Powstanie, którego nie było? O specyfice powojennego podziemia

BARTOSZ WÓJCIK

Powstanie, którego nie było? O specyfice powojennego podziemia

Dyskusja o tym, co właściwie wydarzyło się w Polsce w okresie zdobywania władzy przez komunistów, sięga jeszcze pism drugiego obiegu. Od kilku lat coraz większą popularność zyskuje teza, jakoby po wojnie doszło do antykomunistycznego powstania. Założenie efektowne, jednak w odniesieniu do skomplikowanych warunków pojałtańskich rodzące liczne wątpliwości.

W
listopadzie 1949 r. w Londynie dobiegły końca prace nad dokumentem Polska pod reżimem komunistycznym.
Sprawozdanie z sytuacji w kraju (1944
1949).
Była to obszerna analiza, przygotowana na użytek władz emigracyjnych przez
ekspertów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rządu RP na Uchodźstwie. Opracowanie
– jego stosunkowo niedawne wydanie po opatrzeniu przypisami liczy grubo ponad
300 stron – zostało podzielone na trzy części. Najdłuższą z nich poświęcono
problematyce politycznej – przedstawieniu różnych aspektów instalowania w
Polsce komunistycznej dyktatury.

Wśród
omawianych zagadnień – m.in. kwestii ludnościowych i terytorialnych, etapów
eliminowania opozycji, sowietyzacji wojska czy mechanizmów zastraszania
społeczeństwa – zjawisko ruchu podziemnego odnotowano zaskakująco pobieżnie,
zaledwie w kilku akapitach. Zwracano w nich uwagę na tragedię tysięcy żołnierzy
Armii Krajowej, którzy wiosną 1945 r., nie chcąc składać broni, znaleźli się w
potrzasku. Dostrzegano wymierzony w nich terror i towarzyszącą mu kampanię
propagandową. Pisano też o wyraźnym zmęczeniu wojną, przekładającym się na
utratę przez zwolenników dalszej walki zaplecza społecznego. Diagnozując
zjawisko zaniku antykomunistycznego oporu, za ostatni moment jego wyraźnych
przejawów – „żywej akcji partyzanckiej” i „bujnego życia konspiracyjnego” –
wskazywano rok 1946. Jedynym powstaniem, o którym wspominali autorzy
opracowania, był sierpniowy zryw Warszawy.

W kontekście
popularnej dziś tezy o mającym trwać w Polsce po wojnie powstaniu – mówią o nim
choćby prezes Instytutu Pamięci Narodowej Jarosław Szarek oraz szef Urzędu ds.
Kombatantów i Osób Represjonowanych Jan Józef Kasprzyk; pod takim hasłem
antykomunistyczne podziemie figuruje już na Wikipedii – trudno nie zadać
pytania: czy to możliwe, aby zorientowani w realiach krajowych emigracyjni
analitycy nie dostrzegli na czas, choćby nie nazywając go wprost, zjawiska tak
wielkiej wagi? Zjawiska – dodajmy – dla uchodźczych władz wyczekujących
konfrontacji świata zachodniego i ZSRR, od dłuższego zaś czasu coraz wyraźniej
marginalizowanych przez stronę amerykańską, niosącego niebagatelny potencjał
argumentacyjny. A może po prostu mimo zdecydowanej wrogości wobec
komunistycznego reżimu rzeczowo i bez emocji oceniali rzeczywistość?

„Zbrojne wystąpienie narodu lub jakiejś grupy w
obronie swojej wolności” – brzmi najprostsza definicja
powstania, pochodząca ze Słownika języka
polskiego
. Określenie takie, zwłaszcza mało precyzyjna kategoria „jakiejś
grupy”, daje wprawdzie szerokie pole interpretacji, nie powinno się jednak przy
nich abstrahować od charakterystycznej dla danego momentu świadomości
społecznej. W kontekście rozważań o powstańczym bądź nie obliczu
antykomunistycznego podziemia trudno uciec też od odniesienia cech zbrojnego
nurtu Drugiej Konspiracji – przebiegu działań, okoliczności politycznych czy skali zjawiska –
do wielkich zrywów
niepodległościowych kształtujących polską wyobraźnię.

Problem ram czasowych

Już próba
ustalenia, w którym momencie miało się zacząć i do kiedy trwać domniemane
antykomunistyczne powstanie, rodzi poważne wątpliwości. Dolną cezurę
najczęściej stanowi rok 1944, niekiedy 1943. Płynna pozostaje górna, wytyczana
na ogół gdzieś w latach 1953–1956. Czasem jednak – zupełnie poważnie – podciąga
się ją aż do roku 1963, kiedy zginął ostatni ukrywający się jeszcze członek
zbrojnego podziemia. W rzeczywistości – inaczej niż w wypadku kolejnych
wielkich polskich zrywów – w odniesieniu do „ostatniego powstania” nie sposób
wskazać ani konkretnego punktu jego otwarcia, ani uzasadnionego faktograficznie
momentu zakończenia.

Armia
Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę RP z początkiem stycznia 1944 r. Stosunki
dyplomatyczne między Polską a ZSRR od wyjścia na jaw zbrodni katyńskiej
pozostawały wprawdzie nieuregulowane, niemniej w kolejnych miesiącach oddziały
AK znacznie częściej współdziałały z jednostkami sowieckimi w ramach akcji
„Burza” – wielokrotnie płacąc za to później wysoką cenę – niż z nimi walczyły.
Nic dziwnego, były częścią Polskich Sił Zbrojnych, stanowiących element
wielkiej koalicji antyniemieckiej. Jakiekolwiek zorganizowane wystąpienie
przeciw Sowietom, abstrahując od tego, że skazane na błyskawiczną klęskę,
przekreślałoby wieloletni wkład Polski w wysiłek wojenny aliantów i utrudniało
międzynarodowe położenie władz RP na uchodźstwie.

Dlatego też,
choć dowództwo AK rozumiało wagę nowego zagrożenia – na Kresach
Północno-Wschodnich II RP partyzantka sowiecka występowała przeciw oddziałom
polskim od połowy 1943 r. – wyraźnie zabiegało, aby nie dopuszczać do
konfrontacji z Sowietami. W rozkazie do wykonania akcji „Burza”, zastrzegając:
„w żadnym wypadku nie może dojść do działań zbrojnych przeciwko Rosjanom”, jako
wyjątek wskazywano wprawdzie „konieczne akty samoobrony” (Ney-Krwawicz 2008, s.
136), ale nawet jeśli na
Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie podziemie odpowiadało na sowiecki terror, nie
przybierały one charakteru zorganizowanych wystąpień zbliżonych skalą do
prowadzonej w ramach „Burzy” akcji antyniemieckiej. Stoczony 21 sierpnia pod
Surkontami bój pomiędzy zgrupowaniem AK a batalionem NKWD stanowił wymowny
symbol, lecz nie pociągnął za sobą kolejnych dużych starć. Wkrótce do Wilna
nadeszła depesza komendanta głównego AK, nadana z walczącej Warszawy:
„Kategorycznie jeszcze raz zabraniam prowadzenia walki z Sowietami. Oddziały
partyzanckie rozwiązać. Najbardziej zagrożonych ludzi wycofać do Centrum Kraju.
Wy pozostajecie na miejscu w konspiracji” (Motyka 2014, s. 147).

Ogrom
prześladowań NKWD – do lata 1945 r. na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie zginęło
około tysiąca akowców – sprawił, że w kolejnych miesiącach spontaniczna polska
samoobrona bynajmniej nie zanikła. Co do zasady jednak, z wyjątkiem zaplanowanej
z rozmachem dywersyjnej akcji w rocznicę sowieckiej agresji z 1939 r., polskie
oddziały unikały działań zaczepnych, broniąc się i licząc na dotrwanie do
spodziewanego wyklarowania sytuacji politycznej (Krajewski, Łabuszewski 2009,
s. 96; Niwiński 2001, s. 60). Podobne względy wykluczały podjęcie szerszej
akcji antykomunistycznej jesienią 1944 r. na terenach uwolnionej od Niemców
tzw. Polski lubelskiej. Abstrahując od kontekstu politycznego, nasycenie terenu
jednostkami sowieckimi i współdziałającego z nimi ludowego Wojska Polskiego
było zbyt duże, aby myśleć o jakichkolwiek – choćby sprzecznych z linią władz w
Londynie – poważniejszych wystąpieniach.

Sytuacja zmieniła
się w pierwszych miesiącach roku 1945, wraz z początkiem ofensywy. Nieokrzepłe
jeszcze struktury promoskiewskiej administracji zostały w dużej mierze
pozbawione dotychczasowej osłony sowieckiej, wyraźnie za to wzrosła – mimo
styczniowego rozwiązania AK przyczyniły się do tego liczne prześladowania –
liczba oddziałów leśnych. Zwłaszcza we wschodnich województwach pojałtańskiej
Polski, poza większymi miastami, skala wystąpień wykazała, że komuniści nie
panują nad terenem. „Powszechna wola oporu przeciw sowiecko-lubelskiej
rzeczywistości przeradza się wśród byłej AK i związanych z nią kół w opór
przeciw rozwiązaniu szeregów. Ma to charakter żywiołowo-społeczny, zwłaszcza na
wsi lubelskiej i białostockiej i przeradza się w szeroką samoobronę, którą
bierzemy pod wpływy i kierunek” – informowali legalne władze w Londynie dowódcy
konspiracji poakowskiej (WiN w
dokumentach
1997, s. 96).

W warunkach
chaosu, jaki zapanował po rozwiązaniu podziemnej armii, kontrola oraz
koordynacja antykomunistycznych działań okazały się jednak iluzoryczne. Lokalne
sukcesy nie były dyskontowane, gdyż najpoważniejsze ośrodki usiłujące opanować
sytuację – Delegatura Rządu na Kraj oraz powołana w miejsce AK Delegatura Sił
Zbrojnych – orientując się w sytuacji międzynarodowej, zgodnie z zaleceniami
legalnych władz dążyły do wygaszenia akcji zbrojnej. Oceniały ją jako
pogłębiającą straty i bezcelową, za wskazane uznając „przenikanie na posterunki
cywilne” i szukanie rozwiązania politycznego. „Powstają różne organizacje –
relacjonował po latach współtwórca podziemia poakowskiego, a w czasie wojny
dowódca warszawskiego Kierownictwa Dywersji AK, Józef Rybicki – powołują się na
nasze rozkazy. […] Część ludzi przeszła na bandytyzm. Nie ma na to rady. […]
Jak się jeździło po oddziałach leśnych, żeby je rozwiązywać i mówić, że trzeba
skończyć rozwiązanie AK, to oczywiście nie raz spotkałem się z zarzutem, że
jestem zdrajcą itd. Dopiero po wyjaśnieniach, kim jestem, to się zmieniało;
były takie chwile, że ludzie byli po prostu nie przybici, ale zdecydowani na
wszystko” (Rybicki 1987, s. 24).

Niewątpliwie
to właśnie wiosną ostatniego roku wojny antykomunistyczna akcja zbrojna osiągnęła
apogeum. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że w oddziałach leśnych
znalazło się wtedy jednocześnie ponad 10 tys. ludzi. Mimo głośnych lokalnie
sukcesów, będących demonstracją siły podziemia – ataku na obóz NKWD w
Rembertowie, wkroczenia do Grajewa czy Puław, gdzie rozbito więzienia UB;
zwycięskich starć z oddziałami sowieckimi w Lesie Stockim i pod Kuryłówką –
także wówczas trudno doszukiwać się momentu rozpoczęcia antykomunistycznego
powstania. Uderzano punktowo, bez choćby taktycznych założeń, doraźnie
odpowiadając na represje ze strony aparatu bezpieczeństwa. Momentem takim
mogłoby być powołanie 7 maja 1945 r., rozkazem p.o. naczelnego wodza gen. Władysława
Andersa, wspomnianej Delegatury Sił Zbrojnych. Mogło, gdyby nie to, że jej
celem miało być okiełznanie spontanicznej akcji zbrojnej (Chmielarz 1994, s. 15–16).
Tym trudniej początku wystąpienia szukać w miesiącach późniejszych. Latem,
wobec zmiany sytuacji politycznej – międzynarodowego uznania Tymczasowego Rządu
Jedności Narodowej w Warszawie; wyłonienia się działającej jawnie
antykomunistycznej opozycji, na której czele stanął przybyły do kraju Stanisław
Mikołajczyk; wreszcie zapoczątkowania akcji ujawnieniowych – natężenie
zbrojnego oporu zaczęło wyraźnie maleć.

Jeszcze
więcej problemów stwarza próba wskazania momentu zakończenia domniemanych
działań powstańczych. Umiejscawianie go w połowie lat pięćdziesiątych, nie
mówiąc już o roku 1963, trudno bowiem traktować inaczej niż w kategoriach
życzeniowo-symbolicznych. Ostatnia udana akcja na więzienie UB – w sytuacji
unikania otwartych starć z liczniejszymi i lepiej uzbrojonymi siłami aparatu
komunistycznego były one kluczowym przejawem zbrojnego oporu – została zorganizowana
w listopadzie 1946 r. (Krajewski 2010, s. 21). Wyraźne załamanie się podziemia
jako zjawiska o charakterze masowym nastąpiło z kolei wiosną roku 1947, kiedy
przeprowadzono tzw. drugą amnestię. Po jawnym sfałszowaniu wyborów
parlamentarnych i aresztowaniach, które rozbiły ośrodki kierownicze podziemia w
Polsce centralnej i wschodniej, ujawnienie wybrało ponad 50 tys. osób pozostających
jeszcze na stopie nielegalnej. Szacuje się, że w liczbie tej – obejmującej
zarówno leśnych, członków cywilnych siatek konspiracyjnych, a także
pozostających poza „robotą” antykomunistyczną ludzi podziemia z okresu wojny –
znalazło się ponad 90 proc. nierozbitych dotąd struktur głównej organizacji
poakowskiej i ponad połowa stanów słabszej konspiracji narodowej (Poleszak,
Wnuk2007, s. XXXII).

W efekcie
wiosną roku 1947 stałe struktury zbrojne podziemia stopniały do poziomu poniżej
2 tys. członków w skali całego kraju. Wobec zaniku ośrodków usiłujących
wcześniej koordynować akcję antykomunistyczną, poszczególne oddziały
funkcjonowały na ogół samodzielnie lub najwyżej w porozumieniu z lokalnymi
siatkami. Wskutek kolejnych obław także ich liczba malała. Te, które uniknęły
rozbicia lub rozpadu, stopniowo przeradzały się w grupy o charakterze
przetrwaniowym, niejednokrotnie tworzone przez ludzi ujawnionych, w poczuciu
zagrożenia ze strony UB decydujących się na powrót do lasu. Ich celem było już
nie sabotowanie posunięć narzuconej władzy, ale dotrwanie do wyczekiwanej „trzeciej
światowej”. „Czerpiąc wiadomości z różnych źródeł, radzilibyśmy się
przyszykować jak w trzydziestym dziewiątym. Kto wie, co może być jutro lub
pojutrze?” – usiłowało podtrzymywać na duchu jedno z nielicznych ukazujących
się lokalnie jeszcze w 1948 r. podziemnych pisemek („Głos o Wolność” 1948, brak
nr.). Docierające szerzej centralne tytuły niepodległościowej konspiracji, na
łamach których usiłowano analizować sytuację polityczną, wyciągać z niej
wnioski i publicystycznie – na wzór analogicznych działań podczas okupacji
niemieckiej – oddziaływać na społeczeństwo, nie ukazywały się już od wielu
miesięcy. Zostały rozbite lub zawieszone na przełomie 1946/1947 r.

