dotarła do mnie jakiś czas temu. Pochodziła od jednej z osób, niebędącej historykiem, która stwierdziła, że tekst kroniki – nie posłowie mojego autorstwa, lecz oryginalny tekst kroniki – zupełnie ją rozczarował. Jego treść bowiem zupełnie nie wpisywała się w jej wyobrażenie o działalności UPA. Wspomniana osoba nie znalazła w kronice tego, co już wiedziała o podziemiu ukraińskim.

M.Z.: Skąd wspomniana osoba czerpała wiedzę? Z literatury przedmiotu, z przekazów rodzinnych, środowiskowych czy po prostu z Internetu?

M.S.: To osoba oczytana, wiedzę czerpie więc z publikacji monograficznych. Myślę, że w pewnym stopniu, jeśli przyjrzeć się tej kronice w sposób pobieżny, nie dokonując szczegółowej analizy jej treści, to rzeczywiście może ona w pewnym stopniu rozczarowywać. Z opinii, która do mnie dotarła, wynika, że w świetle kroniki upowcy tak naprawdę nic nie robili, tylko chodzili od wsi do wsi, czasem z kimś walczyli i w sumie tyle. Można się z tym po części zgodzić. Na pewno, tak jak już powiedzieliśmy wcześniej, kronika o wszystkim nie mówi. Nie mówi choćby o zabójstwach polskich chłopów między 6 a 21 maja 1945 r.

M.Z.: Czy możemy założyć, że wypadki z maja 1945 r. zostały w kronice celowo pominięte, a jej autor miał pełną świadomość i wiedzę o tym, co się wówczas wydarzyło?

M.S.: Myślę, że miał tego świadomość. Na przykład dla okresu od początku stycznia do początku marca 1945 r. widnieje w maszynopisie adnotacja, że wydarzeń, które byłyby godne opisania, nie było. Natomiast z opisu zamieszczonego po 21 maja 1945 r. wynika, że partyzanci, którzy zeszli się wtedy do lasu z okolic Radkowa, opowiadali sobie wrażenia z ostatnich dni. Musiało więc się wówczas wiele dziać. Wyszli z lasu łykoszyńskiego po Wielkanocy (według kalendarza juliańskiego) i wyspowiadani, wymodleni, podniesieni na duchu, poszli w teren w celu wykonania jakichś zadań.

M.Z.: Jeśli dobrze pamiętam, w kontekście wypadków, które rozegrały się między 6 a 21 maja 1945 r., w kronice znalazło się chyba sformułowanie „specjalne” w odniesieniu do zadania powierzonego wówczas partyzantom oddziału UPA „Wowky”?

M.S.: W istocie. Dlatego trudno uwierzyć w to, że autor kroniki nie wiedział o wspomnianych wydarzeniach związanych z zadaniem „specjalnym”, nawet jeśli bezpośrednio nie brał w nich udziału. Tym bardziej, że w kronice opisywał wypadki, w których nie uczestniczył, a wiedzę na ich temat czerpał z innych źródeł, np. meldunków, sprawozdań dowództwa oddziału UPA „Wowky” czy opowieści partyzantów – uczestników i naocznych świadków konkretnych akcji. Z tej perspektywy należy stwierdzić, że kronika o wszystkim nie mówi.

M.Z.: Kiedy dokładnie powstało omawiane źródło ukraińskie?

M.S.: Maszynopis kroniki oddziału UPA „Wowky” został ukończony 30 września 1945 r. Natomiast zapiski do kroniki powstawały na przestrzeni ponad roku, począwszy od drugiej połowy sierpnia 1944 r.

M.Z.: Czyli już po zawarciu w okolicach Lubaczowa polsko-ukraińskiego rozejmu, którym 21 maja 1945 r. objęto także Chełmszczyznę. W związku z powyższym we wrześniu 1945 r. autor kroniki miał pełną świadomość unormowania na tym terenie relacji między podziemiem banderowskim (OUN-B i UPA) a poakowskim (AK/DSZ). Znał też wytyczne, które w tej sprawie przyszły od ścisłego kierownictwa podziemia ukraińskiego. Na Chełmszczyznę wiadomości na ten temat dotarły najpóźniej na przełomie maja i czerwca 1945 r. wraz z przybyciem Jewhena Sztendery „Zorianego” („Prirwy”), dotychczasowego referenta SB OUN-B w Lubaczowskiem i Jarosławskiem. Najprawdopodobniej na polecenie krajowego prowidnyka OUN-B w Polsce Jarosława Starucha „Stiaha” przejął on kierownictwo nad strukturami OUN na wschodniej Lubelszczyźnie, w celu ich reorganizacji i włączenia do powstałego wczesną wiosną 1945 r. na terytorium południowo-wschodniej Polski tzw. Kraju Zakerzońskego OUN-B. Do tego czasu struktury podziemia ukraińskiego na Chełmszczyźnie podlegały kierownictwu wołyńskiej OUN-B. Wydaje się, że autor kroniki cenzuruje informacje również na ten temat.

M.S.: Szczególnie wątek zbiorowego mordu dokonanego na polskich chłopach w okresie polsko-ukraińskich rozmów sondażowych prowadzonych w Lubaczowskiem.

M.Z.: Dodajmy, do którego dochodzi w przeddzień zawarcia rozejmu.

M.S.: Tak, autor cenzuruje wątek zbiorowego mordu na ludności cywilnej, mordu, który nie miał charakteru antykomunistycznego. Miał charakter antypolski, nacjonalistyczny. Bo autor kroniki o pojedynczych zbrodniach na Polakach pisze, ale Polakach jako komunistach, nie neguje też zbrodni na milicjantach czy choćby wspomnianego ataku na Kryłów.

M.Z.: W Kryłowie chodziło o polską samoobronę, powiązaną w okresie okupacji z BCh i Stanisławem Basajem „Rysiem”.

M.S.: Można oczywiście spierać się, w jakim stopniu partyzanci UPA z oddziału „Wowky” mieli nastawienie antykomunistyczne, w jakim zaś antypolskie. Otwarte pozostaje pytanie, czy w momencie popełniania zbrodni, co nie jest uchwytne źródłowo, upowiec, który zabijał np. polskich milicjantów, czynił to ze świadomością, że zabija ich jako etnicznych Polaków, czy bardziej jako polskich komunistów?

M.Z.: Sęk w tym, że na tym terenie i w tym czasie wielu funkcjonariuszy MO wywodziło się z okupacyjnej konspiracji akowskiej i bechowskiej.

M.S.: W kronice bardzo silnie został zaakcentowany wątek antykomunistyczny, również – jak już wspomniano – w odniesieniu do własnych rodaków. Niemniej obecne są w niej także wątek antypolski oraz tylko w pewnym stopniu antysemicki. Ten ostatni jest ściśle związany z wątkiem antykomunistycznym. W ukraińskim źródle jest mowa między innymi o „polskich tępych głowach”, którym należy uświadomić, że Chełmszczyzna jest ukraińska. Z tej perspektywy Polacy jawią się jako współpracownicy władzy komunistycznej, którzy „odżyli pod Sowietami”, a więc „należy im przypomnieć kozackie uczty, gdy nie było na Ukrainie ni Lacha, ni Żyda”.

M.Z.: Stosunkowo dużo już powiedzieliśmy, o czym w kronice nie napisano. Zatem najwyższy czas odnieść się do tego, co i w jaki sposób zostało w niej zawarte.

M.S.: Jak każde źródło historyczne kronika oddziału UPA „Wowky” jest wdzięcznym obiektem badań i analiz historycznych. Nie ma źródeł bezwartościowych. Z każdego można coś interesującego wydobyć, tym bardziej gdy zestawi się je z innymi materiałami archiwalnymi. W kronice mamy kilka stałych wątków, które przewijają się od początku do końca. To jest przede wszystkim pokazanie jedności nacji ukraińskiej.

To znaczy, że zarówno Wołyniacy, Haliczanie/Galicjanie, jak i Chełmszczacy, a nawet Podlasianie stanowią jedną substancję narodową, nieróżniącą się niczym w poczuciu wartości, misji, tożsamości narodowej. Częściowo jest to prawda, ale należy zauważyć, że mówili nawet innymi dialektami. Różnili się czasem bardzo. Z innych upowskich wspomnień wiemy, że Haliczanie gardzili w pewien sposób Chełmszczakami, którzy według nich nosili się „z ruska”. Gdy nadchodziły święta, Haliczanie ubierali się w wyszywane koszule, a Chełmszczacy – w opinii jednego z partyzantów pochodzących z Galicji Wschodniej – niekoniecznie dbali nawet o swój wygląd zewnętrzny. Kolejna grupa to Wschodniacy, czyli Ukraińcy ze wschodniej Ukrainy…

M.Z.: Gdyż partyzantami sotni UPA „Wowky” byli też dezerterzy z Armii Czerwonej.

M.S.: Mało tego, byli w niej Ukraińcy z różnych regionów Ukrainy. Wśród partyzantów oddziału „Wowky” znajdowali się również Niemiec i Azer. Kronika miała pokazywać, że wszyscy oni są jedną substancją narodową.

M.Z.: Można by powiedzieć, że kronika miała kreować obraz idealny i jednocześnie nie do końca prawdziwy.

M.S.: Zawarty w niej przekaz miał dowodzić, że w ukraińskim ruchu nacjonalistycznym jest miejsce w zasadzie dla każdego Ukraińca, nie tylko pochodzącego z Polski, lecz także obywatela USRR. Zarówno dla Ukraińca, który mówił howirką, czyli np. gwarą hrubieszowską, jak i tego, który posługiwał się zrusyfikowanym dialektem ukraińskim. Nadto dla przedstawicieli innych narodów.

M.Z.: Byleby podzielał pogląd na cele walki podziemia ukraińskiego.

M.S.: Celem nadrzędnym dla podziemia banderowskiego było wywalczenie niepodległego państwa ukraińskiego, co bardzo wyraźnie wynika z treści kroniki. Jak również to, że banderowska UPA stanowi jedyny nośnik idei niepodległości Ukrainy i jako jedyna jest w stanie tę niepodległość wywalczyć.

M.Z.: À propos tych różnic. Pan skupił się w książce na tej części kroniki, która dotyczy Chełmszczyzny, ale dodajmy, że jesienią 1945 r. powstała dalsza jej część, poświęcona południowemu Podlasiu, czyli okolicom Włodawy i Białej Podlaskiej. Podlaska część kroniki oddziału UPA „Wowky” przeczy tezie o jedności narodowej, gdyż wynika z niej, że świadomość narodowa i poparcie dla podziemia banderowskiego wśród tamtejszych Ukraińców były nikłe. Tamtejsza ludność ukraińska w dużym stopniu popierała władzę komunistyczną. To wynikało z doświadczeń okresu międzywojennego i okupacji niemieckiej, kiedy na tym terenie istniało silne poparcie dla radykalnego ruchu ludowego i komunistycznego, a później GL/AL i partyzantki sowieckiej. Kiedy więc na terenach południowego Podlasia tworzono po lipcu 1944 r. struktury OUN-B (nigdy nie powstały tam miejscowe oddziały UPA), unikano w propagandzie OUN terminu „nacjonalizm”, gdyż mógł się on źle kojarzyć tamtejszym chłopom ukraińskim o lewicowych poglądach. Mowa była jedynie o UPA.

M.S.: Południowe Podlasie stanowiło dla ukraińskich działaczy poważny problem już u progu okupacji niemieckiej, szczególnie dla tych pochodzących z Galicji. Już na Chełmszczyźnie przybyłych z Galicji wykształconych Ukraińców (nauczycieli, społeczników) raziło, że miejscowe duchowieństwo prawosławne nie mówi literackim językiem ukraińskim, lecz dialektem czy wręcz po rosyjsku lub z rosyjskim akcentem, z miękką wymową. Na południowym Podlasiu pod tym względem było jeszcze gorzej. Ukraińscy działacze narodowi zderzali się tam w wielu przypadkach z zupełnym brakiem u miejscowej ludności prawosławnej świadomości korzeniu ukraińskich. Dało się to zauważyć podczas rajdu oddziału UPA „Wowky” na Podlasie jesienią 1945 r.

M.Z.: Czy w przyszłości zamierza Pan opublikować podlaską część kroniki?

M.S.: Myślałem o tym, żeby przeanalizować i przetłumaczyć część źródła dotyczącego południowego Podlasia oraz niektóre meldunki operacyjne dotyczące działalności kurenia (batalionu) UPA „Wowky”.

M.Z.: O tym pisze Pan w części, która jest komentarzem autorskim. Wróćmy jeszcze do wartości poznawczej kroniki jako źródła historycznego.

M.S.: Każdy, kto na przykład był w wojsku lub służył w jakiejś formacji złożonej z mężczyzn, którzy długo przebywają ze sobą z dala od domu, od bliskich, wie, że dochodzi wówczas do konfliktów interpersonalnych. Takich zwykłych ludzkich konfliktów, a także sporów o podłożu ideologicznym. Natomiast kronika pokazuje przede wszystkim przyjazne relacje między członkami oddziału.

M.Z.: Czyli również pod tym względem prezentuje obraz wyidealizowany?

M.S.: Tak. Jest w niej nawet fragment mówiący o relacjach między szeregowymi partyzantami UPA a członkami Służby Bezpieczeństwa OUN-B, który brzmi: „spotkanie z nimi zawsze jest radosne”.

M.Z.: Zapewne nie można było inaczej napisać, gdyż SB w odróżnieniu od UPA była policją polityczną OUN-B, stanowiącą swoistą konspirację w konspiracji. SB miała bardzo szerokie uprawnienia. Przede wszystkim dbała o zabezpieczenie OUN-B i UPA przed infiltracją wrogich służb. Dbała o dyscyplinę i wysokie morale w szeregach banderowskiej konspiracji, stała również na straży wierności idei oraz celów walki podziemia ukraińskiego. Siała postrach nie tylko wśród partyzantów, lecz także wśród okolicznej ludności ukraińskiej, nie ciesząc się jej sympatią. Ukraińcy, w tym członkowie podziemia, którzy nie podzielali celów walki OUN-B i UPA lub w nie zwątpili, siali defetyzm bądź dopuścili się zdrady, byli narażeni na poważne konsekwencje, z utratą życia włącznie.

M.S.: Z ciekawostek warto wspomnieć, że upowcy są przedstawiani w kronice jako kontynuatorzy Kozaczyzny, po prostu jako Kozacy. Autor kroniki usiłuje przedstawiać jedność między siedemnastowiecznymi Kozakami walczącymi z Rosją i Polską a partyzantami UPA. Jest to widoczne zarówno w lekturach, które członek dowództwa oddziału odpowiadający za wychowanie polityczne partyzantów podsuwa im do czytania, jak i w pseudonimach nawiązujących do literatury kozackiej.

M.Z.: Czy może Pan podać kilka przykładów pseudonimów, które to obrazują?

M.S.: „Hajda”, „Prybluda”, „Hajduk”, „Palij”, „Palijenko”, „Halaburda” etc.

M.Z.: Czyli w warstwie pseudonimów odwoływano się do klasyki literatury ukraińskiej.

M.S.: Tak, często sięgano do poematów Szewczenki. Pseudonimy „Bohun”, „Peremoha”, „Kobzar”, „Hulajpole” to ewidentne zapożyczenia z romantycznej literatury ukraińskiej. Wzmacnia to idealistyczny obraz ukraińskiego podziemia nacjonalistycznego. Nie ma w kronice mowy o bandytyzmie, pijaństwie, aczkolwiek jeżeli upowcy piją, zostaje to odnotowane tylko po zwycięstwie albo przy święcie.

M.Z.: Podsumowując, kronika nie przedstawia rzeczywistego, przez to obiektywnego obrazu realiów życia codziennego partyzantów UPA, lecz raczej obraz wyidealizowany.

M.S.: W zasadzie tak. Można powiedzieć, że jest to w sumie źródło napisane bardziej ku pokrzepieniu serc, mające dowodzić heroizmu uczestników ukraińskiego ruchu narodowowyzwoleńczego. Owszem, nie możemy zaprzeczyć, że niektórzy ukraińscy partyzanci odznaczali się bohaterstwem. Niemniej obok heroizmu, wytrwałości czy ideowości mamy również do czynienia ze zbrodniami na polskich i ukraińskich cywilach.

M.Z.: W drugiej części Pańskiej książki, która jest w istocie autorskim komentarzem do kroniki, porusza Pan między innymi problemy etyczne. Zawiera ona wątki dotyczące dylematów i rozterek pojawiających się u niektórych partyzantów UPA w sytuacjach, gdy dochodziło do zabijania chłopów ukraińskich, na przykład w Machnówku. Nie wiem, czy tego rodzaju wahania towarzyszyły wyborom większości ukraińskich partyzantów, czy jedynie kronikarzowi oddziału. Stąd moje kolejne pytanie: Czy Pańskim zdaniem rolą historyka oprócz rekonstrukcji wydarzeń w sposób możliwie najbardziej obiektywny i dekonstrukcji mitów jest również ocena moralna i prawna czynów, o których czytamy w źródłach?

M.S.: Nie mogłem przejść obojętnie obok wątków, które kronika jako źródło historyczne z konkretnej epoki, ale nie tylko ona, narzucała historykowi podejmującemu się jej analizy. To znaczy obok zagadnień dotyczących między innymi moralności i religijności partyzantów UPA. One rzeczywiście się pojawiały. Dlatego starałem się pochylić również nad nimi. Oczywiście bez publikacji ustalających podstawowe fakty niemożliwe jest wejście na poziom dyskusji o przeszłości obejmujący problemy etyczne. Nie chciałem pozostawić ich w książce bez komentarza. Historyk jako człowiek jest w pewnym sensie także etykiem, ponieważ każdy na co dzień podejmuje decyzje rangi moralnej, mniej lub bardziej istotne. Niemniej aby badacz mógł dokonywać oceny prawnej, powinien – moim zdaniem – mieć również elementarną wiedzę prawniczą.

M.Z.: Co zyskujemy, podejmując temat moralności upowca?

M.S.: Pokazujemy konkretną postawę moralną. Nie jestem zwolennikiem tezy zakładającej, że konkretna organizacja konspiracyjna była moralnie odpowiedzialna za dany czyn lub czyny, gdyż wyborów moralnych dokonuje się indywidualnie, w zgodzie z własnym sumieniem. Do zajęcia się wspomnianym zagadnieniem zainspirowały mnie prace prof. Tomasza Stryjka. W jednym ze swoich artykułów wspomniany autor napisał, że nie powinniśmy oceniać danej organizacji czy jej członków przez pryzmat przynależności do jej struktur, ale brać pod uwagę indywidualne postawy i konkretne czyny. To jest bardzo trudne, często wręcz nieuchwytne źródłowo. Dlatego aby uniknąć generalizacji, trzeba zejść na poziom mikrohistorii, na poziom jednostki. Zgłębiając zagadnienie moralności, pod warunkiem że źródła nam na to pozwolą, możemy uzyskać obraz nie czarno-biały, lecz pełen odcieni szarości, wyjść poza prosty schemat, poza matrycę stereotypowego myślenia, poza jednostronną narrację narodową. Wtedy może się okazać, że konkretne decyzje w konkretnych wypadkach niekoniecznie wynikały z narodowości osoby, która je podejmowała i popełniała dany czyn. To jest – moim zdaniem – poznawczo bardzo interesujące. Warto na przykład zastanowić się, ile było szczerości w słowach autora kroniki, kiedy pisał, że ukraińskie serce boli, krwawi, gdy trzeba strzelać do przedstawicieli własnego narodu „otumanionych, ogłupionych komunizmem”. Konflikt polsko-ukraiński z lat czterdziestych XX w. to do dzisiaj głęboka i niezagojona rana. To również temat burzliwych debat publicznych. Konflikt etniczny jest często przedstawiany w krzywym zwierciadle, w sposób zero-jedynkowy, co przejawia się szczególnie mocno w narracji stosowanej przez środowiska radykalne. W języku używanym nawet w obszarze tak delikatnym, jak upamiętnienia, zabarwionym emocjonalnie, dotyczącym wartości moralnych. Przejawem, którego jest choćby nagminne używanie określenia „bandy” w odniesieniu do UPA.

M.Z.: Dodajmy, terminu charakterystycznego dla języka propagandy z PRL.

M.S.: Odpowiadając ostatecznie na Pańskie pytanie, historyk może wchodzić w rolę obserwatora i oceniającego konkretne postawy, decyzje i czyny pod kątem moralnym, lecz powinien to czynić bardzo ostrożnie.

M.Z.: W ten oto sposób dotarliśmy do końca naszej rozmowy, za którą serdecznie Panu dziękuję i jeszcze raz gorąco polecam książkę Śladem UPA wszystkim zainteresowanym najnowszą historią wschodniej Lubelszczyzny oraz otwartym na źródła rozmaitej proweniencji, w tym przekaz będący w kontrze do jednostronnej narracji narodowej.

M.S.: Również bardzo dziękuję za rozmowę.

Książkę można zamawiać m.in.: https://www.libra.pl/produkt/sladem-upa,304574.html.


[1] 10 III 1944 r. w Turkowicach mógł paść ofiarą żołnierzy AK, natomiast jeśli został zabity rok później, to prawdopodobnie przez partyzantów UPA. Możliwe, że był jedną z ofiar napadu ukraińskich partyzantów na chłopów pracujących w polu w rejonie Sahrynia. Doszło do niego 16 V 1945 r. Z rąk ukraińskich życie straciło wówczas pięć osób.


