Wycinek z życia okupowanej Warszawy

Zbigniew Ścibor-Rylski w mundurze. (lata 30.) Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego (MPW-IS/1601/73 )

SEBASTIAN PAWLINA

Wycinek z życia okupowanej Warszawy

650 – tyle metrów liczy aleja Jana Chrystiana Szucha. Nazwę wzięła od żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. niemieckiego architekta i ogrodnika, autora m.in. projektu ogrodów w pobliskich Łazienkach czy budowy dzisiejszych placów Zbawiciela i Unii Lubelskiej. Piękny to patron, jak i piękne są dzieła, które po sobie pozostawił. Ale ani on, ani niewielkie rozmiary nie uchroniły ulicy od stania się centrum działania niemieckiego aparatu terroru na polskich ziemiach podczas II wojny światowej.

To tutaj pod numerem 25 swoją siedzibę już na początku okupacji znalazła niemiecka Policja Bezpieczeństwa. Prawie trzy piętra gmachu, który przed 1 września 1939 r. należał do polskiego Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zajęło gestapo. Bardzo szybko w pokojach, w których wcześniej opracowywano programy nauczania polskiej młodzieży, tę samą młodzież, a także jej rodziców, dziadków i sąsiadów, zaczęto bić po twarzach, kopać, miażdżyć ręce, wyrywać paznokcie. Wanda Ossowska, która przeszła tam 57 przesłuchań, wspominała, jak za którymś razem jeden z Niemców groził jej, wywrzaskując, że „ciało od kości będzie mi odpadać, a on nie ustanie, że zgniję w lochu, że szczury będą mnie żywcem jadły” (Ossowska 1990, s. 161).

Zaledwie 400 metrów dalej, pod numerem 2/4, stała kamienica. W niej, w samym środku „dzielnicy niemieckiej”, tuż obok niemieckich oficerów, codziennie rano chodzących do pracy, w której bili, grozili, a często zabijali, aż do jesieni 1943 r. mieszkała rodzina Ścibor-Rylskich. Jej okupacyjna historia, tak niezwykła z racji miejsca, gdzie żyła, jest jednocześnie typowa dla tamtych czasów. Dlatego warto ją opowiedzieć, wykorzystując jako okazję do pokazania kilku ogólniejszych zagadnień dotyczących okupacji Warszawy i czasu wojny.

Uzupełnianie obrazu

Najważniejsze prace poświęcone okupacji Warszawy w latach 1939–1945 powstały jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych. i siedemdziesiątych. Najpierw w 1967 r. Władysław Bartoszewski opublikował Warszawski pierścień śmierci 1939–1944, klasyczne opracowanie poświęcone niemieckim zbrodniom, a w roku 1974 monumentalną kronikę – 1859 dni Warszawy. Dwanaście miesięcy wcześniej, w 1973 r., Tomasz Szarota ogłosił Okupowanej Warszawy dzień powszedni, będące najpełniejszym opisaniem losów ludności miasta w „czasach pogardy”. Od tamtego czasu wszystkie trzy tytuły doczekały się kilku wznowień, w tym także w ostatnich latach. Oba dzieła Bartoszewskiego ponownie wydano w 2008 r., a dwa lata później studium Szaroty.

Oczywiście nie były to jedyne prace dotyczące tej tematyki, o których warto wspomnieć. Wymieńmy tylko opublikowaną w 1984 r. Warszawę w latach 1939–1945 Krzysztofa Dunin-Wąsowicza, który zasiadał również w komitecie redakcyjnym czterotomowej Warszawy w latach wojny i okupacji, publikowanej w latach 1971–1975. Oprócz tego z łatwością można odnaleźć prace dotykające wybranych zagadnień z życia społecznego, kulturalnego czy nawet sportowego miasta i jego mieszkańców, a przede wszystkim dziejów konspiracji warszawskiej. Należy jednak pamiętać, że do dzisiaj Okręg Warszawa ZWZ/AK nie doczekał się całościowego opracowania swojej historii.