Wprawdzie
jeszcze trzy lata później resort bezpieczeństwa odnotowywał rocznie ponad 800
przejawów aktywności zbrojnego podziemia (Makus 2017), jednak nie było już mowy
o akcjach choćby zbliżonych do tych z pierwszych miesięcy nowej rzeczywistości.
Dawne oddziały coraz rzadziej liczyły więcej niż kilku członków, a ich
działania ograniczały się do zabijania lub karania ludzi uznanych za
szkodliwych dla podziemia bądź lokalnej społeczności, wymykania się kolejnym
obławom, wreszcie – do niezbędnych dla przetrwania, ale często
niejednoznacznych i ułatwiających propagandowe dezawuowanie podziemia akcji
zaopatrzeniowych. „Polska tonie w czerwonej powodzi… Istnieje przysłowie, że
»tonący brzytwy się chwyta«, jakże ono obecnie pasuje do wielu Polaków! Toniemy
– a nadzieja, której się chwytamy – pozostaje niestety tylko przysłowiową
brzytwą” – notował w maju 1949 r., krótko przed śmiercią, Zdzisław Broński
„Uskok” (Broński 2015, s. 314). Dysproporcja sił była już ogromna, a osaczane,
topniejące grupki działały w poczuciu głębokiego osamotnienia. Zapewne wzrosło
ono jeszcze wiosną 1950 r. Aby ratować niezależność coraz wyraźniej atakowanego
Kościoła, episkopat podpisał wówczas porozumienie z rządem, na mocy którego
m.in. publicznie odciął się od „zbrodniczej działalności band podziemia”
(Noszczak 2020; Lubecka 2008, s. 495).

Ostatnie
kilkuosobowe patrole zostały rozbite lub rozproszone na przestrzeni lat 1952–53.
Szacuje się, że w schyłkowym okresie przewinęło się przez nie maksymalnie do
500 osób w skali całego kraju (Krajewski, Łabuszewski 2016, s. 11), liczącego
wówczas z górą 25 mln mieszkańców. Później w lesie pozostały już jedynie grupki
2, 3-osobowe lub pojedynczy ludzie zmuszeni ukrywać się przed aparatem
bezpieczeństwa. Nieliczni dotrwali do politycznego przełomu roku 1956 i
skorzystali z ogłoszonej wtedy amnestii, pojedynczy nie zaufali jej – zginęli
lub zostali schwytani w kolejnych latach. Tragedia „ostatnich leśnych” wzbudza
oczywiste emocje. Trudno jednak uznać za zasadne utożsamianie z nią schyłku
domniemanego antykomunistycznego powstania. Zakładając nawet, że doszłoby do
niego w pierwszym okresie nowej, znaczonej sowieckimi prześladowaniami
rzeczywistości, mówilibyśmy bowiem o zjawisku bez precedensu – powstaniu
trwającym kilka do kilkunastu miesięcy i dogasającym przez kolejną dekadę.

Problem przywództwa i koordynacji
działań

Wielkie
polskie powstania dysponowały ośrodkami władzy polityczno-wojskowej,
odpowiedzialnymi za koordynowanie działań i nadanie im określonych celów. W
powstańczej Warszawie jednostki AK i podporządkowanych jej na czas walk
formacji podlegały Komendzie Sił Zbrojnych w Kraju, a ich działania koordynował
dowódca stołecznego okręgu AK. Decyzje kierownictwa wojskowego oddziaływały nie
tylko na sytuację w mieście, lecz także na posunięcia jednostek zmobilizowanych
w innych częściach Polski. Działał ponadto delegat rządu na kraj w randze
wicepremiera, istniała też namiastka polskiego parlamentu – grupująca
przedstawicieli głównych sił politycznych Rada Jedności Narodowej. Wszystkie
wspomniane ośrodki podlegały uznawanym międzynarodowo władzom RP na uchodźstwie
i pozostawały z nimi w kontakcie. Rzeczywistość, w jakiej funkcjonowało
powojenne podziemie niepodległościowe, od początku rysowała się zgoła
odmiennie.

W przełomowy
rok 1945, o czym była już mowa, podziemie wkroczyło w stanie daleko posuniętej
erozji. Przetoczenie się przez ziemie polskie frontu, za którym szły jednostki
NKWD, porwało konspiracyjną łączność. Powstające spontanicznie oddziały leśne były
niekiedy podporządkowane lokalnym ośrodkom dowódczym, niekiedy – wobec zaniku
tychże lub samowolnych decyzji – podejmowały działalność na własną rękę.
Powołana do walki z Niemcami masowa AK znajdowała się w likwidacji, a
przygotowywana na ewentualność wkroczenia Sowietów kadrowa organizacja NIE
okazała się strukturą niezdolną do podjęcia szerszych działań. Również
posunięcia ośrodków politycznych sprawnego do niedawna podziemnego organizmu
cechowała wyraźna chwiejność. Potęgował ją brak jasnych wskazówek od
uchodźczych władz, skoncentrowanych w tym czasie na akcji protestu wobec
jałtańskich decyzji mocarstw. „Na
co Rząd liczy, odrzucając postanowienia? Jaki ma dalszy plan? […] Milczenie
Wasze jest zgubne” – alarmowała Londyn Delegatura Rządu na Kraj (Wójcik 2017). Niebawem
szesnastu przywódców podziemia, szukając wyjścia z powojennego impasu na drodze
negocjacji z Sowietami, zostało aresztowanych i uprowadzonych do Moskwy.

W takich
okolicznościach próbę przejęcia inicjatywy podjęli narodowcy. Już jesienią 1944
r. wycofali oni swoje siły z AK, powołując własną, podporządkowaną Stronnictwu
Narodowemu (SN) formację zbrojną – Narodowe Zjednoczenie Wojskowe (NZW). Teraz,
krytykując dotychczasowe władze podziemia, zwłaszcza zaś uznawane za
lewicowo-sanacyjne i odpowiedzialne za klęskę powstania w Warszawie
kierownictwo AK, usiłowali de facto
zająć ich miejsce. Wzywając do zjednoczenia antykomunistycznego wysiłku pod
własnymi sztandarami, przekonywali, że tylko przywództwo zdecydowanie
antymarksistowskiego, katolickiego ruchu narodowego zagwarantuje
bezkompromisowość w walce z narzucanym systemem. Wykorzystując niezrozumienie
części terenowych struktur AK dla prowadzonej przez jej dowódców akcji „rozładowywania lasów”, sięgali przy tym – choć
przeciwna była im część polityków podziemnego SN (Kersten 1993, s. 54) – po atrakcyjne zwłaszcza wśród
ludzi młodych hasła kontynuowania walki zbrojnej.

„Niechaj nikt nie śmie stawać w poprzek żołnierzowi
podziemnemu w jego historycznym pochodzie do unarodowienia życia Polski i
Europy. Niechaj nikt nie śmie podtrzymywać spróchniałej zapory dawnych
uprzedzeń. Dzieląca dotąd zapora to polityka rozbijania wewnętrznych sił Narodu
uprawiana przez koła sanacyjne i reakcyjno-komunistyczne [sic!] gwoli własnym interesom. Gdy razem tę zaporę kopniemy nogą,
rozleci się w strzępy, a społeczeństwo w zjednoczonym wysiłku odnajdzie swą
Wielkość i Radość. Być może, że znajdą się głupi i ślepi, bezwiedni najmici nie
mogący otrząsnąć się z brudów i letargu… Być może, że nie zrozumią nas, ale na
tych znajdzie się rada! Do nich przemówi Polska Podziemna innym głosem. Nikt
nie może bowiem przekładać interesów własnych nad narodowe! Nie może nikt i nic
hamować pochodu żołnierza podziemnego do Wielkości, bo kto przeciw Niemu, ten
przeciw Polsce, a kto przeciw Polsce, ten przeciw Europie!” – wzywał wiosną 1945 r. jeden z
lokalnych tytułów proweniencji narodowej („Walka: od Odry po Dniepr” 1945, nr 3).

Zarówno centralne, jak i terenowe struktury głównego
nurtu podziemia poakowskiego – początkowo zorganizowane w ramach
Delegatury Sił Zbrojnych, a od września 1945 r. w ramach Zrzeszenia „Wolność i
Niezawisłość” (WiN) –
nie zamierzały jednak oddawać pola narodowcom. Rywalizacji między
kierownictwami obu ośrodków sprzyjały różnice ideowe i odmienne koncepcje
polityczne. Prodemokratyczne podziemie poakowskie opowiadało się bowiem za
antykomunistyczną opozycją w postaci mikołajczykowskiego Polskiego Stronnictwa
Ludowego i, odchodząc od akcji zbrojnej – postulat ten udało się
zrealizować na południu i częściowo w centrum kraju; w mniejszym stopniu w
województwach wschodnich –
zamierzało wspierać je w walce o zagwarantowane w Jałcie wolne wybory. Liczący
na przejęcie samodzielnej władzy narodowcy trwali z kolei na stanowisku
bezkompromisowym. Potępiając działania Mikołajczyka i deklarując wierność
legalnym władzom RP w Londynie – po latach izolacji u schyłku wojny zaczęli odgrywać w
nich istotną rolę (Wnuk 2002, s. 84) – zapowiadali rychły wybuch konfliktu między ZSRR a
mocarstwami zachodnimi.

W tzw. dołach „wielka polityka” nie miała takiego
znaczenia. Tam górę brały względy prozaiczne, związane ze sporami o prymat
danej organizacji w terenie czy konsekwencje podejmowanych działań. Istotną
wagę miewały animozje i konflikty osobiste, niekiedy sięgające jeszcze okupacji
niemieckiej. Co charakterystyczne, rywalizacja między główną organizacją
poakowską i podziemiem narodowym największą temperaturę osiągała tam, gdzie oba
nurty wciąż dysponowały silnymi strukturami zbrojnymi. W sprawozdaniu II
Zarządu Głównego WiN z kwietnia 1946 r. stwierdzano: „Stosunek [podziemia
narodowego] do b[yłej] AK i WiN-u ogólnie jest nieprzychylny, a w niektórych
regionach wręcz wrogi. Szczególnie w województwach wschodnich, np. w
Rzeszowskiem, propaguje się, że AK jest po wpływami masonerii. Bardzo zaognione
stosunki występują na terenie Białegostoku i Wschodnio-Warszawskiego, gdzie na
działaczy AK wydano szereg wyroków śmierci. […] W wielu wypadkach propaganda
narodowa podszywa się w ulotkach pod szyld b[yłej] AK. To samo dotyczy
niektórych akcji zbrojnych, co powoduje represje ze strony władz
Bezp[ieczeństwa] w stosunku do członków b[yłej] AK. NSZ[-NZW; nazw tych używano
zamiennie – B.W.] uzurpuje sobie wyłączne prawo do
kierowania i prowadzenia pracy konspiracyjnej oraz akcji zbrojnej, rzekomo z
polecenia Rządu w Londynie” (WiN w dokumentach
1997, s. 416). Szczególnie gorąca atmosfera panowała na Białostocczyźnie i
północno-wschodnim Mazowszu, gdzie spór pomiędzy organizacjami pociągnął za sobą
co najmniej kilkanaście ofiar śmiertelnych tylko po stronie poakowskiej
(Łapiński 2018, s. 250). W żadnej innej części kraju nie zaszedł tak daleko, z
reguły koncentrując się na rywalizacji propagandowej.

Lepiej układały się stosunki między Zrzeszeniem WiN
a politycznymi strukturami podziemia narodowego spod znaku SN, raczej formalnie
niż faktycznie kontrolującymi własną organizację zbrojną. I tam jednak
dominowała wyraźna nieufność, a ważnym jej czynnikiem była rywalizacja o
wsparcie materialne ze strony uchodźczych władz. Próbą stworzenia platformy współpracy obu nurtów było
powołanie w styczniu 1946 r. Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski
Podziemnej. Inicjatywa znanego piłsudczyka, płk. Wacława Lipińskiego, miała stanowić
odpowiednik działającej podczas okupacji niemieckiej Rady Jedności Narodowej.
Do komitetu weszli wprawdzie przedstawiciele WiN i SN, ale podjęta na jego
forum ograniczona współpraca nie zażegnała zasadniczych podziałów. Choć z czasem, wobec kolejnych
uderzeń komunistów, temperatura sporu słabła, aż do zasadniczego kryzysu
podziemia, jaki nastał z początkiem roku 1947, żadna ze stron nie zdecydowała
się ustąpić. W jednej z nadanych wówczas do Delegatury Zagranicznej WiN
korespondencji ostatni prezes poakowskiej organizacji, ppłk Łukasz Ciepliński
„Pług”, jednym tchem ostrzegał przed ewentualnymi machinacjami „agentów NKWD
lub SN” (sic!) (Kurtyka 2011, s.
267).

Podziemna mozaika nie ograniczała się bynajmniej do
dwóch głównych sił. Początkowo do przewodzenia antykomunistycznej konspiracji
aspirował także ośrodek oenerowski, dysponujący własną wojskówką – Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Dość szybko jednak, jeszcze w
1945 r., został rozbity przez komunistyczne służby, a część jego sił wchłonęło silniejsze
i bliskie ideologicznie NZW (Bechta, Muszyński 2017, s. 136). Ponadto w
warunkach powojennego zamieszania wyłoniły się różne struktury lokalne,
działające samodzielnie. Największą z nich było operujące w Łódzkiem, a
częściowo także na Śląsku Konspiracyjne Wojsko Polskie, powołane przez kpt. Stanisława
Sojczyńskiego „Warszyca”. Ten przedwojenny lewicujący nauczyciel, a w czasie
okupacji niemieckiej zasłużony oficer AK, podważał winowską koncepcję
wygaszania walki zbrojnej, kierownictwo Zrzeszenia oskarżając o rodowód
sanacyjny i tendencje do politykowania. Współpracę z narodowcami wykluczał
natomiast ze względu na ich „duży stopień sfaszyzowania”, szkodliwy dla sprawy
polskiej antysemityzm i dążenia antydemokratyczne (Dziuba 2005, s. 449).
Niezależne struktury, głównie na Mazowszu, wytworzył ponadto eklektyczny Ruch
Oporu Armii Krajowej, a w Poznańskiem do końca roku 1945 pozostawała aktywna
Wielkopolska Samodzielna Grupa Ochotnicza „Warta”. Dla dopełnienia złożoności
obrazu – nie uwzględnia on oczywiście mniejszych oddziałów i grupek
działających na własną rękę – warto
dodać, że na Podhalu działało utworzone przez por. Józefa Kurasia „Ognia” i
postulujące dalszą akcję zbrojną samodzielne Zgrupowanie „Błyskawica”, a na
Pomorzu i Podlasiu operowały poakowskie, lecz nieuznające zwierzchnictwa WiN, 5 i 6 Brygada Wileńska.