Deskrypcja wywiadu: Michał Bednarczyk

Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinek z życia okupowanej Warszawy

Zbigniew Ścibor-Rylski w mundurze. (lata 30.) Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego (MPW-IS/1601/73 )

SEBASTIAN PAWLINA

Wycinek z życia okupowanej Warszawy

650 – tyle metrów liczy aleja Jana Chrystiana Szucha. Nazwę wzięła od żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. niemieckiego architekta i ogrodnika, autora m.in. projektu ogrodów w pobliskich Łazienkach czy budowy dzisiejszych placów Zbawiciela i Unii Lubelskiej. Piękny to patron, jak i piękne są dzieła, które po sobie pozostawił. Ale ani on, ani niewielkie rozmiary nie uchroniły ulicy od stania się centrum działania niemieckiego aparatu terroru na polskich ziemiach podczas II wojny światowej.

To tutaj pod numerem 25 swoją siedzibę już na początku okupacji znalazła niemiecka Policja Bezpieczeństwa. Prawie trzy piętra gmachu, który przed 1 września 1939 r. należał do polskiego Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zajęło gestapo. Bardzo szybko w pokojach, w których wcześniej opracowywano programy nauczania polskiej młodzieży, tę samą młodzież, a także jej rodziców, dziadków i sąsiadów, zaczęto bić po twarzach, kopać, miażdżyć ręce, wyrywać paznokcie. Wanda Ossowska, która przeszła tam 57 przesłuchań, wspominała, jak za którymś razem jeden z Niemców groził jej, wywrzaskując, że „ciało od kości będzie mi odpadać, a on nie ustanie, że zgniję w lochu, że szczury będą mnie żywcem jadły” (Ossowska 1990, s. 161).

Zaledwie 400 metrów dalej, pod numerem 2/4, stała kamienica. W niej, w samym środku „dzielnicy niemieckiej”, tuż obok niemieckich oficerów, codziennie rano chodzących do pracy, w której bili, grozili, a często zabijali, aż do jesieni 1943 r. mieszkała rodzina Ścibor-Rylskich. Jej okupacyjna historia, tak niezwykła z racji miejsca, gdzie żyła, jest jednocześnie typowa dla tamtych czasów. Dlatego warto ją opowiedzieć, wykorzystując jako okazję do pokazania kilku ogólniejszych zagadnień dotyczących okupacji Warszawy i czasu wojny.

Uzupełnianie obrazu

Najważniejsze prace poświęcone okupacji Warszawy w latach 1939–1945 powstały jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych. i siedemdziesiątych. Najpierw w 1967 r. Władysław Bartoszewski opublikował Warszawski pierścień śmierci 1939–1944, klasyczne opracowanie poświęcone niemieckim zbrodniom, a w roku 1974 monumentalną kronikę – 1859 dni Warszawy. Dwanaście miesięcy wcześniej, w 1973 r., Tomasz Szarota ogłosił Okupowanej Warszawy dzień powszedni, będące najpełniejszym opisaniem losów ludności miasta w „czasach pogardy”. Od tamtego czasu wszystkie trzy tytuły doczekały się kilku wznowień, w tym także w ostatnich latach. Oba dzieła Bartoszewskiego ponownie wydano w 2008 r., a dwa lata później studium Szaroty.

Oczywiście nie były to jedyne prace dotyczące tej tematyki, o których warto wspomnieć. Wymieńmy tylko opublikowaną w 1984 r. Warszawę w latach 1939–1945 Krzysztofa Dunin-Wąsowicza, który zasiadał również w komitecie redakcyjnym czterotomowej Warszawy w latach wojny i okupacji, publikowanej w latach 1971–1975. Oprócz tego z łatwością można odnaleźć prace dotykające wybranych zagadnień z życia społecznego, kulturalnego czy nawet sportowego miasta i jego mieszkańców, a przede wszystkim dziejów konspiracji warszawskiej. Należy jednak pamiętać, że do dzisiaj Okręg Warszawa ZWZ/AK nie doczekał się całościowego opracowania swojej historii.

Mogłoby się więc wydawać, że o okupacji Warszawy – pomińmy Powstanie Warszawskie – napisano już wszystko. Jednak jeśli przyjrzymy się datom ukazywania się tych najważniejszych dzieł, to okaże się, że od ich pierwszych wydań, a co za tym idzie stworzenia i wyrażenia podstawowych ich założeń, mija już kilkadziesiąt lat. Publikowane obecnie tomy są przeważnie zbiorami artykułów skupiających się na drobnych wycinkach. Być może wobec ogromu pracy, jaką należałoby wykonać, aby napisać nową wersję Okupowanej Warszawy dnia powszedniego, z wykorzystaniem aktualnego stanu badań i zadaniem nowych pytań, właśnie takie wycinki pomogą nam zbudować pełniejszy obraz tamtej Warszawy. Pomoże nam to nie tylko uzupełnić naszą wiedzę, lecz także wskazać nowe perspektywy, co może okazać się pomocne w przyszłości.

Wróćmy więc do mieszkania, w którym cztery lata spędzili Ścibor-Rylscy.

Przyjacielska prośba

W jaki sposób Maria Ścibor-Rylska poznała się z Zofią Znamięcką, nie wiadomo. Faktem jest, że wiosną 1939 r. córka Zofii, Zosia, razem z synem Marii, Zbigniewem, bawiła się w Zakopanem. Ona – 17-letnia blondwłosa piękność, on przystojny, 22-letni podchorąży lotnictwa. Każdą chwilę spędzali razem. Zarówno chodząc po mieście, jak i w górach, na szlaku. Gdy wieczorami wracali z trasy, pędzili na dancing. Zupełnie jakby czuli, że to ostatnie chwile nie tylko wakacyjnej wolności, ale i szczęścia. We wszystkim towarzyszyła im Maria, która po latach wspominała:

Pamiętam jak beztroskie spędzali chwile w Zakopanem, gdy tam pojechałam ze Zbyszkiem przed samym rozpoczęciem wojny. Wszyscy podchorążowie dostali wtedy dwutygodniowy urlop, a gdy się ten termin zbliżył i Zbyszek szykował się do wyjazdu, przyszła depesza, że urlop przedłużają jeszcze o tydzień. Zosia o tym nic nie wiedziała, po rozstaniu smutna snuła się po mieszkaniu. Zbyszek schował się za drzwiami i raptem, gdy ona myślała, że już jest daleko, wyskoczył ze swej kryjówki, chwytając ją w ramiona. Cóż to była za radość [Ścibor-Rylska VII, k. 14–15].

Ale radość dobiegła końca. Gdy pod koniec maja wrócili do Warszawy, dawało się w niej już wyczuć nerwowość. Jeszcze daleką od tej sierpniowej, wypełnionej unoszącym się w powietrzu lękiem, kopaniem rowów przeciwczołgowych i zaklejaniem okien na wypadek bombardowań, ale już rozbrzmiewającą dyskusjami w kawiarniach i na ulicach. Niektórzy być może zaczęli nawet planować, co zrobią na wypadek wojny.

Wśród nich mógł być Francesco Pietrabisso, attaché handlowy ambasady Włoch w Warszawie. Niedawno wziął ślub z Zofią Znamięcką, mamą Zosi i Andrzeja. Zamieszkali razem w jego luksusowym apartamencie w kamienicy w alei Szucha 2/4. Wybudowana została w 1930 r. w stylu art déco według projektu Adolfa Inatowicza-Łubiańskiego, architekta i malarza, twórcy m.in. obecnej siedziby Ministerstwa Sprawiedliwości. Okna w wysokich i przestronnych pokojach od strony alei Szucha wychodziły na plac Unii Lubelskiej i stojący na nim pomnik Lotnika. Ten sam, na którym Jan Bytnar „Rudy” namaluje znak Polski Walczącej.

Gdy wojna była kwestią dni, w najlepszym razie tygodni, Pietrabisso przygotował wszystko do wyjazdu rodziny. Nie chciał pozbywać się mieszkania, dlatego też, zapewne za namową żony, uczynił Marię Ścibor-Rylską prawną opiekunką lokalu. Jego właściciele mieli już jednak do niego nie wrócić.

To dość oczywista prawda, ale warto te słowa napisać – wojna wytrąciła ludzi z torów ich dawnego życia. Tym, którzy przeżyli, odebrała dom, majątek, rodzinne pamiątki, w końcu – bliskich i zdrowie. Nie tylko fizyczne, lecz także psychiczne. Niepewność co do dnia następnego, strach przed śmiercią, przed wysłaniem do obozu, oderwanie od rodziny i przyjaciół, bezradność wobec najprostszych na co dzień spraw powodowały narastającą złość, a w dalszej kolejności stres. Jędrzej Moraczewski pod datą 16 lutego 1940 r. notował, że „zima ani rusz nie chce popuścić. Ludzie marzną po domach. Nie mają czym palić, nie mają czego jeść. Tylko złość zbiera coraz większa” (Moraczewski 2016, s. 156).

O tym, że stres wpływa destrukcyjnie na ludzki organizm, wiadomo przynajmniej od czasu badań prowadzonych przez Hansa Selyego w latach pięćdziesiątych XX w. Rozwój medycyny jedynie to potwierdza. Jak pisze Robert M. Sapolsky, antropolog, biolog, neurolog, związany m.in. z Uniwersytetem Stanforda, przy przedłużającym się narażeniu na stres „zwiększa się ryzyko, że zachorujesz na wrzody układu trawiennego. U dzieci może dojść do zahamowania procesu wzrostu, aż do rzadkiego, ale rozpoznawanego pediatrycznego zaburzenia endokrynologicznego o nazwie karłowatość deprywacyjna czy psychospołeczna, a u dorosłych do zakłócenia procesów naprawy i przebudowy kości i innych tkanek. Jeśli ciągle jesteś pod wpływem stresu, to mogą się pojawić liczne zaburzenia procesów rozrodczych” (Sapolsky 2012, s. 21). A to jedynie niewielka część chorób i schorzeń, na jakie wpływa stres. Stres, który podczas okupacji był stanem permanentnym. Na jego narastanie i utrzymywanie się wpływało chociażby rozdzielenie z bliskimi. Po wrześniu 1939 r. wiele osób nie wiedziało, co stało się z ich mężami, synami, rodzeństwem, ciotkami. Również Maria Ścibor-Rylska długo nie wiedziała, co po wrześniu 1939 r. działo się z jej synem.

Powrót

Już na początku września 1939 r. przydział mobilizacyjny wyrzucił Zbigniewa w Polskę. Najpierw razem z oddziałem znalazł się niedaleko Mińska Mazowieckiego. Uzbrojeni w pistolety i karabiny, próbowali wyrwać się z okrążenia. To wtedy zabił po raz pierwszy. „Lekko się mówi, ale zabicie człowieka, to jest ogromne przeżycie, zwłaszcza dla młodego człowieka, dwadzieścia dwa lata tylko przecież miałem… I obojętnie, że to wróg, że kierowała mną nienawiść i walka o życie – i tak się to przeżywa” (Ścibor-Rylski 2019, s. 29–30). To częsty wątek we wspomnieniach żołnierzy, konspiratorów – jak poradzić sobie ze świadomością, że zabiło się człowieka.

W końcu dowódca, major Władysław Prohazka, polecił swoim żołnierzom, aby przebijali się dalej w mniejszych grupach – tak być może mieliby większe szanse.

Zbigniew razem z kilkoma towarzyszami trafili do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga, pod którego rozkazami stoczyli ostatnią wielką bitwę tamtej kampanii – bitwę pod Kockiem. Po kapitulacji próbowali przedostać się do Francji, ale szybko dostali się do niewoli. A potem obóz, jeden, drugi. W Kielcach nawet odszukała go matka, która próbowała wykupić swoje najmłodsze dziecko – miała jeszcze trzy córki – ale zanim zdążyła to zrobić, Zbigniew już został przewieziony dalej.

Trafił do niemieckiego gospodarstwa, a potem do kolejnego. Doił krowy, zbierał buraki cukrowe, nosił worki. Gdy okazało się, że jako urodzony na wschodzie – a pochodził z Browek niedaleko Kijowa – zostanie przekazany Sowietom, postanowił uciec. Razem z nim z cegielni w Pyrzycach wiosną 1940 r. uciekło kilkudziesięciu innych jeńców.

Czytając wspomnienia polskich jeńców wojennych, można odnieść wrażenie, że doświadczenie ich codzienności w obozach, na robotach przymusowych, na które wysyłano ich wbrew konwencji, czy podczas ucieczek to ciągle temat nieopisany, a w najlepszym razie – zapomniany. A przecież obozy jenieckie były doświadczeniem powszechnym, wpływającym na życie tysięcy ludzi.

Droga do domu zajęła Zbigniewowi kilka miesięcy. W jej trakcie ukrywał się po polach, lasach, udawał Włocha sprzedającego sery – i zawędrował aż do Wrocławia (Breslau). Do Warszawy wrócił dzięki pomocy pewnego Polaka, który w zamian za pomoc w przeszmuglowaniu mięsa kupił mu bilet na pociąg. Na Dworcu Głównym, wówczas Warschau Hauptbahnhof, wysiadł dokładnie 1 września 1940 r.

Miasto było zniszczone. Wiele domów leżało w gruzach po tym, jak zostały zburzone we wrześniu 1939 r., a Niemcy nie pozwolili ich odbudować. Ten widok na wielu działał deprymująco. We wtorek 19 marca 1940 r. Stanisław Rembek, pisarz, autor m.in. opowiadań i powieści o wojnie polsko-bolszewickiej, notował w dzienniku:

W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domu, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu […] [Rembek 2000, s. 32].

I o ile z czasem do tych ruin ludzie się przyzwyczaili, o tyle miasto z każdym rokiem stawało się miejscem coraz niebezpieczniejszym. Przyczyniały się do tego łapanki, egzekucje, prawo zezwalające Niemcom na zrobienie z człowiekiem wszystkiego, czy w końcu sama obecność okupantów na ulicach. Wszystko to przekształcało dobrze znane ludziom ulice, place i domy w krajobraz strachu. Wymuszało na nich nieustanną adaptację do nowych, przerażających warunków.

Zanim Zbigniew zaczął tego doświadczać, pojechał pod jedyny pewny adres – do siostry, na Żoliborz. Tam spotkał matkę, która po latach tak pisała o ich spotkaniu:

słyszę dzwonek, biegnę drzwi odemknąć, a tu na progu stoi Zbyszek zmieniony do niepoznania, bo z brodą i baczkami, ale na szczęście wcale nie taki mizerny, jak sobie wyobrażałam. Trudno wprost opisać naszą radość, wzruszenie i szaloną wdzięczność do Stwórcy, który go chronił od złych przygód i doprowadził do mnie szczęśliwie [Ścibor-Rylska VII, k. 28].

Usiedli i zaczęli rozmawiać. A może najpierw się uściskali tak, jak potrafią się ściskać tylko ludzie, którzy przez rok bali się o siebie nawzajem. Ale na pewno rozmawiali. W końcu rozmowa dobiegła końca, pewnie bardziej ze zmęczenia niż braku tematów do dyskusji. Najważniejsze było to, że się odnaleźli.

Więzy rodzinne podczas wojny są prawdopodobnie niedoceniane. Człowiek w naturalny sposób potrzebuje przestrzeni, w której czułby się choćby w niewielkim stopniu bezpiecznie. Jak przekonuje Yi-Fu Tuan, amerykański geograf chińskiego pochodzenia, jeden z twórców geografii humanistycznej, siła człowieka bierze się z liczebności i organizacji. Wspólnie działając, człowiek jest zdolny oswoić środowisko, w którym żyje (Tuan 2013, s. 8). Stąd brała się siła konspiracji, która dawała ludziom poczucie siły, w tym także tkwiła siła rodziny. Więzy rodzinne, jak więź matki z dzieckiem, należą według psychologów do najsilniejszych więzów łączących ludzi. W czasie wojny wiązało się to z oczywistym strachem o członków rodziny. Ale nie tylko. Józef Pieter, psycholog, przekonywał, że troski o „swoich” niosą ze sobą premię w postaci nadania sensu własnym poczynaniom, „biegowi życia w ogóle. Powodują to, że życie – na czas obiektywnego istnienia więzi i subiektywnego trwania danych trosk – jest sensowne i ważne” (Pieter 1971, s. 104). Wydaje się, że w warunkach okupacyjnych taki sens życia mógł mieć kapitalne znaczenie dla samego przeżycia wojny.

„Stanisław”

Podobnego sensu wielu szukało w konspiracji. Zbigniew szybko znalazł do niej dojście. To był całkowity przypadek. Idąc Alejami Ujazdowskimi, natknął się na swojego dawnego dowódcę, majora Prohazkę. Obaj zapewne nie przypuszczali, że po tym, gdy we wrześniu 1939 r. musieli się rozstać, jeszcze się zobaczą. Nietrudno więc sobie wyobrazić, że tamto spotkanie sprawiło jednemu i drugiemu radość. Długo zapewne rozmawiali, wspominając i ciesząc się, że żyją.

W końcu dyskusja zeszła na sprawę tego, co dalej. Dawny dowódca skontaktował go „z punktem konspiracji w Alejach Ujazdowskich – to było ZWZ (Związek Walki Zbrojnej). Fotografię dostarczyłem i po jakichś dwóch, trzech dniach dostałem papiery opiewające na Jankowskiego. I jako Jankowski przeżyłem całą okupację. Takie były moje konspiracyjne początki” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Otrzymał też pierwszy pseudonim – „Stanisław”.

To pod nim przydzielono go do komórki zajmującej się typowaniem zrzutowisk dla samolotów latających z Anglii. Wybór miejsca miał wielkie znaczenie. Chodziło o to, aby dany obszar był nie tylko łatwy do odnalezienia dla pilota, lecz także bezpieczny. Niewielka odległość od niemieckiego posterunku stanowiła olbrzymie zagrożenie. Obsada lądowiska oraz skoczkowie, cichociemni, musieli mieć czas na zebranie się po zrzucie i opuszczenie okolicy. Za to wszystko, wskazanie miejsca oraz przeszkolenie oddziału opiekującego się zrzutowiskiem, odpowiedzialny był m.in. Ścibor-Rylski. Oczywiście nie wszędzie. Każdy pracownik komórki miał swój rejon. „Stanisław” działał niedaleko Wyszkowa. Tam gdzie nocą z 3 na 4 marca 1942 r. skakali m.in. Stanisław Jankowski „Agaton”, Jan Kochański „Jarma” oraz Bohdan Piątkowski „Mak”. Pierwszy z nich zostanie później jego przyjacielem, drugi będzie ówcześnie mężem jego przyszłej żony, a trzeci ożeni się z jego najmłodszą siostrą, Danutą. Z tej trójki tylko „Agaton” przeżyje wojnę.

Nie wiemy, czy Stanisław i Zbigniew spotkali się już tamtej nocy. Ścibor-Rylski nie pozostawił żadnego wspomnienia na ten temat. Ale obszerna relacja Jankowskiego również nie odpowiada na to pytanie. Opisując spotkanie z obsadą placówki, zanotował: „nie wyglądali ani bohatersko, ani tajemniczo. Zwyczajnie, dosyć biednie. […] Jedyny wśród nich nienaganny cywil to delegat z Warszawy, w mocno sfatygowanym miejskim paletku i granatowej narciarce z opuszczonymi nausznikami” (Jankowski 2019, s. 216).

Opis ten pozostawia spore pole do interpretacji. Wiadomo, że „Agaton” i „Stanisław” (następnie „Motyl”) znali się później. Być może poznali się przez Danutę, siostrę Zbigniewa, może dopiero w Powstaniu Warszawskim, a może właśnie nocą 3 na 4 marca. Tego nie wiemy i już się nie dowiemy. To doskonały przykład na to, że wiele dyskusji o konspiracji jest skazanych na poruszanie się w sferze domysłów. Brak dokumentów, potrzeba zachowania tajemnicy, czyli to, co było podstawą działania podziemia, po latach skutkują pytaniami bez odpowiedzi.

Rykszą do getta

Zbigniew wielokrotnie wyjeżdżał z Warszawy, aby nadzorować odbiór zrzutu bądź wystawić skoczkom odpowiednie dokumenty. Z tego powodu co jakiś czas nie pojawiał się na noc w domu. Musiało to wzbudzać zainteresowanie Marii. Szczególnie gdy Danuta doniosła jej, że widziała brata pewnego wieczoru w kasynie, które Niemcy urządzili w alei Szucha, w dawnym kasynie oficerskim. Polskie Państwo Podziemne wszelkimi sposobami starało się zniechęcić Polaków do uczęszczania tam. Publikowano artykuły w prasie, ujawniano nazwiska bywalców, a nawet wrzucono tam bombę. Nietrudno więc zrozumieć, że dla Marii wiadomość o tym, że Zbigniew bywa w takim miejscu, była szokiem.

Odsłanianie dzisiaj podobnych epizodów z czasów okupacji, szczególnie gdy mowa o kimś, kto zyskał status bohatera, nie jest proste. Łatwo bowiem w ten sposób zrobić człowiekowi krzywdę, rzucając fałszywe oskarżenia. Poza oczywistym zbadaniem sprawy warto pokazać ją w szerszym kontekście, zniuansować, ale należy też pamiętać, jak działa ludzka psychika w warunkach takich jak okupacja. Chcąc przeżyć, trzeba zmienić zasady, jakimi powinno się kierować. To, co przed wojną było moralnie naganne, w jej trakcie mogło się okazać niezbędne do przeżycia.

W tym przypadku nie ma pewności, czy Danuta nie zmyśliła całej historii razem z bratem, aby wyjaśnić jego nocne nieobecności. Być może uznali, że lepiej, by matka nie wiedziała o jego podziemnej działalności. Stosowanie takich legend było w pracy konspiracyjnej normą. W ciągu dnia znakomitą przykrywką i zabezpieczeniem przed niemieckimi kontrolami była dla Zbigniewa z kolei praca zawodowa, którą podjął krótko po powrocie do Warszawy. Zatrudnił się w firmie farmaceutycznej Spiess i Synowie. Po latach wspominał, że „dwaj bracia Krajewscy założyli transportowe przedsiębiorstwo rykszowe, jako usługi dla nich. Spiess robił lekarstwa i ja je do aptek na tej rykszy towarowej rozwoziłem” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Dzięki temu mógł obserwować okupacyjną Warszawę. Bywał również w getcie. Woził tam leki dla dzieci, a także żywność. Nie opowiadał o tym zbyt wiele. W jednym z wywiadów mówił tylko: „Widziałem tragedię. Niektórzy leżeli na chodnikach albo umierali w rynsztokach. Do dziś mam w oczach potworny widok ludzi szkieletów” (Ścibor-Rylski 2013).