Mogłoby się więc wydawać, że o okupacji Warszawy – pomińmy Powstanie Warszawskie – napisano już wszystko. Jednak jeśli przyjrzymy się datom ukazywania się tych najważniejszych dzieł, to okaże się, że od ich pierwszych wydań, a co za tym idzie stworzenia i wyrażenia podstawowych ich założeń, mija już kilkadziesiąt lat. Publikowane obecnie tomy są przeważnie zbiorami artykułów skupiających się na drobnych wycinkach. Być może wobec ogromu pracy, jaką należałoby wykonać, aby napisać nową wersję Okupowanej Warszawy dnia powszedniego, z wykorzystaniem aktualnego stanu badań i zadaniem nowych pytań, właśnie takie wycinki pomogą nam zbudować pełniejszy obraz tamtej Warszawy. Pomoże nam to nie tylko uzupełnić naszą wiedzę, lecz także wskazać nowe perspektywy, co może okazać się pomocne w przyszłości.

Wróćmy więc do mieszkania, w którym cztery lata spędzili Ścibor-Rylscy.

Przyjacielska prośba

W jaki sposób Maria Ścibor-Rylska poznała się z Zofią Znamięcką, nie wiadomo. Faktem jest, że wiosną 1939 r. córka Zofii, Zosia, razem z synem Marii, Zbigniewem, bawiła się w Zakopanem. Ona – 17-letnia blondwłosa piękność, on przystojny, 22-letni podchorąży lotnictwa. Każdą chwilę spędzali razem. Zarówno chodząc po mieście, jak i w górach, na szlaku. Gdy wieczorami wracali z trasy, pędzili na dancing. Zupełnie jakby czuli, że to ostatnie chwile nie tylko wakacyjnej wolności, ale i szczęścia. We wszystkim towarzyszyła im Maria, która po latach wspominała:

Pamiętam jak beztroskie spędzali chwile w Zakopanem, gdy tam pojechałam ze Zbyszkiem przed samym rozpoczęciem wojny. Wszyscy podchorążowie dostali wtedy dwutygodniowy urlop, a gdy się ten termin zbliżył i Zbyszek szykował się do wyjazdu, przyszła depesza, że urlop przedłużają jeszcze o tydzień. Zosia o tym nic nie wiedziała, po rozstaniu smutna snuła się po mieszkaniu. Zbyszek schował się za drzwiami i raptem, gdy ona myślała, że już jest daleko, wyskoczył ze swej kryjówki, chwytając ją w ramiona. Cóż to była za radość [Ścibor-Rylska VII, k. 14–15].

Ale radość dobiegła końca. Gdy pod koniec maja wrócili do Warszawy, dawało się w niej już wyczuć nerwowość. Jeszcze daleką od tej sierpniowej, wypełnionej unoszącym się w powietrzu lękiem, kopaniem rowów przeciwczołgowych i zaklejaniem okien na wypadek bombardowań, ale już rozbrzmiewającą dyskusjami w kawiarniach i na ulicach. Niektórzy być może zaczęli nawet planować, co zrobią na wypadek wojny.

Wśród nich mógł być Francesco Pietrabisso, attaché handlowy ambasady Włoch w Warszawie. Niedawno wziął ślub z Zofią Znamięcką, mamą Zosi i Andrzeja. Zamieszkali razem w jego luksusowym apartamencie w kamienicy w alei Szucha 2/4. Wybudowana została w 1930 r. w stylu art déco według projektu Adolfa Inatowicza-Łubiańskiego, architekta i malarza, twórcy m.in. obecnej siedziby Ministerstwa Sprawiedliwości. Okna w wysokich i przestronnych pokojach od strony alei Szucha wychodziły na plac Unii Lubelskiej i stojący na nim pomnik Lotnika. Ten sam, na którym Jan Bytnar „Rudy” namaluje znak Polski Walczącej.

Gdy wojna była kwestią dni, w najlepszym razie tygodni, Pietrabisso przygotował wszystko do wyjazdu rodziny. Nie chciał pozbywać się mieszkania, dlatego też, zapewne za namową żony, uczynił Marię Ścibor-Rylską prawną opiekunką lokalu. Jego właściciele mieli już jednak do niego nie wrócić.

