Zmuszona do życia. Jadwiga Nowak-Jeziorańska

JOANNA HYTREK-HRYCIUK

Zmuszona do życia. Jadwiga Nowak-Jeziorańska

Żona towarzyszyła Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu we wszystkich projektach społecznych, w życiu politycznym, koordynowała jego pracę i dbała o życie codzienne. Pracowała często bez wynagrodzenia, między innymi przy przepisywaniu i redagowaniu maszynopisu jego książki Kurier z Warszawy. Nigdy nie mówiła o swoich wojennych przeżyciach. Jedynie Jan Karski publicznie powiedział, że zasługi Jadwigi są równe zasługom Jana.

12 października 1917 r., sto pięć lat temu, urodziła się Jadwiga Wolska, kobieta, bez której nie byłoby Nowaka-Jeziorańskiego – polityka, szefa Radia Wolna Europa, orędownika wejścia Polski do NATO.

„Greta”

Urodziła się w Żydaczowie, w niewielkim mieście nad Stryjem. Z kresowej prowincji uciekła jednak jeszcze przed II wojną światową, do Krakowa, by studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czerwcu 1941 r. siostra Barbara sprowadziła ją do Warszawy, do pokoju z kuchnią, który dodatkowo służył jako lokal konspiracyjny. Wkrótce i ona sama dla znajomych i nieznajomych z Jadwigi Wolskiej stała się „Gretą”.

Pracowała początkowo w tajnej drukarni, później jako łączniczka, w Podwydziale Propagandy Dywersyjnej „N” przy Wydziale Propagandy Biura Informacji i Propagandy AK. To na niej spoczywała odpowiedzialność za utrzymywanie łączności pomiędzy konspiracyjnymi redakcjami, znała adresy lokali, redaktorów, terminy. Cieszyła się niezwykłym zaufaniem przełożonych. Wiedzieli, że pracuje bez względu na ryzyko.

Nowaka-Jeziorańskiego poznała podczas realizacji jednego z zadań w lipcu 1943 r. Ich osobistemu zbliżeniu towarzyszy romantyczna opowieść o łamaniu konspiracyjnych zasad i nagłym wybuchu miłości w okupacyjnych dekoracjach. W rzeczywistości jednak decyzję o małżeństwie przyspieszyła śmierć siostry „Grety” w Powstaniu Warszawskim oraz fatalistyczna perspektywa: byli przekonani, że przeżyją jeszcze może ze dwa tygodnie. Ślub wzięli 7 września 1944 r. w kaplicy na ul. Wilczej 9, pomiędzy pogrzebami. „Grecie” udało się zorganizować obrączki w zamian za konserwy z amerykańskich zrzutów. Była to ich jedyna pamiątka z tego dnia. Ktoś zrobił zdjęcia, ale zaginęły w powstańczym chaosie.

Tydzień przed upadkiem powstania Jeziorańscy opuścili Warszawę, jadąc w misję kurierską do Londynu. Pod gipsowym opatrunkiem chroniącym nieistniejącą ranę Jadwiga wywiozła cenne mikrofilmy z powstania. Została za to awansowana do stopnia porucznika.

Wielkie koło wspólnych lat

„Greta” już nigdy nie wróciła do Polski. Zamieszkali w Londynie, Monachium gdzie Jeziorański szefował Radiu Wolna Europa, później także w Austrii i w Stanach Zjednoczonych. Najpierw do kraju nie pozwalała jej przyjechać komunistyczna władza, nie dostała paszportu nawet na pogrzeb matki. Po 1989 r. sama przyjechać już nie chciała. „To jeszcze nie ten czas” – mówiła, nieufna wobec gwałtownych zmian politycznych.

We wspomnieniach ich małżeństwo było pełne sprzeczności: żyli dla siebie, a jednocześnie stale się kłócili. Jeziorański wspominał, że  nie mają dzieci, ona ostro odmawiała odpowiedzi na wszelkie intymne pytania. Dziennikarz nie miał nic przeciwko jej pracy dla RWE, nie zamierzał jednak wypłacać jej wynagrodzenia np. za projektowane dla rozgłośni okładki do nagrań, chociaż na etatach spikerek czy maszynistek pracowały żony innych dziennikarzy. Podobnie wyglądała kwestia przepisywania jego notatek z dyktafonu czy brudnopisu: Jadwiga nie tylko stukała w klawisze maszyny do pisania, lecz także dopingowała męża, przekonując, jak istotne są jego wspomnienia. Sama jednak nie zdecydowała się na spisanie własnych przeżyć. To dzięki prowadzonemu przez nią pedantycznie archiwum prywatnemu było możliwe napisanie kolejnych książek, Polska z oddali czy Wojna w eterze. „Nowak bez niej zupełnie nie dałby sobie rady. Był roztargniony, nie umiał pisać na maszynie” – wspominała Alina Grabowska. „Wielkość Jana nie pozostawiała miejsca dla wielkości Wisi” – komentowała Maria Michejda, amerykańska przyjaciółka pary. „Żyła tylko dla mnie” – przyznał Jeziorański już po jej śmierci.