Wysoki stopień rozdrobnienia pogłębiał chaos. W
warunkach daleko posuniętej decentralizacji nawet główne ośrodki
antykomunistycznego podziemia, WiN i SN/NZW, w ograniczonym stopniu kontrolowały
własne struktury. Problem dotykał zwłaszcza skuteczniej rozpracowywanej przez
bezpiekę konspiracji narodowej. Już w grudniu 1945 r., a więc w stosunkowo
wczesnym stadium rzekomego antykomunistycznego powstania, nieformalny przywódca
SN Tadeusz Maciński „Prus” składał sprawozdanie: „Niestety – działalności w
takim znaczeniu, jak to miało miejsce pod okupacją niemiecką – Stronnictwo nie
prowadzi. Działają pojedyncze komórki lub nawet pojedyncze osoby, przy czym
działalność ich jest przerywana, a poza tym – zupełnie nieskoordynowana. […]
Już okręgi nie mają systematycznego kontaktu z Zarządem Głównym, to znaczy nie
otrzymują rozkazów i poleceń, zadań do wypełnienia, ocen sytuacji ani
ostrzeżeń, nie mogą przesyłać swych meldunków, spostrzeżeń, zgłaszać swych
potrzeb. To samo ma miejsce z kontaktami między szczeblem okręgów a szczeblem
powiatów – i tak dalej” (Sprawozdanie
informacyjne Prezydium SN
…, 2010, s. 241). W podziemiu poakowskim sytuacja
wyglądała lepiej, ale i tam problem miał duże znaczenie. Gdy pod koniec 1945 r.
doszło do wsypy I Zarządu Głównego WiN, informacja o niej przez miesiąc nie
dotarła do lubelskich struktur organizacji. Skutkowało to rozszerzeniem
aresztowań i poważnym osłabieniem jednego z
najsilniejszych ośrodków podziemia (Poleszak 2018, s. 330–331).

W warunkach wojennych istotną rolę konsolidacyjną
odgrywał autorytet władz na uchodźstwie, których mandatem, a także – co nie bez znaczenia – istotnym wsparciem materialnym
dysponowały AK i Delegatura Rządu. Dla ludzi pozostających w podziemiu po
zakończeniu wojny legalne władze nadal stanowiły ważny punkt odniesienia. Był
to już jednak punkt czysto symboliczny – klarowna przeciwwaga dla narzuconego
reżimu komunistycznego. Wielu leśnych zapewne nawet nie wiedziało, że
zarówno polityczne, jak i wojskowe czynniki emigracyjne konsekwentnie
nawoływały do zakończenia walki zbrojnej i przystąpienia do pracy nad odbudową.
W kolportowanej w kraju rządowej odezwie z czerwca 1946 r., odwołując się do
rozporządzenia Prezydenta RP o rozwiązaniu krajowych organizacji wojskowych,
wzywano: „Należy
odrzucać zachęty do akcji bojowej, sabotażu i wszelkich innych działań
wojskowych, bez względu na to, od kogo pochodzą i z jakich pobudek płyną. Walka
o zachowanie samodzielnego bytu Narodu, jego oblicza kulturalnego, zdrowia
moralnego i sił gospodarczych toczyć się dziś musi w Kraju w innych, nie
wojskowych formach. […] Zadaniem Kraju jest przetrwanie i nieugięta obrona
podstaw bytu narodowego” (Do narodu
polskiego!
, 1946). W podobnym duchu utrzymany był majowy rozkaz szefa
Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie gen. Stanisława Kopańskiego, który wskazując
na negatywne konsekwencje i bezcelowość prowadzenia działań zbrojnych w nowych
warunkach, wzywał wręcz do „zdecydowanego
odgrodzenia się ludności od środowisk celowo czy bezwiednie ściągających na
Kraj katastrofę” (Mazur 2019, s. 384). Optyka ludzi podziemia, zagrożonych, a
często doświadczonych terrorem wszechwładnego w polskich realiach resortu
bezpieczeństwa, była jednak odmienna. Wielu z nich próby „wyjścia z lasu” czy
szerzej rozumianej konspiracji miało już zresztą za sobą. Był to jeszcze jeden
element ich dramatu.

Na poziomie ogólnym konglomerat struktur składających
się na podziemny ruch antykomunistyczny łączyło niewątpliwie przywiązanie do
idei niepodległości oraz niezgoda na narzucony Polsce obcy system. Jednak
rozbieżności co do celów i metod walki, różnice polityczne i kryzys zaufania do
przywódców, obawy przed infiltracją, a niekiedy po prostu kwestie ambicjonalne
podtrzymywały stan rozproszenia. W efekcie powojenne podziemie nie zdołało
wyłonić realnej struktury przywódczej, a jedynymi – poza akcją „rozładowywania
lasów” – nieoddolnymi inicjatywami o zasięgu ponadregionalnym były
polityczno-propagandowe działania Zrzeszenia WiN, takie jak akcja „R” (agitacja
przed referendum ludowym z czerwca 1946 r.) czy akcja „O” (zastraszanie
komunistów odpowiadających za eskalację terroru). Poszczególne organizacje
funkcjonowały względem siebie równolegle, a przypadki współpracy, choć zdarzały
się, miały charakter doraźny. Kierownictwa głównych nurtów, z czasem nie tylko
poakowskiego, ale i narodowego, usiłowały „zwijać robotę wojskową”, co rodziło
sprzeciw niektórych struktur terenowych. Znamienne dla złożoności powojennej
sytuacji, że w wystosowanym przez wspomniany już Komitet Porozumiewawczy
Organizacji Polski Podziemnej Memoriale
do Rady Bezpieczeństwa ONZ
z 1946 r. nie tylko nie wspominano o mającym
trwać w Polsce powstaniu, lecz nawet – odwołując się do porozumienia polskich
organizacji niepodległościowych – odżegnywano się od działalności dywersyjnej.
Wskazywano, że poza nielicznymi wyjątkami ludzi zmuszonych trwać w lesie ze
względu na represje UB i NKWD jest to zjawisko w dużej mierze prowokowane, a
niekiedy wręcz kreowane przez komunistów w celu uwiarygodnienia reżimowej
narracji o panującej w Polsce anarchii i dyskredytowania swych przeciwników –
jawnej opozycji oraz podziemnego ruchu niepodległościowego (Memoriał…, 2015, s. 44).

Problem skali i dynamiki rozwoju

Ze względu na wysoki stopień rozproszenia i
decentralizacji struktur powojennego podziemia także oszacowanie jego skali
pozostaje problematyczne. Twórcy Atlasu polskiego
podziemia niepodległościowego 1944
1956 łączną liczbę osób, które
przewinęły się przez struktury antykomunistycznego podziemia, obliczali
na 120–180 tys. Obecnie coraz częściej padają w tym kontekście liczby większe –
mówi się już o 200 tys. (Łabuszewski 2017, s. 122; Makus 2017), a nawet 300 tys.
jego uczestników (Łabuszewski 2019). Choć płynność zjawiska skazuje na wysoki
stopień umowności przyjmowanych w tym kontekście liczb, tak duże, sięgające
podwojenia wartości minimalnej, rozbieżności muszą zastanawiać. Nawet jednak
przyjmując, że przez powojenne struktury konspiracji antykomunistycznej
rzeczywiście przewinęło się łącznie około 200 tys. osób, skala zjawiska wciąż
dalece będzie odbiegać od ruchu podziemnego zorganizowanego pod okupacją
niemiecką. W kontekście podjętych rozważań to istotne – historiografia polska nie zna przecież
powstania antyniemieckiego trwającego w latach 1939–1945, czy choćby, zawężając
ramy do okresu intensyfikacji walki zbrojnej, w latach 1942–1944.

Specyfiką polskiego podziemia podczas wojny była
wyraźna dominacja liczebna struktur konspiracyjnych, zarówno wojskowych, jak i
politycznych, nad oddziałami czy komórkami prowadzącymi otwartą walkę. O ile
siły zbrojne Polskiego Państwa Podziemnego w szczytowym momencie sięgnęły około
350 tys. zaprzysiężonych członków, przeciw Niemcom, uwzględniając warszawski
korpus AK, na przestrzeni całego roku 1944 czynnie wystąpiło łącznie około 100
tys. żołnierzy (Mazur 1999, s. 495). Po wojnie tendencja ta nie uległa zmianie,
ale uwidoczniła się jeszcze wyraźniej. „Na terenie Polski w lasach przebywa ponad 300 000 ludzi,
niewątpliwie przynależnych do elity narodowej” – donosił wprawdzie w 1945 r. jeden z dokumentów
poakowskiej Delegatury Sił Zbrojnych (Także myśl była bronią…,
2019, s. 6). Jednak, choć dynamika antykomunistycznego oporu była w tym
okresie rzeczywiście duża i poważnie niepokoiła narzucone władze, więcej mówił
on o nastrojach i dezorientacji panującej w podziemiu niż o prawdziwych rozmiarach
akcji leśnej. W tę bowiem w rzeczywistości przez cały rok 1945 angażowało się
od 13 do 17 tys. osób na terenie Polski i około 2 tys. akowców pozostałych na
ziemiach włączonych do ZSRR. Rok później w oddziałach zbrojnych pozostawało już
od 6 do 9 tys. – niewiele
więcej niż w 1944 r. liczyła sama 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK, wprawdzie
największa, niemniej stanowiąca jedną z wielu tego typu jednostek
zmobilizowanych do realizacji akcji „Burza”. W połowie 1947 r., o czym była już
mowa, walkę zbrojną kontynuowało poniżej 2 tys. osób (Poleszak, Wnuk 2007, s.
33).

Proces słabnięcia powojennego podziemia przebiegał
etapami, a determinowały go – oprócz prozaicznego zmęczenia przedłużającą się
konspiracją i chęcią powrotu do normalnego życia – zmieniające się okoliczności
polityczne. O ile wiosną 1945 r. znacznej części Polaków sytuacja wydawała się
płynna, a pozbawiona społecznego zaplecza władza komunistów tymczasowa, o tyle po
kilku miesiącach postrzeganie rzeczywistości zaczęło się zmieniać. Wyraźnym
sygnałem, że dotychczasowe nadzieje –
budowane na poczuciu ofiary, jaką Polska poniosła w wojnie z Niemcami, i pokładane
we wstawiennictwie Anglii i Stanów Zjednoczonych – mogą się okazać złudne, było
wspominane już międzynarodowe uznanie warszawskiego rządu w lipcu 1945 r. Zarazem
jednak powrót do kraju i wejście do tegoż gabinetu Mikołajczyka, który z
miejsca stanął na czele akcji odbijania spod wpływu komunistycznych wtyczek
Stronnictwa Ludowego, zostały przyjęte z wielkim entuzjazmem i odebrane w
kategoriach „nowego otwarcia”.

„Kto chce zrozumieć ten stan rzeczy, jaki wytworzył
się po przybyciu Mikołajczyka do Polski i stworzeniu tzw. rządu jedności
narodowej –
stwierdzano w podziemnym sprawozdaniu analizującym kolejne miesiące „dziwnego roku 1945” – musi zdać sobie sprawę z ogromnego
wstrząsu, jakim […] był fakt uznania rządu jedności narodowej przez państwa
anglosaskie i cofnięcie tego uznania rządowi londyńskiemu. Mimo tego bowiem, że
teoretycznie z tym się liczono, to jednak zawsze na dnie każdej myśli czy
posunięcia tkwiła iskra nadziei, że przecież do tego nie dojdzie”. Zwracając
uwagę na brak wiary w wybuch nowego konfliktu i przestawienie się społeczeństwa
na koncepcję walki wyborczej z komunistami, nie bez pewnego sceptycyzmu
dodawano: „Podobnie jak podczas okupacji niemieckiej społeczeństwo żyło
»Londynem«, tak teraz zaczyna żyć legendą PSL. […] Mikołajczyk i PSL dyskontują
zaufanie, jakie miał naród polski przez pięć lat do rządu londyńskiego.
Mikołajczyk w oczach przeciętnego człowieka w Polsce – to Anglia i
Ameryka, to dolar i UNRRA, to uwolnienie Polski od preponderancji moskiewskiej”
(Polska w końcu 1945 roku…, 1990).

Symbolicznym
elementem przemian zachodzących latem 1945 r. było rozwiązanie
podporządkowanych władzom w Londynie Rady Jedności Narodowej i Delegatury Sił
Zbrojnych. Przywódcy tej ostatniej zamierzali wprawdzie kontynuować
konspirację, ale już nie wojskową, lecz polityczno-informacyjną, obliczoną – co
było już sygnalizowane – na wsparcie legalnej opozycji. „Jeśli tylko pozwala na to Wasze osobiste położenie,
jeśli bezmyślne prześladowanie przez tzw. »bezpieczeństwo« nie zamyka Wam drogi
– przystępujcie do jawnej pracy na wszystkich polach nad odbudową
Polski, pozostając wiernymi drogim każdemu żołnierzowi byłej AK demokratycznym
hasłom Wolności obywatela – Niezawisłości narodu. Walka polityczna o ich
realizację jest Waszym obowiązkiem i Waszym prawem […]” – wzywał w jednej z ostatnich odezw przed
rozwiązaniem Delegatury płk Jan Rzepecki „Prezes” (WiN w
dokumentach
1997, s. 102). Wkrótce powołano Zrzeszenie WiN, mające
pełnić funkcję „Ruchu
Oporu bez Wojny i Dywersji”.
Ogłoszona w takiej atmosferze tzw. pierwsza amnestia, podobnie jak akcja
ujawnieniowa firmowana m.in. przez znanego z powstania akowskiego płk. Jana
Mazurkiewicza „Radosława”,
nie przyniosły oczekiwanych przez władze rezultatów. Niemniej „pęd do lasu”, a zarazem
aktywność zbrojnego podziemia latem i jesienią 1945 r. wyraźnie osłabły.
Obrazował to choćby spadek liczby akcji na ubeckie więzienia – jeśli w
pierwszej połowie roku przeprowadzono na nie około 20 skutecznych uderzeń, to od
sierpnia do końca roku, działając z zewnątrz, rozbito 4 tego typu obiekty
(Krajewski 2010, s. 19–20). Choć dwa z nich, co zadawało władzom prestiżowy
cios, przeprowadzono w dużych miastach – Kielcach i Radomiu – tendencja była
wyraźna.

W efekcie o
ile jeszcze wiosną antykomunistyczny ruch oporu skutecznie sabotował
instalowanie „aparatu
lubelskiego” na terenach wiejskich województw wschodnich, a częściowo także
centralnych, o tyle z końcem roku jego możliwości zmalały. Wyjątkiem była
Białostocczyzna, gdzie, nie licząc miast, podziemie utrzymało swoją pozycję,
uniemożliwiając strukturom nowej władzy okrzepnięcie. „W danej chwili teren
województwa białostockiego jest kompletnie zanarchizowany. Urzędy gminne
pracują tylko w dwóch gminach. Posterunki MO są systematycznie rozbrajane.
Poruszanie się po drogach jest połączone z poważnym niebezpieczeństwem.
Świadczenia rzeczowe są ściągnięte w wysokości 12 proc. i to wyłącznie przy
pomocy wojska. […] Tereny w okolicach Goniądza, Suchowoli, Szczuczyna, Białej,
Wysokiego Mazowieckiego są jak gdyby autonomicznymi republikami bandyckimi” –
raportował jeszcze w styczniu 1946 r. oficer Głównego Zarządu Politycznego
ludowego WP (Pałka 2013, s. 144–145). Miesiąc później i tam – akcja objęła
ponadto część Lubelszczyzny oraz Mazowsza – władze przystąpiły do szeroko
zakrojonej pacyfikacji, w którą poza siłami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego
zaangażowano regularne wojsko. Wprawdzie operacje te nie złamały podziemia, ale
znacznie naruszyły jego potencjał.