To dość oczywista prawda, ale warto te słowa napisać – wojna wytrąciła ludzi z torów ich dawnego życia. Tym, którzy przeżyli, odebrała dom, majątek, rodzinne pamiątki, w końcu – bliskich i zdrowie. Nie tylko fizyczne, lecz także psychiczne. Niepewność co do dnia następnego, strach przed śmiercią, przed wysłaniem do obozu, oderwanie od rodziny i przyjaciół, bezradność wobec najprostszych na co dzień spraw powodowały narastającą złość, a w dalszej kolejności stres. Jędrzej Moraczewski pod datą 16 lutego 1940 r. notował, że „zima ani rusz nie chce popuścić. Ludzie marzną po domach. Nie mają czym palić, nie mają czego jeść. Tylko złość zbiera coraz większa” (Moraczewski 2016, s. 156).

O tym, że stres wpływa destrukcyjnie na ludzki organizm, wiadomo przynajmniej od czasu badań prowadzonych przez Hansa Selyego w latach pięćdziesiątych XX w. Rozwój medycyny jedynie to potwierdza. Jak pisze Robert M. Sapolsky, antropolog, biolog, neurolog, związany m.in. z Uniwersytetem Stanforda, przy przedłużającym się narażeniu na stres „zwiększa się ryzyko, że zachorujesz na wrzody układu trawiennego. U dzieci może dojść do zahamowania procesu wzrostu, aż do rzadkiego, ale rozpoznawanego pediatrycznego zaburzenia endokrynologicznego o nazwie karłowatość deprywacyjna czy psychospołeczna, a u dorosłych do zakłócenia procesów naprawy i przebudowy kości i innych tkanek. Jeśli ciągle jesteś pod wpływem stresu, to mogą się pojawić liczne zaburzenia procesów rozrodczych” (Sapolsky 2012, s. 21). A to jedynie niewielka część chorób i schorzeń, na jakie wpływa stres. Stres, który podczas okupacji był stanem permanentnym. Na jego narastanie i utrzymywanie się wpływało chociażby rozdzielenie z bliskimi. Po wrześniu 1939 r. wiele osób nie wiedziało, co stało się z ich mężami, synami, rodzeństwem, ciotkami. Również Maria Ścibor-Rylska długo nie wiedziała, co po wrześniu 1939 r. działo się z jej synem.

Powrót

Już na początku września 1939 r. przydział mobilizacyjny wyrzucił Zbigniewa w Polskę. Najpierw razem z oddziałem znalazł się niedaleko Mińska Mazowieckiego. Uzbrojeni w pistolety i karabiny, próbowali wyrwać się z okrążenia. To wtedy zabił po raz pierwszy. „Lekko się mówi, ale zabicie człowieka, to jest ogromne przeżycie, zwłaszcza dla młodego człowieka, dwadzieścia dwa lata tylko przecież miałem… I obojętnie, że to wróg, że kierowała mną nienawiść i walka o życie – i tak się to przeżywa” (Ścibor-Rylski 2019, s. 29–30). To częsty wątek we wspomnieniach żołnierzy, konspiratorów – jak poradzić sobie ze świadomością, że zabiło się człowieka.

W końcu dowódca, major Władysław Prohazka, polecił swoim żołnierzom, aby przebijali się dalej w mniejszych grupach – tak być może mieliby większe szanse.

Zbigniew razem z kilkoma towarzyszami trafili do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga, pod którego rozkazami stoczyli ostatnią wielką bitwę tamtej kampanii – bitwę pod Kockiem. Po kapitulacji próbowali przedostać się do Francji, ale szybko dostali się do niewoli. A potem obóz, jeden, drugi. W Kielcach nawet odszukała go matka, która próbowała wykupić swoje najmłodsze dziecko – miała jeszcze trzy córki – ale zanim zdążyła to zrobić, Zbigniew już został przewieziony dalej.

Trafił do niemieckiego gospodarstwa, a potem do kolejnego. Doił krowy, zbierał buraki cukrowe, nosił worki. Gdy okazało się, że jako urodzony na wschodzie – a pochodził z Browek niedaleko Kijowa – zostanie przekazany Sowietom, postanowił uciec. Razem z nim z cegielni w Pyrzycach wiosną 1940 r. uciekło kilkudziesięciu innych jeńców.