Czasem pomagała mu matka. Sama podczas okupacji podejmowała się różnych dorywczych zajęć. Była m.in. ekspedientką w sklepie spożywczym. Żeby ułatwić synowi pracę, brała mniejsze paczki z lekarstwami i dostarczała je pod wskazane adresy, oszczędzając mu konieczności pokonywania dodatkowych kilometrów. „On biedaczek dostarczał ciężkie butle szklane, olbrzymie blaszane pudła, worki i paki przeróżnych gryzących kwasów i najróżniejszych chemikaliów, które trzeba było b[ardzo] ostrożnie wieźć, aby się nic nie zbiło, nie wybuchło przy wstrząsach lub nie wylało” (Ścibor-Rylska VII, k. 33).

Owo dbanie o to, aby przewożony towar się nie uszkodził, omal nie doprowadziło Ścibor-Rylskiego do śmierci. Sporo miejsca w swoich zapiskach poświęciła tej historii Maria:

Pewnego dnia, w zimie, gdy na jezdni było b[ardzo] ślisko i zwały śniegu piętrzyły się po bokach, trzeba było przeważnie jechać środkiem ulicy i wciąż uważać na niemieckie auta, które pędziły jak zwariowane, nie bacząc na to, że mogą najechać na inny wehikuł. Gdy te inne pojazdy nie zjechały im z drogi dość szybko, wściekali się es[es]mani siedzący wewnątrz i wrzeszczeli jak opętani na tych, którzy im drogę z musu czy niechcący zagrodzili. Gdy Zbyszek jadąc b[ardzo] obciążony, nie mógł zjechać na bok, bo wszędzie pryzmy zlodowaciałego śniegu sterczały koło chodników, niemczury jadący z tyłu zniecierpliwieni, iż ich wrzaski nie odniosły skutku, stanęli i do Zbyszka skoczyli [tamże, k. 33–34].

Szybko zaczęli go popychać, kopać, bić po głowie. Nie przestali, nawet gdy upadł na ziemię. Przed dalszym znęcaniem się uratowała go legitymacja pracownika firmy Spiess i Synowie, firmy produkującej na potrzeby Trzeciej Rzeszy. Ostatecznie skończyło się potłuczeniem całego ciała oraz wstrząsem mózgu. Do domu wrócił o własnych siłach, ale gdy Maria zobaczyła, w jakim jest stanie, zabrała go do lekarza, ten zaś przypisał leki i zalecił dużo odpoczynku.

Szklana kula

Kurację trwającą kilka tygodni odbywał w mieszkaniu w alei Szucha. Żeby miał więcej spokoju, Maria przeniosła go z salonu, gdzie spał na co dzień, do jej sypialni. Kiedy dokładnie cała historia się wydarzyła, nie wiadomo. To, czego jesteśmy pewni, to że latem 1943 r. Zbigniew opuścił Warszawę. Dostał przydział na Wołyniu. Tamtejsza Armia Krajowa potrzebowała specjalisty od zrzutów, a Zbigniew – przypadkowo (sic!) – zgłosił się do tego zadania. Spakował więc walizkę, pożegnał się z matką i poszedł na dworzec. Ten sam, na którym trzy lata wcześniej wysiadał po ucieczce z obozu.

Dla Marii był to kolejny już trudny moment podczas okupacji. Najpierw w 1942 r. zmarła Ewa, jedna z jej córek. Zostawiła męża i dwuletniego synka, Oskara. W grudniu tego samego roku Niemcy aresztowali Bohdana Piątkowskiego, wówczas już męża Danuty. Maria bardzo go polubiła. Kilka miesięcy później zginął. Potem Zbigniew wyjechał, a już jesienią 1943 r. musiała opuścić mieszkanie w alei Szucha. Włoska opieka przestała mieć dla Niemców znaczenie. Wyrzucili Ścibor-Rylskich na ulicę, apartament oddając zapewne jakiemuś oficerowi albo volksdeutschowi. Maria pojechała na Żoliborz, do Kaliny, najstarszej z córek. Tam doczekała powstania.

***

Te kilka dramatów – tak naturalnych dla tamtych lat – jak widać, łatwo opisać na kilku stronach. Ale ogromu emocji towarzyszących wówczas ludziom, które musieli później nieść z sobą, nie sposób ograniczyć nawet do tego jednego tekstu. Wydaje się jednak, że należy próbować o tym opowiadać. Tylko wtedy bowiem mamy szansę dostrzec coś w szklanej kuli polskich losów. Wbrew temu, co pisała Zofia Romanowiczowa (Romanowiczowa 2021, s. 19), zamieć w niej nie trwała tylko jedną noc. Patrząc w tę kulę, można odnieść wrażenie, że płatki śniegu poderwane wstrząsem w roku 1939, do dzisiaj nie opadły i uparcie zasłaniają nam widok.


Bibliografia

Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa.

Moraczewski J. (2016), Dziennik wydarzeń 1939–1944, oprac. J. Dufrat, P. Cichoracki, Łomianki.

Ossowska W. (1990), Przeżyłam… Lwów–Warszawa 1939–1946, Warszawa.

Pieter J. (1971), Strach i odwaga, Warszawa.

Rembek S. (2000), Dziennik okupacyjny, Warszawa.

Romanowiczowa Z. (2021), Szklana kula, Warszawa.

Ścibor-Rylska M. (VII), „Pamiętniki No VII Marii Ścibor-Rylskiej”, Biblioteka Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Dział Rękopisów, nr inw. Akc. 108/09.

Sapolsky R.M. (2012), Dlaczego zebry nie mają wrzodów? Psychofizjologia stresu, tłum. M. Guzowska-Dąbrowska, Warszawa.

Ścibor-Rylski Z. (2013), Pamiętam, jak patrzyłem na getto (rozmawiał T. Urzykowski), „Gazeta Wyborcza”, 17 kwietnia.

Ścibor-Rylski Z. (2019), Szczęście żołnierza, red. i oprac. A. Sańczuk, b.m.w.

Tuan Y.-F. (2013), Landscapes of Fear, Minneapolis.


Korekta językowa: Beata Bińko 




Holokaust na Węgrzech w świetle procesu Adolfa Eichmanna w Jerozolimie (1961–1962)

Kadr z filmu Lista Schindlera, reż. Steven Spielberg, 1993 (© TM & Universal, https://www.youtube.com/watch?v=j1VL-y9JHuI&list=PL3AD38307A15C3B18&index=3 [Movieclips via Youtube, screencap: 00:46], dostęp 30.11.2020)

SZYMON
PIETRZYKOWSKI

Holokaust na Węgrzech
w świetle procesu Adolfa Eichmanna w Jerozolimie (1961–1962)

Wprowadzenie

W 2021 r. mija okrągła, sześćdziesiąta rocznica procesu
Eichmanna. Od 11 kwietnia do 14 sierpnia 1961 r. toczyło się postępowanie przed
sądem okręgowym w Jerozolimie. Z racji wielkiego zainteresowania tym wydarzeniem
ze strony opinii publicznej obrady zostały przeniesione do wtenczas nowo wybudowanego
jerozolimskiego Domu Ludowego (Beit ha-Am), którego wnętrze przearanżowano na salę sądową;
sąd zebrał się ponownie w połowie grudnia tegoż roku (11–15 grudnia), aby wysłuchać
mów końcowych oskarżenia i obrony oraz głosić wyrok (uznający winę oskarżonego
w odniesieniu do zdecydowanej większości stawianych mu zarzutów – tj. zbrodni przeciwko
ludzkości, zbrodni wojennych, przynależności do organizacji uznanych na zbrodnicze
przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze i nowej kategorii wprowadzonej
przez sądownictwo izraelskie, tj. zbrodni przeciwko narodowi żydowskiemu – oraz
skazujący oskarżonego na karę śmierci) wraz z uzasadnieniem. Eichmann skorzystał
z przysługującego mu prawa do apelacji, co przedłużyło sprawę. W postępowaniu apelacyjnym
Sąd Najwyższy w Izraelu podtrzymał karę śmierci i jeszcze zaostrzył treść wyroku.
Prośba o łaskę skierowana do ówczesnego prezydenta Icchaka Ben Cewiego została odrzucona
(mimo apelów m.in. ze strony Martina Bubera czy Gerszoma Scholema o podjęcie innej
decyzji).

Proces Eichmanna wypełnił również funkcję pozaprawną (extra-legal). W zamierzeniu oskarżenia miał
on posłużyć jako narzędzie legalizmu dydaktycznego (didactic legalism: Douglas 2001, s. 3 i n.) – publiczność zgromadzona
w Beit ha-Aam bądź przed odbiornikami radiowymi (w Izraelu nie funkcjonowała jeszcze
wtedy ogólnodostępna telewizja, głównymi przekaźnikami informacji o procesie, i
nie tylko, były radio i prasa) po raz pierwszy usłyszała o Zagładzie, zapoznając
się z przejmującymi zeznaniami świadków oskarżenia, z których większość (poza kilkoma
wyjątkami) stanowili ocalali/ocaleni. Z perspektywy sześciu dekad można uznać, że
strategia ta odniosła skutek i, nawiązując do słów Davida Cesaraniego, od tego czasu
„Holokaust zastygł i stał się częścią obywatelskiej religii Izraelczyków – z wszystkimi
dobrymi i złymi skutkami tego zjawiska” (Cesarani 2008, s. 425). W niniejszym artykule,
posługując się wybranymi zeznaniami świadków, postaram się zobrazować przebieg Holokaustu
na Węgrzech – w niedługim czasie (maj 1944 – luty 1945 r.) pochłonął on ponad pół
miliona istnień (około 564 tys. osób; Braham 2016, s. 1056). Zeznania te umożliwiają
uchwycenie zróżnicowanej palety zjawisk i postaw (judenraty kolaboracja/opór, działania
ratownicze, krótkotrwałe funkcjonowanie efemerycznych/prowizorycznych gett takich
jak Użhorod, masowe deportacje do Auschwitz-Birkenau). Mając na uwadze, iż transkrypty
z procesu Eichmanna dotychczas nie zostały przetłumaczone na język polski w całości
bądź pokaźnej części (poza cytatami w monografiach), można uznać, że przytaczane
tu obszerne fragmenty wypowiedzi świadków mogą nie być znane polskiemu czytelnikowi.

Endlösung na Węgrzech

Od 14 maja do 9 lipca 1944 r. Żydzi węgierscy zostali poddani
masowym deportacjom z kraju. W stronę Auschwitz-Birkenau wyruszyły wtedy 142 pociągi,
z łączną liczbą wynoszącą 430–440 tysięcy osób – ponad połowa z około 825 tys. Żydów
ujętych w cenzusie z 1941 r. (Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau 2014;
Piper 1992, s. 122). Ponadto tysiące Żydów siłą zaciągnięto do granicy z Austrią
jako przymusową siłę roboczą przy kopaniu rowów fortyfikacyjnych. Stali się oni
tym samym jedną z ostatnich wspólnot wśród ofiar Zagłady (wraz m.in. z pozostającymi
jeszcze przy życiu mieszkańcami getta łódzkiego, którzy nie zostali zgładzeni w
obozach zagłady Kulmhof w Chełmnie nad Nerem i Birkenau, czy Żydami nadal przebywającym
we „wzorcowym getcie” Theresienstadt), pochodzącą z ostatniego państwa, które dostało
się pod okupację niemiecką. Węgry pod autorytarnymi rządami regenta Miklósa Horthyego
(1920–1944) – sprzymierzeniec III Rzeszy na początku wojny, członek sojuszu Osi
od października 1940 r., stały beneficjent licznych przetasowań terytorialnych w
latach 1938–1941 – straciły zaufanie do Hitlera po klęsce pod Stalingradem (w niedługim
czasie strona węgierska usiłowała zawrzeć osobny rozejm z Amerykanami i Brytyjczykami),
jak też zaufanie ze strony samego Hitlera w związku z długotrwałym oporem przed
przekazaniem rodzimych Żydów w ręce nazistów, mimo nacisków również ze strony węgierskiej
radykalnej prawicy (Baron 2020; Romiscs 2016, s. 27–36; Korsai 2014, s. 91–113).
W konsekwencji Niemcy wkroczyli 14 marca 1944 r. i de facto podporządkowali sobie kraj (Cesarani 2008, s. 209–256). Należy
przy tym nadmienić, że rządzący nie odczuwali potrzeby rozciągnięcia protekcji
na Żydów zamieszkujących terytoria anektowane i/lub nieutożsamiającymi się z Węgrami
– w styczniu 1942 r. oddziały węgierskie dokonały masakry 3 tys. Żydów w Nowym Sadzie,
stolicy Wojwodiny, w części przyłączonej do Węgier (von Klimó 2018); latem wywieziono z kolei około 20 tys. Żydów z Rusi
Podkarpackiej do Kamieńca Podolskiego na zajętej przez Niemców Ukrainie, gdzie zostali
rozstrzelani przez oddziały Einsatzgruppen (Mallmann 2001, s. 239–264; Eisen, Stark
2013, s. 207–241). Postawę tę, tj. próbę ochrony „własnych” Żydów i wrogość w stosunku
do „obcych”, powielili też Rumuni i Bułgarzy – pozostali członkowie Osi o podobnym
statusie co Węgry* (Gerlach 2016, s. 368–403). Jedyną społecznością, która uniknęła
wywózek na północ, byli Żydzi budapeszteńscy (około 200 tys. według szacunków przedwojennych).
Deportacje co
prawda objęły także Żydów z przedmieść Budapesztu, lecz oszczędzona została żydowska
społeczność zamieszkała w stolicy (Ungváry
2016, s. 105–146; Piotrkowiak-Junkiert 2016, s. 119–138). Ci zaś po obaleniu
Horthyego w październiku 1944 r. i przejęciu władzy przez Ferenca Szálasiego (1944–1945) – przywódcy faszystowskiego, skrajnie antysemickiego
ugrupowania strzałkokrzyżowców – padli ofiarą pogromów toczących się
w mieście do wejścia Armii Czerwonej 13 lutego 1945 r. (Deák 1965, s. 364–407;
Lackó 1969; Cohen 1987, s. 369–384). Nie
do przecenienia okazała się wówczas działalność Raoula Wallenberga – dyplomaty,
sekretarza ambasady szwedzkiej, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata – który współdziałając
m.in. z Czerwonym Krzyżem i nuncjaturą apostolską, doprowadził do ocalenia tysięcy
Żydów poprzez wystawianie im szwedzkich paszportów czy innego rodzaju działania
pomocowe (Bierman 1981; Ben-Tov 1988; Schult 2009; Carlberg 2016). Szacuje się,
że okupację przetrwało ogółem 255,5 tys. węgierskich Żydów, w tym około 119 tys.
Żydów zamieszkałych w stolicy, wtłoczonych od listopada 1944 r. do zamkniętego getta
(Braham 2016, s. 1507). Do 20 tys. budapeszteńskich Żydów zginęło z rąk strzałkokrzyżowców
(tamże, s. 1505), część z nich rozstrzelano przy brzegu Dunaju, a ich ciała wrzucono
do wody (upamiętnia ich odsłonięty w 2005 r. pomnik w postaci rzędu butów porozstawianych
wzdłuż rzeki; w 2019 r. izraelscy płetwonurkowie oczyścili dno Dunaju w poszukiwaniu
szczątków). 8 października 1944 r. z Budapesztu ku zachodowi wyruszył marsz śmierci
składający się z 70 tys. Żydów – część uczestników trafiła do wciąż funkcjonujących
w tym czasie obozów (Dachau, Mauthausen), pozostałych skierowano w stronę Wiednia,
do budowy umocnień. Marsz ten pochłonął tysiące istnień (Lappin 2000, s. 203–242;
Blatman 2011, s. 223–243).

49489143477_9640cd35a8_b

Buty na brzegu Dunaju (budapeszteński pomnik Holokaustu), fot. Luc Coekaerts
(domena publiczna, https://www.flickr.com/photos/luc_coekaerts/49489143477/sizes/l/, dostęp 30.11.2020)

Eichmann i inni

Osobą bezpośrednio nadzorującą realizację „ostatecznego
rozwiązania” (Endlösung] na Węgrzech był
sam Adolf Eichmann – kierownik powołanej w tym celu specjalnej sekcji IV B4 Reichssicherheitshauptamt
(RSHA, tj. Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy), której działalność obejmowała
całą okupowaną przez Niemcy Europę. Do Budapesztu udał się już w dniu wkroczenia
tam wojsk niemieckich, wraz z grupą zaufanych współpracowników (m.in. Dieterem Wislicenym
– świadkiem na procesie przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze,
osądzonym i straconym w 1948 r., i 500–600-osobowym Sondereinsatzkommando Ungarn, składającym się z członków SS, SD (Sicherheitsdienst
– Służba Bezpieczeństwa Reichsführera
SS Heinricha Himmlera) oraz Sipo (Sicherheitspolizei – Policja Bezpieczeństwa) (Cesarani
2008, s. 209–256; Stangneth 2014; Braham 2015). Ten schyłkowy
okres działalności Eichmanna był jednym z najszerzej omówionych zagadnień na procesie.
Poświęcono mu ponad dziesięć z łącznie 121 sesji kolegium sędziowskiego (sesje 51–62,
84–87, 103–104 i następne; 24 maja – 1 czerwca, 3–6 lipca, 19–20 lipca 1961 r. i
później).

Rola
judenratów – casus Kastnera i Freudigera

Oprócz martyrologii Żydów węgierskich poruszona została
budząca kontrowersje kwestia kontaktów pomiędzy oskarżonym oraz jego ludźmi a ukonstytuowaną
z polecenia Niemców Centralną Radą Żydowską w Budapeszcie – kadłubową formą „samorządu”
na podobieństwo rad żydowskich (Judenräte) funkcjonujących w pozostałych
miejscach. W połowie lat pięćdziesiątych w Izraelu toczył się głośny proces o zniesławienie,
jaki ocalałemu z Zagłady węgierskiemu Żydowi, właścicielowi hotelu, dziennikarzowi
amatorowi Malkielowi Gruenwaldowi wytoczył Israel Kastner (wcześniej Rezső Rudolf Kasztner), ówczesny rzecznik prasowy ministerstwa
handlu i przemysłu, za okupacji wiceprzewodniczący powstałego w styczniu 1943 r.
Komitetu Pomocowego z siedzibą w Budapeszcie. Kastner, który doprowadził do ewakuacji
1684 Żydów z Węgier do Szwajcarii w zamian za okup w wysokości tysiąca dolarów od
osoby oraz łapówki wypłacane Niemcom (złoto, diamenty, kosztowne przedmioty), został
oskarżony o to, że wykorzystując bliskie kontakty z Eichmannem i jego ludźmi, w
istocie doprowadził do ocalenia nielicznej elity kosztem „szeregowych”, nieuprzywilejowanych
pobratymców. Sprawa ta miała dość czytelny podtekst polityczny – prawica, z którą
był związany Gruenwald, utożsamiała rządzącą od powstania państwa aż do schyłku
lat siedemdziesiątych lewicową Partię Pracy (Mapai) z kolaborującymi radami, tymczasem
opozycyjny Herut (jego spadkobiercą jest dzisiejszy Likud) i różne inne ugrupowania
z tej strony sceny politycznej odwoływały się do tradycji zbrojnego oporu – w gettach
i obozach podczas wojny czy w jiszuwie (osadnictwo żydowskie na terenie Palestyny/Izraela)
przeciwko Brytyjczykom (Wietz 1994, s. 349–371; Stauber 2007, s. 42–44, 78–96; Segev
2012, s. 179–238). Finałem postępowania przed sądem pierwszej instancji (1954–1955)
było skazanie Grunwalda, orzekający w tej sprawie sędzia Benjamin Halewi ukarał
go jednak symboliczną grzywną w wysokości jednego funta, a prowadzone przez Kastnera
negocjacje z Eichmannem porównał do umowy z diabłem (Halewi zasiadł później w trzyosobowym
kolegium osądzającym Eichmanna). Kastner złożył apelację, która znacząco zweryfikowała
wyrok na jego korzyść. Nie doczekał jej finału – 15 marca 1957 r. zginął blisko
swego domu w zamachu z rąk prawicowych ekstremistów (Moaz 1995, s. 279–289, Weitz
1996, s. 1–26; Bilsky 2001, s. 117–160; Segev 2012, s. 241–300).