Czas, gdy nie pracowała, poświęcała organizowaniu życia domowego: sprzątaniu porozrzucanych wszędzie gazet, szykowaniu śniadań i krochmaleniu eleganckich koszul, które Jeziorański uwielbiał. Nauczyła się również renowacji mebli: szaf i cennych malowanych ludowych skrzyń, które kolekcjonował jej mąż w ich austriackim domu na przełęczy Pass Thun. Ten dom był jej rajem. Niemniej to właśnie Jadwiga pierwsza powiedziała głośno, że Jan przyjmie posadę w Waszyngtonie i że dadzą radę po raz kolejny zaczynać wszystko od nowa. Podporządkowała się mężowi całkowicie, a jednocześnie cały czas próbowała być odrębną osobą. I walczyć ze swoim strachem.

Strach

Codzienny stres życia na emigracji podsycały bowiem anonimowe telefony, w których głosy szeptały jej o wyroku śmierci na „hitlerowskim kolaborancie” lub o atrakcyjnych blondynkach w życiu Jeziorańskiego. Pewnego dnia Jadwiga otrzymała formularz z zakładu pogrzebowego z sugestią, aby go wypełnić, bo szybko zostanie wdową. Tylko między listopadem 1974 a marcem 1975 r. zawiadomiona w końcu monachijska policja znalazła w domu siedemnaście anonimowych listów z pogróżkami. Po przeprowadzce do domu w Austrii zdarzało się, że na poboczu szosy parkował samochód z silnym reflektorem, kierującym snop światła w okna ich domu. Któregoś dnia „Greta” nie wytrzymała i z myśliwskiego sztucera kilkukrotnie wystrzeliła w powietrze. Śledztwo nie miało sensu. Prześladowcy – funkcjonariusze komunistycznych służb bezpieczeństwa – byli bezkarni.

Nękanie oraz poczucie winy za pozostawienie wegetujących w Polsce bliskich skutkowały depresją oraz innymi problemami na tle nerwowym. Stała się nieprzystępna i szorstka. Choć mówiła płynnie po niemiecku i angielsku, unikała ludzi, wolała towarzystwo zwierząt. W końcu przestała wychodzić z domu, zbyt dumna jednak, żeby przyznać, że potrzebuje pomocy specjalisty. Całymi dniami paliła jednego papierosa za drugim, czekając na Jeziorańskiego. Robiła także zdjęcia.

Fotografią zajęła się na początku lat pięćdziesiątych XX w. Fotografowała w trakcie podróży, w sytuacjach prywatnych, robiła portrety przyjaciół. Miała wyczucie chwili i oko do kadru. W domach urządzała sobie niewielką pracownię, gdzie samodzielnie mogła zajmować się odbitkami. Michejda mówiła po latach: „Gdy Wisia była już chora, rozmawialiśmy z Janem w jej obecności, że zrobimy w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie wystawę jej prac”. Ale sprawa się skomplikowała. Jeziorański nie chciał płacić za kosztowne ramy do zdjęć. Ambasada również nie uznała tego za priorytetowe wydarzenie kulturalne. Wystawa nigdy nie powstała.

Jadwiga Nowak-Jeziorańska zmarła w 1 maja 1999 r. w Annandale w Wirginii. Chciała odejść w domu, w swoim łóżku, ale leczenie rozedmy płuc, na którą chorowała, wymagało hospitalizacji. „Po coś mnie wywiózł z Polski”, krzyczała do Jana, wyrywając sobie z nosa rurki z życiodajnym tlenem.

Pogrzebano ją z honorami na Cmentarzu Rakowickim, w rodzinnym grobowcu, obok matki, którą ostatni raz widziała w czasie wojny.


Fotografie Jadwigi Nowak-Jeziorańskiej, z archiwum Jana Nowaka-Jeziorańskiego w zbiorach Zakładu Narodowego im. Ossolińskich

Korzystałam z: J. Kurski, Kurier wolności Jan Nowak-Jeziorański, Warszawa 2019, oraz zbiorów Gabinetu Jana Nowaka-Jeziorańskiego zgromadzonych w Muzeum Pana Tadeusza, Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu.

Autorka pracuje w Muzeum Pana Tadeusza, ZNIO


                                                                                              Korekta językowa: Beata Bińko




Wojna w kanałach


W dyskusji udział wzięli:
Dr Sebastian Pawlina
Dr Janusz Marszalec

Prowadzenie:
Dr Mariusz Zajączkowski

Realizacja wideo:
Dr hab. Piotr Witek




Kanały, czyli emocjonalna historia Powstania Warszawskiego

Grupa powstańców po wyjściu z kanału na ul. Wareckiej na początku września 1944 r.

SEBASTIAN PAWLINA

Kanały, czyli emocjonalna historia Powstania Warszawskiego

Trudno w historii Powstania Warszawskiego doszukać się postaci równie kontrowersyjnej, co Włodzimierz Kozakiewicz „Barry”. Szefa żandarmów na Starym Mieście jedni zapamiętali niemalże jako bandytę stosującego gestapowskie metody. Dla innych stał się człowiekiem, który dzięki swojemu zdecydowaniu uratował jeśli nie tysiące, to setki osób. Dominujące są jednak te pierwsze opinie, tworzące od 75 lat jego czarną legendę. Pełne pretensji, złości i żalu, w dużej mierze zapewne uzasadnionych. Brutalne metody, jakie on sam oraz jego żołnierze stosowali w czasie ewakuacji oddziałów powstańczych ze Starówki na początku września, trudno podważyć. Wspomnienia powstańców są ich pełne. Pojawiają się w nich wyzwiska, grożenie bronią, odpychanie ludzi. W szczególnie zapalnych sytuacjach musieli interweniować dowódcy oddziałów. Jak wtedy, gdy „Barry” domagał się od dowództwa Starówki zgody na użycie broni wobec samych powstańców (Podlewski 1957, s. 562).