Momentem
ostatniej ogólnopolskiej aktywizacji antykomunistycznego oporu była wiosna roku
1946. W działania poakowskiego WiN miało się wówczas zaangażować równocześnie
do 30 tys. osób (Musiał 2008, s. 8), w większości członków siatek
konspiracyjnych prowadzących działania informacyjno-wywiadowcze przed
zarządzonym na 30 czerwca 1946 r. referendum ludowym. Przeprowadzono także 4
udane ataki na więzienia UB (Krajewski 2010 s. 20–21). Pobudzenie to okazało
się jednak krótkotrwałe. Wobec jawnego sfałszowania wyników referendum i braku
stanowczej reakcji państw zachodnich wiara w odwrócenie sytuacji, a zarazem
morale konspiracji niepodległościowej zaczęły wyraźnie słabnąć. Major Jan
Tabortowski „Bruzda”,
nadzorujący silne struktury WiN w Łomżyńskiem, raportował: „na całym terenie
inspektoratu po głosowaniu panuje śpiączka i spokój” (Poleszak 2012 s. 196).
„Na ogół brak ludzi – informował z kolei kpt. Jan Małek „Zawada”, dowodzący poakowskim podziemiem w
Krasnymstawie – na stanowiska kierownicze. W wielu wypadkach sprawa rozbija się
o brak środków materialnych. […] W sytuacji, jaka istnieje, trudno utrzymać
spokój w pracy konspiracyjnej. Ludzie na ogół wyczerpani nerwowo nie znoszą
należycie ciągłych prowokacji” (AP Lublin, 35/1099/0/3.2/89).

W ostatnich
miesiącach 1946 r. i tak niekorzystną sytuację pogorszyły jeszcze celne
uderzenia UB – najpierw schwytany został prezes II Zarządu WiN płk Franciszek
Niepokólczycki „Halny”,
a krótko potem rozpoczęły się aresztowania w kierownictwie nowego, III Zarządu
Zrzeszenia i w Komitecie Porozumiewawczym Organizacji Polski Podziemnej.
Przywódcze struktury konspiracji narodowej zostały sparaliżowane już wcześniej,
wiosną 1946 r. Mimo że podziemie wciąż się utrzymywało, usiłując wspierać
opozycyjne PSL w nierównej walce przedwyborczej, coraz wyraźniej odczuwalny był
jego kryzys. Choć jeszcze jesienią we Włodawie i w Pułtusku udało się uwolnić
więzionych przez UB ludzi, kontakty coraz częściej się zrywały, a w teren
przestawała dochodzić prasa. W styczniu 1947 r. stało się jasne, że podjęta z
końcem wojny walka o realizację postanowień jałtańskich została przegrana. „Aresztowania przedwyborcze
przechodzą wszelkie oczekiwania. Więzienia pełne. […] Czekamy z
niecierpliwością, aby ta komedia się skończyła” – pisał do Delegatury
Zagranicznej WiN dzień przed wyborczą
farsą ostatni prezes Zrzeszenia, ppłk Łukasz Ciepliński „Pług” (Kurtyka 2011,
s. 263–264). Pół roku
później kierowanemu przez niego IV Zarządowi głównej organizacji poakowskiej podlegać
miało już jedynie około 200 osób (Wnuk 2002, s. 74). W województwach wschodnich
w lesie pozostały topniejące, działające na własną rękę oddziały powinowskie, a
w Białostockiem i na północnym Mazowszu utrzymały się pozostałości lokalnych
struktur podziemia narodowego. Zasadniczo jednak ogłoszona w lutym 1947 r.
amnestia położyła kres podziemiu jako zjawisku o zasięgu ogólnopolskim.

Zwolennicy tezy o powstańczym charakterze
powojennego podziemia często wskazują na podobieństwa antykomunistycznego oporu
do powstania styczniowego (Łabuszewski 2017; Makus 2017). Niewątpliwie dają się
one odnaleźć w odniesieniu do rozkładu geograficznego, partyzanckiego
charakteru czy antyrosyjskiego oblicza oporu. Poniekąd także w silnych
konfliktach wewnętrznych. Zasadnicza różnica dotyczy jednak skali zjawiska. O ile
w latach 1863–64 przez powstańcze oddziały przewinęło się maksymalnie 200 tys.
osób (Wandycz 1980, s. 63), o tyle w odniesieniu do drugiej połowy lat czterdziestych
XX w. szacunek ten –
jeśli brać go za dobrą monetę – dotyczy ogółu podziemia, którego struktury zbrojne stanowiły około
dziesiątej części. Łącznie –
przy blisko dwukrotnie większej populacji i wielokrotnie wyższym niż w latach sześćdziesiątych
XIX w. stopniu uświadomienia narodowego – przewinęło się przez nie bowiem ponad 20 tys. leśnych
(Poleszak, Wnuk 2007, s. 34). Biorąc pod uwagę złożoność sytuacji politycznej i
poziom wyczerpania wieloletnią okupacją niemiecką, nie była to liczba mała. O
determinacji zbrojnego ruchu samoobrony świadczy około 1300 udanych ataków na
posterunki milicji, przeprowadzonych do wiosny 1947 r.. Trudno jednak mówić o
powstaniu, jeśli z bronią w ręku, spontanicznie i w sposób nieskoordynowany,
przeciw nowemu zniewoleniu wystąpił niecały promil społeczeństwa. Konspiracyjną
pracę niepodległościową podjęło z kolei mniej niż jego procent. Według pierwszego po wojnie
sumarycznego spisu powszechnego w 1946 r. Polskę zamieszkiwały bowiem blisko 24
mln obywateli.

* * *

Współczesna
kreacja antykomunistycznego powstania pomija jeszcze jeden problem, choć
wykraczający poza powyższe rozważania – istotny. Pierwsze lata rzeczywistości
pojałtańskiej redukuje do pojedynku „wyklętych” z „czerwonymi”, dość swobodnie przechodząc nad złożonością
dokonujących się wówczas w Polsce procesów i przyjmowanych wobec nich postaw.

Tymczasem warto zadać sobie pytanie, jak w jej kontekście oceniać okupiony licznymi ofiarami
wysiłek legalnej opozycji. Pytanie zasadne. O ile przez oddziały zbrojne
łącznie na przestrzeni kilku lat przewinęła się wspomniana liczba ponad 20 tys.
osób, o tyle odbite z rąk komunistów struktury ruchu ludowego po kilku
miesiącach zrzeszały przeszło 800 tys. członków, działających jawnie nie tylko
pod znanym szyldem Polskiego Stronnictwa Ludowego, lecz także w zapomnianym
dziś Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici” czy – szybko wprawdzie zdelegalizowanym – Ludowym Związku
Kobiet. Jak oceniać silny w powojennej Polsce młodzieżowy ruch katolicki,
chadeków zabiegających o utrzymanie niezależności Stronnictwa Pracy czy endeków
starających się o legalizację własnej partii? Co z tysiącami socjalistów,
którzy oddolnie próbowali odzyskać kontrolowaną przez komunistów koncesjonowaną
Polską Partię Socjalistyczną? To do nich w jednym ze swych ostatnich apeli
zwracał się wiosną 1947 r. dogasający WiN. Wszystkie wymienione środowiska,
licząc się z pojałtańską dominacją ZSRR w Europie Środkowo-Wschodniej, z
różnych pozycji usiłowały przeciwstawiać się komunistycznej dyktaturze. Zarazem
jednak w złożonych okolicznościach powojennych odrzucały akcję zbrojną,
liczebnością wielokrotnie przewyższając szeregi biorących w niej udział.

Podobne pytanie można odnieść do osób, które nie
widząc szans na diametralną zmianę uwarunkowań politycznych, postanowiły
włączyć się w nurt życia publicznego pomimo dominującej w nim pozycji
komunistów. W pierwszych latach po wojnie w obliczu skali zniszczeń i poczuciu
osamotnienia Polski był to wybór znacznie częstszy od „pójścia do lasu”, a
firmowały go nazwiska o dużym autorytecie, którym nie sposób zarzucać
orientacji prosowieckiej. Wracający z Zachodu – nie
tylko do kraju, lecz także do ludowego Wojska Polskiego – legionista, uczestnik wojny 1920
i kampanii 1939 r. gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz; polemizujący z
marksistami publicyści „Tygodnika Powszechnego”, tacy jak Jerzy Turowicz,
Stefan Kisielewski czy Hanna Malewska; nadzorujący – z ramienia
warszawskiego rządu – uruchamianie przemysłu na Wybrzeżu twórca sztandarowych
inwestycji II RP Eugeniusz Kwiatkowski; kierujący odbudową stołecznych zabytków
Jan Zachwatowicz; podejmujący studia inżynierskie bohater Szarych Szeregów Jan
Rodowicz „Anoda”;
odzyskujący dla Polski zrabowane dzieła sztuki Karol Estreicher… Można by tak
długo. Nie poszli do powstania? Zachowali się biernie? A może opowiedzieli się
przeciw zrywowi?

Zdecydowanie bliższa prawdy wydaje się jednak inna
interpretacja. W naznaczonej wojenną traumą Polsce pierwszych lat powojennych
świadomości społecznej antykomunistycznego powstania nie było. Jej śladów
próżno szukać także w materiałach samego podziemia – zarówno propagandowych, skierowanych na zewnątrz, jak i
wytworzonych na użytek organizacyjny. Analogicznie do przywołanej na początku
rozważań analizy Rządu RP na Uchodźstwie jedyne powracające w nich powstanie to
powstanie warszawskie. Typowy dla struktur konspiracji powojennej niemal
mistyczny charakter odwołań do zbrojnego wystąpienia stolicy doskonale zresztą
oddaje psychologiczną wyjątkowość momentu powstańczego. Momentu, który w
realiach powojennych po prostu nie zaistniał.

Istniało za
to, a do początku 1947 r. było dla obozu władzy poważnym problemem,
antykomunistyczne podziemie niepodległościowe, odwołujące się do tradycji
Polski Podziemnej. Jedną – choć nie główną – z form jego aktywności  była samoobrona zbrojna. Zróżnicowany zarówno
pod względem ideowo-politycznym, jak i metod działania ruch, stanowił
szczególnie wyrazisty element szerszego zjawiska niezgody na narzucone Polsce i
innym państwom Europy Środkowo-Wschodniej zniewolenie.


Bibliografia

Materiały
archiwalne

Zdigitalizowane zasoby Archiwum
Państwowego w Lublinie (zespół Zrzeszenie WiN Okręg Lubelski)

Wydawnictwa
źródłowe

Broński
Z. „Uskok” (2015), Pamiętnik (wrzesień 1939 – maj 1949), wstęp
i red. nauk. S. Poleszak, wydanie 2 rozszerzone i poprawione, Warszawa.

Memoriał do Rady Bezpieczeństwa ONZ (2015), oprac. W. Frazik, T.
Łabuszewski, Warszawa.

Polska pod reżimem komunistycznym.
Sprawozdanie z sytuacji w kraju (1944
1949) (2015), oprac.
J. Mysiakowska-Muszyńska, W.J. Muszyński, Warszawa.

Polska w końcu 1945 r. w ocenie
podziemia niepodległościowego
(1990),
oprac. T. Lenczewski, „Zeszyty
historyczne”, nr 3.

Sprawozdanie
informacyjne Prezydium SN w kraju
(2010), oprac. J. Mysiakowska-Muszyńska,
„Glaukopis”, nr 19/20.

Także
myśl była bronią… Antykomunistyczne podziemie poakowskie o sobie i innych

(2018), red. b.d., Warszawa.

Zrzeszenie WiN w dokumentach (1997), t. 1, red. M. Huchla,
Wrocław.

Prasa
i druki ulotne

„Głos
o wolność”; „Walka: od Odry po Dniepr”; ulotka Do Narodu Polskiego!

Wspomnienia

Rybicki J. (1987), Rok 1945, „Zeszyty Historyczne”, nr 82.

Opracowania

Bechta
M., Muszyński W.J. (2017), Przeciwko Pax
Sovietica. Narodowe Zjednoczenie Wojskowe i struktury polityczne ruchu
narodowego wobec reżimu komunistycznego 1944
1956, Warszawa.

Dziuba
A. (2005), Podziemie poakowskie w
województwie śląsko-dąbrowskim w latach 1945
1947, Kraków.

Kersten
K. (1993), Między wyzwoleniem a
zniewoleniem. Polska 1944
1956,
Londyn.

Kurtyka
J. (2011), Z dziejów agonii i podboju.
Prace zebrane z zakresu najnowszej historii Polski
, Kraków.

Mazur
M. (2019), Antykomunistycznego podziemia
portret zbiorowy 1944
1956, Warszawa–Lublin.

Motyka
G. (2014), Na białych Polaków obława.
Wojska NKWD w walce z polskim podziemiem 1944
1953, Kraków.

Ney-Krwawicz
M. (2008), Powstanie przed powstaniem,
Warszawa.

Poleszak
S. (2012), Jan Tabortowski „Bruzda” 1906–1954, Warszawa.

Artykuły
i teksty w publikacjach zbiorowych

Chmielarz
A. (1994), Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj

Armia Krajowa. Dramatyczny epilog,
red. K. Komorowski, Warszawa.

Krajewski
K. (2010), Zadanie: uwolnić więźniów,
„Kombatant”, nr 2.

Krajewski
K., Łabuszewski T. (2009), Ostatni
obrońcy Kresów Północno-Wschodnich
, „Biuletyn IPN”, nr 1/2.

Krajewski
K., Łabuszewski T., Ostatni leśni
(2016) [w:] Ostatni komendanci, ostatni
żołnierze 1951
1963, red. M.
Biernat i in., wyd. 2, uzup., Warszawa.

Lubecka
B. (2008), Porozumienie państwo–Kościół i
jego reperkusje na przykładzie województwa ostrołęckiego
, „Seminare.
Poszukiwania naukowe”, t. 25.

Łabuszewski
T. (2017), Polskie powstanie
antykomunistyczne
, „Biuletyn IPN”, nr 11

Łapiński
P. (2018), Okręg Białostocki Zrzeszenia
WiN
[w:] Obszar Centralny Zrzeszenia
WiN 1945
1947, red. T.
Łabuszewski, Warszawa.

Poleszak
S. (2018), Okręg Lublin Zrzeszenia WiN
(wrzesień 1945 – kwiecień 1947)
[w:] Obszar
Centralny Zrzeszenia WiN 1945
1947,
red. T. Łabuszewski, Warszawa.

Mazur
G.(1999), Operacja „Burza” [w:] Armia Krajowa, red. K. Komorowski,
Warszawa.

Musiał
F. (2008), Wierni Testamentowi Polski
Niepodległej
, „Biuletyn IPN”, nr 1/2.

Poleszak
S., Wnuk R. (2007), Zarys dziejów
polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956
[w:] Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 19441956, red. R. Wnuk, S. Poleszak, A.
Jaczyńska, M. Śladecka, Warszawa–Lublin.

Pałka
J. (2013), Ludowe Wojsko Polskie w walce
z podziemiem niepodległościowym 1945
1947,
„Pamięć i Sprawiedliwość” nr 21(1).

Wandycz
P. (1980), Orientacja rosyjska w polskiej
walce niepodległościowej
, „Zeszyty Historyczne”, nr 51.

Wnuk
R. (2002), Dwie prowokacje Piąta Komenda WiN i Berg, „Zeszyty
Historyczne”, nr 141.

Publikacje
internetowe

(dostęp 15 czerwca 2020 r.)

Makus
G. (2017), Ostatnie polskie powstanie,
https://muzeumzolnierzywykletych.pl/ostatnie-polskie-powstanie/

Noszczak
B. (2020), Salto mortale Episkopatu, https://www.tygodnikpowszechny.pl/salto-mortale-episkopatu-163077.

Wójcik
B. (2017), Ludowy antykomunizm. PSL-u
spacer po linie
, https://klubjagiellonski.pl/2017/06/30/ludowy-antykomunizm-psl-u-spacer-po-linie/.

Inne

Wypowiedź dr. T. Łabuszewskiego dla PAP, https://dzieje.pl/aktualnosci/zolnierze-wykleci-bohaterowie-polskiego-podziemia-niepodleglosciowego-z-lat-1944-1963-0, dostęp 15 czerwca 2020 r.