File:Rudolf Kastner, 1950s.jpg

Rudolf
Kastner w izraelskiej stacji radiowej Kol Israel, prowadzący audycję po węgiersku,
wczesne lata pięćdziesiąte (domena publiczna https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Rudolf_Kastner,_1950s.jpg,
dostęp 30.11.2020)

Echa
procesu Kastnera rozbrzmiały m.in. w trakcie wystąpienia jako świadka oskarżenia
na sesjach nr 51 i 52 (24 i 25 lipca 1961 r.) Pinchasa Freudigera (wcześniej Fülöp Filip von Freudiger) – byłego barona,
który po emigracji do Izraela po wojnie zhebraizował tożsamość; członka budapeszteńskiego
Judenratu (The
Trial of Adolf Eichmann: Session 51 of 121 [Part 4-6 of 6]; Session 52 of 121 [Part
1-7 of 8]: Testimony of Pinchas Freudiger)
.
Chociaż przedstawił sylwetkę i działalność Eichmanna w jednoznacznie niekorzystnym
świetle, jego opowieść dotycząca tego, jak wyglądała codzienność centralnej rady
m.in. w newralgicznym okresie od maja do lipca 1944 r. – o przekazywaniu nieruchomości
na potrzeby Niemców, dostarczaniu żydowskich robotników do niewolniczej pracy (za
którą nie otrzymywali oni wynagrodzenia), wreszcie o konieczności sporządzania list
i dostarczania deportowanych do Auschwitz-Birkenau – wywołała gwałtowną reakcję.
Jak relacjonowała Hannah Arendt, „podczas zeznań […] doszło
do jedynego poważnego incydentu na sali sądowej: publiczność zaczęła krzyczeć na
świadka po węgiersku i żydowsku, a sąd musiał ogłosić przerwę. Freudiger – ortodoksyjny
Żyd zachowujący się z dużym dostojeństwem – był wstrząśnięty” (Arendt 1998, s. 161).
Oburzenie wywoływała nierówność losu przedstawicieli elit, jak Freudiger, i „zwykłych”
Żydów. Odzwierciedla ją doświadczenie będące udziałem samego zeznającego: po załatwieniu
przez niego sfałszowanych paszportów i otrzymaniu informacji od Wislicenyego o możliwości
przekroczenia granicy węgiersko-rumuńskiej szczęśliwie przedostał się do Rumunii
11 sierpnia 1944 r. – niespełna dwa tygodnie przed wkroczeniem Armii Czerwonej (22
sierpnia). Z jego przypadkiem tragicznie koresponduje sytuacja setek tysięcy węgierskich
Żydów bez środków finansowych i znajomości wśród okupantów, którzy wchodzili do
pociągów z przekonaniem, że udają się do obozów pracy, podczas gdy miejscem ich
przeznaczenia były krematoria Birkenau. Według najnowszych ustaleń z 430–440 tys.
deportowanych życie straciło w ten sposób około 320–325 tys. – 75% wszystkich transportów
z Węgier, jedna trzecia całkowitej liczby ofiar. Wiosną i latem 1944 r. obóz zagłady
osiągnął apogeum śmiercionośnej działalności (Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau
2014) – Randoph L. Braham szacuje, że obozy mogło przeżyć 20 tys. węgierskich Żydów
(Braham 2016, s. 1507). Zarazem należy pamiętać, że żydowskie władze zostały w istocie
postawione w obliczu tego, co amerykański literaturoznawca Lawrence L. Langer określił
mianem choiceless choicess – sytuacji
bez wyjścia, gdy każdy krok/każda decyzja, jakiekolwiek by one były, rodziły tragiczne
konsekwencje, na podobieństwo antycznych tragedii greckich (Langer 1980, s. 53–58;
Langer 1982, s. 72 i n.; Langer 1991, s. 26, 83; Langer 1995, s. 46 i n., 80; Langer
2006, s. 46, 102; Langer 2021, s. 39, 110 i n.). Obecnie postawa judenratów poddawana
jest z tego względu rewaluacji. Choć nierzadkie były przypadki daleko idącej współpracy
z okupantem – jak działo się to w getcie łódzkim pod rządami Chaima Mordechaja Rumkowskiego
czy zarządzanym przez Jakuba Gensa getcie wileńskim – panuje ogólny konsensus, iż
żydowscy decydenci, czyniąc użytek z dramatycznie ograniczonych środków i/lub możliwości,
jakimi wtedy dysponowali, dążyli do maksymalizacji współczynnika przeżycia podległych
im wspólnot. Niektóre podjęte przez nich (i nie tylko) działania mieszczą się w
utworzonej przez izraelskiego historyka Yehudę Bauera kategorii amidy (hebr.
amida – opór)– niezbrojnego oporu (Bauer
2016, s. 164, 183–185 i in.). W innym świetle niż kilka dekad temu postrzegany jest
choćby wspomniany wcześniej Kastner, często nazywany dziś „węgierskim Schindlerem”
(Leclézio 2016).

vlcsnap-2020-11-30-06h07m36s662
vlcsnap-2020-11-30-06h03m40s319

Pinchas
Freudiger zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (po prawej stronie obrócony plecami
prokurator posiłkowy Gabriel Bach) (https://www.youtube.com/watch?v=eyL8cVKSR0A&t=1904s [archiwalny
materiał filmowy z większości posiedzeń udostępniony na platformie YouTube przez
Yad Vashem i Archiwum Państwowe Izraela w związku z 50. rocznicą tego wydarzenia,
screencap: 13:12 i 24:16], dostęp 30.11.2020)

Akcja ratownicza Joela Branda

Jako jeden z przykładów amidy czy, w odniesieniu do Niemców,
manifestacji typowej dla schyłku wojny dezorganizacji/odejścia od działalności motywowanej
przede wszystkim założeniami rasowymi na rzecz potrzeb danej chwili, można uznać
transakcję „ciężarówki za krew” (ostatecznie niezrealizowaną), jaką Eichmann miał
zawrzeć z reprezentantem Komitetu Pomocowego, bliskim znajomym Kastnera, Joelem
Brandem, pod koniec kwietnia 1944 r. – jeszcze przed rozpoczęciem fali masowych
deportacji. W niepisanej umowie Niemcy mieli zobowiązać się do uwolnienia miliona
Żydów i zamknięcia Auschwitz w zamian za 10 tys. samochodów ciężarowych wypełnionych
trudno dostępnymi towarami (mydło, kawa, herbata, czekolada; wolfram i pozostałe
materiały do produkcji broni), przystosowanych do trudnych zimowych warunków. Brand,
który wcześniej pośredniczył w przerzucaniu Żydów z innych zagrożonych krajów do
Węgier, kiedy również one przestały być już azylem i po wyczerpaniu się innych strategii,
stanął na stanowisku (wraz z Kastnerem), że jedyną drogą ratunku jest nawiązanie
kontaktów z czołowymi funkcjonariuszami nazistowskimi, co opłacili wysokimi łapówkami
(Friling 1999, s. 405–436; Braham 2004, s. 21–57; Gerlach 2008, s. 217–230). Po
ustaleniu wstępnych warunków i nawiązaniu kontaktów z Agencją Żydowską, która miała
pośredniczyć w negocjacjach między Niemcami a zachodnimi aliantami, Brand udał się
do Stambułu, gdzie dotarł 19 maja (jego żonę Hansi wraz z dziećmi zatrzymano jako
gwarantów umowy; Brand jeszcze nie miał wtedy świadomości, że zaczęły się wywozy
do Auschwitz). Odbył rozczarowujące spotkanie z osobami z Agencji (w tym z Mosze
Szaretem, przyszłym premierem Izraela w latach 1954–1955) – w jego przekonaniu byli
oni nadmiernie skupieni na kwestiach wewnętrznych oraz planach powojennej emigracji
do Erec Israel i nie zdawali sobie sprawy z gehenny, jakiej codziennie doświadczała
europejska diaspora. W monografii o niemiecko-izraelskich kontaktach w okresie 1933–1945
Yehuda Bauer twierdzi, że Brand przecenił stopień sprawczości Agencji, gdyż z samej
istoty tej instytucji nie mógł być zbyt wielki (Bauer 1994, s. 172–195). Niedługo
potem został aresztowany przez Brytyjczyków, przeświadczonych, że jest on niemieckim
szpiegiem. Brand przeżył wojnę (podobnie jak wzięci w niewolę żona i dzieci), zamieszkał
w Izraelu, zeznawał jako świadek oskarżenia w procesie Eichmanna oraz załogi Auschwitz-Birkenau
we Frankfurcie nad Menem (1963–1965). W obu zeznaniach nie ukrywał goryczy w związku
z niepowodzeniem jego misji (zapis zeznań w Jerozolimie: The Trial of Adolf Eichmann:
Session 56 of 121 [Part 1-4 of 4]; Session 57 of 121 [Part 1-4 of 8]; Session 59
of 121 [Part 3-5 of 6]: Testimony of Joel Brand)
. W reportażu Harry’ego
Goldena dla amerykańskiego czasopisma „Life” z 21 kwietnia 1961 r., już w trakcie
trwania procesu Eichmanna, Brand został scharakteryzowany jako „człowiek żyjący
w cieniu, ze złamanym sercem” (Golden 1961, s. 46). W niezbyt licznych rozmowach
opowiadał on o olbrzymiej odpowiedzialności ciążącej na jego barkach. Uczucie to
podzielała jego małżonka, także zeznająca w Jerozolimie, o czym wspomniała jako
świadek (The Testimony of Adolf Eichmann: Session 58 of 121 [Part 15 of
5]; Session 59 of 121 [Part 13 of 6] Testimony of Hansi Brand), później w rozmowach
z reżyserem dokumentu Shoah Claude’m Lanzmannem.
Nie zmieściły się one w trwającej ponad dziewięć godzin wersji kinowej i telewizyjnej
z 1985 r., są do odnalezienia na udostępnionym przez Lanzmanna Muzeum Pamięci Holokaustu
w Waszyngtonie (United States Holocaust Memorial Museum, USHMM) materiale filmowym
(USHMM, Claude
Lanzmann Shoah Collection, Interview with Hansi Brand, 1979 & 1985; Vice 2021).

vlcsnap-2020-11-30-06h36m42s571
vlcsnap-2020-11-30-06h29m03s399

Hansi Brand z d. Hartmann (u góry) i Joel Brand (poniżej) zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (https://www.youtube.com/watch?v=w6g3Ax2nYd8&t=1319s [screencap: 01:37 i 23:06], dostęp 30.11.2020)

Banalność zła?

Brand najwyraźniej padł ofiarą okrutnego blefu ze strony
nazistów i własnej błędnej kalkulacji. Wiele faktów/okoliczności towarzyszących
tej misji nadal czeka na odkrycie, należy jednak uznać, że Niemcy nie zamierzali
wstrzymać deportacji Żydów spoza Budapesztu do Birkenau – niezależnie od obrotu
spraw. Tego samego dnia, kiedy Brand wyruszył w podróż, Eichmann udał się z wizytą
kontrolną do Auschwitz – w odpowiedzi na zastrzeżenie wyrażone przez komendanta
obozu Rudolfa Hössa, że nie jest on w stanie pomieścić tak wielu więźniów, zasugerował
mu, żeby przybyłych na miejsce Żydów uśmiercać od razu. Jego sugestia została uwzględniona
– do obsługi ponad setki transportów uruchomiono nową linię kolejową zatrzymującą
się w bliskiej odległości komór gazowych i krematoriów (Testimony of Rudolf Hoess,
Commandant of Auschwitz [Testimony on Monday, April 15, 1946]; Cesarani 2008, s.
230). Późnowojenna demoralizacja udzieliła się też szefowi sekcji IV B4 RSHA, do wyjazdu na Węgry zatwardziałemu puryście. Eichmann korzystał
tam z życia. Zamieszkał w pożydowskiej luksusowej willi, wdawał się w romanse, dużo
pił i palił, po mieście poruszał się amfibią z nieograniczonym limitem paliwa (Cesarani
2008, s. 241–243). Jego decyzja o przystąpieniu do negocjacji z reprezentantami
Komitetu Pomocowego, wbrew dotychczasowej bezkompromisowej postawie w kontaktach
z Żydami, mogła wynikać po części z podszytej zazdrością rywalizacji z zaufanym
człowiekiem Heinricha Himmlera, kierownikiem Wydziału Gospodarczego SS na Węgrzech
Kurtem Becherem – Eichmann zdał sobie sprawę, że angażując się w potajemne, wysoce
intratne konszachty ze stroną żydowską celem oszczędzenia przynajmniej części z
nich, Becher wchodził w zakres jego kompetencji; co więcej, zapewne również on zapragnął
się wzbogacić na tym procederze (tamże, s. 234–236 i n.). Występując w funkcji świadka
na jerozolimskim procesie Hansi Brand wyznała, iż negocjując z Eichmannem, odniosła
wrażenie, że wcale nie zamierzał dotrzymać umowy, mimo deklarowanej gotowości (The
Trial of
Adolf Eichmann: Session 58 of 121 [Part 3 of 8]: Testimony of Hansi Brand)
. Tak w istocie się stało. Fakt, iż stojąc w obliczu klęski, otoczone przez
nacierające z obydwu stron wojska sowieckie, amerykańskie i brytyjskie, władze III
Rzeszy ostatnimi siłami zmobilizowały/przekierowały aparat państwa ku realizacji
gigantycznego przedsięwzięcia – zgładzenia węgierskich Żydów, jedynej jeszcze nietkniętej
społeczności żydowskiej w niemieckiej strefie wpływów (nie licząc interioru Rumunii
i Bułgarii – państw mających więcej szczęścia niż Węgry, tam bowiem udało się
zmienić sojusze przed końcem wojny) – świadczy o nadrzędnej pozycji ideologii antysemickiej/rasistowskiej,
ważniejszej niż pragmatyzm czy instynkt samozachowawczy. Eichmann do tego stopnia
był pochłonięty realizacją swej idée fixe
– świata bez Żydów – że nie pogodził się z poleceniem wstrzymaniu deportacji. Wbrew
rozkazom przełożonych zorganizował jeszcze dwa dodatkowe transporty 17 i 19 maja
(Cesarani 2008, s. 238–239; zob. też Csosz 2017) . W przekonaniu Arendt postawa
ta stała się świadectwem „banalności zła”, gdy wplątana w biurokratyczne tryby jednostka
traci rozeznanie odnośnie do etycznego wymiaru swych czynów (Arendt 1998, s. 358–362,
372 i n.). Nowsze studia poświęcone Eichmannowi z reguły dość krytycznie odnoszą
się do tejże koncepcji, zasadnicze motywacje jego działań upatrując w głęboko zakorzenionym
antysemityzmie, resentymentach czy potrzebie przynależności (Diner 1997, s. 177–190;
Cesarani 2008, s. 407–446 i n.; Lipstadt 2012, s. 167–204; Stangneth 2014).

vlcsnap-2020-11-30-06h41m14s388
vlcsnap-2020-11-30-06h46m42s937

Adolf Eichmann w trakcie zeznań Hansi Brand (https://www.youtube.com/watch?v=w6g3Ax2nYd8, dostęp 30.11.2020)

Deportacje do Auschwitz-Birkenau
– świadectwo Martina Földiego

Sposób, w jaki przebiegały deportacje na ówczesnej węgierskiej
prowincji, szczegółowo przedstawił w jednym z najbardziej poruszających świadectw
wygłoszonych podczas procesu w Jerozolimie dr Martin Földi – dawny oficer w armiach
Austro-Węgier i Czechosłowacji, przed okupacją pracujący jako prawnik w Użhorodzie (węg. Ungvár) – historycznej stolicy Rusi Karpackiej.
Miasto to od X w. n.e. przynależało do Węgier, następnie Cesarstwa Austro-Węgierskiego,
w latach 1919–1938 znalazło się w granicach Czechosłowacji, od 1938 do 1944 r. ponownie
było przyłączone do Węgier, obecnie zaś leży na obszarze Ukrainy tuż przy granicy
ze Słowacją (zamieszkują je w większości Ukraińcy, mniejszości rosyjska, węgierska,
słowacka i romska stanowią łącznie około 25% populacji). Jako obywateli węgierskich
Földiego wraz z rodziną nie objęto deportacją do Kamieńca Podolskiego w sierpniu
1941 r. – Żydzi z przygranicznych miejscowości (poza Użhorodem również m.in. z Mukaczewa,
Chustu, Jasiny) zostali przewiezieni koleją oraz ciężarówkami do Kołomyi, następnie
zmuszeni do przemarszu w stronę Kamieńca Podolskiego przez Dniestr. Getto w Użhorodzie
zostało utworzone w czasie święta Pesach (21–23 kwietnia). Istniało zaledwie kilka
tygodni – do 31 maja 1944 r., kiedy wyruszył ostatni z pięciu transportów zmierzających
do Auschwitz (deportacje trwały tam od 17 maja). Będąc przedstawicielem przedwojennej
elity, z dobrą znajomością języka niemieckiego, Földi znalazł zatrudnienie w administracji
getta podporządkowanej lokalnej radzie żydowskiej. Ta z kolei realizowała zalecenia
wychodzące z centrali w Budapeszcie. W rzeczywistości instytucje te stanowiły bezwolne
narzędzia w rękach Niemców, którzy powierzyli im upiorny obowiązek pośredniczenia
w dziele własnej eksterminacji. Zeznając na 53. sesji sądu 21 maja 1961 r., Földi
w następujący sposób opisał upokarzającą prowizoryczność codziennego życia w getcie:

[…] [Prokurator posiłkowy Gabriel Bach] Czy świadek
własnymi słowami może opowiedzieć sądowi, co działo się [w getcie – S.P.], gdzie
się znajdowało, jakie panowały tam warunki?

[Martin Földi] Getto utworzono przy cegielni, jakieś dwa, trzy kilometry
poza miastem. Zaczęło się od zatrzymywania ludzi z obwodów wokół Użhorodu – rozpoczęły
się deportacje z okolicy. Widzieliśmy nawet przez okno, jak ludzie ci szli drogą
do cegielni. I tak region po regionie, dzielnica po dzielnicy. Kiedy przyszła kolej
na nas, my również zostaliśmy tam wysłani.

[GB] Ilu Żydów przebywało
w tym czasie w getcie?

[MF] Łącznie czternaście
tysięcy [w opracowaniach jest mowa o 25 tys. Żydów z miasta i okolic – S.P.]. Wiem
o tym, gdyż [byłem] członkiem komitetu powołanego na wniosek rady.

[GB] A jaka w ocenie świadka
powinna być liczba osób adekwatna do wydzielonej im przestrzeni?

[MF] Wystarczyłaby na maksymalnie
dwa tysiące osób – a i tu wystąpiłyby trudności. Ale te dwa tysiące mogło się tam
zmieścić.

[GB] Jak długo świadek przebywał
w getcie?

[MF] Byliśmy tam około miesiąca
[Földi ma na myśli siebie wraz z rodziną – S.P.].

[GB] Co świadek może powiedzieć
sądowi o warunkach mieszkaniowych i sanitarnych w getcie?

[MF] Były poniżej tego wszystkiego,
co można uznać za racjonalne. Getto zajmowało bardzo niewielki obszar i nie było
tam odpowiednich domów/budynków, aby pomieścić ludzi. Getto stanowiło po prostu
dach bez ścian [w transkrypcie w angielskim tłumaczeniu widnieje zwrot There was simply a roof without
walls
. Możliwe, że świadek przejęzyczył się, mając
na myśli to, że getto w istocie składało się z samych ścian/murów bez dachu – S.P.].

[GB] Co z toaletami?

[MF] Toalety były katastrofalne.
[Niemcy] kazali nam zbudować niezamknięte latryny. Wszyscy z nich korzystali.

[GB] Na otwartej przestrzeni?

[MF] Na zupełnie otwartej przestrzeni. Miało to straszliwy skutek. Od samego początku przyczyniło się do demoralizacji [Należy przypuszczać, że Földi w pierwszej kolejności odnosi się tu do urągających ludzkiej godności warunków panujących w tym i pozostałych gettach/obozach. Zarazem długie kolejki, jakie siłą rzeczy tworzyły się do ograniczonej liczby latryn/szalet, często służyły jako jedyne platformy w miarę swobodnej dyskusji/wymiany informacji, co mogło stanowić problem dla przedstawicieli władzy – zarządów gett czy więźniów porządkowych w obozach. Być może jako przedstawiciel gettowej administracji/władz niższego szczebla mógł mieć na myśli również to drugie znaczenie – S.P.: Ostrower 2015].**

(The Trial of Adolf Eichmann: Session of 53 of 121 [Part
3 & 4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi)

Podobnie jak działo się to w pozostałych miejscach, także
tutaj Niemcy zastosowali skuteczną strategię dezinformacji społeczności żydowskiej
odnośnie do losu, jaki ich czeka. W Użhorodzie przekazywali sprzeczne sygnały. Földi wspomniał w zeznaniu o oficerze Gestapo, który
miał mu powiedzieć: Ihr lebt ja hier wie die Schweine, Ihr werdet nach Deutschland ueberfuehrt,
wo Ihr in normalen Verhaeltnissen leben werdet mit Euren Familien…
Ihr werdet dort arbeiten („Żyjecie tu
jak świnie, zostaniecie przeniesieni do Niemiec i tam będziecie wieść normalne życie
wraz z rodzinami… Będziecie tam pracować”; The Trial of Adolf Eichmann: Session of 53 of 121 [Part
4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi). Po tym, jak deportacje
już się rozpoczęły, potwierdzać to miały kartki pocztowe, w których deportowani
odręcznie informowali swoich krewnych, że znaleźli się Niemczech, i chwalili panujące
tam warunki. Była to mistyfikacja: ci spośród przybyłych do Auschwitz, którzy nie
zostali skierowani od razu do komór gazowych, otrzymywali papier i przyrządy do
pisania, następnie musieli napisać to, co dyktował im stojący za ich plecami żandarm
bądź kapo. Uczynił to też Földi:

[GB] Co powiedzieli świadkowi, aby napisał
na kartce?

[MF] Nie pamiętam tego słowo w słowo.
Brzmiało to mniej więcej tak: „Czuje się dobrze/swobodnie [I am at ease] i chodzę do pracy”. Nie pamiętam dokładnie tej kartki
pocztowej, lecz później odkryłem, że wciąż znajduje się ona w posiadaniu mojej siostry
w Budapeszcie, do której ją wysłałem.

[GB] Czy kazali świadkowi napisać nazwę
miejsca, w jakim się znajdował?

[MF] Tak, Waldsee. Muszę dodać, że jeszcze
będąc w getcie, otrzymaliśmy taką pocztówkę z pierwszych transportów.

[GB] Otrzymaliście zatem pocztówkę z
Waldsee. Co o tym pomyśleliście?

[MF] Zaczęliśmy szukać tego miejsca [na
mapie – S.P.] i znaleźliśmy ośrodek wypoczynkowy o tej nazwie w Austrii.