Ostatecznie mimo przeprowadzania ewakuacji w skrajnie trudnych warunkach uratowano wówczas kilka tysięcy ludzi. Kiedy miesiąc później na Mokotowie próbowano powtórzyć ten wyczyn, efekt okazał się dramatyczny. Wszystko to, co na początku września funkcjonowało, tym razem nie zadziałało. Zawiodły ochrona włazów, pilnowanie kolejności schodzenia do kanałów, komunikacja pod ziemią. Nie wynikało to jednak z winy ludzi. Postawieni wobec rzeczywistości wykraczającej poza zdolność pojmowania, a przede wszystkim – kontrolowania, nie byli w stanie nic zrobić. Musieli przegrać.

Obie te opowieści, zestawione obok siebie, pomagają lepiej zrozumieć samo Powstanie Warszawskie. Pokazują, w jak olbrzymiej mierze rządziły nim emocje. Do tego stopnia, że wszystko, co się wówczas działo, można opowiedzieć ich językiem. Dopóki powstańcy potrafili jeszcze dostrzec nadzieję, nieważne czy realną, czy jedynie wyobrażoną, znajdowali w sobie siłę do przeprowadzenia najbardziej karkołomnych operacji. Gdy tej nadziei zabrakło, organizacja i dyscyplina rozsypały się, co doprowadziło do tragedii. Bo w porównaniu ze staromiejską ewakuacją ta mokotowska stała się koszmarem, doskonale oddanym w Kanale Jerzego Stefana Stawińskiego oraz w jego filmowej adaptacji Andrzeja Wajdy.

W tym tekście spróbuję pokazać, w jaki sposób emocje pomagają opowiadać o historii, a także jak mocno wpływają na przebieg wydarzeń. Żeby uporządkować narrację, ograniczę się do jednego zaledwie elementu powstańczej rzeczywistości – do kanałów.

Podejmuję tu próbę zrekonstruowania tego szalenie ulotnego elementu naszej codzienności, jakim są emocje. Jako odczucie pojawiające się nagle, pod wpływem konkretnych wydarzeń czy osób, są trudne do uchwycenia w materiałach źródłowych. Tak jak nagle powstają bowiem, tak równie szybko potrafią znikać. W efekcie na istnienie nadziei, złości, bezradności czy niepewności nie ma twardych dowodów, przez co odtwarzanie ich staje się dla historyka procesem poszlakowym. Dlatego też trzeba pamiętać, że wszystko, co zostanie tutaj na ich temat napisane, należy traktować z odpowiednią dozą dystansu i powątpiewania.

Emocje w teorii

Zacznę jednak od uwag natury ogólnej – mniej pasjonujących niż opowieść o kanałach i emocjach, ale niezbędnych do lepszego zrozumienia zagadnienia. Trzeba jasno podkreślić, że mówienie o emocjach sprawia problem już na poziomie kategoryzacji zarówno jeśli chodzi o podział emocji samych w sobie, jak i sposób ich powstawania.

Jak stwierdza Kamil Imbir, psycholog specjalizujący się w relacjach między emocjami a procesami poznawczymi, „emocje niewątpliwie są jednym z centralnych przedmiotów badań psychologii […]. Ale nadal, mimo postępu badań i licznych konceptualizacji […] nie ma konsensusu co do natury, struktury i funkcji emocji” (Imbir 2012, s. 11).

W przyjętej przez siebie taksonomii ludzkich emocji Imbir opisuje dwie grupy – emocje automatyczne oraz emocje refleksyjne. Podstawowa różnica między nimi leży już w sposobie ich powstawania. Ścieżka tworzenia emocji automatycznych jest krótsza (bodziec – wzgórze – ciało migdałowate – reakcja), z czego wynika funkcja, jaką te emocje pełnią. „W sensie ewolucyjnym emocje te są skryptami pozwalającymi sobie radzić z zagrożeniami wywołanymi dynamiką procesów organizmalnych oraz stanami środowiska zewnętrznego, które mogą być awersyjne lub (zmysłowo) atrakcyjne” (tamże, s. 45). Występują w postaci impulsów, które skłaniają albo do walki czy ucieczki, albo „do zbliżania się do tego, co wywołuje przyjemność, wobec tego, co dzieje się w środowisku”.

Zupełnie inaczej rodzą się emocje refleksyjne (bodziec – wzgórze – kora mózgowa – ciało migdałowate – reakcja). Poprzedza je „ocena rzeczywistości lub jej antycypowanych możliwych stanów, porównywanych z wyartykułowanymi standardami tego, co dobre czy złe, a w zależności od tego, czy sytuacja pasuje do danego wzorca, dany czy antycypowany stan rzeczy zostaje określony jako mniej lub bardziej pozytywny czy negatywny”. Te emocje tworzą się pod wpływem wartościowania, są więc zależne od wcześniejszych doświadczeń i poglądów, chociaż samo wartościowanie może przebiegać w sposób zautomatyzowany.

Inną kategoryzacją, na którą powołuje się Kamil Imbir, jest ta zaproponowana przez amerykańskiego psychologa Roberta Plutchika. Opiera się na ośmiu głównych emocjach, tworzących cztery przeciwstawne pary. Przez ich wzajemne oddziaływanie na siebie powstają „emocje mieszane”. Dobrze oddaje to poziom skomplikowania emocji, których powstawanie jest zależne od sytuacji, uwarunkowań kulturowych, a także od indywidualnych cech pojedynczego człowieka (Rosenwein 2015, s. 380). W przypadku każdego z nas tworzą one niepowtarzalną mieszankę, co z jednej strony czyni temat trudnym do generalizowania, a jednocześnie tak pasjonującym.