Korekta językowa: Beata Bińko




Polityka historyczna prezydenta Rosji Wł. Putina. Cz. III. Komentarz Prof. PIOTRA M. MAJEWSKIEGO

Realizacja wideo: Dr hab. Piotr WITEK

Kryzys polityczny w 1938 roku. Czy II RP była sojuszniczką III Rzeszy i dążyła do wybuchy wojny?
Polityka II RP, III Rzeszy, ZSRR, Węgier wobec Czechosłowacji.

Komentarz Prof. PIOTRA M. MAJEWSKIEGO




Wywiad: Trudne tematy polsko-ukraińskie

Rozmowy delegacji polskiego i ukraińskiego podziemia w przysiółku Żar koło Lublińca Nowego, powiat lubaczowski, 21 maja 1945 r. (Fotografia ze zbiorów rodziny Stanisława Książka)

Trudne tematy polsko-ukraińskie.
O percepcji wydarzeń na Wołyniu w latach 1942–1944
z prof. Ihorem Iljuszynem* rozmawia Roman Romantsov**

 

R.R.: Panie Profesorze, na wstępie chciałbym, aby zarysował Pan swoje zainteresowania badawcze.

I.I.: Stosunki polsko-ukraińskie w okresie II wojny światowej i w pierwszych latach po wojnie, czyli temat badawczy, którym zajmuję się od początku lat 90., wciąż pozostają najgoręcej dyskutowanym zagadnieniem zarówno w historiografii polskiej, jak i ukraińskiej. Stanowi ono najbardziej bolesną kwestię w obecnych relacjach między sąsiadującymi narodami. Mimo że od tych wydarzeń upłynęło prawie 80 lat, wielu Ukraińców i Polaków wciąż nie może wybaczyć krzywd zadanych sobie podczas ostatniej wojny światowej. Dobrze znane są prześladowania mniejszości ukraińskiej w II Rzeczypospolitej przez polskie władze. Do dziś nie zagoiły się rany ludności ukraińskiej, która padła ofiarą deportacji w 1947 r., znanej jako akcja „Wisła”. Z kolei strona polska, a przede wszystkim przedstawiciele starszego pokolenia, nie zgadzając się albo nawet zgadzając się z tym, że Ukraińcy w przeszłości rzeczywiście zaznali w Polsce nieuzasadnionych cierpień, utrzymują jednak, że krzywdy, jakie spotkały Ukraińców w II RP, są niewspółmiernie nikłe wobec zbrodni dokonanych na Polakach przez UPA w latach wojny. Potwierdzeniem takiego stanu rzeczy była i jest trwająca od początku lat 90. dyskusja, niestety nie tylko naukowa, wokół tragicznych wydarzeń wołyńskich w latach 1943–1944.

R.R.: Panie Profesorze, jak i kiedy zaczęły się rozmowy między polskimi i ukraińskimi naukowcami na temat rzezi wołyńskiej?

I.I.: W roku 1996 między Światowym Związkiem Żołnierzy Armii Krajowej i Związkiem Ukraińców w Polsce zostało podpisane porozumienie inicjujące wieloletnią działalność (w ciągu 10 lat) międzynarodowego seminarium naukowego. Jego celem było opracowanie tzw. trudnych pytań z zakresu stosunków polsko-ukraińskich w okresie II wojny światowej i w pierwszych latach po wojnie. W rezultacie długotrwałych i niełatwych badań, w których wzięło udział około 30 zawodowych historyków z obydwu państw, wydano 12 tomów z materiałami seminarium w języku polskim i języku ukraińskim. Jednym z najważniejszych efektów seminarium było to, że podczas regularnych spotkań i dyskusji nad wynikami własnych prac naukowcy z obydwu krajów przeszli pewną ewolucję swoich poglądów, dzięki czemu ich stanowiska wobec niektórych kwestii się zbliżyły. Przynajmniej tak wtedy się wydawało. Dotyczy to przede wszystkim oceny UPA i AK jako równoprawnych ruchów narodowowyzwoleńczych, wyłonionych przez dwa sąsiadujące ze sobą narody, które w warunkach obcej okupacji starały się odtworzyć własną państwowość, oraz roli Berlina i Moskwy w wykorzystaniu i podsycaniu antagonizmu ukraińsko-polskiego. Po obu stronach można było więc zaobserwować pragnienie, by mniej więcej jednakowo rozumieć przyczyny tego antagonizmu.

R.R.: Z której strony wyszła inicjatywa takich spotkań, ukraińskiej czy po polskiej?

I.I.: Zainteresowanie było po obu stronach. Pierwsze spotkanie odbyło się w 1994 r. w Podkowie Leśnej pod Warszawą. Ale porozumienie zostało podpisane w 1996 r. Od tej umowy zaczęły się regularne, dwa razy w roku – jeden raz w Polsce, jeden w Ukrainie – spotkania zawodowych historyków z obydwu państw.

R.R.: Czy Ukraina finansowała te spotkania?

I.I.: Chyba polska strona finansowała większość kosztów. Jeżeli spotkania odbywały się w Łucku na Wołyńskim Uniwersytecie im. Łesi Ukrainki, uczelnia też finansowała te spotkania. Najważniejsze było to, że w ramach tej inicjatywy prowadzono wspólne badania, rozmowy, dyskusje. To miało największe znaczenie dla dialogu polsko-ukraińskiego.

R.R.: O jakich głównych kwestiach dyskutowano?

I.I.: Było wiele zasadniczych kwestii, na które polscy i ukraińscy historycy patrzyli w różny sposób albo inaczej rozmieszczali akcenty. Należały do nich w szczególności:

  • interpretowanie motywów i charakteru współpracy ukraińsko-niemieckiej i polsko-radzieckiej podczas wojny;
  • ocena charakteru i form polskiego oporu wobec niemieckiej akcji przesiedleńczej w dystrykcie lubelskim (w tym na Chełmszczyźnie i Podlasiu) w latach 1942–1943 oraz akcji bojowych oddziałów Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich przeciwko tym przedstawicielom miejscowej ukraińskiej inteligencji i chłopstwa, którzy brali udział w tej akcji przesiedleńczej; również związek wydarzeń w dystrykcie lubelskim z antypolskimi masowymi wystąpieniami na zachodnim Wołyniu w 1943 r. oraz w Galicji Wschodniej w 1944 r.;
  • ocena form i metod walki z Polakami na terenach zachodniego Wołynia i Galicji Wschodniej, wykorzystanych przez OUN-B oraz dowództwo UPA w celu całkowitego niedopuszczenia do powrotu tych ziem do powojennego państwa polskiego;
  • analiza innych motywów i czynników, które popychały OUN-B i dowództwo UPA do radykalnych działań antypolskich;
  • przyczyny porażki ukraińsko-polskich negocjacji dotyczących zaprzestania walk pomiędzy oboma społecznościami w latach 1943–1944;
  • wyjaśnienie, czy i w jakim stopniu deportacja Ukraińców w 1947 r. z południowo-wschodnich terenów Polski na jej ziemie północne i zachodnie, przeprowadzona w ramach akcji „Wisła”, stanowiła zemstę za zabójstwa Polaków na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943–1944, czy też być może wydarzenia te nie były ze sobą związane.

Jeszcze raz powtarzam, że na te kwestie ukraińscy i polscy naukowcy patrzyli inaczej. I ta sytuacja utrzymała się do dzisiaj.

R.R.: Czy podejmowano próby zorganizowania dyskusji w celu ustalenia liczby ofiar polskich i ukraińskich?

Prof. Ihor IlJuszyn

I.I.: Była rozmowa o tych liczbach podczas seminarium „Ukraina–Polska: trudne pytania”. Ale organizatorzy seminarium nie stawiali sobie za zadanie dojść do końcowej prawdy – wyliczyć dokładne liczby. Ustalenie liczby ofiar polskich i ukraińskich podczas konfliktu w okresie wojny nie było możliwe w ramach tego seminarium. Zrobić to można tylko na podstawie ekshumacji, a takie działania zostały podjęte później przez inne instytucje z inicjatywy Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. O ofiarach pisali między innymi Ryszard Torzecki i Grzegorz Motyka, którzy podawali liczbę około 100 tys. Polaków zaginionych na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej. W wyniku akcji odwetowych polskich formacji zbrojnych liczbę ofiar po stronie Ukraińców na tych terenach oszacowano na 10 tys. osób. Znacznie mniejsze straty po stronie ukraińskiej na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej wynikały z odmiennych celów, jakie przyświecały obydwu stronom (UPA – depolonizacja tych terenów i eksterminacja ludności polskiej, AK – jej obrona). Gruntowna analiza materiału statystycznego dotyczącego polskich i ukraińskich strat osobowych w dystrykcie lubelskim w czasie konfliktu została przeprowadzona przez Mariusza Zajączkowskiego i ukraińskiego historyka w Polsce Igora Hałagidę. Jako naukowiec nigdy nie postawiłem sobie za cel dokładnego ustalenia liczby ofiar, bo wiedziałem, że jest to niemożliwe. Dla mnie jako dla badacza najważniejsze było, by zrozumieć motywy działań wszystkich uczestników tych wydarzeń.

R.R.: Czy na Ukrainie były tworzone jeszcze inne grupy eksperckie do badania tych wydarzeń?

I.I.: Chcę wspomnieć o komisji ekspertów działającej przy Radzie Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy, która zajmowała się uzupełniającymi badaniami naukowymi związanymi z tragicznymi wydarzeniami na Wołyniu w latach 1943–1944. Ta grupa ekspertów pracowała w związku z ukraińsko-polskimi oficjalnymi obchodami 60. rocznicy tragedii wołyńskiej w 2003 r. Największą zasługą ukraińskich uczonych w badaniach nad ukraińsko-polskim konfliktem z okresu wojny i w pierwszych latach po wojnie było jednak stworzenie grupy roboczej przy Rządowej Komisji do spraw Działalności OUN i UPA, kierowanej przez wicedyrektora Instytutu Historii Ukrainy Narodowej Akademii Nauk Ukrainy prof. Stanisława Kulczyckiego. Ta komisja w ciągu 8 lat, od 1998 do 2005 r., opracowała monografię i wydała dokument wyrażający opinię profesjonalistów dla Rządowej Komisji do spraw Działalności OUN i UPA. Monografia i ten dokument opierały się na publikacjach poszczególnych członków grupy roboczej. Autorzy tych prac starali się poznać motywy działania wszystkich uczestników tych wydarzeń, wniknąć w sposób ich myślenia i intencje, szeroko przedstawili uwarunkowania wewnętrzne, w jakich działali, oraz presję okoliczności zewnętrznych, której zostali poddani. Mogę powiedzieć, że na Ukrainie do tej pory nie było publikacji, które w całościowy sposób omawiały tę problematykę i stanowiły prezentację dorobku historiografii ukraińskiej. Autorzy wprowadzili do obiegu naukowego nowe interesujące materiały, przede wszystkim z archiwów służb bezpieczeństwa, dając im interpretację wprawdzie nacechowaną patriotycznie, niemniej wyważoną, a przy tym głęboką. Jako jeden z autorów tej monografii, w szczególności rozdziału dotyczącego stosunków polsko-ukraińskich w latach wojny, już wtedy nie bardzo sprzeciwiałem się wyodrębnieniu wydarzeń wołyńskich z ogólnego obrazu konfliktu między UPA i AK, który toczył się na większości terenów zamieszkiwanych wspólnie przez Ukraińców i Polaków i podczas którego obydwie walczące strony popełniły zbrodnie wojenne.

R.R.: Jak przebiegają podziały wśród naukowców Ukrainy na tle oceny lub interpretacji faktów czy przyczyn konfliktu?

I.I.: Mimo postępu badań w tym zakresie na Ukrainie jest wielu historyków, którzy w zupełnie odmienny sposób oceniali i dalej oceniają przyczyny oraz charakter konfliktu ukraińsko-polskiego z okresu II wojny światowej, w szczególności tragedii wołyńskiej. Należy powiedzieć, że na Ukrainie do 2003 r., to znaczy do ukraińsko-polskich obchodów 60. rocznicy tragedii wołyńskiej, konflikt ten pozostawał jedynie przedmiotem badań naukowych historyków. Dyskusja wokół wydarzeń wołyńskich podczas tych obchodów i po ich zakończeniu nie najlepiej wpłynęła na stanowisko ukraińskich historyków. Nie oparli się oni naciskom mediów i opinii publicznej, co spowodowało, że naukowe i akademickie badania nad tym konfliktem zeszły na dalszy plan, podczas gdy akcent przesunął się na aspekt polityczny tej kwestii, postrzegany w kontekście dzisiejszych stosunków ukraińsko-polskich. Niestety, do dziś w ukraińskiej literaturze naukowej dotyczącej omawianego tematu można napotkać prace, których autorzy wciąż preferują jednostronne postrzeganie przyczyn konfliktu i dążą jedynie do udowodnienia winy strony przeciwnej albo przynajmniej unikają zadawania pytań o odpowiedzialność strony ukraińskiej za konflikt. Takie podejście było widać już wcześniej na przykład w pracach kijowskiego badacza Wołodymyra Serhijczuka lub lwowskiego badacza Andrija Bolanowskiego, które zawierały sporo dokumentów archiwalnych, ale opisywane w nich wydarzenia były przez autorów interpretowane jednostronnie.

R.R.: Jak przebiega współpraca między naukowcami z Ukrainy i Polski w ostatnich kilku latach?

I.I.: W 2015 r. został przywrócony historyczny dialog między polskimi a ukraińskimi naukowcami w ramach Ukraińsko-Polskiego Forum Historyków przy instytutach pamięci narodowej w Polsce i na Ukrainie. Forum nie zostało powołane do podpisywania jakichś wspólnych dokumentów, lecz było miejscem wymiany opinii. W odróżnieniu od wspomnianego wcześniej ukraińsko-polskiego seminarium z lat 90. obecny dialog odbywał się pod patronatem dwóch instytucji państwowych, a nie organizacji społecznych, jak to było w przeszłości. Każda z tych instytucji, to znaczy ukraiński IPN i polski IPN, prowadzi własną politykę historyczną, mającą na celu kształtowanie świadomości historycznej swego narodu. Rzecz jasna każdy kraj jest zainteresowany, aby świadomość historyczna była jak najbardziej zgodna z ideologią państwową lub narodową, odpowiadała też interesom rządzącej elity politycznej. Jako środek do osiągnięcia tego celu jest wykorzystywana właśnie polityka historyczna.

Świadomość historyczna narodu różni się zresztą od konkretnej wiedzy historycznej. Często świadomość historyczną cechują elementy selektywności, czyli wyrywkowości w interpretowaniu faktów historycznych, pewne zabarwienie emocjonalne, a czasem i kłamstwo, zastosowane w celu pokazania swego narodu w lepszym świetle. W ten sposób instytucje państwowe i rządząca grupa polityczna, która za nimi stoi, prowadząc politykę historyczną, bardzo często kształtują w społeczeństwie pożądany obraz przeszłości, oddalony od rzeczywistości historycznej. Podejście jakiejkolwiek instytucji państwowej do historii jest zatem uwarunkowane politycznie, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej znalazła się Ukraina po znanych wstrząsach politycznych i wojskowych z lat 2014–2015. Duże znaczenie miała też uchwała ukraińskiego parlamentu O statusie prawnym i poszanowaniu pamięci bojowników o niepodległość Ukrainy w XX wieku, w której gloryfikowano OUN i UPA właśnie jako bojowników o niepodległość Ukrainy.