Czytając wspomnienia polskich jeńców wojennych, można odnieść wrażenie, że doświadczenie ich codzienności w obozach, na robotach przymusowych, na które wysyłano ich wbrew konwencji, czy podczas ucieczek to ciągle temat nieopisany, a w najlepszym razie – zapomniany. A przecież obozy jenieckie były doświadczeniem powszechnym, wpływającym na życie tysięcy ludzi.

Droga do domu zajęła Zbigniewowi kilka miesięcy. W jej trakcie ukrywał się po polach, lasach, udawał Włocha sprzedającego sery – i zawędrował aż do Wrocławia (Breslau). Do Warszawy wrócił dzięki pomocy pewnego Polaka, który w zamian za pomoc w przeszmuglowaniu mięsa kupił mu bilet na pociąg. Na Dworcu Głównym, wówczas Warschau Hauptbahnhof, wysiadł dokładnie 1 września 1940 r.

Miasto było zniszczone. Wiele domów leżało w gruzach po tym, jak zostały zburzone we wrześniu 1939 r., a Niemcy nie pozwolili ich odbudować. Ten widok na wielu działał deprymująco. We wtorek 19 marca 1940 r. Stanisław Rembek, pisarz, autor m.in. opowiadań i powieści o wojnie polsko-bolszewickiej, notował w dzienniku:

W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domu, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu […] [Rembek 2000, s. 32].

I o ile z czasem do tych ruin ludzie się przyzwyczaili, o tyle miasto z każdym rokiem stawało się miejscem coraz niebezpieczniejszym. Przyczyniały się do tego łapanki, egzekucje, prawo zezwalające Niemcom na zrobienie z człowiekiem wszystkiego, czy w końcu sama obecność okupantów na ulicach. Wszystko to przekształcało dobrze znane ludziom ulice, place i domy w krajobraz strachu. Wymuszało na nich nieustanną adaptację do nowych, przerażających warunków.

Zanim Zbigniew zaczął tego doświadczać, pojechał pod jedyny pewny adres – do siostry, na Żoliborz. Tam spotkał matkę, która po latach tak pisała o ich spotkaniu:

słyszę dzwonek, biegnę drzwi odemknąć, a tu na progu stoi Zbyszek zmieniony do niepoznania, bo z brodą i baczkami, ale na szczęście wcale nie taki mizerny, jak sobie wyobrażałam. Trudno wprost opisać naszą radość, wzruszenie i szaloną wdzięczność do Stwórcy, który go chronił od złych przygód i doprowadził do mnie szczęśliwie [Ścibor-Rylska VII, k. 28].

Usiedli i zaczęli rozmawiać. A może najpierw się uściskali tak, jak potrafią się ściskać tylko ludzie, którzy przez rok bali się o siebie nawzajem. Ale na pewno rozmawiali. W końcu rozmowa dobiegła końca, pewnie bardziej ze zmęczenia niż braku tematów do dyskusji. Najważniejsze było to, że się odnaleźli.

Więzy rodzinne podczas wojny są prawdopodobnie niedoceniane. Człowiek w naturalny sposób potrzebuje przestrzeni, w której czułby się choćby w niewielkim stopniu bezpiecznie. Jak przekonuje Yi-Fu Tuan, amerykański geograf chińskiego pochodzenia, jeden z twórców geografii humanistycznej, siła człowieka bierze się z liczebności i organizacji. Wspólnie działając, człowiek jest zdolny oswoić środowisko, w którym żyje (Tuan 2013, s. 8). Stąd brała się siła konspiracji, która dawała ludziom poczucie siły, w tym także tkwiła siła rodziny. Więzy rodzinne, jak więź matki z dzieckiem, należą według psychologów do najsilniejszych więzów łączących ludzi. W czasie wojny wiązało się to z oczywistym strachem o członków rodziny. Ale nie tylko. Józef Pieter, psycholog, przekonywał, że troski o „swoich” niosą ze sobą premię w postaci nadania sensu własnym poczynaniom, „biegowi życia w ogóle. Powodują to, że życie – na czas obiektywnego istnienia więzi i subiektywnego trwania danych trosk – jest sensowne i ważne” (Pieter 1971, s. 104). Wydaje się, że w warunkach okupacyjnych taki sens życia mógł mieć kapitalne znaczenie dla samego przeżycia wojny.