Żeby nie gmatwać jeszcze bardziej problematyki kategoryzacji emocji, zatrzymajmy się w tym miejscu. Z przedstawionych koncepcji widać, że wśród specjalistów nie ma zgodności co do tego, jak je uporządkować. Dla nas najbardziej atrakcyjna w kontekście historii emocjonalnej jest koncepcja emocji automatycznych i refleksyjnych. Jednocześnie trudno nie zgodzić się z wizją Plutchika, zakładającą, że emocje wzajemnie na siebie wpływają, tworząc coraz bardziej skomplikowane układy.

Czym jednak jest ta historia emocjonalna, a raczej – czym powinna być? Emocje jako nierozerwalna część życia człowieka wywierają na niego wpływ. Czasem większy, innym razem mniejszy, ale niezaprzeczalny. Stają się tym samym elementem jego codzienności. Kolejnym kluczem do zrozumienia, co, jak i dlaczego robi. Historia emocjonalna wydaje się szczególnie przydatna w opisach sytuacji skrajnych, przełomowych, takich jak z jednej strony wojny, rewolucje, a z drugiej katastrofy naturalne, co znakomicie widać na przykładzie badań Haralda Welzera (Welzer 2010, s. 43–45). Burząc zastane ramy społeczne, w których ludzie nauczyli się funkcjonować, zmuszają ich do wyjścia poza sprawdzone schematy zachowań. To, co dotąd było dobre, w nowej rzeczywistości może uchodzić za złe. To, co było naganne, po zmianie może się stać akceptowalne. Dla wielu ludzi, jak przekonuje Jonathan Lear (Lear 2013, s. 91), przeprowadzenie takiej zmiany systemu wartości stanowi poważne wyzwanie, co z kolei może prowadzić do powstania bardzo silnych emocji.

Te, poza krótkotrwałym wpływem na człowieka, potrafią odciskać swoje piętno na nim przez długie lata, a nawet na kilku pokoleniach jego bliskich. Długotrwale odczuwany strach może na przykład doprowadzić do traumy. Ta zaś, jak wynika z badań z zakresu epigenetyki, może być (choć nie musi, to ciągle wymaga potwierdzenia) dziedziczona nie tylko społecznie, lecz także genetycznie (Ziółkowski, Frejlak 2017). Sprawia to, że badanie emocji naszych przodków może nam pomóc lepiej zrozumieć nasze własne emocje (Łucka, Nowak 2014). Jest więc historia emocjonalna z jednej strony sposobem na opowiadanie o przeszłości, z drugiej zaś szansą na lepsze zrozumienie teraźniejszości.

Emocja pierwsza: nadzieja

Na początku jest nadzieja. Często niepewna, bazująca tylko na pragnieniu, aby stało się to, co uważamy za dobre dla nas czy dla grupy, z którą się identyfikujemy. Tak było w Warszawie na przełomie lipca i sierpnia 1944 r., kiedy tysiące żołnierzy podziemia i dziesiątki tysięcy cywili marzyło o tym, żeby wypędzić Niemców z Warszawy. Widać to w zapiskach świadków tamtych dni.

Jednym z najpowszechniejszych widoków w ich wspomnieniach są niemieckie kolumny wycofujące się ze wschodu na zachód. Przypominały one warszawiakom sceny obserwowane w 1941 r., gdy potężna niemiecka machina wojenna zmierzała w stronę ZSRR. Tym razem jednak nastroje były inne – zarówno Niemców, jak i Polaków. Ci pierwsi szli ze spuszczonymi głowami, uciekając przed sowieckim natarciem, pod którym w rozsypkę szły dywizje i armie. Drudzy podnosili głowy wysoko, najwyżej od pięciu lat. Ryszard Górecki „Majtek” z batalionu „Parasol” pisał po latach, że „to był obrazek niezapomniany w swej urodzie”. Przyglądając się temu odwrotowi, on i jego koledzy, byli pewni, „że takie łachudry wojny z nami nie wygrają. Zwłaszcza mając na karku wielką armię. Rozpierzchną się jak stado baranów” (Górecki 1977, s. 211).

Nadzieja na wyzwolenie Warszawy czasem zamieniała się w złość, nienawiść, chęć zemsty – jak u Moniki Żeromskiej: „W nocy 31 lipca przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczące z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadą wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni uciekną, umkną nam bez kary” (Żeromska 1994, s. 99, 100).

U innych nadzieja mieszała się z radością. Był wśród nich Stanisław Jankowski „Agaton”, cichociemny i architekt:

23 lipca 1944 roku staliśmy z „Krystyną” w milczącym tłumie na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Patrzyliśmy z satysfakcją i z pogardą. Niemcy uciekali. Nie cywilne władze i volksdeutsche, chyłkiem, po nocy, ładujący ukradziony dobytek na ciężarówki, ale wojsko niemieckie, jawnie, w biały dzień! Szeroką jezdnią Alei Jerozolimskich ciągnął nieprzerwanie, od wielu godzin, sznur wojskowych pojazdów i sprzętu, ciężarówek i wszelkiego autoramentu pojazdów konnych: furgonów, bryczek, wozów drabiniastych. Zrezygnowani kierowcy nie usiłowali wyprzedzać konnych pojazdów, ciągniętych przez wychudzone szkapy w dziwnych uprzężach. Nieliczne, zwarte oddziały i tłum zmęczonych, brudnych, nieogolonych żołnierzy. Szli zza Wisły, na zachód, w kierunku Woli i Ochoty. Gorąco było. Szli w rozpiętych mundurach, z gołymi głowami, z karabinami, trzymanymi niedbale za lufę, lub bez broni. Wolno, noga za nogą, przystając co chwila. Przysiadali na skraju chodnika, odpoczywali i szli dalej. Nie patrzyli nam w oczy. Długo czekaliśmy na taki widok (Jankowski 2019, s. 482).