[GB] W jaki sposób otrzymywanie tych
pocztówek wpłynęło w tym czasie na społeczność?

[MF] Uspokoiło to nasze umysły. Pomyśleliśmy
w każdym razie, że mają się dobrze i że było takie wspaniałe miejsce w Austrii.
Tak się nam wtedy wydawało.

(Trial of Adolf
Eichmann: Session of 53 of 121 [Part 4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi)

Zachowana pocztówka do siostry świadka, której autentyczność potwierdził on
pod przysięgą, została włączona do akt dowodowych. Földi napomknął również o piśmie
od Gestapo, które rada starszych przekazała administracji, w którym pojawiła się
uwaga o dzieciach włóczących się bez celu po getcie zamiast studiować Torę bądź
kształcić się religijnie. Starszeństwo potraktowało to jako dobry znak – naczelny
rabin zasugerował, by podziękować za troskę i skierować prośbę o zgodę na wysłanie
kilku mężczyzn do synagogi, by mogli wyjąć z niej księgi/materiały, które umożliwiłyby
prowadzenie nauki/studiów. Treść pisma mogła być odczytana (i pewnie też była) jako
zapowiedź stabilizacji. Ta jednak nie nastąpiła. Niecały miesiąc po powstaniu getta
zaczęły się deportacje. Földi został zapytany o towarzyszące im okoliczności oraz
przebieg:

[GB]
W jaki sposób przeprowadzano […] deportacje?

[MF]
Otrzymaliśmy zawiadomienie od Centralnej Rady Żydowskiej [w Budapeszcie – S.P.],
że zobligowani jesteśmy do sporządzenia listy mającej zawierać, z tego co pamiętam,
od 1500 do 2000 osób. Wewnątrz getta znajdował się głośnik i za jego pośrednictwem
wzywaliśmy te osoby, które zgłosiły chęć opuszczenia getta w większych grupach,
żeby zarejestrowały się w biurze. Zgłaszały się całe rodziny lub pojedynczy członkowie
rodzin, którzy przekazywali nam całą listę z dalszymi krewnymi i przyjaciółmi. Był
tam pewien urzędnik, również będący Żydem/jednym z nas, który zapisywał je i sporządzał
z nich listę. Następnego dnia odbywał się apel i zgromadzeni ludzie dzieleni byli
na sekcje po 50–52 osoby – całość liczyła około 1500–2000 osób.

[GB]
Czy obowiązywało rozróżnienie na dzieci, kobiety i mężczyzn?

[MF]
Nie, nie było żadnego rozróżnienia.

[GB]
Wszyscy zostali zabrani?

[MF]
Tak. Wszyscy zostali zabrani. Stare kobiety i mężczyźni, kobiety i mężczyźni [Old men and women,
women and men
].

[GB] Jakim rodzajem
pociągów byli oni zabierani?

[MF] Pociągami
bydlęcymi/towarowymi [freight trains].
Widzieliśmy te pociągi
z getta. Choć były daleko, mogliśmy je dostrzec.

[GB] Jak wiele osób mogło się zmieścić
w jednym wagonie?

[MF] Od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu
osób.

[GB]
W jakim tempie deportacje były przeprowadzane?

[MF]
Niemal codziennie lub w odstępie dwóch dni.

[GB]
Niemal codziennie lub w odstępie dwóch dni wyruszał pociąg z 1500 ludźmi w środku?

[MF]
Tak. Co dwa dni – tak byłoby dokładniej.

[GB]
A kiedy wyjechał świadek?

[MF]
Wyjechałem ostatnim transportem.

[GB] Czy w pociągu znajdowali się również
członkowie rodziny świadka?

[MF]
Była tam cała moja rodzina. A poza tym jechali z nami także trzej oficerowie, którzy
zasiadali w administracji getta. […]

[GB]
Kim byli członkowie najbliższej rodziny świadka?

[MF]
Moja żona, syn, córka, teść, teściowa, szwagier, jego żona i ich mała dziewczynka.

[GB]
Dokąd was wieziono?

[MF]
Przewieziono nas do Csap i Koszyc. W Koszycach wiedzieliśmy już, że znajdujemy się
na granicy między Słowacją a Węgrami. Mieliśmy też świadomość, że jeśli w nocy opuścimy
Koszyce, będzie to oznaczać, że udajemy się na wschód. Do Polski. Gdyby dalsza trasa
prowadziła w linii prostej, to, jak wierzyliśmy, pozostalibyśmy na terytorium Czechosłowacji.

[GB]
W którym kierunku pojechaliście?

[MF]
Pojechaliśmy do Auschwitz. Przez Obišovce-Preszów.

(tamże)

Dziewczynka
w czerwonym płaszczyku

Jako członek administracji getta, gdzie jego wiedza prawnicza,
znajomość niemieckiego oraz oficerski stopień mogły znaleźć zastosowanie (odpowiadał
m.in. za utrzymywanie porządku w getcie), Földi zajmował wyższe stanowisko w hierarchii
getta. Zapewne z tego powodu spotkał go wątpliwy przywilej znalezienia się w ostatnim
pociągu zmierzającym w kierunku Auschwitz (zazwyczaj wypełniali go członkowie judenratów
i pozostali przedstawiciele elity żydowskiej – tak było chociażby w wypadku Chaima
Rumkowskiego, deportowanego wraz z rodziną ostatnim pociągiem z Łodzi do Auschwitz
29 sierpnia 1944 r.). W Jerozolimie Földi opowiedział, co wydarzyło się niespełna
szesnaście lat wcześniej, kiedy wysiadł z rodziną na rampie kolejowej:

Gdy dotarliśmy
już do Auschwitz, pojawili się jacyś ludzie – nie wiedzieliśmy, kim byli, nigdy
wcześniej nie widzieliśmy takich uniformów, jakie mieli na sobie. Dostaliśmy wtedy
rozkaz, żeby szybko wyjść z pociągu i włożyć wszystkie nasze rzeczy do ciężarówki.
Wysiedliśmy więc, a wszystko następowało po sobie w tak pośpiesznym tempie, że nie
zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje. Powiedzieli nam, że mężczyźni muszą
stanąć po prawej stronie wraz z dziećmi powyżej czternastego roku życia, kobiety
z młodszymi chłopcami i dziewczynkami po lewej stronie. One, kobiety, zaczęły iść
[They, the women began walking], podczas
gdy my wciąż staliśmy, aż nagle straciliśmy je z pola widzenia. Stałem tam razem
z synem. Miał zaledwie dwanaście lat. Gdy zaczęliśmy iść do przodu, podszedł pewien
mężczyzna. Nie miałem pojęcia, kim był. Miał na sobie mundur armii niemieckiej,
bardzo elegancki. Zapytał o moją profesję. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym mu powiedział,
że z zawodu jestem prawnikiem, nie byłoby to dla mnie szczególnie pomocne, oznajmiłem
mu więc, że jestem byłym oficerem. Spojrzał na mnie i zapytał: «Ile lat ma chłopiec?».
W tym momencie nie mogłem już kłamać i powiedziałem mu, że ma dwanaście lat. Zapytał
się mnie wówczas: Wo ist die Mutti? [Gdzie
jest matka?]. Odpowiedziałem: „Poszła na lewo”. Wtedy zwrócił się do mojego syna:
„Biegnij za swoją matką”. Potem szedłem dalej prawą stroną i widziałem biegnącego
chłopca. Zastanawiałem się, jakim sposobem mógłby odnaleźć swą matkę. Było tam mnóstwo
kobiet i mężczyzn, ale spostrzegłem swoją żonę. Jakim sposobem ją rozpoznałem? Moja
córka miała na sobie czerwony płaszczyk [My
little girl was wearing some kind of a red coat
]. Czerwony punkt oznaczał, że
żona znajduje się w pobliżu. Czerwony punkt stawał się coraz mniejszy i mniejszy.
Poszedłem w prawo i nie zobaczyłem ich już nigdy więcej.

(tamże)

vlcsnap-2020-11-30-06h59m14s302
vlcsnap-2020-11-30-07h07m11s267

Prokurator posiłkowy Gabriel Bach w trakcie procesu Eichmanna (u góry). Martin Földi (poniżej) zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (https://www.youtube.com/watch?v=eyL8cVKSR0A&t=1907s [screencap: 00:15 i 29:13], dostęp 30.11.2020)

File:Selection on the ramp at Auschwitz-Birkenau, 1944 (Auschwitz Album) 1c.jpg

Selekcja
węgierskich Żydów przy rampie kolejowej obozu Auschwitz II (Birkenau), maj/czerwiec
1944 (domena publiczna, Wikimedia Commons, https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Selection_on_the_ramp_at_Auschwitz-Birkenau,_1944_(Auschwitz_Album)_1c.jpg, za: The Auschwitz Album / Lili Jacob’s Album, wybór
i red.: B. Klarsfeld, S. Klarsfeld, New York, ca 1983, (dostęp 30.11.2020)

Martin Földi przebywał w
Auschwitz dziesięć dni. Najprawdopodobniej mógł potem trafić do jednego z podobozów
bądź wyruszyć do Niemiec, oddalając się od nacierającej ze Wschodu Armii Czerwonej.
Przeżył wojnę i złożył świadectwo. Sugestywność opowiedzianej przez niego historii
o znikającej dziewczynce w czerwonym płaszczu poruszyła zgromadzoną na sali publiczność
i dziennikarzy. Szybko uznano ją za jeden z symboli procesu Eichmanna – na równi
ze szklaną kabiną, w której przebywał oskarżony (ze szkła przeciwpancernego, żeby
zapobiec ewentualnemu zamachowi), czy nagłym omdleniem Jechiela Dinura, bardziej
znanego jako pisarz o pseudonimie K. Zetnik (Kacetnik), podczas składania przezeń
zeznań o warunkach panujących na „planecie z popiołów [planet of the ashes], Auschwitz” (The Trial of Adolf Eichmann: Session
68 of 121 [Part 1 of 9]: Testimony of Yehiel Dinur; Segev 2012, s. 9–16 i n.). Historię
tę rozpowszechniano w niezliczonych relacjach prasowych. Wykorzystał ją i utrwalił
także Steven Spielberg w filmie Lista Schindlera
(1993). Czerwony jest płaszcz dziewczynki, którą zauważa grany przez Liama Neesona
Oskar Schindler, gdy z pobliskiego wzgórza przygląda się likwidacji getta w Krakowie.
To jedyny przypadek wykorzystania koloru w tym filmie, celowo utrzymanym w czarno-białej
stylistyce, przypominającej stare, archiwalne taśmy (Insdorf 2003, s. 259–261; Wright
2008, s. 60–64; Ebertz 2008, s. 112–128; Thomson 2013). Roma Ligocka (ur. 1938)
– ceniona krakowska malarka, scenografka, kostiumolożka, autorka wielu książek,
która spędziła część dzieciństwa w krakowskim getcie, następnie ukrywała się wraz
z matką u polskiej rodziny – oglądając tę scenę, rozpoznała w niej siebie (Ligocka
2001; Salski 2016). Stało się to inspiracją do napisania tomu wspomnień pt. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku z 2000
r. Ukazała w nim doświadczenia z dzieciństwa przeżytego w getcie (kuzynem Ligockiej
jest Roman Polański, podobnie jak ona będący dzieckiem ocalałym z Holokaustu – nakręcony
w 2002 r. film Pianista, chociaż zasadniczo
oparty na wspomnieniach Władysława Szpilmana, w pewnym stopniu można uznać za autobiograficzny).
W wywiadzie udzielonym w 2018 r. analitykowi prawnemu CNN Eliemu Honigowi 91-letni
wówczas Gabriel Bach – na procesie Eichmanna występujący w funkcji prokuratora posiłkowego,
późniejszy sędzia w Sądzie Najwyższym Izraela – wyznał, że gdy przepytywany przez
niego świadek skończył opowiadać tę historię, był to jedyny moment, w którym nie
był on w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. Jak pisze Honig: „Świadomy, że sędziowie
oczekują, by kontynuował zadawanie pytań, a kamery nie przestały kręcić, udał, że
porządkuje papiery na biurku, zyskując w ten sposób chwilę na to, by z powrotem
dojść do siebie” (Honig 2018).

vlcsnap-2020-11-30-07h34m34s929

Fragment filmu Lista Schindlera, reż. Steven Spielberg, 1993 (© TM &
Universal, https://www.youtube.com/watch?v=j1VL-y9JHuI&list=PL3AD38307A15C3B18&index=3 [Movieclips via Youtube, screencap: 00:46], dostęp 30.11.2020)

Uzupełnienie

* W pierwszych
dniach po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 r., w której Rumunia
uczestniczyła jako sojusznik III Rzeszy, władze rumuńskie zainicjowały pogrom w
Jassach – historycznej stolicy Mołdawii Zachodniej, graniczącej wówczas z przyłączonymi
do ZSRR niespełna rok wcześniej Besarabią i Północną Bukowiną. Społeczność żydowska
zamieszkująca wschodnie obszary kraju była fałszywie oskarżana o uleganie wpływom
ZSRR/szerzenie komunizmu – ofiarami tego przesądu stali się Żydzi zamieszkali w
Jassach; liczba ofiar pogromu wyniosła około 4 tys., kilka tysięcy pozostałych osób
zostało deportowanych bydlęcymi wagonami do miejscowości Călărași i Podu Iloaiei
na południowy wschód od Jassów, wielu z nich zginęło wówczas z głodu bądź odwodnienia.
Po zdobyciu i przyłączeniu w lipcu i sierpniu 1941 r. uprzednio przynależących do
Ukrainy obszarów między Bugiem a Dniestrem, nazwanych Transnistrią oraz odbiciu
od ZSRR Besarabii i północnej części Bukowiny na ziemiach tych doszło do serii pogromów,
m.in. w Kiszyniowie i Odessie, a także utworzenia gett (określanych mianem „kolonii”)
oraz dwóch obozów koncentracyjnych (Peczera, Wapniarka). Szacuje się, że w okresie
od 1941 do 1944 r. władze Rumunii i III Rzeszy doprowadziły do śmierci od 150 do
250 tys. rumuńskich i ukraińskich Żydów w samej Transnistrii. Ofiarami Zagłady stało
się około 220 Żydów z innych obszarów przyłączonych do Rumunii, w tym około 90 tys.
Żydów z północnej Transylwanii deportowanych do Auschwitz-Birkenau przez władze
węgierskie.

Bułgaria, będąca jednym z państw Osi
od marca 1941 r., deportowała 11 tys. Żydów z terytoriów przyłączonych po ofensywie
na Jugosławię i Grecję, w której u boku Niemców uczestniczyły również wojska bułgarskie
– części Tracji, Macedonii (w tym żydowską społeczność zamieszkałą w stołecznym
Skopje) i okręgu pirockiego. Do marca 1943 r. niemal wszyscy deportowani z tych
obszarów Żydzi zginęli w Treblince. Pod wpływem protestów społecznych nie zostały
zrealizowane plany dalszych deportacji, które miały objąć m.in. społeczność żydowską
zamieszkałą w Sofii – wbrew silnej presji ze strony Niemiec. W ostateczności około
20 tys. Żydów z Sofii zesłano na prowincję – mężczyzn umieszczono w obozach pracy
przymusowej, skonfiskowano ich własność. Mimo to liczebność bułgarskich Żydów nie
zmieniła się znacząco. W 1945 r. wynosiła około 50 tys. osób – tyle samo, co przed
wybuchem wojny (większość z nich zdecydowała się wyemigrować do Palestyny po 1945
r.).

** Tłumaczenie
własne tego i pozostałych fragmentów w języku angielskim.


Bibliografia

Literatura przedmiotu

Arendt
H. (1998), Eichmann
w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła
,
tłum. A.
Szostkiewicz, Kraków.

Baron F. (2020), Stopping
the Trains to Auschwitz: Budapest, 1944
, Lawrence, KS.

Bauer Y. (1994), Jews
for Sale? Nazi-Jewish Negotiations, 1933–1945
, New Haven, CT.

Bauer
Y. (2016), Przemyśleć Zagładę, tłum.
J. Giebułtowski, J. Surewicz, Warszawa 2016.

Ben-Tov A. (1988), Facing the Holocaust in Budapest: The International
Committee of the Red Cross and the Jews in Hungary, 1943–1945
, Dodrecht.

Bierman J. (1981), Righteous
Gentile: The Story of Raoul Wallenberg, Missing Hero of the Holocaust
, New York.

Bilsky L. (2001), Judging Evil in the Trial of Kastner, „Law and History Review”, t. 19, nr 1.

Blatman D. (2011), Death Marches: the Final Phase of Nazi Genocide,
tłum. Ch. Galai, Cambridge, MA–London.

Braham R.L. (2015), Eichmann and the Destruction of Hungarian Jewry, Auckland. Braham R.L.
(2016), The Politics of Genocide: The Holocaust in Hungary, New York.

Braham R.L. (2004), Rescue
Operations in Hungary: Myths and Realities
, „Yad Vashem
Studies”, t. 32.

Carlberg I. (2016), Raoul
Wallenberg: The Heroic Life and Mysterious Disappearance of the Man Who Saved Thousands
of Hungarian Jews from the Holocaust
, New York.

Cesarani D. (2008), Eichmann. Jego życie i zbrodnie, tłum. J. Lang, Zakrzewo.

Cohen A. (1987), Some Socio-Political Aspects of the Arrow-Cross
Party in Hungary
, „East European Quarterly”, t. 21, nr 3.

Deák I. (1965), Hungary
[w:] The European Right: A Historical Profile, red. H. Rogger, E. Weber, London.

Diner D. (1997), Hannah Arendt
Reconsidered: On the Banal and the Evil in Her Holocaust Narrative
, „New German Critique”,
nr 71 (Memories of Germany).

Ebertz R.P., Is Oskar Schindler a Good Man? [w:] Steven Spielberg and Philosophy: We’re Gonna
Need a Bigger Book
, red. D.A. Kowalski, Lexington,
KY.

Eisen G., Stark T. (2013), The 1941 Galician Deportation and the Kamenets-Podolsk
Massacre: A Prologue to the Hungarian Holocaust
,
„Holocaust
and Genocide Studies”, t. 27, nr 2.

Friling T., (1999), Nazi-Jewish
Negotiations in Istanbul in mid-1944
, „Holocaust and Genocide Studies”,
t. 13, nr 3.

Gerlach Ch. (2016), The Extermination of the European Jews, Cambridge.

Gerlach U.H. (2008), Eichmann’s Blood-Barter in Hungary: Five Dramas, „Journal of Modern
Jewish Studies”, t. 7, nr 2.

Insdorf A. (2003), Indelible
Shadows: Film and Holocaust
, Cambridge.

Karsai L. (2014), Miklós Horthy (1868–1957) and the Jewish question
in Hungary, 1920–1945
[w:] Antisemitism in an Era of Transition: Continuities
and Impact in Post-Communist Poland and Hungary
, red. F. Guesnet, G. Jones,
Frankfurt am Main.

Klimó A. von
(2018), Remembering Cold Days: The 1942 Massacre of Novi Sad, Hungarian
Politics, & Society, 1942–1989, Pittsburgh, PA.

Lackó M. (1969), Arrow-Cross Men: National Socialists
1935–1944
, Budapest.

Langer L.L. (1995), Admitting the Holocaust: Collected Essays, Oxford–New York.

Langer L.L. (2021), The Afterdeath of the Holocaust, Basingstoke.

Langer L.L. (1980), The Dilemma of Choice in the Deathcamps, „Centerpoint: A Journal of Interdisciplinary Studies”,
t. 4, nr 1.

Langer L.L. (1991), Holocaust Testimonies: The Ruins of Memory, New Haven, CT–London.

Langer L.L. (2006), Using and Abusing the Holocaust, BloomingtonIndianapolis, IN.

Langer L.L. (1982), Versions of Survival: The Holocaust and the Human Spirit, Albany, NY.

Lappin E. (2000), The
Death Marches of Hungarian Jews through
Austria in the Spring of 1945
, „Yad Vashem Studies”, t. 10.

Ligocka
R. (2001), Dziewczynka w czerwonym
płaszczyku
, tłum. K. Zimmerer, Kraków 2001.

Lipstadt
D. (2012), Proces Eichmanna, tłum. M.
Antosiewicz, Warszawa 2012.

Mallmann K.–M. (2001), Der qualitative Sprung im Vernichtungsprozeß:
das Massaker von Kamenez-Podolsk Ende August 1941
, „Jahrbuch für Antisemitismusforschung“, t. 10.

Moaz A. (1995), Kastner-Trial
and Assassination
, „Studies in Jewish Civilization”, t. 6.

Ostrower Ch. (2015), It Kept Us Alive: Humor in the Holocaust, tłum. S.
Bloom, Jerusalem.

Piotrkowiak-Junkiert
K. (2016), Gettoizacja Budapesztu 1944–1945.
Zarys problemu
, „Zagłada Żydów. Studia i Materiały”, nr 12.

Piper
F. (1992), Ile ludzi zginęło w KL Auschwitz.
Liczba ofiar w świetle źródeł i badań, 1945–1990
, Oświęcim.

Romsics I. (2016), The
Antisemitism of Istvàn Bethlen and Jewish Policy in the Horthy Era
[w:] The Holocaust in Hungary: Seventy Years After,
red. R.L. Braham, A. Kovàcs, Budapest–New York.

Schult T. (2009), A Hero’s Many Faces: Raoul Wallenberg in Contemporary Monuments, Basingstoke.

Segev
T. (2012), Siódmy
milion. Izrael – piętno Zagłady
,
tłum. B.
Gadomska, Warszawa.

Stangneth B. (2014), Eichmann before Jerusalem: The Unexamined Life
of a Mass Murderer
, tłum. R. Martin, New York.

Stauber R. (2007), The Holocaust in Israeli Public Debate in the
1950s: Ideology and Memory
, tłum. E. Yuval, London–Portland, OR.