„Stanisław”

Podobnego sensu wielu szukało w konspiracji. Zbigniew szybko znalazł do niej dojście. To był całkowity przypadek. Idąc Alejami Ujazdowskimi, natknął się na swojego dawnego dowódcę, majora Prohazkę. Obaj zapewne nie przypuszczali, że po tym, gdy we wrześniu 1939 r. musieli się rozstać, jeszcze się zobaczą. Nietrudno więc sobie wyobrazić, że tamto spotkanie sprawiło jednemu i drugiemu radość. Długo zapewne rozmawiali, wspominając i ciesząc się, że żyją.

W końcu dyskusja zeszła na sprawę tego, co dalej. Dawny dowódca skontaktował go „z punktem konspiracji w Alejach Ujazdowskich – to było ZWZ (Związek Walki Zbrojnej). Fotografię dostarczyłem i po jakichś dwóch, trzech dniach dostałem papiery opiewające na Jankowskiego. I jako Jankowski przeżyłem całą okupację. Takie były moje konspiracyjne początki” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Otrzymał też pierwszy pseudonim – „Stanisław”.

To pod nim przydzielono go do komórki zajmującej się typowaniem zrzutowisk dla samolotów latających z Anglii. Wybór miejsca miał wielkie znaczenie. Chodziło o to, aby dany obszar był nie tylko łatwy do odnalezienia dla pilota, lecz także bezpieczny. Niewielka odległość od niemieckiego posterunku stanowiła olbrzymie zagrożenie. Obsada lądowiska oraz skoczkowie, cichociemni, musieli mieć czas na zebranie się po zrzucie i opuszczenie okolicy. Za to wszystko, wskazanie miejsca oraz przeszkolenie oddziału opiekującego się zrzutowiskiem, odpowiedzialny był m.in. Ścibor-Rylski. Oczywiście nie wszędzie. Każdy pracownik komórki miał swój rejon. „Stanisław” działał niedaleko Wyszkowa. Tam gdzie nocą z 3 na 4 marca 1942 r. skakali m.in. Stanisław Jankowski „Agaton”, Jan Kochański „Jarma” oraz Bohdan Piątkowski „Mak”. Pierwszy z nich zostanie później jego przyjacielem, drugi będzie ówcześnie mężem jego przyszłej żony, a trzeci ożeni się z jego najmłodszą siostrą, Danutą. Z tej trójki tylko „Agaton” przeżyje wojnę.

Nie wiemy, czy Stanisław i Zbigniew spotkali się już tamtej nocy. Ścibor-Rylski nie pozostawił żadnego wspomnienia na ten temat. Ale obszerna relacja Jankowskiego również nie odpowiada na to pytanie. Opisując spotkanie z obsadą placówki, zanotował: „nie wyglądali ani bohatersko, ani tajemniczo. Zwyczajnie, dosyć biednie. […] Jedyny wśród nich nienaganny cywil to delegat z Warszawy, w mocno sfatygowanym miejskim paletku i granatowej narciarce z opuszczonymi nausznikami” (Jankowski 2019, s. 216).

Opis ten pozostawia spore pole do interpretacji. Wiadomo, że „Agaton” i „Stanisław” (następnie „Motyl”) znali się później. Być może poznali się przez Danutę, siostrę Zbigniewa, może dopiero w Powstaniu Warszawskim, a może właśnie nocą 3 na 4 marca. Tego nie wiemy i już się nie dowiemy. To doskonały przykład na to, że wiele dyskusji o konspiracji jest skazanych na poruszanie się w sferze domysłów. Brak dokumentów, potrzeba zachowania tajemnicy, czyli to, co było podstawą działania podziemia, po latach skutkują pytaniami bez odpowiedzi.

Rykszą do getta

Zbigniew wielokrotnie wyjeżdżał z Warszawy, aby nadzorować odbiór zrzutu bądź wystawić skoczkom odpowiednie dokumenty. Z tego powodu co jakiś czas nie pojawiał się na noc w domu. Musiało to wzbudzać zainteresowanie Marii. Szczególnie gdy Danuta doniosła jej, że widziała brata pewnego wieczoru w kasynie, które Niemcy urządzili w alei Szucha, w dawnym kasynie oficerskim. Polskie Państwo Podziemne wszelkimi sposobami starało się zniechęcić Polaków do uczęszczania tam. Publikowano artykuły w prasie, ujawniano nazwiska bywalców, a nawet wrzucono tam bombę. Nietrudno więc zrozumieć, że dla Marii wiadomość o tym, że Zbigniew bywa w takim miejscu, była szokiem.