W końcu powstanie wybuchło. Już w pierwszych dniach pozbawione jednolitego i sprawnego dowództwa, zaczęło się zamieniać w zbiór oddzielonych od siebie zrywów, zamkniętych w poszczególnych dzielnicach i powoli duszonych przez Niemców. Jeden po drugim. Ochota, Wola, Stare Miasto… Ale ten rozpad, obserwowany od samego początku, nie odebrał jeszcze nadziei. Wobec narastających trudności z komunikacją między dzielnicami zaczęto szukać nowego źródła komunikacji.

Szczególny nacisk kładziono na znalezienie połączenia z Mokotowem, z którym od 1 sierpnia dowództwo powstania nie miało kontaktu. Po wielu próbach przedarcia się wszystkimi możliwymi trasami naziemnymi ze Śródmieścia na Mokotów przez kompletny przypadek zdecydowano się spróbować jeszcze jednej trasy – kanałów. Przed wybuchem walk nie brano ich pod uwagę ani jako drogi łączności, ani trasy dla oddziałów bojowych. Powstanie miało się zakończyć w ciągu kilku dni, wobec czego schodzenie pod ziemię nie miało racji bytu. Ale rzeczywistość zdecydowała inaczej.

Nocą z 5 na 6 sierpnia 1944 r. dwie łączniczki – jedną z nich była Elżbieta Gross „Ela”, po wojnie Ostrowska – zeszły do włazu kanałowego na placu Trzech Krzyży. Dysponując jedynie starymi planami kanałów, ruszyły przed siebie. Pozostawione przez „Elę” opisy przejścia na Mokotów są pełne niewyobrażalnych trudności, z jakimi musiały mierzyć się te dwie młode dziewczyny:

W postawie zgiętej wpół ciężko oddychać, pot zalewa twarz, drętwieją nogi. Byle prędzej, byle się nie zatrzymywać! Szum w uszach rośnie, przed oczami ukazują się czerwone płatki, łączą się ze sobą, zlewają w plamy, wirują. Prędzej, prędzej! […] Każdy krok staje się męką. Smugi przed oczami zlewają się z cieniem wzdłuż ścian, zatraca się granica rzeczywistości, braknie rozeznania. Kanał przytłacza, obejmuje ścianami jak mackami, zamyka w nich, wysysa resztę oddechu (Ostrowska 1984, s. 104, 107).

W tych warunkach najbardziej naturalną emocją był strach. Strach, że się nie znajdzie celu, że się zabłądzi, że się zgubi w całkowitych ciemnościach, że zginie się na dole, że zostanie się zaatakowanym przez szczury. Tymczasem w opowieści Ostrowskiej odnajdujemy także inne emocje – nadzieję i radość. Pierwsza wynikała z przekonania, że jej misja ma duże znaczenie dla przebiegu powstania. Druga – ze świadomości, że tam na dole Niemcy nic jej nie mogą zrobić. Nie wiedząc o niej, jej nie zagrażają. Widać to, gdy pisze, że „z uczuciem grozy i utwierdzonej przez lata wzgardliwej nienawiści miesza się niepodziewanie miłe uczucie przekory i satysfakcji, uczucie bezmiernej radości, która by chciała krzyczeć i śpiewać, że szwabska żelazna potęga nie zdoła nam przeszkodzić, że wbrew niej wykonamy zadanie” (tamże, s. 104).

I zadanie udało się wykonać. Dzięki dwóm łączniczkom nawiązano łączność z Mokotowem. Ich misja przyniosła jeszcze jeden efekt – dowództwo powstania przekonało się o tym, jak przydatne mogą być w walce kanały. W ciągu kilku dni uruchomiono kolejne trasy kanałowe. Wszystkie były wyrazem nadziei, że powstanie jeszcze uda się uratować, że są na to środki. Jednocześnie jednak kanały stały się symbolem kolejnej emocji, która miała z różnym natężeniem towarzyszyć stronie polskiej do samego końca – bezradności.

Emocja druga: bezradność

Ten etap emocjonalnej historii powstania jest trudny do jednoznacznego wskazania w źródłach. Czytając je, znając przebieg walk, automatycznie wyczuwa się tę bezradność. Widzi się, że wszystkie podejmowane starania nie mają szansy zmienić losu zrywu. Mimo to kolejni łącznicy i łączniczki schodzili te kilka metrów pod ziemię, w ciemność totalną, żeby przenosić rozkazy, meldunki, broń, amunicję, żywność, lekarstwa, żeby ludziom odciętym od swoich bliskich dostarczać listy.