Dlatego ostatnio w ukraińskiej historiografii w znacznym stopniu przeważa instrumentalizacja interpretowanych wydarzeń. Nauka historyczna jest postrzegana przede wszystkim jako instrument wychowania patriotycznego obywateli oraz wzmocnienia ich tożsamości narodowej i kształtowania odpowiedniej świadomości historycznej. Przedstawiciele nowej młodej generacji ukraińskich zawodowych historyków przedstawiają własne zdanie o przeszłości, próbują „przepisać” historię według ich własnej interpretacji. Jest to zjawisko oczywiste i zrozumiałe. Tym wyjaśniam również inicjatywę młodych kierowników ukraińskiego IPN, by przywrócić ukraińsko-polski dialog historyczny. Pracownicy tej instytucji niewątpliwie są historykami patriotycznymi, którzy rozumieją i badają historię raczej sercem niż umysłem, co z kolei oznacza być nieobiektywnym i świadomie kłamać, żeby przedstawić siebie, swój naród, w jak najlepszym świetłe. Sądzę, że dziś ukraińskim historykom nie jest łatwo pracować. Na Ukrainie jest narzucana pewna narracja i praktycznie nie istnieją historycy, którzy nie zależeliby od propagandy politycznej.

Całkiem zrozumiałe jest to, że żaden badacz nie będzie w stanie uniknąć pozostawienia śladu osobistych upodobań i przekonań w swojej pracy. Przy tym Polacy i Ukraińcy mają prawo do odrębnego postrzegania zarówno własnej, jak i wspólnej przeszłości. Jednak moim zdaniem, jeżeli nauka historyczna będzie się rozwijać wyłącznie w ramach teorii narodowych i idei patriotycznych, nie mówię już o hurrapatriotycznych nastawieniach, będzie w sobie nieść zarodek śmierci. Ponieważ zestaw tendencyjnych interpretacji komunistycznych zmieni się na zestaw interpretacji nacjonalistycznych, tak samo dalekich od obiektywnej dyskusji o kontrowersyjnych momentach w naszej historii. Krytyka nacjonalizmu, a w szczególności ukraińskiego nacjonalizmu z perspektywy praw człowieka nie ma na celu i nie oznacza przemilczenia sowieckich zbrodni, jak również nie odmawia Ukrainie historycznej podmiotowości. Na Ukrainie w ciągu całej jej historii nacjonalizm przejawiał się jako moc, która raczej sprzyjała konfliktom aniżeli osiągnięciu porozumienia między członkami społeczeństwa. Działo się tak dlatego, że podstawą i miarą takiego podejścia działaczy nacjonalistycznych były nie tyle wolność i dobrobyt konkretnego obywatela i człowieka, ile jakieś zbyt szerokie i abstrakcyjnie pojęcia związane z ideą nacjokracji. Trudno dziś sobie wyobrazić kogokolwiek z ukraińskich polityków, kto parafrazując to, co Goethe powiedział na temat Niemiec i Niemców, byłby w stanie powtórzyć w odniesieniu do Ukrainy i Ukraińców: „Ukraina to nic, ale każdy Ukrainiec sam w sobie to wszystko”. Zresztą nawet szczery patriotyzm jeszcze nie świadczy o przyzwoitości człowieka.

R.R.: W ukraińskiej narracji historycznej istnieje termin „wojna polsko-ukraińska”. Czy mógłby Pan skomentować takie określenie wydarzeń z okresu II wojny światowej?

I.I.: W ramach Ukraińsko-Polskiego Forum Historyków przy ocenie tragicznych wydarzeń II wojny światowej na terytorium wspólnego zamieszkiwania Ukraińców i Polaków niektórzy ukraińscy historycy młodego pokolenia, mam na myśli przede wszystkim dyrektora ukraińskiego IPN Wołodymyra Wiatrowycza, ale nie tylko, zaczęli się posługiwać  terminem „wojna polsko-ukraińska”. Wspomniany historyk w książce Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947, wydanej w języku ukraińskim i przetłumaczonej na polski, napisał, że „opracował własną, całkowicie odmienną od innych naukowców koncepcję konfliktu polsko-ukraińskiego, która polega na tym, że w okresie II wojny światowej miała miejsce jeszcze jedna wojna między sąsiednimi narodami, podczas której obydwie walczące strony dopuszczały się równorzędnych zbrodni wojennych”. To znaczy, że zdaniem Wiatrowycza walka toczyła się nie między obywatelami jednego państwa, tj. II RP, lecz między sąsiednimi narodami – polskim i ukraińskim. Powiem, że w centralnej i wschodniej Ukrainie ukraińscy nic nie wiedzieli o tej „wojnie polsko-ukraińskiej”.

Rodzi się pytanie, czy rzeczywiście koncepcja ta jest nowa oraz czy przynosi głębszą analizę i wyjaśnia owe wydarzenia lepiej niż interpretacje, które w historiografii ukraińskiej już istnieją. Według mnie „nowa koncepcja” Wiatrowycza jest kolejną próbą odnowienia interpretacji znacznie wcześniej sformułowanej w pracach Myrosława Prokopa, Lwa Szankowskiego, Wołodymyra Kosyka i innych ukraińskich historyków emigracyjnych. Ukraiński badacz Andrij Portnow też uważa, że ta książka w istocie „powtarza głównie tezy propogandowego dyskursu banderowskiego i jest klasycznym przykładem historii do wykorzystania wewnętrznego lub wewnątrzpaństwowego” (cyt za: A. Portnow, Ukrajinśki interpretaciji Wołynśkoji rizanyny, „Czasopys Ї” 2013, nr 74, http://www.ji.lviv.ua/n74texts/Portnov_Ukrainski_interpretacii.htm, dostęp 2.07.2019).

Ponadto dostrzegam w tym także próbę potraktowania antypolskiej akcji UPA na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej z lat 1943–1944 jako znanej z historycznej przeszłości żakerii, czyli jako buntu ukraińskich mas chłopskich przeciw polskim panom i zemsty za dawne krzywdy na gruncie narodowym i społecznym. Historycy przyjmujący taki punkt widzenia uważają, że polityka II Rzeczypospolitej wobec mniejszości ukraińskiej jest wystarczającym usprawiedliwieniem zbrodni wojennych dokonywanych na polskiej ludności cywilnej zgodnie z zasadami odpowiedzialności zbiorowej. Główny argument podnoszony w obronie tych zasad, co z kolei oznacza i w obronie wykonawców tych zbrodni, brzmi: „na wojnie, jak to na wojnie”.

Jako badacz, który spędził w archiwach ukraińskich i polskich niejeden rok, studiując wszystkie dostępne dokumenty, mogę powiedzieć, że charakteru niełatwych stosunków między Polakami i Ukraińcami na terenach ich wspólnego zamieszkiwania w latach wojny nie można tłumaczyć wyłącznie wzrostem napięcia pomiędzy nimi i chęcią odwetu za dawne krzywdy na gruncie narodowym i społecznym, jak to część badaczy błędnie interpretuje. Wydarzeń tych nie można zrozumieć w ramach wyłącznie historii narodowej. Stosunki pomiędzy obiema społecznościami były zależne od ich rozeznania w polityce władz radzieckich i niemieckich, a także od znajomości przebiegu wojny. Nieprzypadkowo utworzenie UPA i rozpoczęcie akcji antypolskiej na Wołyniu zbiegły się w czasie ze sromotną porażką Wehrmachtu pod Stalingradem. Dlatego w latach 1943–1944 decydujący dla konfrontacji w regionie wołyńsko-galicyjskim stał się właśnie czynnik wojenny, podczas gdy terytorialno-polityczny, etniczno-wyznaniowy, społeczny oraz wszystkie inne stanowiły tylko ogólne tło wydarzeń generowanych przez sam proces wojenny.

R.R.: Czy można mówić o wpływie Związku Radzieckiego – a mianowicie oddziałów dywersyjnych NKWD – na wydarzenia na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej?

I.I.: Napisałem całą książkę na ten temat – ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947. Została opublikowana przez IPN w Warszawie w 2017 r. To jest nowa publikacja, napisana na podstawie kwerendy w archiwach rosyjskich, ukraińskich i polskich. Pisałem o polityce sowieckiej w latach 1939–1941 na Ukrainie Zachodniej. Komunistyczna propaganda w tamtym okresie głosiła, że nie tylko polscy panowie, ale nawet i polscy chłopi zamieszkujący zachodni Wołyń i Galicję Wschodnią są zamożniejsi aniżeli chłopi ukraińscy. Uważam, że radziecka propaganda z lat 1939–1941 wzmacniała wśród zachodnich Ukraińców nastroje antypolskie i tym samym podsycała konflikt. To znaczy komuniści dolewali oliwy do ognia konfliktu, który już się tlił. Ale to nie oznacza, że podczas wojny Związek Radziecki odegrał kluczową rolę w generowaniu polsko-ukraińskiego konfliktu narodowościowego.

Rola tzw. sowieckiego czynnika polegała przede wszystkim na tym, że wpływ wywierało to, co się działo na froncie wschodnim. Kolegom zajmującym się tą tematyką często zadawałem pytanie: dlaczego do antypolskiej akcji na Wołyniu doszło dopiero w 1943 r., a nie wcześniej? To nie wydarzenia przed wojną i nie propaganda radziecka miały wpływ na początek akcji depolonizacyjnej, lecz tylko bieżąca sytuacja na froncie niemiecko-radzieckim. Do 1943 r. w kręgach OUN uważano, że wojnę wygrają Niemcy. Wszystko zmieniła klęska Wehrmachtu pod Stalingradem. Okazało się wówczas, że najprawdopodobniej wygra ZSRR, a to oznacza powrót armii radzieckiej na zachodnie ziemie Ukrainy. W tej sytuacji kierownictwo OUN-B, wcześniej przeciwne zorganizowaniu ruchu partyzanckiego, doszło do wniosku, że trzeba utworzyć armię partyzancką i zmobilizować jak największą grupę ludności ukraińskiej na tych terenach, żeby przeciwstawić się nadchodzącym oddziałom radzieckim, a wszystkie punkty polskiego osadnictwa uznawano za szkodliwe dla sprawy ukraińskiej. „Trzeba stanąć do walki z Armią Czerwoną na śmierć i życie, a Polaków, których obecność na tyłach przeszkadzałaby w naszej działalności, należy sprzątnąć” – tak rozumowało kierownictwo OUN-B w ówczesnej sytuacji. Przecież już w 1942 r., kiedy na zachodnim Wołyniu pojawiły się pierwsze grupy operacyjne NKWD i pierwsze oddziały czerwonych partyzantów, stało się jasne, że będą szukać wsparcia u Polaków. Polacy stanowili na Wołyniu jedynie 15 procent ludności, toteż znajdując się w okrążeniu silniejszych liczebnie i coraz bardziej świadomych narodowo Ukraińców, musieli szukać pomocy z zewnątrz, szczególnie że polski ruch oporu na tym obszarze nie był wówczas jeszcze silny. Jedni świadomie, inni pod przymusem podjęli współpracę z sowieckimi partyzantami i funkcjonariuszami grup operacyjnych NKWD, którzy bez pomocy miejscowej ludności nie mogli się utrzymać na głębokich tyłach Wehrmachtu. Decyzje o mobilizacji i o rozpoczęciu antypolskiej akcji zapadły niemal jednocześnie, na słynnej III Konferencji OUN-B w lutym 1943 r.

W październiku 1943 r. głównodowodzący UPA Roman Szuchewycz był z inspekcją na Wołyniu. Dwa miesiące później złożył z tej wizyty raport na posiedzeniu Centralnego Prowodu OUN. Samego dokumentu na razie nie znaleźliśmy w archiwach, ale inny członek Centralnego Prowodu OUN, Ołeksandr Łućkyj, który uczestniczył w tym posiedzeniu, przesłuchiwany przez NKWD, zeznał, że Szuchewycz uznał akcję antypolską na Wołyniu za usprawiedliwioną, pozytywnie ocenił działania dowódcy wołyńskiej UPA Kłyma Sawura oraz zaproponował utworzenie oddziałów UPA także w Galicji Wschodniej. Łućkyj powiedział też śledczym, że Szuchewycz wydał polecenie „fizycznego wyniszczenia wszystkich działaczy Armii Krajowej, którzy szkodzili sprawie ukraińskiej”. Jest więc rzeczą oczywistą, że ounowcy oceniali udział Polaków w radzieckich przedsięwzięciach jako akt zasadniczo sprzeczny z ich interesem, czyli walką z wrogiem numer 1 – ZSRR, dlatego okrutnie mścili się na miejscowej ludności polskiej. Jak wiadomo, w praktyce okazało się, że ukraińskiej sprawie szkodziły także polskie dzieci, kobiety i starcy. Dlatego uważam, że kierownictwo banderowskie ponosi przede wszystkim odpowiedzialność za decyzję o wymordowaniu kilkudziesięciu tysięcy polskich cywilów, podjętą z zastosowaniem zasady odpowiedzialności zbiorowej.

Należy przy tym podkreślić, że Armia Krajowa była formacją antykomunistyczną i jej oficerowie zdawali sobie sprawę z wymuszonego charakteru sojuszu z partyzantami radzieckimi, co w konsekwencji doprowadziło również do tragedii AK. Należy jednak pamiętać o zasadniczej różnicy między sytuacją na Białorusi Zachodniej, gdzie występował ostry konflikt między partyzantami radzieckimi i polskimi, a Wołyniem i Galicją, gdzie to właśnie antypolska akcja UPA zrobiła z miejscowych Polaków lojalnych zwolenników ZSRR, przynajmniej na zewnątrz.

W trakcie swoich badań nie znalazłem jednak wystarczających podstaw, aby uznać, że Związek Radziecki odegrał kluczową rolę w generowaniu ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego podczas wojny. Dowodzą tego liczne raporty radzieckich dowódców partyzanckich, które pokazują, że mieli oni negatywny stosunek do charakteru tego konfliktu. Wrogość w stosunkach między ukraińskimi i polskimi organizacjami niepodległościowymi osiągnęła podczas wojny apogeum, nie było więc potrzeby, by ją dodatkowo rozniecić.

R.R.: Co teraz z pamięcią wśród ludności zamieszkującej te tereny, jak ci ludzie pamiętają konflikt ukraińsko-polski?

I.I.: Rzecz polega na tym, że na tym terenie prawie już nie pozostali ludzie, którzy pamiętają o tych wydarzeniach. Znam kilka osób z Wołynia i z Polski pochodzenia wołyńskiego mających powyżej 80 lat. Po wojnie ludzie po prostu bali się o tym mówić i władza radziecka robiła wszystko, aby o tym zapomnieć, aby skazać na zapomnienie.

R.R.: W pamięci kulturowej w Polsce zachowało się kilka utworów poświęconych tym wydarzeniom. Jak w Ukrainie z tym?

I.I.: W Polsce w 2016 r. wszedł na ekrany film w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego Wołyń. Moim zdaniem nie będzie żadnego kompromisu i porozumienia na polu pamięci historycznej, dopóki władze w Kijowie będą się bały pokazać ten film na Ukrainie. Przecież nie chodzi o to, żeby się zgodzić z wizją reżysera, lecz o to, by na ten temat swobodnie dyskutować, a nie z góry odrzucać. Oczywiście rozumiem, że zakaz emisji Wołynia władze w Kijowie wydały ze względu na sytuację, w jakiej znajduje się Ukraina teraz, ale uważam, że trzeba było film pokazać choćby w kręgach historyków ukraińskich o różnych poglądach, żeby mogli podyskutować o tym obrazie.

R.R.: Czyli przełączenie z pola politycznego na naukowe nie jest możliwe?