Odsłanianie dzisiaj podobnych epizodów z czasów okupacji, szczególnie gdy mowa o kimś, kto zyskał status bohatera, nie jest proste. Łatwo bowiem w ten sposób zrobić człowiekowi krzywdę, rzucając fałszywe oskarżenia. Poza oczywistym zbadaniem sprawy warto pokazać ją w szerszym kontekście, zniuansować, ale należy też pamiętać, jak działa ludzka psychika w warunkach takich jak okupacja. Chcąc przeżyć, trzeba zmienić zasady, jakimi powinno się kierować. To, co przed wojną było moralnie naganne, w jej trakcie mogło się okazać niezbędne do przeżycia.

W tym przypadku nie ma pewności, czy Danuta nie zmyśliła całej historii razem z bratem, aby wyjaśnić jego nocne nieobecności. Być może uznali, że lepiej, by matka nie wiedziała o jego podziemnej działalności. Stosowanie takich legend było w pracy konspiracyjnej normą. W ciągu dnia znakomitą przykrywką i zabezpieczeniem przed niemieckimi kontrolami była dla Zbigniewa z kolei praca zawodowa, którą podjął krótko po powrocie do Warszawy. Zatrudnił się w firmie farmaceutycznej Spiess i Synowie. Po latach wspominał, że „dwaj bracia Krajewscy założyli transportowe przedsiębiorstwo rykszowe, jako usługi dla nich. Spiess robił lekarstwa i ja je do aptek na tej rykszy towarowej rozwoziłem” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Dzięki temu mógł obserwować okupacyjną Warszawę. Bywał również w getcie. Woził tam leki dla dzieci, a także żywność. Nie opowiadał o tym zbyt wiele. W jednym z wywiadów mówił tylko: „Widziałem tragedię. Niektórzy leżeli na chodnikach albo umierali w rynsztokach. Do dziś mam w oczach potworny widok ludzi szkieletów” (Ścibor-Rylski 2013).

Czasem pomagała mu matka. Sama podczas okupacji podejmowała się różnych dorywczych zajęć. Była m.in. ekspedientką w sklepie spożywczym. Żeby ułatwić synowi pracę, brała mniejsze paczki z lekarstwami i dostarczała je pod wskazane adresy, oszczędzając mu konieczności pokonywania dodatkowych kilometrów. „On biedaczek dostarczał ciężkie butle szklane, olbrzymie blaszane pudła, worki i paki przeróżnych gryzących kwasów i najróżniejszych chemikaliów, które trzeba było b[ardzo] ostrożnie wieźć, aby się nic nie zbiło, nie wybuchło przy wstrząsach lub nie wylało” (Ścibor-Rylska VII, k. 33).

Owo dbanie o to, aby przewożony towar się nie uszkodził, omal nie doprowadziło Ścibor-Rylskiego do śmierci. Sporo miejsca w swoich zapiskach poświęciła tej historii Maria:

Pewnego dnia, w zimie, gdy na jezdni było b[ardzo] ślisko i zwały śniegu piętrzyły się po bokach, trzeba było przeważnie jechać środkiem ulicy i wciąż uważać na niemieckie auta, które pędziły jak zwariowane, nie bacząc na to, że mogą najechać na inny wehikuł. Gdy te inne pojazdy nie zjechały im z drogi dość szybko, wściekali się es[es]mani siedzący wewnątrz i wrzeszczeli jak opętani na tych, którzy im drogę z musu czy niechcący zagrodzili. Gdy Zbyszek jadąc b[ardzo] obciążony, nie mógł zjechać na bok, bo wszędzie pryzmy zlodowaciałego śniegu sterczały koło chodników, niemczury jadący z tyłu zniecierpliwieni, iż ich wrzaski nie odniosły skutku, stanęli i do Zbyszka skoczyli [tamże, k. 33–34].