Bezradność dotyczyła nie tylko braku realnego wpływu na bieg wypadków, lecz także przebywania w samych kanałach. Zmagania z warunkami panującymi na dole stawały się odbiciem zmagań toczonych na powierzchni z Niemcami. Tam przeciwnikiem był człowiek i jego śmiercionośna maszyneria, tutaj, w ciągnących się kilometrami tunelach – własne słabości, fizyczne i psychiczne. Relacje powstańców są ich pełne.

Eleonora Lewandowska „Nora” notowała, jak szła, „trąc silnie grzbietem o sklepienie, chcąc wbrew możliwościom unieść się trochę wyżej. A wyżej był tylko kamienny strop, który bezlitośnie przygniatał do ziemi! Ogarnęła mnie rozpacz. Uczułam, że ta droga to szaleństwo, że ja jej nigdy nie przebędę!” (Kaczyńska 1993, s. 25).

Tak z kolei swoje doświadczenia opisywał Janusz Polkowski „Sójka”:

Okazuje się, że sąsiedni dom na Mazowieckiej się palił i dym znalazł ujście przez rury kanalizacyjne. Nie normalnie do komina, tylko przez rury kanalizacyjne do kanału szedł dym. Potem dym się przerzedził i we dwóch weszliśmy. Pierwsze wejście było okropne, bo człowiek wpadł w tą rurę ściekową, smród ogromny, ale później to już się nie czuło. […] Worek amunicji ciążył, więc jak nie trafiło się drążkiem na obwód kanału, to worek ciągnął do dna, piętnaście kilo. Jakie przygody były po drodze? Przygoda była taka, że w pewnym momencie dochodzimy do miejsca, gdzie [kanał] się rozgałęzia. Jeden kanał idzie lekko pod górę, z niego wali rwąca woda. Drugi kanał, stosunkowo suchy, w prawo. Ten z kanalizacji mówi, że raczej powinniśmy iść w ten z rwącą wodą. Ale to nie bardzo się [nam] uśmiechało, bo pół kanału zalane wodą, tak że bardzo trudny do przejścia. Któryś poszedł w tą odnogę suchą, ale wrócił, bo ślepa. Zostało nam albo do przodu w tą rwącą wodę, a do tyłu nie ma mowy, bo nie wypada (Polkowski 2008).

Kazimierz Sheybal „Antek”, doświadczony przewodnik kanałowy, człowiek, który w kanałach czuł się bezpieczniej niż na powierzchni, w spisanych po wojnie wspomnieniach opowiadał o powstańcu, który po wejściu do bardzo niskiego i wąskiego kanału dosłownie stracił nad sobą kontrolę. „Byliśmy świadkami (jeżeli można być świadkiem czegoś w tak przeraźliwie ciasnej i ciemnej przestrzeni) – typowego szoku nerwowego związanego z poczuciem zamknięcia. Objawił się on przeraźliwym krzykiem, przechodzącym w jęk i skomlenie, a chwilami w nerwowy szloch – co delikwent czynił, nie bacząc na obowiązujące tu rygory” (Sheybal, k. 34).

We wszystkich trzech pokazanych przypadkach przyczyny bezradności były podobne – klaustrofobiczne warunki panujące w kanale, całkowita ciemność otaczająca ludzi, obijanie się o ściany, konieczność radzenia sobie z nieczystościami czy wysokim stanem wody. Niekiedy, jak widać w historii opowiedzianej przez Sheybala, prowadziło to do załamania nerwowego.

Wyżej, na powierzchni, sytuacja przybierała podobne kształty. Szczególnie na Starym Mieście, gdzie pod koniec sierpnia 1944 r. również trzeba było radzić sobie z coraz mocniejszym poczuciem zamknięcia. Niemieckie okrążenie z każdym dniem zaciskało się bowiem mocniej i mocniej, aż w końcu dowództwo powstania musiało podjąć decyzję o wycofaniu się. Znakomicie tę sytuację podsumowała w swoich wspomnieniach Barbara Niewiadomska-Kardasz „Skowronek”, mówiąc, że „nad Starym Miastem zawisło jakieś złowieszcze fatum. Jakby przeszło tędy czterech jeźdźców Apokalipsy, pozostawiając po sobie zło i zagładę” (Rumianek 2010, s. 263).

Emocja trzecia: niepewność

Najpierw podjęto próbę przeprowadzenia oddziałów oraz ludności cywilnej górą. Akcję przebicia się do Śródmieścia wyznaczono na noc z 30 na 31 sierpnia. Niestety, z braku odpowiednich sił operacja zakończyła się klęską. Jedynie niewielka grupa powstańców zdołała przejść przez Ogród Saski do polskich stanowisk w Śródmieściu. Reszta została zmuszona do cofnięcia się w sam środek staromiejskiego kotła, z którego – jak wielu wówczas myślało – nie było już ucieczki.

Pozostała jednak droga ratunku – kanały. To wtedy narodziła się ich legenda. Wycofanie kilku tysięcy żołnierzy kanałami do Śródmieścia i na Żoliborz (o czym rzadko się wspomina) stanowi nie tylko najlepiej znany epizod z ich wykorzystaniem, lepiej nawet niż pokazana przez Wajdę ewakuacja Mokotowa, lecz także jeden z symboli Powstania Warszawskiego.