Ungváry K. (2016), Master Plan? The Decision-Making Process
behind the Deportations [w:]
The Holocaust in Hungary: Seventy Years
After
, red. R.L.
Braham, A. Kovàcs, Budapest–New York.

Vice S., (2021), Claude
Lanzmann’s ‘Shoah’ Outtakes: Holocaust Rescue and Resistance
, New York.Wietz Y. (1994), The Herut Movement and the Kasztner Trial, „Holocaust and Genocide Studies”, t. 8, nr
3.

Weitz Y. (1996), The
Holocaust on Trial: The Impact of the Kasztner
and Eichmann Trials on Israeli Society
, „Israel Studies”, t. 1, nr 2.

Wright J.W. (2008), Levinasian Ethics of Alterity: The Face of the Other in
Spielberg’s
Cinematic Language [w:] Steven Spielberg and Philosophy: We’re Gonna Need a Bigger
Book
, red. D.A. Kowalski, Lexington,
KY.

Netografia

Csosz L., Death Blows Overhead: The Last Transports from Hungary, November 1944, https://blog.ehri-project.eu/2017/11/23/hungary-1944/ (dostęp 30.11.2020).

Golden H., ‘A Stranger
to the Human Race’
, „Life Magazine”, 21 April 1961, t. 50, nr 16, https://books.google.pl/books?id=9FEEAAAAMBAJ&printsec=frontcover&dq=life+magazine+april+21+1961&hl=pl&sa=X&ved=2ahUKEwiG3oKLqvzvAhVQuKQKHSJXDeYQ6AEwAHoECAAQAg#v=onepage&q&f=false (dostęp 30.11.2020).

Leclézio M., Dr Rezso Kasztner: A Hungarian Schindler?,
https://theculturetrip.com/europe/hungary/articles/dr-rezso-kasztner-a-hungarian-schindler/ (dostęp 30.11.2020).

Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau: Deportacje Żydów z Węgier do Auschwitz / Liczba
ofiar
, http://pl.auschwitz.org/lekcja/6_dep_zydow/story_html5.html (dostęp 30.11.2020).

Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau: „Deportacje Żydów z Węgier do Auschwitz” – nowa lekcja internetowa, http://auschwitz.org/muzeum/aktualnosci/deportacje-zydow-z-wegier-do-auschwitz-nowa-lekcja-internetowa,1630.html
(dostęp 30.11.2020).

Salski K., Roma Ligocka: The girl in the red coat
in “Schindler’s List”
, https://www.porta-polonica.de/en/atlas-of-remembrance-places/roma-ligocka-girl-red-coat-schindlers-list?page=2#body-top (dostęp 30.11.2020).

Testimony of Rudolf Hoess, Commandant
of Auschwitz [Testimony on Monday, April 15, 1946] [Yale Law School / The Avalon
Project / The Nuremberg Trials Collection], http://law2.umkc.edu/faculty/projects/ftrials/Nuremberg/hoesstest.html (dostęp 30.11.2020).

The Trial of Adolf Eichmann [The Nizkor Project / Index]
http://www.nizkor.com/hweb/people/e/eichmann-adolf/transcripts/Sessions/ [transkrypty z posiedzeń kolegium sędziowskiego w języku
angielskim, z których korzystałem w niniejszym tekście] (dostęp 30.11.2020); https://www.youtube.com/user/EichmannTrialEN [zapis filmowy procesu na specjalnym profilu utworzonym
na portalu YouTube] (dostęp 30.11.2020); https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn1000003 [zapis filmowy procesu w udostępniony w kolekcji cyfrowej
USHMM] (dostęp 30.11.2020).

USHMM, Claude Lanzmann Shoah Collection,
Interview with Hansi Brand, https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn1003911 (dostęp 30.11.2020).

Biogram: Szymon
Pietrzykowski – pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN Oddział w Poznaniu.
Publikował m.in. w czasopismach „Dzieje Najnowsze”, „Sensus Histriae”, „Studia nad
Autorytaryzmem i Totalitaryzmem”, „Media – Kultura – Komunikacja Społeczna”, „Miasteczko
Poznań”.

E-mail: sz.p@onet.eu, szymon.pietrzykowski@ipn.gov.pl

ORCiD:

https://orcid.org/0000-0002-8428-4244


Redakcja językowa: Beata
Bińko




Wywiad społeczny w czasie wojny na przykładzie operacji Akcji Kontynentalnej MSW rządu RP na uchodźstwie i Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza na terenie Danii w latach 1941–1945. Aspekty teoretyczne, kulturowe i operacyjne

WŁADYSŁAW BUŁHAK (Instytut Pamięci Narodowej, IPN),

THOMAS W. FRIIS (University of Southern Denmark, SDU)

Wywiad społeczny w czasie wojny na przykładzie operacji Akcji Kontynentalnej MSW rządu RP na uchodźstwie i Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza na terenie Danii w latach 1941–1945. Aspekty teoretyczne, kulturowe i operacyjne

W
tekście autorzy starają się uściślić pojęcie wywiadu społecznego, aby następnie
wykorzystać je do wzbogacenia opisu i analizy operacji prowadzonych przez Akcję
Kontynentalną MSW na terenie Danii (kryptonim „Felicja”), a także działań tamtejszej
placówki wywiadowczej Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza (SNW) związanej z jego
ekspozyturą w Sztokholmie (kryptonim „SKN”). Zwracają przy tym uwagę na ciekawe
zjawisko feminizacji podobnych służb w warunkach wojennych czy też
okupacyjnych. Przy tym punktem odniesienia jest dla nich pojęcie wywiadu
profesjonalnego (egzemplifikowanego przez przedwojenny i wojenny Oddział II w
strukturach polskich sił zbrojnych). Autorzy dochodzą do wniosku, że
ostatecznie doszło do swoistej konwergencji obydwu schematów, która
charakteryzowała następnie działalność wywiadowczą na kraj w pierwszej dekadzie
zimnej wojny.

Pojęcie wywiadu społecznego

Samo
pojęcie wywiadu społecznego (uspołecznionego) pojawiło się na długo przed
wybuchem II wojny światowej. Używano go choćby do opisu sytuacji
kontrwywiadowczej w Polsce w okresie międzywojennym. We wprowadzeniu do odpowiedniego
studium Oddziału II pisano zatem, że wywiad społeczny „posiada wszędzie
informatorów, i to w ilości dużej”, rozmieszczonych „w życiu państwowym i
publicznym danego państwa, tak aby ich praca odbywała się bez specjalnych
wysiłków, […] sposobami naturalnymi, po prostu siłą faktu”. Wskazywano tutaj
działania wywiadów niemieckiego i sowieckiego na terenie Polski. W pierwszym
przypadku pisano o aktywistach mniejszości niemieckiej w Polsce, że „robią oni
wszystko, zarówno wywiad wojskowy, polityczno-dyplomatyczny, jak też wywiad
ekonomiczny”, do czego należy doliczyć jeszcze wspieraną przez Niemców dywersję
(ang. covert actions) przy
wykorzystaniu wrogich Polsce – Ukraińców i Białorusinów. W drugim
przypadku wskazywano na możliwości, jakie wywiadowi sowieckiemu dawała partia
komunistyczna, uznając działania jej członków za „typowy wywiad społeczny,
wykonywany przez masę, związaną ze sobą względami ideowymi” (Inspiracja 1962, k.
19; Bułhak 2008, s. 20–21). W literaturze przedmiotu przywoływany
jest również przykład wykorzystania przez służby wywiadowcze III Rzeszy
mniejszości niemieckiej w Stanach Zjednoczonych (Wilhelm 2005, s. 34–55).

Podobne
zjawisko można też dostrzec w służbach specjalnych polskiego podziemia w
okresie II wojny światowej. Szef Oddziału II ZWZ/AK ppłk Marian Drobik widział
w tym „nowe pojęcie wywiadu, opartego na nowym elemencie ludzkim, raczej
inteligentnym, choć niefachowym”. Jeden z podobnych ludzi, Stanisław Jankowski
(„Agaton”), z zawodu architekt-urbanista, dodawał do tego, że ich praca
„różniła się od typowej działalności wywiadów zdobywających wiadomości w wielu
przypadkach przez płatnych agentów. Opierała się w ogromnej większości na
amatorach, samoukach, »cywilach«. To prymitywizowało –
być może – technikę wywiadu, ale nadawało tej pracy inny klimat
moralny” (Bułhak 2008, s. 21). Wypadałoby dodać do tego pewien aspekt
„zawodowej amoralności” przedwojennych zawodowych „dwójkarzy”, dalece niespójny
z myśleniem ochotników-ideowców, słusznie uwypuklony ostatnio przez Wojciecha
Skórę (Skóra 2019, s. 107–126).

Jan
E. Zamojski na marginesie swoich rozważań o siatkach wywiadowczych we Francji w
okresie II wojny światowej konstatował z kolei, że „wywiad stał się formą walki
z okupantem, formą masową, wciągającą wiele tysięcy ludzi. Przestał być »służbą
panów« (Herrendienst), splebeizował
się”. Przy czym często byli to „ludzie przypadkowi, niemający w tym kierunku
ani predyspozycji, ani przygotowania”, dysponujący jednak „zapałem”, „większą
lub mniejszą inteligencją”, wreszcie rozmaitymi przydatnymi „zdolnościami lub
kwalifikacjami”. Zauważał on też, że podobne zmiany były niezrozumiałe dla
dotychczasowych profesjonalistów wywiadowczych z szeregów Oddziału II, „myślących
schematami »placówek oficerskich«, oficerów manipulacyjnych (angielski termin case officers) [winno być oficerów
prowadzących – W.B., T.W.F.], agentury”. Zwracał tym samym uwagę na ważne
różnice między wywiadem, który można określić jako profesjonalny, a tym
społecznym (amatorskim) (Zamojski 1980, s. 79–80, 125).

Do
tego dodać jeszcze wypada takie kwestie, jak wiek, płeć i indywidualny kapitał
kulturowy. Luki w szeregach siatek wywiadowczych działających w okupowanej
Europie wywołane kontruderzeniami Abwehry czy Gestapo nader często wypełniali
ludzie stosunkowo młodzi, w tym kobiety, czasem spoza dotychczasowych elit
wojskowych i społecznych, co wiązało się z ominięciem standardowych dróg i
metod awansu. Także to w pewnym sensie upodobniało organizacje wpisujące się w
schemat wywiadu społecznego do tych o charakterze określanym dziś jako
„sieciowy” – pozarządowych, rewolucyjnych (antysystemowych), a nawet
terrorystycznych (Rothert 2013, s. 153–154, 162; Arquilla, Ronfeldt 2001, s. 6,
14).

Problem feminizacji wywiadu w czasie
wojny

Wyróżniającym
aspektem wywiadu społecznego II wojny światowej była zaznaczająca się od samego
początku, ale z czasem coraz bardziej widoczna i zdecydowanie rosnąca rola
kobiet (feminizacja), sprzeczna z dotychczasowymi schematami „Herrendienst”, a
więc służby nie tylko „pańskiej”, lecz także „męskiej”. Co jedynie częściowo,
ze względu na specyfikę wywiadu czy też innych tajnych ludzkich aktywności,
daje się porównać z wielokrotnie i wieloaspektowo opisywaną feminizacją miejsc
pracy i rozmaitych ról społecznych w czasie obydwu wielkich światowych
konfliktów zbrojnych, nie tylko w świecie anglosaskim (Brown 2005). W
odniesieniu do wywiadu zjawisko to zdecydowanie zbyt słabo zostało dotąd odnotowane
w literaturze przedmiotu, zwłaszcza w ujęciu bardziej teoretycznym. Wart odrębnego
wspomnienia jest wszakże tekst Juliette Pattison, opisujący sprawę z
perspektywy brytyjskiej w odniesieniu do pierwszej połowy XX w., w którym można
znaleźć także krytyczne omówienie przywołanej literatury (Pattison 2016, s. 66–85).
Przy czym nie chodzi tutaj o narzucające się przedmiotowe wykorzystywanie
kobiet w charakterze agentek (à la
Mata Hari), co oczywiście występowało od wieków, również wtedy (Thestrup
Henriksen 2013, s. 131). Zdecydowanym novum
było obejmowanie przez nie, w miarę kolejnych „wsyp” i wykruszania się
doczasowych dowódców, coraz poważniejszych funkcji, a z czasem też stanowisk
decyzyjnych i kierowniczych, także w tzw. terenie operacyjnym. Jest to widoczne
w przypadku polskim i wiąże się z upowszechnieniem opisanego wyżej schematu
„wywiadu społecznego”, w wypadku którego właśnie feminizację można uznać za
jedną z jego cech wyróżniających. Rodziło to rzecz jasna opory i problemy,
które należałoby dziś właściwie opisywać aparatem pojęciowym wypracowanym w
ramach studiów nad płcią kulturową (ang. gender
studies
), tak jak to czyni przywołana już Pattison w swojej pracy
poświęconej podobnym aspektom działalności brytyjskiej Special Operations Executive
(SOE) we Francji (Pattison 2007).

Problemy wywiadu profesjonalnego –
przypadek Oddziału II SNW i Danii

Nie
wchodzimy tutaj w dokładne szczegóły operacji Oddziału II SNW, czyli polskiego
wywiadu wojskowego, pracującego wedle standardowych zasad profesjonalnych w
Danii czy szerzej na terenie Skandynawii. Dość wspomnieć, że bardzo dobrze
rozwijającą się od końca lat trzydziestych XX w. współpracę służb obydwu krajów
przeciwko Niemcom poważnie zaburzyła inwazja Danii przez III Rzeszę w kwietniu
1940 r. Polscy wywiadowcy pracujący w Kopenhadze pod dyplomatyczną „pokrywką”
praktycznie w komplecie uciekli wówczas do pobliskiej neutralnej Szwecji.
Włączyli się w prace tamtejszej ekspozytury o kryptonimie „PŁN” (tj. Północ), a
później „SKN” (Skandynawia). Niestety, działania te, oparte na polskich placówkach
w Sztokholmie, były prowadzone pod niemal całkowitą kontrolą kontrwywiadu
gospodarzy (czyli Szwedów), którzy przy nadarzającej się okazji, pod naciskiem
Niemców, uznali kluczowe osoby pracujące w tej ekspozyturze (z jej szefem rtm.
Wacławem Gilewiczem na czele) za personae
non gratae
. Cała operacja pozbycia się Polaków była dobrze przygotowaną i
skuteczną „kombinacją operacyjną” szwedzkiej służby bezpieczeństwa. O czym zresztą
przywołany polski oficer nie wiedział, albo też nie chciał wiedzieć, nawet po
latach(Lewandowski 1999, s. 109–110,
211; Gondek 1987, s. 76–77).

Pokazuje
to wszystko w sposób wręcz podręcznikowy wszystkie słabości profesjonalnego
wywiadu pracującego metodą „placówkową”, nazywaną też „legalną”. W sytuacji
kryzysowej (wojna, inwazja, zerwanie stosunków dyplomatycznych) służba taka
traci podstawowy punkt oparcia w postaci oficjalnej placówki, względnie ich
umocowanie staje się niepewne i nieskuteczne. Dodatkowo oficerowie występujący
jako dyplomaci czy urzędnicy konsularni, nawet szczerze zaangażowani w służbę, zazwyczaj
nie mają jednak skłonności do ryzykowania życiem własnym i rodziny. Wywiad
traktują przede wszystkim jako regularną pracę. Ludzie wpisujący się w schemat
wywiadu społecznego kierują się zwykle innymi motywacjami i w związku z tym są
skłonni podejmować niemalże każde ryzyko w imię wyższych wartości.

Akcja Kontynentalna jako przykład
wywiadu społecznego

Pod
koniec 1940 r. cywilne władze polskie w Londynie (konkretnie zaś MSW kierowane
przez min. Stanisława Kota) dały początek nowej polskiej tajnej organizacji – Akcji
Kontynentalnej. Rzecz jasna nie ma tutaj miejsca na szczegółowe opisywanie jej
genezy, a następnie jej działań w Europie i na świecie (Panecki 1986,
Kruszewski 1993). Akcja Kontynentalna w pierwotnym założeniu dość dokładnie
wpisywała się w schemat szeroko rozumianego wywiadu społecznego, dokładnie zaś
miała być specyficznym naśladownictwem niemieckiej, a wcześniej hiszpańskiej
„piątej kolumny”. Przy tym głównym oparciem dla tych działań miała być polska
diaspora w Europie (z wyłączeniem samej Rzeszy). Idea została ochoczo
podchwycona przez Brytyjczyków i uzyskała ich wsparcie materialne. Konkretnie
miała się tym zająć nowa brytyjska służba specjalna w postaci Special Operations
Executive (SOE).

W
odniesieniu do genezy polskiej Akcji Kontynentalnej nie bez znaczenia było to,
że min. Kot był zapamiętałym wrogiem przedwojennego „reżimu pułkowników”, czyli
tzw. sanacji. Co więcej, uważał, że ci ostatni zachowali wpływy w wojsku (łącznie
z organizacją ZWZ w kraju), a w szczególności w wywiadzie i kontrwywiadzie
wojskowym (Oddziale II SNW), czyli tzw. dwójce, stanowiącej uprzednio jedną z
podpór ich władzy w II Rzeczypospolitej. W przyszłości, już w wolnej Polsce, podobna
sytuacja mogła stanowić, przynajmniej w wizji ludowców, socjalistów i chadeków
ze Stronnictwa Pracy, zagrożenie dla systemu demokratycznego, widzianego na
sposób zachodni. I sam Kot, i jego następca w MSW –
Stanisław Mikołajczyk, robili zatem wszystko, aby zachować kontrolę nad
działaniami Akcji i odciąć ją od tajnej roboty wojskowych, to jest zarówno
służb ZWZ-AK, jak i Oddziału VI (krajowego) oraz Oddziału II (wywiadu) Sztabu Naczelnego
Wodza w Londynie. Wywoływało to zresztą od samego początku niechętne, czy wręcz
wrogie reakcje (i kontrakcje) ze strony tych ostatnich. Także Brytyjczycy
uznawali Kota za organizatora odrębnej wobec służb wojskowych „polskiej
cywilnej służby podziemnej” (ang. Civilian Polish Underground Service). Z
punktu widzenia brytyjskiego kontrwywiadu (MI-5) pierwszy kierownik Akcji, Jan
Librach, był po prostu szefem „polskiego SOE”. W polskich źródłach można się
też natknąć na opinię, że w założeniu Akcja Kontynentalna miała być „wywiadem
politycznym rządu”, wzorowanym na „Political Intelligence Department” w
brytyjskim aparacie państwowym. Wiele wskazuje na to, że długofalowym celem
min. Kota było stworzenie alternatywnej wobec „dwójki” rozbudowanej organizacji
o charakterze wywiadu społecznego, a zarazem par excellence cywilnego, kontynuującej działalność także po wojnie
i pozostającej pod silniejszą demokratyczną (czy polityczną) kontrolą. W
domyśle – najsilniejszej z polskich partii, jaką byli ludowcy prof. Kota (Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 29–31).

Organizacja „Felicja” („Inflexion”) –
pierwotne założenia

W
planowaniu działań Akcji Kontynentalnej przewidziano znaczące miejsce
stosunkowo licznej i nieźle zorganizowanej Polonii na terenie Danii, przy czym
jej tamtejsza odnoga otrzymała kryptonim „Felicja” (brytyjski „Inflexion”). Jej
zainteresowania miały być typowe dla wywiadu cywilnego (tematyka społeczna,
polityczna i gospodarcza), na razie z pominięciem zagadnień wojskowych, uwzględniając
także jego naturalne podglebie w postaci podtrzymywania polskich organizacji
społecznych w Danii (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 31; Kruszewski 1993, s.
143–151).

 „Felicję” zaczęto organizować w maju 1941 r.
Za jej prace („pod pokrywką” urzędnika polskiego poselstwa w Sztokholmie)
opowiadał początkowo inż. Mieczysław Thugutt ps. „Adam”, „Eric/Erik Larsen”, a
dla Brytyjczyków „John”, tamtejszy eksponent MSW (syn Stanisława Thugutta,
wybitnego polskiego działacza ludowego epoki międzywojennej). Łącznikiem
organizacji z Danią został Bolesław Rediger „Harald”, polski „attaché
konsularny” w Malmö, wcześniej pracownik poselstwa RP w Kopenhadze i
organizator tamtejszego polskiego harcerstwa. Czasem czyni się go szefem całej
organizacji, co jest poglądem z gruntu błędnym, który należy wiązać z późniejszą
rolą jego szwagierki Romany Heinze „Sabiny” (o czym poniżej). On sam został
włączony do prac organizacyjnych dopiero latem 1941 r. i już w listopadzie
zmarł (chorował na nerki). Tymczasem organizacja ruszyła z pierwszymi realniejszymi
pracami dopiero w styczniu 1942 r. Słowem, nie odmawiając Redigerowi zasług na
etapie planowania prac, a także w dziedzinie „networkingu” (cenne kontakty), w
żadnym sensie nie mógł być on realnym przywódcą „Felicji” (Grabowski 2015, s.
127; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 35–36).

Ważnym
ogniwem organizacji w Danii od jej początku była Romana Heltberg („Helga”,
„jedynka”), lektorka języka polskiego w Kopenhadze. Właściwym organizatorem
siatki „Felicji” w terenie został natomiast Adam Sokólski („Klaus/Claus Jensen”,
„dziesiąty”), instruktor harcerski (podharcmistrz) i nauczyciel w polskiej
szkole w Nakskov na wyspie Lolland, gdzie znajdował się jeden z głównych
ośrodków polskiej emigracji zarobkowej. Cała siatka powstała latem 1942 r., w
czasie rowerowej wyprawy „Klausa” dookoła Danii, przy wsparciu Krystyny
Heltberg (córki Romany) i Barbary Mogensen (Polki żonatej z Duńczykiem). Zastępcą
Sokólskiego (z siedzibą w Kopenhadze) został Stanisław Henschel, obywatel
duński, były pracownik kontraktowy polskiego poselstwa (Wojciechowski 1989, s. 67,
83; Nellemann 1980, s. 101). Wedle notatki SOE z 14 stycznia 1943 r. Dania została
ostatecznie „pokryta [siecią] 24 agentów, którzy wysyłają swoje raporty do
lokalnej centrali w Nakskov”, czyli do Adama Sokólskiego. Potwierdza to, że
początkowo był on kluczową osobą w całym systemie (Bułhak, Friis, Jaworski
2020, s. 35).