Szybko zaczęli go popychać, kopać, bić po głowie. Nie przestali, nawet gdy upadł na ziemię. Przed dalszym znęcaniem się uratowała go legitymacja pracownika firmy Spiess i Synowie, firmy produkującej na potrzeby Trzeciej Rzeszy. Ostatecznie skończyło się potłuczeniem całego ciała oraz wstrząsem mózgu. Do domu wrócił o własnych siłach, ale gdy Maria zobaczyła, w jakim jest stanie, zabrała go do lekarza, ten zaś przypisał leki i zalecił dużo odpoczynku.

Szklana kula

Kurację trwającą kilka tygodni odbywał w mieszkaniu w alei Szucha. Żeby miał więcej spokoju, Maria przeniosła go z salonu, gdzie spał na co dzień, do jej sypialni. Kiedy dokładnie cała historia się wydarzyła, nie wiadomo. To, czego jesteśmy pewni, to że latem 1943 r. Zbigniew opuścił Warszawę. Dostał przydział na Wołyniu. Tamtejsza Armia Krajowa potrzebowała specjalisty od zrzutów, a Zbigniew – przypadkowo (sic!) – zgłosił się do tego zadania. Spakował więc walizkę, pożegnał się z matką i poszedł na dworzec. Ten sam, na którym trzy lata wcześniej wysiadał po ucieczce z obozu.

Dla Marii był to kolejny już trudny moment podczas okupacji. Najpierw w 1942 r. zmarła Ewa, jedna z jej córek. Zostawiła męża i dwuletniego synka, Oskara. W grudniu tego samego roku Niemcy aresztowali Bohdana Piątkowskiego, wówczas już męża Danuty. Maria bardzo go polubiła. Kilka miesięcy później zginął. Potem Zbigniew wyjechał, a już jesienią 1943 r. musiała opuścić mieszkanie w alei Szucha. Włoska opieka przestała mieć dla Niemców znaczenie. Wyrzucili Ścibor-Rylskich na ulicę, apartament oddając zapewne jakiemuś oficerowi albo volksdeutschowi. Maria pojechała na Żoliborz, do Kaliny, najstarszej z córek. Tam doczekała powstania.

***

Te kilka dramatów – tak naturalnych dla tamtych lat – jak widać, łatwo opisać na kilku stronach. Ale ogromu emocji towarzyszących wówczas ludziom, które musieli później nieść z sobą, nie sposób ograniczyć nawet do tego jednego tekstu. Wydaje się jednak, że należy próbować o tym opowiadać. Tylko wtedy bowiem mamy szansę dostrzec coś w szklanej kuli polskich losów. Wbrew temu, co pisała Zofia Romanowiczowa (Romanowiczowa 2021, s. 19), zamieć w niej nie trwała tylko jedną noc. Patrząc w tę kulę, można odnieść wrażenie, że płatki śniegu poderwane wstrząsem w roku 1939, do dzisiaj nie opadły i uparcie zasłaniają nam widok.


Bibliografia

Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa.

Moraczewski J. (2016), Dziennik wydarzeń 1939–1944, oprac. J. Dufrat, P. Cichoracki, Łomianki.

Ossowska W. (1990), Przeżyłam… Lwów–Warszawa 1939–1946, Warszawa.

Pieter J. (1971), Strach i odwaga, Warszawa.

Rembek S. (2000), Dziennik okupacyjny, Warszawa.

Romanowiczowa Z. (2021), Szklana kula, Warszawa.

Ścibor-Rylska M. (VII), „Pamiętniki No VII Marii Ścibor-Rylskiej”, Biblioteka Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Dział Rękopisów, nr inw. Akc. 108/09.

Sapolsky R.M. (2012), Dlaczego zebry nie mają wrzodów? Psychofizjologia stresu, tłum. M. Guzowska-Dąbrowska, Warszawa.

Ścibor-Rylski Z. (2013), Pamiętam, jak patrzyłem na getto (rozmawiał T. Urzykowski), „Gazeta Wyborcza”, 17 kwietnia.

Ścibor-Rylski Z. (2019), Szczęście żołnierza, red. i oprac. A. Sańczuk, b.m.w.

Tuan Y.-F. (2013), Landscapes of Fear, Minneapolis.


Korekta językowa: Beata Bińko