Ten symbol wykuwał się w warunkach absolutnie nieludzkich. Sceny, do jakich dochodziło w kanałach, a także na powierzchni, na placu Krasińskich i w jego okolicach, przypominają żywcem wyjęte z apokaliptycznych wizji końca świata – takich jak te z tryptyku Hansa Memlinga, z podziałem na zbawionych (to ci, którym udało się zejść do kanału), potępionych (wszyscy, którzy musieli zostać na Starówce) oraz wydających sądy (personel sanitarny i żandarmeria). Żeby się o tym przekonać, nie trzeba daleko szukać. Relacje świadków są pełne podobnych obrazów. Tak zapisał oglądane przez siebie sceny autor quasi-reportażu o walkach batalionu „Gozdawa”:

W krzykach goryczy i żalu czuło się bezmiar krzywd, ofiar i gehenny ludności, która cierpiała i umierała tak samo jako żołnierze, a nie miała nawet chwili satysfakcji, jaką daje aktywna walka z wrogiem. Płacz przenoszonych, wyrwanych ze snu dzieci, jęki i przekleństwa rannych porzuconych bez opieki, błagania starców o pomoc zlewały się z wybuchami pocisków granatników i wystrzałami w jakąś makabryczną symfonię chaosu i zniszczenia. Najbardziej makabryczne wrażenie sprawiała para staruszków, którzy za nic nie chcieli opuścić pomieszczenia w zasypanej gruzem stróżówce na rogu Podwala i Kapitulnej. Dom już płonął, a żadne argumenty nie trafiały im do przekonania. Dopiero płomienie zmusiły tych ludzi do opuszczenia domu ze złowrogim „oby was Bóg pokarał” (Gustaw, k. 11).

W tym samym czasie personel medyczny musiał podejmować decyzję, kto może zejść do kanału, a kto nie. Tych, którzy musieli pozostać, niemalże skazywano na śmierć. Wiedziano, co Niemcy zrobili z rannymi na Woli. Tadeusz Pogórski „Morwa”, lekarz batalionu „Gozdawa”, wspominał później, jak idąc zatłoczonymi korytarzami jednego z powstańczych szpitali, wskazywał palcem: ten idzie, ten też, ale ten zostaje, i tamten, i ten obok także. „I nigdy nie zapomnę ich wzroku, jak patrzyli na mnie jak na wyrokodawcę. Trudność, powiedzmy, polegała na tym, że jeżeli miałem żołnierza z przestrzelonym ramieniem, na wyciągu, ze stosunkowo świeżym postrzałem, zagrożonego szokiem, to nie wolno mi było ulec emocji ze względu na innych przechodzących przez kanały” (Zawodny 1994, s. 321). W jego relacji jednak wyraźnie daje się odczuć swoistą niepewność – niepewność wynikającą z wątpliwości, czy wolno mu wydawać takie wyroki. „Jeżeli ich pozostawię – mówił – pozostawię ludzi, którzy dali z siebie wszystko, co może w ogóle człowiek dla ojczyzny dać”.

Innego typu wątpliwości opadły Annę Jakubowską „Paulinkę”, sanitariuszkę z batalionu „Zośka”. Ona nie zastanawiała się nad tym, czy ma zostawić obcych sobie ludzi, ale własną siostrę, Marię Swierczewską „Marynę”, także sanitariuszkę. Poważnie rannej, nie można było sprowadzić do kanału. Wiedząc, co może je czekać, „Paulinka” zdecydowała się zostać z nią. Chciała to zrobić wbrew rozkazowi, który jasno tłumaczył, że wszyscy żołnierze mają obowiązek opuścić Stare Miasto. Wtedy do akcji wkroczyli koledzy i koleżanki Anny Jakubowskiej. Zaczęli jej tłumaczyć, że nie może tego zrobić. „Sugerowali, że Marysia ma szansę na szybką operację – a więc na przeżycie – wyłącznie po stronie niemieckiej, że szpital oznaczony czerwonym krzyżem ocaleje. W końcu uciekli się do szantażu moralnego: jesteś potrzebna, musisz pomóc przejść kanałami innym, lżej rannym. Jesteś żołnierzem i nie masz prawa w warunkach wojennych kierować się prywatnym, osobistym interesem” (Jakubowska, Bukalska 2018, s. 13–14). Ostatecznie „Paulinka” zeszła do kanału, zostawiwszy siostrę. „Maryna” zginęła 2 września 1944 r. w wyniku zbombardowania szpitala.

Niepewności musieli się pozbyć żandarmi pilnujący kolejności wchodzenia do kanału. Ludzie Włodzimierza Kozakiewicza „Barry’ego” zgodnie z otrzymanymi rozkazami mieli nie wpuszczać nikogo, kto nie posiadał przepustki albo nie należał do oddziału, który zgodnie z wyznaczonym harmonogramem powinien akurat schodzić pod ziemię. O tym, że swoją pracę wykonywali sumiennie, świadczą dziesiątki relacji o starciach pomiędzy nimi a powstańcami. Starcia, w których trakcie grożono im bronią, pluto na nich, nazywano gestapowcami. Ale oni nie pozostawali dłużni, również używając argumentów siłowych.

W źródłach nie ma śladów tego, o czym wtedy myśleli jedni i drudzy, jakie emocje nimi targały. Można jedynie zgadywać. Tym, co wydaje się najbardziej prawdopodobne, jest mieszanka trzech emocji. Dwie pierwsze to właśnie niepewność, czy to, co robią, ma sens wobec otaczającego ich koszmaru, oraz nadzieja, która pchała ich w stronę kanału, stanowiącego jedyną szansę na ratunek. Trzecia zaś to strach. Być może czuli jeszcze, że są w stanie walczyć z Niemcami, choć nie w tym miejscu. A może zwyczajnie mieli w sobie jeszcze tak silną wolę życia, że mimo wszelkich trudności byli w stanie przeprowadzić ewakuację, która zdawała się niemożliwa do zrealizowania. Trzy tygodnie później tej nadziei już nie będzie.