Kryzys przywództwa w „Felicji”, przejęcie
kierowania organizacją przez Romanę Heinze „Sabinę”, 1942
1944

Mieczysław
Thugutt „Adam” został spalony w sierpniu 1942 r., a następnie szybko zmuszono
go do opuszczenia Szwecji, co wiązało się ze szczegółowo opisaną w literaturze
przedmiotu tragiczną sprawą aresztowania przez Gestapo tzw. warszawskich
Szwedów i ich polskich współpracowników (Lewandowski 1999). Formalnie w roli szefa
placówki MSW w Sztokholmie zastąpił go wtedy Stanisław Kocan „Ludwik”. W opinii
swoich wojskowych kolegów miał on rzekomo „czuć dziwną animozję do naszej pracy
i starać się, gdzie tylko może, aby robić [nam] różne małe świństewka i
podłości”, stanowiąc tym samym przykład „szubrawości naszych rodaków”. Z kolei rtm.
Wacław Gilewicz opisywał po latach Kocana, niegdyś swego agenta, jako „byłego
legionistę, przystojnego, bez określonego zajęcia, ożenionego z grubo starszą
od niego zamożną Szwedką mającą powiązania w kołach zamożnej burżuazji
szwedzkiej”. Jak widać, stosunek „profesjonalistów” do „amatorów” miał też swój
bardziej ludzki wymiar, podszyty poczuciem wyższości i może wręcz pogardą dla
dotychczasowych agentów, aspirujących do służby w „Herrendienst” (Grabowski
2015, s. 11; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 37).

Wypada
zauważyć, że wysunięta ku Danii placówka w pobliskim szwedzkim Malmö pierwotnie
miała „zadania ściśle techniczne – utrzymywanie łączności z organizacją
Felicji”. Sytuacja ta zmieniła się po odejściu Thugutta. Nie przekazał on bowiem
swemu następcy (Kocanowi) spraw „Felicji” i nie zrezygnował z ambicji
kierowania organizacją z Londynu. Zamierzał to czynić za pośrednictwem Romany
Heinze „Sabiny”, eksponentki organizacji w Malmö, usadowionej tam dość
przypadkowo na miejsce Redigera „Haralda” już po jego śmierci. „Sabina” była
szwagierką zmarłego i ambitną niezamężną młodą kobietą (miała wtedy 27 lat).
Znana była przy tym z przesadnie afektowanego czy ekspresyjnego stylu bycia. Współpracowała
ze starszą siostrą, Marią Rediger z d. Heinze, wdową po przedwcześnie zmarłym
konsulu. Siostry Heinze miały w Londynie dodatkowe oparcie w swojej
przyjaciółce Marii Babickiej, dawnej asystentce poety-dyplomaty Jarosława
Iwaszkiewicza, a w czasie wojny wpływowej sekretarce samego gen. Władysława
Sikorskiego. Jednocześnie ich kluczowymi kontaktami w okupowanej Danii były
przywołana już Romana Heltberg „Helga” w Kopenhadze, obywatelka duńska z
polskiej rodziny o żydowskich korzeniach, jej córka Krystyna, a także Elisabeth
Grunnet, żona jednego z najważniejszych funkcjonariuszy duńskiej policji politycznej
Aage Grunneta. Wszystko to razem dobrze obrazuje kolejne specyficzne cechy
„wywiadu społecznego”, to jest pomieszanie tajnych i jawnych spraw zawodowych,
relacji towarzyskich i rodzinnych, uzupełnione o system specyficznego
„kobiecego networkingu”. Było to, jak już o tym pisaliśmy, w ówczesnych
uwarunkowaniach społecznych i kulturowych zarówno siłą, jak i słabością tej
formy wywiadu. Nie bez znaczenia jest też problem wieku i pozycji społecznej
poszczególnych osób (Małaśnicka-Miedzanogóra 2015, s. 114, 248; Bułhak, Friis,
Jaworski 2020, s. 39).

Nagły
awans „Sabiny”, zbudowany na osobistych koneksjach, a być może po części też
owym „kobiecym networkingu”, nie spotkał się z entuzjazmem w terenie,
konkretnie zaś na pewno ubódł ambicję „Klausa”. Katalizatorem niezadowolenia
była zapewne nawiązana wówczas przez Sokólskiego znajomość z ukrywającym się w
Danii uciekinierem z obozu jeńców ppor. Lucjanem Masłochą (o którym szerzej
poniżej). Już wtedy zaczęli oni dyskutować o „bardziej efektywnej organizacji
podziemnej”, czyli w domyśle niekoniecznie kierowanej przez „Sabinę”. Tym samym
rozpoczął się poważny kryzys w dziejach „Felicji”, który właściwie stanowił
początek końca jej istnienia w pierwotnie założonym kształcie, to jest tajnej
akcji „cywilnej” opartej na możliwościach i potencjale polskiej mniejszości w
Danii (Kruszewski 1993, s. 103).

Wszystko
to działo się w dramatycznym dla Danii okresie, kiedy początkowo stosunkowo
miękki niemiecki protektorat zaczęła zastępować coraz bardziej brutalna
okupacja, która weszła w fazę bezpośrednią z przesileniem w dniu 29 sierpnia
1943 r. Niemcy zlikwidowali wtedy siłą resztki duńskiej armii i floty i
przejęli faktyczną władzę w kraju. Oznaczało to też daleko idące poszerzenie
możliwości działania niemieckiego aparatu represji. W zaistniałej kryzysowej
sytuacji we wrześniu 1943 r. Romana Heltberg „Helga” wraz z córką Krystyną
(dodatkowo jako Żydówki z pochodzenia), a miesiąc później także sam „Klaus”
zdecydowali się na ucieczkę do Szwecji. Sokólski przekazał swoje obowiązki w
ręce Stanisława Henschela „Jensa Holma”, swego zastępcy, natomiast sprawy jej
łączności i szyfrów, a także radiostację wraz z obsługą – Barbarze Mogensen
„Elsie Olafsson”. W Szwecji „Klaus” trafił na miesiąc do obozu dla
internowanych. Na początku 1944 r. znalazł się w Malmö. Doszło tam wówczas
najpierw do eskalacji, a następnie przesilenia w konflikcie między obojgiem
młodych liderów „Felicji” (tj. Sokólskim i Heinze). „Sabina”, ustawiając się w
pozycji groźnej szefowej, w raportach do Londynu podawała konsekwentnie w
wątpliwość zasługi i kompetencje „Klausa”. Oskarżała zatem i „Klausa”, i
„Helgę” o to, że dotychczas „bardzo mało na terenie zdziałali i teraz powinni
zdwoić swoją pracę”, czyli wprost o nieróbstwo. Argumentowała przy tym, że
Sokólski po prostu nie nadaje się do wywiadu czy konspiracji, a „dobry on jest
jedynie do prowadzenia pracy wśród wychodźstwa, pracy czysto
kulturalno-oświatowej, mając jednak szansę zaciągnięcia instrukcji i dyrektyw z
góry”. Domagała się też zablokowania planowanego wyjazdu „Klausa” do Londynu,
aby później wszcząć starania o pozbycie się go ze Szwecji drogą mobilizacji do
Polskich Sił Zbrojnych w charakterze szeregowego żołnierza. Z kolei kanałem brytyjskim
pisała, że „Klaus” stanowi „utrapienie i groźbę [nuisance and danger]” dla operacji „Inflexion”. Zakończyło się to
formalnym (na piśmie) wystąpieniem z organizacji przez „Klausa” i jego
przejściem do dyspozycji Ekspozytury „SKN” Oddziału II SNW, rzekomo w stopniu
porucznika, co zresztą nie odpowiada prawdzie. W istocie został on
zaklasyfikowany przez „dwójkarzy” w kategorii „informator” (odróżnianej od
„agenta”) pod nr. 2988 i pseudonimem „Belfer” (Wojciechowski 1989, s. 87–89; Kruszewski
1993, s. 86; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 41).

Problem nakładania się na siebie
działań różnych organizacji wywiadowczych i sieci łączności z krajem

Niejako
równolegle w połowie 1943 r. Romana Heinze (określana w tym
wypadku innym pseudonimem – „Rysia”) podjęła zaawansowany „flirt” (jak to
zapisano w jednym z szyfrogramów) z przedstawicielami Oddziału VI SNW w
Sztokholmie (zajmującymi się łącznością z okupowaną Polską). W efekcie
przekazała im do dyspozycji kluczowe aktywa „Felicji” na terenie Danii. Miały
one posłużyć do budowy tzw. północnej drogi łączności kurierskiej z krajem. Jak
to wynika z materiałów Oddziału VI, odtąd była ona jednocześnie „Sabiną”, czyli
kierowniczką „Felicji” w Malmö, i „Rysią”, czyli „łącznikiem Bazy” Oddziału VI
z Danią i Duńczykami. Tego wątku nie będziemy tutaj rozwijać, odsyłając
czytelnika do naszej przyszłej publikacji, poza konstatacją, że tym samym
doszło do nałożenia na siebie w newralgicznym punkcie kilku konspiracyjnych
aparatów, które w teorii winny być ściśle od siebie oddzielone. Oczywiście
potężnie zwiększało to ryzyko dekonspiracji (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s.
43–44).

W
tym miejscu wypada przywołać trafne uwagi gen. Kazimierza Sosnkowskiego,
nadzorującego w pierwszej fazie wojny pracę organizacji wojskowej ZWZ w kraju.
W liście do prof. Kota, ministra spraw wewnętrznych, z kwietnia 1941 r.
ostrzegał on, że krzyżowanie działań wojskowych baz łączności (a także w
domyśle ekspozytur wywiadu) z aktywnością Akcji Kontynentalnej „pociągnąć musi
za sobą niebezpieczne pomnożenie i pomieszanie kontaktów”. Dalej wyjaśniał,
czerpiąc też z własnego długoletniego doświadczenia życiowego, że konspiracyjna
praktyka uczy, iż „nie można pracować jednym aparatem na kilku różnych
sieciach, gdyż w tym przypadku grozi pewna wsypa, a w dodatku […]
skompromitowanie nie tylko własnej działalności, ale również innych”. Można to odnieść
także do sytuacji odwrotnej, czyli pracy „kilku aparatów” z wykorzystaniem właściwie
jednej sieci czy tej samej grupy ludzi (jak to w ostatecznym rozrachunku działo
się w opisywanym przypadku), i szybko niestety potwierdziło przewidywania
starego konspiratora (Nelleman 1980, s. 106; Kliszewicz 2000, s. 89).

Na
rezultaty w postaci fali aresztowań, także w Danii, nie trzeba było długo
czekać. Nastąpiła ona w pierwszej połowie marca 1944 r., doprowadzając do
jednoczesnego rozbicia zarówno drogi łączności kurierskiej z Polską, jak i
struktur wywodzących się z dawnej sieci „Felicji”. Aczkolwiek trzeba zaznaczyć,
że przyczyny tej rozległej „wsypy” nie ograniczają się do nieostrożności i
braku fachowej wiedzy u „Rysi”, i należy uwzględniać również równoległą
infiltrację struktur zajmujących się łącznością z Londynem w okupowanym kraju,
a także niewystarczającą odporność polskich szyfrów. Nie ulega wszakże
wątpliwości, że jej ofiarą padli w zasadzie wszyscy wyżej wymienieni ludzie z
montowanej przez Oddział VI „trasy północnej” oraz szereg innych osób zarówno
wywodzących się z „Felicji” (niezależnie od ich stosunku do sporu między
„Klausem” i „Sabiną”), jak i mających z nimi rozmaite kontakty, udzielających
im kwatery czy przechowujących środki finansowe na działalność podziemną.
Najtragiczniej sprawa skończyła się dla Elisabeth Grunnet, żony przywołanego
duńskiego policjanta, która zmarła w wyniku brutalnego przesłuchania
(Kruszewski 1993, s. 86–87).

Osiągnięcia wywiadowcze „Felicji” w drugiej
fazie jej działania

Jan
Librach, współtwórca Akcji Kontynentalnej, podkreślał po latach, że
„organizacja w Danii, której wybitne usługi oddało kilku Duńczyków, okazała się
szczególnie pożyteczna dla celów informacyjnych [tj. wywiadowczych – W.B.,
T.W.F.] oraz do przepracowania dróg kurierskich dla organizacji krajowych”. Zarazem
jednak była, jego zdaniem, zbyt nieliczna, aby planować działania dywersyjne na
szeroką skalę. Jeżeli dodać do tego, że cywilna „droga północna” przez Danię
właściwie nie została w praktyce uruchomiona dla ruchu kurierów (chociaż zdarzały
się okresy, kiedy była ona drożna), w ogólnym ujęciu najważniejsze okazały się
osiągnięcia „Felicji” właśnie na polu wywiadu (Librach 1973, s. 164).

Rzecz
jasna należy je rozdzielić na dwie części, przy czym podstawową umowną granicą
jest data przejęcia kluczowych aktywów „Felicji” przez placówkę ppor. Masłocha i
Sokólskiego (co można datować mniej więcej na koniec 1943 i początek 1944 r.).
Pierwszą, organizacyjną, fazę działania „Felicji” (tj. kierownictwa
„duumwiratu” Thugutta i Sokólskiego) w zasadzie tutaj pomijamy, z tego okresu
zresztą zachowało się stosunkowo niewiele doniesień i są to w większości
informacje o działaniach sabotażowych i ustaleniowych, np. w postaci
weryfikacji wyników alianckich bombardowań (Kruszewski 1993, s. 87; Nellemann
1980, s. 101–107; Wojciechowski 1989, s. 80–81).

Najciekawsze
znane dziś materiały wywiadowcze „Felicji” pochodzą z drugiej fazy w dziejach
tej organizacji, to jest od zaostrzenia się sytuacji okupacyjnej w Danii w
wyniku działań Niemców z 29 sierpnia 1943 r. (operacja „Safari”) do początków
roku 1944. Wszystko wskazuje na to, że mimo wewnętrznych sporów i problemów
oraz panującego w Danii napięcia zaktywizowano wówczas jej działalność. Kierowniczka
„Felicji”, czyli „Sabina”, słusznie uznała wtedy za konieczne skupienie się na
wywiadzie wojskowym, a także uzupełnienie (obiektywnie słabej w jej ocenie)
polskiej sieci za sprawą kontaktów i źródeł w środowiskach duńskich (Heinze
1943).

Wojskowy
obraz niemieckiej obecności w Danii uściślał raport sporządzony w listopadzie
1943 r. na podstawie danych zebranych przez źródła „Felicji”, zawierający opis
dyslokacji sił okupantów (mniej więcej do poziomu kompanii) na jej zachodnim
wybrzeżu, a także prowadzonych tam przez Organizację Todta prac
fortyfikacyjnych stanowiących część planowanego Wału Atlantyckiego. Najbardziej
szczegółowa jego część odnosi się do portu Esbjerg i jego okolic. Druga część,
już mniej szczegółowa, przynosiła analogiczne informacje z rejonu Frederikshavn
(Meldunek „Felicji” 1943).

Równie
interesujące były doniesienia „Felicji” o tematyce wojennomorskiej. Jedno z
nich zawiera całościowy przegląd stanu duńskiej marynarki wojennej po nieudanej
próbie przejęcia jej przez Niemców 29 sierpnia 1943 r. Oryginalny dokument był
sporządzony w języku duńskim, w tej formie też został przekazany stronie
brytyjskiej. Ów pierwowzór był bardzo kompetentny i pochodził z wiarygodnego
źródła, a zawarte w nim informacje zgadzają się dość dokładnie z dzisiejszym
stanem wiedzy historycznej (Przegląd floty duńskiej 1943). Drugi „morski”
dokument jest równie interesujący i też bardzo kompetentny. Mowa w nim o
prowadzonych w Sønderborg przez Maxa Valentinera, niemieckiego konstruktora
okrętów podwodnych, próbach z miniaturową łodzią podwodną typu „Seehund” (Łódz
podwodna nowej konstrukcji 1943).

Oprócz
spraw ściśle wojskowych „Felicja” dostarczała też informacji na temat
niemieckiego systemu okupacyjnego i aparatu represji. Jednym z ciekawszych
materiałów z tej kategorii była próba rekonstrukcji obsady personalnej i
przybliżony opis struktury organizacyjnej niemieckiej policji i służby
bezpieczeństwa w Danii z siedzibą w Shellhuset w Kopenhadze. W raporcie znajdują
się również krótkie charakterystyki wybranych kluczowych osób z obsady Shellhuset.
Niektórzy niemieccy fukcjonariusze zostali scharakteryzowani jako „porządni
ludzie”, inni zaś jako „łajdacy” czy „nazistowscy bonzowie”. Najbardziej znany
z nich wszystkich SS-Sturmbannführer (major) dr Karl Heinz Hoffmann,
odpowiedzialny za działalność policji politycznej w Danii (Gestapo), miał tam
zasłużoną opinię „brzydkiego typa” (Gestapo w Danii z siedzibą w Kopenhadze –
Shellhuset, 1943).

Osiągnięcia wywiadowcze „Felicji” w trzeciej
fazie jej aktywności

O
ile powyższe informacje wywiadowcze są zasługą niejako pierwotnego składu
„Felicji” (tj. sprzed secesji Sokólskiego), o tyle te pochodzące z okresu
późniejszego można przypisać już tylko samej „Sabinie”, jej polskim
współpracowniczkom, a także ich nielicznym duńskim informatorom czy agentom.
Przy tym zasadniczo nie zmienił się zaznaczający się już wcześniej podział
zainteresowań wywiadowczych na dwie kategorie: z jednej strony sprawami
wojskowymi, a z drugiej tymi odnoszącymi się do życia politycznego Danii oraz
niemieckiej polityki okupacyjnej.

Niestety,
zwłaszcza pośród informacji wojskowych trafiały się coraz częściej doniesienia
bałamutne czy wręcz kuriozalne, co zapewne wynikało z niedostatków fachowej wiedzy
zarówno samej „Sabiny”, jak i jej informatorów. Nie oznacza to, że nie zdarzały
się informacje cenne, takie jak ta o nowym typie samolotu widzianym na
niemieckim lotnisku wojskowym Tirstrup. Najprawdopodobniej chodziło o samolot
wyposażony w kierowany skrzydlaty pocisk rakietowy Henschel Hs 293 (Details
about the new plane seen Tirstrup airfield 1945). Wartościowe były też informacje
z Bornholmu (zapewne z marca 1945 r.) z dość dokładnym opisem tamtejszych
„stacji radiolokalizacyjnych”. I w tym wypadku jednak natykamy się na
tajemniczy 80-metrowy maszt, który miał rzekomo służyć do emitowania „promieni
ultrafioletowych” o nieznanym, zapewne śmiercionośnym, przeznaczeniu (Raport
„Bornholm” 1945).

Placówka Oddziału II SNW w Danii. W
kierunku uspołecznienia wywiadu profesjonalnego

Wspominany
już wyżej ppor. Masłocha, z zawodu oficer marynarki handlowej, zmobilizowany
jednak w 1939 r. jako żołnierz piechoty, znalazł się w Danii latem 1943 r. po
ucieczce z obozu jeńców w Lubece. Ukrywał się przez jakiś czas w środowisku tamtejszych
Polaków, aby w końcu trafić do w Szwecji. Stało się to zapewne w drugiej
połowie października 1943 r. Już po miesiącu, po krótkim z natury rzeczy
przeszkoleniu, znalazł się on na powrót „w terenie”. Dokładnie zaś pod koniec
1943 r. objął funkcję „kierownika placówki wywiadowczej na terenie
nieprzyjaciela”, czyli w Danii, którą zorganizował przy wsparciu i pomocy
„Klausa” Sokólskiego. Siatka ppor. Masłochy przejęła także radiostację
„Felicji” wraz z operatorem, pozostającą w dyspozycji Barbary Mogensen (z d.
Chełmickiej). Ewidentnie jednak były to działania prowadzone w opozycji do
kierowniczki „Felicji”, czyli Romany Heizne „Sabiny”, która ze swej strony
ostatecznie zerwała stosunki z „Klausem” i w ogóle robiła wszystko, aby
odseparować się od działań „dwójki”, odbieranych z pewnością jako „wrogie
przejęcie”. (Wojciechowski 1989, s. 89–90; Kruszewski 1993, s. 107; Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 55).

Wydaje
się nie ulegać wątpliwości, że ppor. Masłocha oparł swoją placówkę na dwóch
filarach: z jednej strony na dotychczasowych członkach „Felicji” przekazanych
mu pod komendę przez Sokólskiego i Henschela, a z drugiej na kontaktach
duńskich, nawiązanych m.in. za pośrednictwem polsko-duńskiej rodziny swojej
przyszłej żony (Mogensenów). W tym kontekście pojawia się najczęściej nazwa
duńskiej organizacji konspiracyjnej Holger Danske, która nawiązywała do
legendarnego średniowiecznego bohatera i budziła podobne konotacje jak u
Polaków „śpiący rycerze” pod Giewontem. Organizacja opierała się na duńskich
ochotnikach, którzy walczyli po stronie fińskiej w wojnie zimowej ze Związkiem
Sowieckim. Znana była z bezwzględności w zwalczaniu wroga, w tym duńskich
kolaborantów, i ogólnie ze skłonności do używania siły (Kruszewski 1993, s. 96).