I.I.: Pozostawienie tego tematu wyłącznie na polu naukowym nie wystarczy, by podołać konfrontacji. Sporo naukowców patrzy na historię jak politycy. Zacytuję słowa mojego kolegi Leonida Zaszkilniaka ze Lwowa: „Historyczna biografia Ukrainy i Ukraińców dopiero się tworzy, przeżywa swój okres romantyczny, nieromantyczny, modernistyczny i postmodernistyczny prawie jednocześnie. W tych warunkach ukraińscy historycy mogą stać na pozycjach albo proukraińskich, albo antyukraińskich. Jest to sytuacja niewdzięczna i nawet niebezpieczna, sytuacja, w której trudno odnaleźć równowagę między wymogami naukowości a dyktatem patriotyzmu. Każdy historyk rozprawia się z nią indywidualnie. Szczególnie ważne jest to, aby historycy nie poddawali się koniunkturze ideologicznej i politycznej i kształtowali niejednowymiarowy obraz przeszłości. Obraz, który będzie w równej mierze przedstawiał racje i interesy obu stron”. Całkowicie się z tym zgadzam. Traktowanie historii w sposób polityczny nie pozwoli przełamać nieufności między przedstawicielami obu narodów. Dopóki nie szukamy kompromisu, nie próbujemy zrozumieć drugiej strony ani znaleźć wspólnego języka, nie widzę szans na porozumienie.

A przecież nie da się walczyć bez końca. Znamy doświadczenia wojny w Jugosławii. Tam i politycy, i dziennikarze, i uczeni doprowadzili relacje między Serbami, Chorwatami i Bośniakami do poziomu takiej nienawiści, że kiedy ta wojna się zakończyła, nie było już żadnej platformy społecznej, na której przedstawiciele zwaśnionych narodów mogliby spokojnie omówić przyczyny tego, co się wydarzyło, i wypracować odpowiedź na pytanie: „Jak dalej żyć po tej tragedii?”.

R.R.: Jakie są perspektywy dialogu historycznego między naukowcami z Ukrainy i Polski?

I.I.: Moim zdaniem kompromis byłby możliwy jedynie wówczas, gdy w ocenie tego, co się wydarzyło na terytorium wspólnego zamieszkiwania Polaków i Ukraińców w latach II wojny światowej, zarówno polscy, jak i ukraińscy historycy oraz politycy zaczęliby brać pod uwagę nie narodowe, lecz czysto ludzkie kryteria. Pamiętajmy, że nas wszystkich Bóg stworzył jako ludzi, a Polakami, Ukraińcami, Żydami czy Rosjanami staliśmy dopiero później. Jeżeli z tej strony nie spójrzymy na tamte tragiczne wydarzenia, nigdy nie będzie porozumienia.

R.R.: Dziękuję bardzo za rozmowę.

 

Ihor Iljuszyn* – historyk ukraiński, absolwent Uniwersytetu Kijowskiego im. Tarasa Szewczenki, profesor i kierownik Katedry Stosunków Międzynarodowych na Kijowskim Uniwersytecie Slawistycznym. Badacz stosunków polsko-ukraińskich w okresie II wojny światowej. W latach 2002–2003 był ekspertem przy Radzie Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy w sprawie badań naukowych poświęconych wydarzeniom na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943–1944. Autor licznych publikacji, m.in. wydanych w Polsce: UPA i AK. Konflikt w Zachodniej Ukrainie, tłum. K. Kotyńska, A. Łazar, Warszawa 2009; ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947, tłum. M. Buczyło, Warszawa 2017.

** Roman Romantsov – obecnie zatrudniony jako starszy analityk w Instytucie Europy Środkowej, do 2018 r. pracował jako adiunkt w Instytucie Europy Środkowo-Wschodniej. Opinie wyrażone w publikacji prezentują wyłącznie poglądy autora i nie mogą być utożsamiane ze stanowiskiem Instytutu Europy Środkowej.

 

Korekta językowa: Beata Bińko

 




(Prze)budowanie polskości? Dlaczego nie stworzyliśmy mitu fundacyjnego ROKU 1989

Źródło grafiki: http://gim22lodz.blogspot.com/2014/02/

ROBERT TRABA

(Prze)budowanie polskości?
Dlaczego nie stworzyliśmy mitu fundacyjnego ROKU 1989*

 

Nie da się w publicznej debacie odseparować „4 czerwca ’89” od kontekstu obrad Okrągłego Stołu (6 lutego – 5 kwietnia 1989). W swojej istocie oba wydarzenia są nierozerwalnym odzwierciedleniem/fragmentem sporu o definiowanie Polski i narodu polskiego jako wspólnoty wyobrażonej na przełomie XX i XXI w. O ile Okrągły Stół stał się miejscem pamięci (w rozumieniu funkcjonowania w tzw. pamięci żywej), o tyle „4 czerwca ’89” ma dopiero szansę nim się stać… szczególnie po 14 stycznia 2019 r.

Po pierwsze, do 1994 r. publicznej debaty o znaczeniu roku 1989 nie było. Potem, do końca lat 90., wykrystalizowują się dwa konkurujące mity narodzin III Rzeczypospolitej: targowicki, oparty na oskarżeniach przeciw rządowo-solidarnościowemu porozumieniu w Magdalence, oraz liberalno-lewicowy, oparty na doświadczeniu Okrągłego Stołu.

Na początku lat 90. Polska była pogrążona w pierwszym etapie transformacji, a politycznie doświadczona „wojną na górze” i (cytując Piotra Semkę) „lewym czerwcowym”, czyli odsunięciem Jana Olszewskiego od rządów nocą z 4 na 5 czerwca 1992 r. Nie wiem, czy istnieje jakiś związek przyczynowy między książką a rok później nakręconym filmem Nocna zmiana, ale 4 czerwca 1994 r. Adam Michnik opublikował przełomowy artykuł Ani spisek, ani dobroć władzy, który wytyczył nurt debaty publicznej na najbliższe pięć lat. O ile duet Piotr Semka/Jacek Kurski ustanowił „Magdalenkę” jako mit zdrady i spisku, o tyle (patrząc na liczbę odwołań i agresywność polemik, szczególnie gdy redaktor „Gazety Wyborczej” 9 września 1995 r. dopowiedział swoje credo apelem O prawdę i pojednanie, napisanym wspólnie z Włodzimierzem Cimoszewiczem) Adam Michnik w centrum ustawił filozofię kompromisu i pojednania. Jej sensem był Okrągły Stół, a 4 czerwca tylko jej finalną realizacją.

Po drugie, w latach 1999/2000–2004 wyczerpuje się potencjał inicjacyjny „białych plam”, Okrągłego Stołu i w ogóle „roku 1989” jako symbolicznego doświadczenia wspólnotowego Polaków. Głównym narzędziem w procesie budowania „nowej pamięci” było przyjęcie ustawy o powołaniu Instytutu Pamięci Narodowej (1999) i utworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego (2004).

Kulminacja pierwsza: stracona szansa

Punktem kulminacyjnym w procesie nadawania „4 czerwca” charakteru powszechnie akceptowanego święta narodowego był rok 2009. Zdaniem intelektualnego zaplecza prezydenta Lecha Kaczyńskiego nastąpił podwójnie „głęboki konsensus demokratycznej wspólnoty politycznej Polaków” co do „posolidarnościowej pamięci aksjologicznej”. Podwójną głębokość procesu miały wyznaczać aksjologia (do tego wrócę w puencie) oraz trwałe umocowanie w społeczeństwie. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu wszystkich aktorów publicznej inscenizacji „4 czerwca” (głównie prezydenta Kaczyńskiego, marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego, premiera Donalda Tuska i rządu, mediów itp.) w roku 2009 rzeczywiście mogło powstać wrażenie, że zaistniała szansa na synergię. Podział, który symbolizował udział Lecha Kaczyńskiego w obchodach z NSZZ „Solidarność” w Gdańsku, a Donalda Tuska spotkanie z przedstawicielami państw środkowoeuropejskich w Krakowie na Wawelu, nie był jeszcze przepaścią. Masowe zaangażowanie mediów i inicjatyw społecznych tworzyło cienką warstwę spoiwa ponad podziałami. Wówczas też po raz pierwszy w głównym nurcie mediów wybrzmiał apel, by „4 czerwca ’89” odebrać politykom i przekształcić w święto obywatelskie (m.in. Janina Paradowska w „Polityce”).

Równie symboliczne znaczenie miały dwie uchwały sejmu: z 23 stycznia o „uczczeniu rocznicy rozpoczęcia Okrągłego Stołu i odzyskania przez Polskę wolności” oraz z 22 maja „w sprawie uczczenia 20. rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 r. i odzyskania przez Polskę wolności”. Jeszcze odwoływano się do obydwu rocznic, ale nie odbiło się to żadnym echem społecznym. Nikt nie miał tyle wyobraźni politycznej, by uchwalić ustawę o święcie narodowym. Opublikowany po raz drugi po 15 latach artykuł Adama Michnika Ani spisek, ani dobroć władzy symbolicznie przeszedł bez echa.

„Tu jest Polska!”

Po trzecie, wszystkie tezy i przewidywania z 2009 r. nie wytrzymały konfrontacji z rzeczywistością roku 2010. Pęknięcie społeczeństwa polskiego na „MY i ONI” definitywnie wyznaczył „rok katastrofy”. Krakowski teatrolog Dariusz Kosiński o tragedii z 10 kwietnia 2010 r. pisał trafnie, że żałobne inscenizacje „wzmocniły poczucie przynależności do wspólnoty wybranej, którą ustanawiali sami manifestanci, regularnie powtarzając takie działania, jak performatywne zawołanie »Tu jest Polska« czy chóralne śpiewanie pieśni patriotycznych (…), które zawierały element wybraństwa i wezwanie skierowane w przyszłość”.

Ci, którzy znajdowali się poza wyznaczoną Polską, w oczywisty sposób stawali się zdrajcami sprawy narodowej. Wszechobecność zdrady i podziału na „prawdziwych” i „nieprawdziwych” Polaków była definitywna.

Kulminacja druga: czas tautologii

Lata 2011–2014 były okresem największej intensywności w upowszechnieniu „4 czerwca ’89”. Jednocześnie – i to jest moje po czwarte – ten okres nazwałbym „tautologicznym”. Słowo „wolność”, które miało być zamachowym kołem aksjologicznym, zmultiplikowane i odmienione we wszystkich przypadkach przez czasem skrajnie różne środowiska, straciło kreatywny społecznie sens i uległo klasycznej zasadzie Kopernika/Greshama: ilość wyparła jakość. Z perspektywy czasu błędem było założenie prezydenta Komorowskiego, że 4 czerwca ’89 „wydaje się rocznicą niekontrowersyjną i oczywistą”.

Prawdopodobnie z powodu tautologii aksjologicznej nie udał się też, teoretycznie bardzo dobry pomysł, uobywatelnienia święta. Sygnał dał prezydent Komorowski, odznaczając 4 czerwca 2011 r. „założycieli i działaczy organizacji pozarządowych, którzy przyczynili się do budowania społeczeństwa obywatelskiego”. Kulminacją były obchody jubileuszowe w 2014 r., gdy prezydent patronował 180 projektom upamiętniającym „4 czerwca ’89”, od ludowych festynów i imprez sportowych po poważne konferencje.

Pozorny sukces odniosła uchwała zgłoszona w 2013 r. przez sejmową Komisję Kultury i Środków Przekazu (z inicjatywy Julii Pitery) ustanowienia 4 czerwca Dniem Wolności i Praw Obywatelskich. 24 maja została ona przyjęta, ale bez nawiązania do skutków obrad Okrągłego Stołu, bo – jak wyraził się poseł PiS, Kazimierz Ujazdowski – „Podstawą wolnej i niepodległej Polski nie są porozumienia Okrągłego Stołu, lecz rozmiar poparcia dla »Solidarności« i dla wolności. Na gruncie prawno-historycznym nie można [takiego nawiązania przyjąć]”.

Jeszcze radykalniej rok później zaprotestowało koło posłów Solidarnej Polski, którzy bezprecedensowo zagłosowali przeciw uchwale rocznicowej z okazji 25. rocznicy Okrągłego Stołu, przygotowanej już przez Prezydium Sejmu.

Konteksty

Spór o „rok 1989” jest kontynuacją „wiecznego” dylematu, czym jest polska tożsamość. Na podstawie analizy rocznicowych tekstów z ostatniego 30-lecia spróbowałem stworzyć rodzaj mentalnej mapy stron, które uczestniczą w sporze. Osią jednej narracji będzie głównie wspominany artykuł Adama Michnika. Nie było bardziej znanego i jasno definiującego tekstu do końca lat 90. Poprzez „kompromis” i „pojednanie” Michnik przedstawił swoje marzenie, obraz Polaków jako wspólnotę wszystkich obywateli Rzeczypospolitej.

Adwersarzem stała się publicystyka nie tyle jednego autora, ile środowisk skupionych wokół – nazwijmy to umownie – szerokiego zaplecza intelektualnego Muzeum Powstania Warszawskiego („Teologii Politycznej” itp.) oraz „Arcanów” i Klubu Jagiellońskiego, później „Do Rzeczy” czy „Sieci”. Kluczową postacią polityczną był prezydent Lech Kaczyński, a zasadnicze znaczenie miały jego tezy wygłoszone z okazji 20-lecia „4 czerwca” w 2009 r. Patrząc na kariery (około)rządowe ludzi z kręgu Klubu Jagiellońskiego, można odnieść wrażenie, że „4 czerwca ’89” funduje dziś wykreowana przez to środowisko ideologia tzw. republikańskiego neosarmatyzmu. Zbieżność tzw. aksjologii neosolidarnościowej z republikańskim neosarmatyzmem jest jedna: „4 czerwca ’89” jest ważny pod warunkiem wykluczenia z narracji Okrągłego Stołu i doświadczenia szeroko rozumianej lewicy. Poza realnym sporem znalazły się środowiska „Naszego Dziennika” (Radia Maryja) i „Gazety Polskiej”, które odrzucały „4 czerwca” jako „zdradę” i „agenturę”, szczególnie w nawiązaniu do obrad Okrągłego Stołu. Niedaleki od takich radykalnych opinii był w pierwszej dekadzie XXI w. również wpływowy historyk, wieloletni szef „Arcanów”, Andrzej Nowak.

List do samorządowców – testament zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza – stworzył nowy wymiar obecności „4 czerwca ’89” w przestrzeni publicznej. Klasyczna obrona atakiem ze strony rządu, polegająca na przekierowaniu uwagi opinii publicznej na 40-lecie pielgrzymki Jana Pawła II i rekonstrukcję rządu, nie wyparła spontaniczności, masowości i siły argumentów gdańskich obchodów.

W kontekście międzynarodowym jeszcze w 2009 r. mieliśmy szansę, by „4 czerwca ’89” z Okrągłym Stołem ugruntowały się w Europie jako zdobycze polskiej rewolucji „Solidarności”. Hasło „Zaczęło się w Gdańsku!” było trafionym sloganem polskiej dyplomacji kulturalnej, szczególnie w Niemczech. Niemcy w tym czasie przygotowały majstersztyk polityki historycznej, mianowicie własny, unikatowy wkład, który nazwali „pokojową rewolucją”. Gdy podczas dyskusji w Niemczech chcę być złośliwy, pytam: „Gdzie są wasi rewolucjoniści?”. Ale nad tym już się nikt nie zastanawia. Europa zna Mur Berliński i friedliche Revolution, a z naszej perspektywy „znowu Niemcy są winni”, bo o polskim doświadczeniu wolności już prawie się nie mówi. Tyle że to my sami zgotowaliśmy sobie ten los!