Znów
mamy tutaj do czynienia z organizacją wpisującą się raczej w schemat wywiadu
społecznego. Przypadek ppor. Masłochy można zaś w pewnym sensie uznać za
przykład dostosowania się profesjonalnego wywiadu do wymagań wojennych, a nawet
pewnej ewolucji w kierunku przyjęcia niektórych elementów charakterystycznych
dla wywiadu społecznego. Przywołany oficer niezbyt bowiem pasował do schematu
wywiadowczego urzędnika, jego osobowość i sposób działania bardziej pasuje do profilu
ochotnika-konspiratora. Nie znaczy to jednak, że jego zaangażowanie i naturalne
talenty wywiadowcze nie zostały zauważone przez przełożonych. Wręcz przeciwnie,
bardzo go cenił np. mjr Witold Szymaniak, podówczas zastępca szefa ekspozytury
„SKN” (Szymaniak 1974, k. 4–6, 12).

Warto
tutaj uwypuklić fakt, że ppor. Lucjan Masłocha „Pasek” i jego żona Anna
Masłocha „Lone” z d. Mogensen przeszli do historii stosunków polsko-duńskich
jako postacie symboliczne, ostatni i zarazem kluczowi przywódcy organizacji
„Felicja”, która to organizacja miała jakoby przestać istnieć wraz z ich
dramatyczną śmiercią z rąk duńskich nazistów na początku stycznia 1945 r. Stało
się to kilka dni po ich ślubie, co nadawało całej tej historii dodatkowy, tragiczno-romantyczny
wymiar. Notabene podobna wersja zdarzeń, powtarzana bezkrytycznie w
dziesiątkach publikacji (w tym w poważnych monografiach naukowych i na stronach
ambasady RP w Kopenhadze), nie jest do końca ścisła. W istocie ppor. Masłocha,
jak czytelnik mógł się już zorientować, nigdy nie był przywódcą „Felicji”, w
Danii zaś działał jako oficer Oddziału II SNW, czyli wywiadu wojskowego. Sama „Felicja”
natomiast działała nadal równolegle pod kierunkiem „Sabiny” aż do końca
niemieckiej okupacji (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 55).

Po
śmierci Masłochów polską siatką podległą Oddziałowi II kierował przez pewien
czas Duńczyk inżynier Thøger Busk, którego zastąpił ppor. Michał Lisiński
„Hansen”. Ów Lisiński to kolejny ciekawy bohater, być może jeszcze lepiej niż
ppor. Masłocha wpisujący się w schemat wywiadu społecznego. Wywodził się on z
Czarnego Dunajca, bogatej wsi na Podhalu. Należał tam do miejscowej elity jako człowiek
z wyższym wykształceniem, prawnik, aplikant adwokacki. Był przy tym uznawany za
osobę wybitnie zdolną i inteligentną. Co ciekawe, za młodu był on wręcz
zdeklarowanym komunistą, m.in. działał w nielegalnej, fasadowej organizacji
młodzieżowej „Życie” (rozwiązanej wraz z KPP w 1938 r.). Później też pozostał
radykalnym lewicowcem. W czasie wojny został zmobilizowany jako podchorąży WP.
Przy próbie przedostania się do armii polskiej na Zachodzie został przez
Niemców osadzony w obozie internowanych na terenie Jugosławii, skąd trafił w
ramach Organizacji Todta do Norwegii, do prac przy budowie Wału Atlantyckiego.
W roku 1944 udało mu się uciec stamtąd do Szwecji, gdzie został zwerbowany do
pracy na rzecz Oddziału II. Następnie, po przeszkoleniu, został wyznaczony na następcę
ppor. Masłochy w Danii. Lisiński przetrwał na posterunku już do końca
niemieckiej okupacji, a ściślej jeszcze przez długie lata zajmował się
wywiadem, już przeciwko komunistom, wraz ze wspomnianym mjr. Szymaniakiem (Kruszewski
1993, s. 106–108; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 59).

Osiągnięcia wywiadowcze placówki nr 4
Ekspozytury „SKN” Oddziału II SNW w Danii

W
przeciwieństwie do nieźle udokumentowanych osiągnięć „Felicji” rekonstrukcja
wywiadowczych prac placówki duńskiej placówki Oddziału II jest dość trudna
wobec niepełnego stanu dostępnej bazy źródłowej. Wiadomo jednak, głównie z
ustaleń George’a Nellemanna, że przynajmniej do fali aresztowań w marcu 1944 r.
kontynuowano, opisane wyżej w podrozdziale poświęconym działalności
wywiadowczej organizacji „Felicja”, działania służące rozpracowaniu budowanych
na zachodnim wybrzeżu Danii umocnień Wału Atlantyckiego. Raporty z wysp Lolland
i Falster (stanowiących ośrodki polskiej emigracji) obejmowały informacje o
niemieckich transportach wojskowych, plany urządzeń portu w Gedser, dane na
temat budowy lotniska w Rødby czy wreszcie doniesienia o sytuacji
strategicznego, najdłuższego wówczas w Europie, mostu Storstrøms (duń.
Storstrømsbroen), łączącego Zelandię z wyspą Falster (a także linią kolejową
Kopenhagę z Hamburgiem). Grupa działająca w Kopenhadze od swego agenta
ulokowanego w niemieckich strukturach uzyskała plany różnych kluczowych
instalacji na tym terenie, w tym prac prowadzonych na lotnisku Kastrup i w siedzibie
niemieckich władz bezpieczeństwa (wspominanym już Shellhuset). Warto tutaj
wspomnieć, że siatka Sokólskiego i Masłochy dość intensywnie korzystała z możliwości
związanych ze stacjonowaniem w Danii sporej grupy Polaków przymusowo wcielonych
do Wehrmachtu, od których uzyskiwano różne cenne informacje (Nellemann 1980, s.
107–109). Wiadomo też, że jego przełożony, mjr Szymaniak, za szczególnie doniosłą
zasługę ppor. Masłochy uważał nawiązanie łączności z Polakami przetrzymywanymi
w więzieniu Moabit w Berlinie, wśród których było wielu współpracowników
polskiego wywiadu. Udało się to uczynić przy pomocy Duńczyków (Szymaniak 1974,
k. 6).

Odnośnie
do osiągnięć wywiadu polskiego w Danii w roku 1945 zachowało się jeszcze mniej
danych. Jego ówczesny szef ppor. Lisiński wspominał jedynie, że zadania
powierzone mu przez mjr. Szymaniaka obejmowały z jednej strony zbadanie sprawy
ppor. Masłochy i przyczyn jego tragicznej śmierci, a z drugiej sprawdzenie, czy
Niemcy zaminowali (na wypadek inwazji aliantów) lotniska w Danii; w tym
Kastrup, pod Kopenhagą (Kruszewski 1993 s. 106–108).

Ostatnia faza działań „Felicji”. W
kierunku profesjonalizacji wywiadu społecznego

Rozbicie
„Felicji” i dramatyczne losy jej członków, którzy znaleźli się w rękach
Niemców, niewątpliwie były wstrząsem dla „Sabiny”. Pozwoliły jednak na jej
reorganizację czy też sformowanie na nowo, według własnego pomysłu i
wyobrażenia Romany Heinze. Co interesujące, było to w zasadzie odejście od
omówionego wyżej schematu wywiadu społecznego opartego na ideowym „elemencie
polskim” i przyjęcie za własne właściwie standardowych (profesjonalnych) metod
wywiadowczych w postaci oparcia się na pracy płatnych agentów, werbowanych spośród
mieszkańców kraju zainteresowania (w tym wypadku Duńczyków). Uważała ona
bowiem, że siatka Akcji Kontynentalnej w Danii zorganizowana przez Sokólskiego
nie spełnia stawianych jej wymagań i nie jest w stanie dostarczać informacji
oczekiwanych przez aliantów. Z jej perspektywy wynikało to z jednej strony z
uwypuklanych przez nią niedostatków dotychczasowych liderów w terenie, a z
drugiej z „niezdolności naszych ludzi do podobnej pracy”, a więc z osadzenia
„Felicji” w środowisku polskich pracowników najemnych, o stosunkowo niskim
statusie społecznym i poziomie wykształcenia (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s.
47).

Kluczowym
elementem jej sieci (w istocie głównym informatorem) był tajemniczy „dziennikarz”
duński, wspierany przez syna, również o ambicjach publicystycznych. Niemal na
pewno byli to jeszcze przedwojenny współpracownik polskiego poselstwa Sven
Dalhoff-Nielsen i jego syn Peter. Wymagano od nich opracowania dwa razy w
miesiącu „wnikliwych reportaży politycznych i gospodarczych z B [Danii],
obrazujących także szczegółowe stosunki z okupantami – tylko do naszej
wiadomości, nie do publikacji”. Przy czym informator miał się skupić „na
kulisach politycznych i istotnych motywach działania” i unikać „oświetleń
oficjalnych”. Niewykluczone też, że tenże Dalhoff-Nilsen był tożsamy z
informatorem określanym przez „Sabinę” w późniejszej korespondencji mianem
„człowieka do spraw wojskowych” i kryptonimem „Petersen”. Ów kluczowy
informator miał zgodnie z przygotowanym przez „Sabinę” budżetem kosztować
miesięcznie sporą sumę 800 koron (szwedzkich). Kwota ta poza honorarium samego
zainteresowanego obejmowała jego „podróże, filmy, mapy” oraz opłacenie siatki
pomniejszych informatorów, złożonej z „4 ludzi na stoczni po 100 kr.” (Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 47).

Ostatnim
zleconym „Felicji” zadaniem były działania, które można określić mianem
kontrwywiadowczych. Już w połowie kwietnia 1945 r. ówczesny szef Akcji Kontynentalnej
Edward J. Tomaszewski „Nawrot” zlecał zatem śledzenie powstających w Danii
„podziemnych niemieckich organizacji”, które można określić mianem „dywersji
pozafrontowej”, po niemiecku „R-Netz” (od Rückzug-Netz,
ang. „stay behind”), co było zapewne odpowiedzią na wcześniejszą, bardzo
skrótową i ogólnikową informację jednego z duńskich informatorów „Felicji”. Już
jednak miesiąc później, dokładnie 21 maja 1945 r., ten sam „Nawrot”
poinformował „Sabinę” o rozwiązaniu Akcji Kontynentalnej w związku z zakończeniem
wojny w Europie i – w domyśle – z dramatyczną zmianą sytuacji Polski. Pomysły
powołania nowej polskiej służby specjalnej na bazie tej organizacji straciły w
tej sytuacji ostatecznie swoją aktualność (Grabowski 2015, s. 16; Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 48).

Konkluzje

Jak
już wspominaliśmy, warunki wojenne nie tylko w przypadku żołnierzy i oficerów
walczących bezpośrednio „w polu”, lecz także służb wywiadu i kontrwywiadu
(zarówno tych dawnych, jak i nowo tworzonych) wymusiły niejako poszerzenie ich obsady
personalnej na ludzi ze środowisk dotychczas nie zawsze branych pod uwagę w tym
kontekście, w tym na kobiety. Jednocześnie już w pierwszych latach wojny
uwypukliły się słabe strony pracy wywiadowczej prowadzonej z tzw. pozycji
placówkowej. Bezpośrednio w Danii szybko stało się to niemożliwe. W Szwecji
podobną działalność skutecznie kontrolowali, a w razie potrzeby też paraliżowali
przedstawiciele lokalnego kontrwywiadu. Spowodowało to coraz szersze
zastosowanie metod typowych dla wywiadu społecznego, z natury rzeczy
działającego w pewnej izolacji czy dystansie od oficjalnych placówek danego
kraju, w tym wypadku polskich. Jednocześnie przeprowadzona przez nas analiza porównawcza
uzyskanych materiałów, zwłaszcza tych o charakterze wojskowym (której szczegóły
pominęliśmy w tym tekście), ujawniła ogólnie, że jakość oraz bezpieczeństwo
pracy operacyjnej profesjonalistów stała na dużo wyższym poziomie niż amatorów
z „Felicji” (z oczywistych przyczyn, który nie ma potrzeby tutaj przypominać).
W efekcie w końcowym okresie wojny (po roku 1943) daje się zaobserwować bardzo
ciekawe zjawisko, które można określić mianem konwergencji wywiadu
profesjonalnego i społecznego, świetnie widoczne na przykładzie dwóch wzajemnie
na siebie oddziaływających, ale odrębnych polskich siatek na terenie Danii. O
ile w organizacji „Felicja”, obsadzonej i kierowanej przez typowych amatorów, w
tym przez młodą kobietę bez żadnych uprzednich doświadczeń wywiadowczych,
doszło ostatecznie do ewolucji w kierunku rozwiązań coraz bardziej
profesjonalnych, o tyle w par excellence
profesjonalnym Oddziale II, nie odchodząc od rudymentów pracy tego typu
organizacji, coraz szerzej zaczęto się otwierać na ludzi „nowego typu”,
charakterystycznych dla wywiadu społecznego, takich jak Masłocha czy Lisiński. Nie
cofano się przy tym przed takimi posunięciami w swoim stylu, jak „wrogie”
przejęcie części organizacji „Felicja” przez „dwójkę”. Później ci ludzie, jeśli
udało im się przeżyć wojnę, całym latami współpracowali w działaniach „na kraj”
polskiego wywiadu na emigracji we współpracy z Brytyjczykami i Szwedami. Ale to
już zupełnie inna historia.

Dodamy
na koniec, że pociągające byłoby wprowadzenie do naszych rozważań w większym
zakresie narzędzi wypracowanych w badaniach nad płcią kulturową (gender) zwłaszcza w odniesieniu do sporu
(relacji) między Romaną Heinze i Adamem Sokólskim, czy – szerzej – kierowaną
przez nią siatką „Felicji” i konkurencyjną siecią Oddziału II. Ciekawe byłoby
chociażby porównanie modeli dochodzenia do władzy w podobnych środowiskach
(przy wykorzystaniu powiązań społecznych określonych przez nas mianem
„kobiecego networkingu”), form jej sprawowania, a także ewentualnego podważania
autorytetu kobiety-szefa za pomocą utrwalonych społecznie stereotypów, np.
przewijającego się w literaturze przedmiotu skojarzenia „kobiecego wywiadu” z
„plotkarstwem” (Thestrup Henriksen 2013, s. 144). Nie wszystkie te wątki są
jednak uchwytne źródłowo w naszym przypadku. Do tego pojawia się obawa przed
wyciąganiem zbyt daleko idących uogólnień z jednostkowej sytuacji, wynikającej
poza wszystkim z konfliktu dwojga ludzi, których na pewno łączyło głębokie patriotyczne
zaangażowanie, ale też wiele różniło, nie tylko płeć.


Bibliografia

Źródła archiwalne

„Details
about the new plane seen Tirstrup airfield”, [marzec-kwiecień 1945 r.] – Instytut
Polski i Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego (dalej IPMS), A.9.VI.7-1.

„Gestapo
w Danii z siedzibą w Kopenhadze – Shellhuset”, [sierpień–październik 1943 r.] –
IPMS, A.9.VI.7-2.

Hainze
R. („Sabina”) do „Michała” [prawdopodobnie Stanisława Thugutta], Malmö, 16
listopada 1943 r. – IPMS, A.9.VI.7-1.

Inspiracja – metoda działania organów
wywiadu i kontrwywiadu (Wybór materiałów Oddziału II Sztabu Głównego z lat
1926–1929)
, Warszawa 1962, k. 19e – Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej,
01335/182.

„Łódź
podwodna nowej konstrukcji”, 21 listopada 1943 r. – IPMS, A.9.VI.7-2.

Meldunek
„Felicji”, listopad 1943 r. – IPMS, A.9.VI.7-2.

„Przegląd
floty duńskiej (A Survey on the Danish Fleet)”, [po 26 października 1943 r.] –
IPMS, A.9.VI.7-2.

Raport „Bornholm”, [po 6 lutego 1945 r.] –
IPMS, A.9.VI.7-1.

Szymaniak
W., „Polskie sprawy przed 30 laty w Szwecji”, Sztokholm, czerwiec 1974 r. –
IPMS, B.3035.

Literatura

Arquilla J., Ronfeldt D. (2001, red.), Networks and Netwars: The Future of Terror,
Crime, and Militancy
, Santa Monica.

Brown M. (2005), Review
Essay Women and Warfare: Recent literature and New Directions in Research
, „Feminist
Reviev”, vol. 79.

Bułhak
W. (2012), Pion „N” wywiadu cywilnego
PRL. Ewolucja struktur, uwarunkowania organizacyjno-prawne i przykłady operacji
tzw. wywiadu nielegalnego w strukturach Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego, Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych”
[w:] Studia nad
wywiadem i kontrwywiadem Polski w XX wieku
, t. 1, red. W. Skóra, P.
Skubisz, Szczecin.

Bułhak
W. (2008), Raport szefa Oddziału II KG AK
ppłk. dypl. Mariana Drobika „Bieżąca polityka polska a rzeczywistość” i sprawa
jego aresztowania (listopad–grudzień 1943)
[w:] Wywiad i kontrwywiad Armii Krajowej, red. W. Bułhak, Warszawa.

Bułhak
W., Friis T.W., Jaworski P. (w przygotowaniu, wersja 2020), Wywiad profesjonalny i wywiad społeczny w
okresie II wojny światowej a zagrożenia kontrwywiadowcze. Przypadek współpracy polsko-duńskiej
przeciwko III Rzeszy na terenie Danii i Szwecji
.

De Jong L. (1956), The
German Fifth Column in the Second World War
, Chicago.

Gondek
L. (1987), Na tropach tajemnic III Rzeszy,
Warszawa.

Grabowski
W. (2015), Wprowadzenie [w:] M.
Małaśnicka-Miedzanogóra, Róże dla Lone,
Za wolność Polski i Danii (1939
1945),
Warszawa.

Kliszewicz
L. (2000), Baza w Sztokholmie, Placówki
wojskowej łączności kraju z centralą w Londynie
, t. 10 (5), Warszawa–Londyn.

Kruszewski
E.S. (1993), Akcja Kontynentalna w
Skandynawii 1940
1945, Kopenhaga.

Lewandowski
J. (1999), Węzeł stockholmski. Szwedzkie
koneksje polskiego podziemia, IX 1939

VII 1942 r.
, Uppsala.

Librach
J. (1973), Nota o „Akcji Kontynentalnej”,
„Zeszyty Historyczne”, z. 23.

Małaśnicka-Miedzanogóra
M. (2015), Róże dla Lone, Za wolność
Polski i Danii (1939
1945),
Warszawa.

Nellemann G. (1980), For Danmarks frihed og Polens ære. Den polske modstandsbevægelse i
Danmark 1940
45 [w:] Nationalmuseets
Arbejdsmark
, [København].

Panecki
T. (1986), Polonia zachodnioeuropejska w
planach Rządu RP na emigracji (1940
1945).
Akcja Kontynentalna, Warszawa.

Pattison J. (2007), Behind Enemy Lines: Gender, Passing and the Special Operations
Executive in the Second World War
, Manchester.

Pattison J. (2016), The twilight war. Gender and espionage. Britain, 19001950 [w:] Handbook on Gender and War, red. S. Sharoni, J. Welland, L.
Steiner, J. Pedersen, Cheltenham–Northampton.

Rothert
A. (2013), Emergencja złożonych i
sieciowych struktur władzy
[w:] Multi-level
governance w Unii Europejskiej
, red. J. Ruszkowski, L. Wojnicz,
Szczecin–Warszawa.

Skóra
W. (2019), Honor oficera a służba w
wywiadzie II Rzeczypospolitej. Próba refleksji o dylematach i statusie
„dwójkarzy” w dwudziestoleciu międzywojennym
[w:] W służbie dla prawdy. Prace historyczne dedykowane Zbigniewowi
Nawrockiemu (1959–2017)
, red. T. Balbus, J. Bednarek, Warszawa.

Thestrup Henriksen J. (2013), Women in Intelligence – Danish Gender Bias in the 1930’s, [w:] Ostsee. Kriegsschauplatz und Handelsregion.
Festschrift für Robert Bohnred
, red. T.W. Friis, M.F. Scholz, Visby.

Wilhelm C. (2005), Ethnic
Germans as an instrument of German Intelligence Services in the USA, 1933
45 [w:] Secret Intelligence in the Twentieth Century, red. H.
Bungert, J.G. Heitmann, M. Wala, London.

Wojciechowski
W.S. (1989), Z dziejów polskiego ruchu oporu w Danii. Organizacja Polska
„Felicja”
, „Niepodległość”, t. 22 (po wznowieniu).

Zamojski J.E. (1980), Profesjonaliści i amatorzy. Szkic o dziejach polskiej służby wywiadowczej we Francji w latach 19401945 – „F2”, „Dzieje Najnowsze”, r. 12, nr 4.


Redakcja językowa: Beata Bińko


Galeria zdjęć




VII interdyscyplinarne seminarium

Szanowni Państwo!!!

Zapraszamy na VII interdyscyplinarne seminarium. Spotkanie poświęcone będzie książce Joanny Ostrowskiej pt. „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”. Jest ona pierwszą publikacją w Polsce podejmującą zagadnienie przymusowych pracownic seksualnych w czasie II wojny światowej. Dotychczas fakt istnienia domów publicznych nie tylko dla SS-manów czy oficerów Wehrmachtu, ale także dla robotników przymusowych i więźniów obozów był tabuizowany. W istocie była to kolejna odsłona przemocy niemieckich nazistowskich władz okupacyjnych wobec kobiet na podbitych obszarach.
Wnikliwe studium historyczne pokazuje zorganizowaną, zbiurokratyzowaną machinę wykorzystania seksualnego kobiet jako formy kontroli seksualności i przymusowej pracy.


 O książce dyskutować będą:
dr Joanna Hytrek-Hryciuk (IPN O/Wrocław)
prof. UŁ Jolanta Kolbuszewska (UŁ)
dr Joanna Ostrowska (Gender Studies UW)
Prowadzenie dr Ewa Solska (UMCS)