Przypisy:

*Wykład wygłoszony na konferencji Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego 3 czerwca 2019 r.

 

Korekta językowa: Beata Bińko




Polsko-niemieckie miejsca pamięci – relacja wideo


Realizacja wideo:
dr hab. Piotr WITEK
Współpraca:
Andrzej Włoch


Portal ohistorie.eu razem z tygodnikiem POLITYKA i Ośrodkiem Brama Grodzka Teatr NN zorganizował spotkanie wokół „Pomocnika historycznego POLITYKI” i publikacji „Polsko-niemieckie miejsca pamięci”, red. Robert Traba i inni.

W debacie wzięli udział: prof. Robert Traba, red. Adam Krzemiński
Prowadzenie spotkania: Joanna Zętar

Termin: 2 kwietnia 2019 roku, godz. 17:00
Miejsce: Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, ul. Grodzka 21

FB: https://www.facebook.com/ohistorie/?m… https://twitter.com/ohistorie
TT: https://twitter.com/ohistorie




Muzealizacja komunizmu

Realizacja wideo: dr hab. Piotr Witek


Zapraszamy do obejrzenia debaty

MUZEALIZACJA KOMUNIZMU

W rozmowie wokół książki Anny Ziębińskiej-Witek

Muzealizacja komunizmu w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2018

udział wzięli:

prof. Anna Ziębińska-Witek (UMCS),

prof. Izabela Skórzyńska (UAM),

prof. Rafał Wnuk (KUL)




III seminarium: “Narracje muzealne o komunizmie w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej trzydzieści lat po transformacji”

 

III Seminarium : 21 stycznia 2019 r., godz. 17:00

Portal Ohistorie.eu wraz z Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN” organizują „Spotkania w Bramie” – cykl otwartych seminariów humanistycznych pod patronatem Towarzystwa Historiograficznego, poświęconych historii Lubelszczyzny i tematyce badań nad Europą Środkowo-Wschodnią.

 

“Narracje muzealne o komunizmie w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej trzydzieści lat po transformacji”.

Tematem trzeciego spotkania będą muzea historyczne jako instrument kreowania polityki pamięci i polityki historycznej w tym (auto)wizerunków poszczególnych narodów. Chcielibyśmy ująć to zagadnienie pod kątem kształtowania się pamięci zbiorowych społeczeństw połączonych wspólnym doświadczeniem “realnego komunizmu” oraz sterowanych odgórnie mechanizmów powstawania oficjalnych kanonów pamięci w krajach zza “żelaznej kurtyny”. Tej właśnie problematyce poświęcona jest najnowsza książka Anny Ziębińskiej-Witek pt.  Muzealizacja komunizmu w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, która stanowić będzie punkt wyjścia i kanwę debaty.

W dyskusji udział wezmą:

prof. Anna Ziębińska-Witek (UMCS)
prof. Izabela Skórzyńska (UAM)
prof. Rafał Wnuk (KUL)

Termin: 21 stycznia 2019 r., godz. 17:00

Miejsce: Sala Czarna, Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, ul. Grodzka 21.

Wstęp wolny

Anna Ziębińska-Witek, Muzealizacja komunizmu w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2018.

Fragment Wstępu:

„Muzea publiczne były od początku swego istnienia instytucjami propagującymi określone prorządowe wartości oraz służące potrzebom państwa i dominującym grupom interesów w jego obrębie. Pomimo że współcześnie podlegają wieloaspektowym transformacjom, które wynikają głównie z pojawienia się nowych reguł społeczno-kulturowych i zaawansowanych technologicznie rozwiązań stosowanych na ekspozycjach, to jednak nie sposób nie zauważyć ciągłości w głównych założeniach i misji instytucji. Szczególnie dotyczy to muzeów historycznych, które chętnie prezentują się jako instytucje neutralne i niezaangażowane (etycznie i politycznie), jednak są głęboko zainteresowane władzą polegającą na nadawaniu znaczeń przeszłości i teraźniejszości oraz reprezentowaniu i kreowaniu oficjalnych wersji historii stających się (w założeniu) ogólnie przyjętymi poglądami. (…) Prezentowane przeze mnie analizy dotyczą historii najnowszej, czyli okresu szczególnie wrażliwego, obejmującego wydarzenia, których świadkami lub uczestnikami byli członkowie najstarszej generacji danego społeczeństwa. Przeszłość najnowsza to mniej więcej osiemdziesiąt-dziewięćdziesiąt ostatnich lat. Patrząc z tej perspektywy trzydzieści lat, które minęły od upadku komunizmu, to niedługo, można więc założyć, że kraje Europy Środkowo-Wschodniej są wciąż w stanie transformacji i przepracowywania lub oswajania wydarzeń niedawnej epoki. Społeczeństwa byłego bloku wschodniego na pewno też mają większe niż ustabilizowane demokracje zachodnie potrzeby w zakresie samoidentyfikacji i tworzenia opowieści integrujących. Ekspozycje historyczne są kluczowym elementem tych procesów jako czynniki instytucjonalizacji (muzealizacji) historii oraz rezerwuar sposobów reprezentacji przeszłości.”




Kilka uwag po obchodach stulecia niepodległości

RAFAŁ STOBIECKI

Kilka uwag po obchodach stulecia niepodległości

 

Obowiązkiem historyka, w ogóle każdego obywatela jest mówić o tym, 
o czym mówić nie wypada. 

                                                                                          (Karol Modzelewski)

 

Jako historyk i jako obywatel z uwagą obserwowałem zakończone niedawno obchody stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Mówiąc najbardziej eufemistycznie, nie nastrajają one optymistycznie. Mizeria obchodów państwowych, ograniczonych do uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza, słynnego marszu, a w zasadzie dwóch odrębnych manifestacji, w których przedstawiciele władz w wyniku zawartego w ostatniej chwili „kompromisu” maszerowali razem ze środowiskami narodowymi, oraz wspólnego śpiewania Mazurka Dąbrowskiego, aż „kłuła w oczy”. Było mi smutno i wstyd. Jak trafnie zauważył jeden z młodych publicystów, nawet nieudolna i dziś w większości słusznie wyszydzana Polska Rzeczpospolita Ludowa potrafiła na tysiąclecie państwa polskiego zbudować tysiąc szkół, a III RP może zaoferować najwyżej brak zamieszek na kilkudziesięciotysięcznym marszu narodowców. Ktoś inny napisał, że z okazji stulecia odzyskania niepodległości postanowiliśmy zorganizować wielki pokaz cech narodowych, przez które tę niepodległość straciliśmy.

Jedną z nielicznych imprez, które wymykały się tradycyjnej i nudnej formule obchodów, okazały się łódzkie Igrzyska Wolności, zorganizowane pod hasłem Bitwa o historię przez środowisko związane z pismem i fundacją „Liberte!”, którym od lat szefują Błażej Lenkowski i Leszek Jażdżewski. Zgromadziły one wiele indywidualności ze świata kultury, nauki i polityki (kolejność nieprzypadkowa) oraz kilkutysięczną publiczność. W trakcie wykładów, spotkań autorskich i paneli czuć było atmosferę krytycznego namysłu nad fenomenem niepodległości, zaproponowano włączenie w dyskurs rocznicowy nowych tematów (dzieje kobiet czy historia LGBT). Dyskutowano o edukacji szkolnej w dziedzinie historii, stosunkach polsko-żydowskich i polsko-ukraińskich, polityce historycznej, współczesnych obliczach patriotyzmu. I choć do mediów przebiły się przede wszystkim wystąpienia celebrytów politycznych (Donald Tusk, Robert Biedroń) i części reprezentantów świata filmu (Agnieszka Holland), to pozostało wspomnienie czegoś ważnego, oryginalnego i inspirującego.

Jakie treści historyczne niosły ze sobą oficjalne, państwowe uroczystości związane z 11 Listopada, w dużym stopniu powielane w mediach, różnych zresztą orientacji? Ryzykując pewne uproszczenie, można powiedzieć, że wiązały się one z trzema korespondującymi ze sobą przekazami.

Po pierwsze, niepodległość zawdzięczamy Józefowi Piłsudskiemu. W tym sensie nie miała racji wspominana Agnieszka Holland, gdy oznajmiła w Łodzi, że „Piłsudski został wyrugowany przez Lecha Kaczyńskiego, musiał się posunąć w krypcie, a teraz na placu swojego imienia”. Figura Piłsudskiego jako ojca i matki niepodległego państwa zdominowała przekazy medialne zarówno te tradycyjne, jak i te związane ze światem mediów elektronicznych. W jakimś sensie potwierdza to krążącą anegdotę o tym, czym jest PiS – „grupą rekonstrukcyjną sanacji z Żoliborza”. Zauważalne było to, że w cień zostali usunięci inni bohaterowie niepodległości – Roman Dmowski, Ignacy Paderewski, Wojciech Korfanty czy Ignacy Daszyński. Co prawda przywódcy socjalistów po wielu latach poświęcono odsłonięty w Warszawie pomnik, ale nie zmienia to faktu, że ma on wyjątkowego pecha dziejowego. Najpierw krytykowany przez samego Piłsudskiego, potem wyrugowany z oficjalnej pamięci i historiografii przez prawie cały okres PRL, na krótko „zrehabilitowany” w latach 80. ubiegłego wieku, dziś wrócił jako patron głównie postkomunistycznej lewicy. Owo związanie rocznicy niepodległości z postacią Marszałka, a jednocześnie z podpisaniem zawieszenia broni na Zachodzie skutkowało także tym, że zupełnie pominięto inne daty symbolizujące początki II Rzeczypospolitej: 7 listopada – powstanie rządu ludowego, 14 listopada – powierzenie Piłsudskiemu funkcji tymczasowego naczelnika państwa, czy 27 grudnia – wybuch powstania wielkopolskiego. Na przykład rocznica powstania rządu lubelskiego została przedstawiona jedynie w jednym z dzienników TVN, całkowicie zaś przemilczały ją inne telewizje, w tym TVP. Gdzieś wyparowały tak żywe jeszcze w II Rzeczypospolitej spory o zasługi dla niepodległości (jak wiemy, data 11 listopada stała się świętem państwowym dopiero w 1937 r. i decyzja ta była mocno krytykowana przez środowiska związane z Narodową Demokracją).

Nową wartością, którą warto odnotować, było natomiast zauważenie po raz pierwszy na taką skalę wkładu kobiet w dzieło odzyskania niepodległości. Periodyki różnych orientacji politycznych, portale internetowe, liczne wydawnictwa przypominały bohaterki akcji pod Bezdanami – Aleksandrę Szczerbińską, Zofię Prystorową, czy postaci pierwszych posłanek do Sejmu Ustawodawczego, m.in. Gabrielę Balicką, Zofię Moraczewską czy Irenę Kosmowską.

Po drugie, dominujący przekaz zupełnie zamazywał to, co łączy się z procesualnym wymiarem historii. Można było odnieść wrażenie, że niepodległość wybuchła nagle w listopadzie 1918 r. i była zasługą przede wszystkim Polaków. Jej odzyskanie prezentowano jako rodzaj „cudu”, który nastąpił nie wiadomo dlaczego. W rocznicowej wersji historii zabrakło miejsca, by pokazać rolę takiego, a nie innego przebiegu I wojny światowej, znaczenie jednoczesnej klęski trzech zaborców czy rewolucji w Rosji.

Heroiczna z ducha wizja przeszłości zmarginalizowała jej zbiorowy wymiar. Niepodległość okazała się rezultatem przede wszystkim wydarzeń politycznych i walki, głównie Legionów, w daleko mniejszym stopniu armii Józefa Hallera czy jednostek wojskowych tworzonych w Rosji. Nie udało się pokazać ani różnych dróg prowadzących do odrodzenia państwa, ani jej aspektów społecznych, kulturowych czy gospodarczych.

Po trzecie, forsowany przez władze i media obraz wydarzeń miał wybitnie polonocentryczny charakter. Można było wysnuć wniosek, że nikt poza Polakami nie cieszył się w 1918 r. z odzyskania niepodległego państwa. Zapomnieliśmy o Litwinach, Łotyszach i Estończykach, nie chcieliśmy pamiętać o powstaniu niepodległej Czechosłowacji, Jugosławii czy Finlandii. A to przecież w większości nasi sąsiedzi, byli i obecni. Niewiele pisało się o ujawniających się pod koniec wojny, częściowo zrealizowanych, niepodległościowych dążeniach Ukraińców i Białorusinów (w gronie periodyków społeczno-kulturalnych chlubnym wyjątkiem był „Tygodnik Powszechny”).

Utrwaliło się przekonanie, że Polska jest (była?) jakąś wyspą w Europie Środkowo-Wschodniej, izolowaną od reszty, dla której historia stworzyła specjalne prawa, mające legitymizować jej wyjątkowość. W taką polonocentryczną wizję historii wpisał się także Instytut Pamięci Narodowej. W ramach ogłoszonego konkursu „Sto książek na stulecie niepodległości” jego władze postanowiły wznowić tylko jedną pracę, o jakże charakterystycznej wymowie. Jest nią Duch dziejów Polski (pierwsze wydanie 1917) Antoniego Chołoniewskiego. Abstrahując od znamiennego faktu, że tym samym władze Instytutu uznały, iż żadna inna praca polskiego historyka wydana po 1918 r. nie zasługuje na taki zaszczyt, należy zwrócić uwagę co innego. Trudno nie odnieść wrażenia, że przeniknięte duchem megalomanii narodowej (do dziś używamy przecież terminu „chołoniewszczyzna” jako synonimu bezkrytycznego podejścia do narodowej przeszłości), poczucia szczególnej misji narodu polskiego i jego uniwersalnych przymiotów, pełne nieuprawnionej apologii polskiej wolności, dzieło to dobrze koresponduje z forsowaną przez obóz „dobrej zmiany” polityką historyczną. Polityką odrzucającą „pedagogikę wstydu”, krzewiącą z uporem godnym lepszej sprawy jedynie poczucie dumy z narodowej przeszłości, widzącej w Polsce wzór dla innych narodów europejskich. Pisząc swoją książeczkę w 1917 r., Chołoniewski był pełen dobrych intencji, w dużym stopniu tłumaczą go okoliczności powstania pracy i chęć zakwestionowania, szkodliwych jego zdaniem dla polskich aspiracji niepodległościowych, tez tzw. krakowskiej szkoły historycznej (Walerian Kalinka, Józef Szujski, Michał Bobrzyński). Ale dziś? Komu i czemu ma służyć ta z gruntu anachroniczna historiozofia? Chyba tylko utrwalaniu przekonania, jacy to byliśmy na przestrzeni dziejów wspaniali, tolerancyjni i wyjątkowi. To wizja patriotyzmu nie tylko rodem z czytanek dla dzieci i młodzieży, lecz także głęboko naiwna i społecznie szkodliwa.

Zacząłem ten tekst cytatem z wypowiedzi nestora polskich historyków – Karola Modzelewskiego. Jego słowami chciałbym także zakończyć: „wstyd jest objawem uczuć patriotycznych. Jeśli uwiera mnie coś, co uczynili Polacy, to znaczy, że łączy mnie z nimi więź. Gdyby oni nie byli moi, to ja bym może ich zachowaniem gardził, może bym potępiał, ale bym się nie wstydził. Za rodaków wstydzi się tylko patriota” *.

Przypisy:

* To nie jest kwestia hematologii. Z profesorem Karolem Modzelewskim rozmawia Kalina Błażejowska, „Pismo” 2018, nr 11.

Korekta językowa: Beata Bińko