Emocja czwarta: strach

Choć ostatnie przejście kanałami w Powstaniu Warszawskim nastąpiło wraz z upadkiem Żoliborza 30 września, ta wielka rola kanałów zamyka się de facto wraz z kapitulacją Mokotowa 27 września. Koniec walk o tę dzielnicę nadszedł niespodziewanie szybko. Jeszcze kilka dni wcześniej obrońcy Mokotowa, patrząc na przybyłych kanałami obrońców Czerniakowa, przekonywali ich i siebie, że pokażą, jak się walczy. Gdy jednak runęło na nich niemieckie natarcie, w krótkim czasie doświadczyli, że to nie jest takie proste. Dowódca Mokotowa wobec braku innych możliwości podjął decyzję o odwrocie. I ponownie wzrok powstańców skierował się pod ziemię.

Tym razem jednak zabrakło im wszystkiego tego, co mieli powstańcy na Starym Mieście: sprawnie działającej żandarmerii, realizującej dobrze opracowany plan, odpowiedniej liczby przewodników (trasa z Mokotowa do Śródmieścia była dłuższa niż ze Starówki do Śródmieścia, przez co przewodnicy nie mogli na niej kursować z taką samą częstotliwością jak ich koledzy i koleżanki na przełomie sierpnia i września, wykonujący w ciągu dnia po kilka kursów), zapewniających odpowiedni spokój w tunelach.

Wszystko to złożyło się na fatalne warunki panujące na dole. Wobec braku właściwej kontroli wchodzących, wobec braku ludzi panujących nad wydarzeniami na dole dochodziło do dantejskich scen. Ludzie niemający dotąd kontaktu z kanałami, z ich ciemnością, smrodem, nieznający przebiegu tras, a przy tym skrajnie wyczerpani fizycznie i psychicznie, szybko wpadali w panikę. Żeby ją pokazać, wystarczy jeden cytat – taki jak ten ze wspomnień Tadeusza Janowskiego „Seredy” z batalionu „Czata 49”. W źródłach podobnych są dziesiątki. Wszystkie równie nieprawdopodobne:

Wyobraziłem sobie, że kiedyś wyciągną mnie z tych gówien i moja żona i dziecko będą to oglądały. Przyszła mi na myśl córka – „ratuj się!” Zacząłem wycofywać się w kierunku z powrotem na Mokotów. Szedłem powoli, czułem pod nogami ciała ludzkie, broń. Podszedł do mnie kolega i powiedział: – „Tadeusz, Tadeusz, ja tylko wypiję herbatę i kładę się do łóżka”. Ludzie strzelali do siebie, w obłędzie odbierali sobie życie. Po strzałach mogłem sądzić, że kilka osób popełniło wtedy samobójstwo, może pięć, sześć. Nie mogli już wytrzymać, mimo że tyle przeszli w Powstaniu. Nie widziało się już ratunku dla siebie. To był okropny moment, psychoza, koszmar. Ja wycofałem się jakieś 300–400 metrów, nie wiem zresztą ile, i położyłem się, półstojąc, na ścianie kanału. Ile czasu tak leżałem – nie wiem. Czas mi się zatracił. Znalazłem w kieszeni panterki dwie kostki cukru. Zacząłem je powoli ssać i usnąłem. Znowu nie wiem, jak długo spałem (Kobos 1994, s. 84–85).

***

Na co dzień ludziom trudno mówić o emocjach. Wiele osób uczy się tego latami. Jeszcze trudniejsze wydaje się pisanie o nich z perspektywy lat. Najtrudniejsze zaś jest wyciąganie wniosków na podstawie tego, co historyk znajduje we wspomnieniach czy pamiętnikach. Sonke Neitzel i Harald Welzer piszą o czterech warstwach systemów odniesienia, czyli „matryc porządkujących i organizujących schematów interpretacyjnych”. Ostatni, czwarty, poziom to w ich ujęciu „każdorazowo szczególne właściwości, sposoby percepcji, wzorce interpretacji, zobowiązania itp., które dana osoba wnosi do jakiejś sytuacji. Na tej płaszczyźnie chodzi o psychologię, o predyspozycje osobiste oraz o kwestię indywidualnego podejmowania decyzji” (Neitzel, Welzer 2014, s. 18).

To zdecydowanie najtrudniejszy do uchwycenia ze wszystkich systemów odniesienia, często nawet dla samych badanych. Emocje zdecydowanie kwalifikują się do niego. Jako wytwór chwili nawet w momencie zapisywania ich w pisanym na bieżąco dzienniku mogą tracić na wyrazistości albo przeciwnie – nabierać nadmiernego znaczenia. A co dopiero, jeśli mówimy o wspomnieniach pisanych po latach, gdy te emocje są już wielokrotnie przepracowane, przemyślane, obrosłe latami myślenia o nich, później zdobywaną wiedzą.

Być może nauka nigdy już nie posiądzie umiejętności badania emocji z perspektywy historycznej. Być może już zawsze będziemy skazani na domysły, przypuszczenia i doszukiwanie się odpowiedzi, których nie ma. Ale jednocześnie emocje są tak integralną częścią życia człowieka (Damasio 2011, s. 31–32), w tak znaczącym stopniu wpływają na nasze decyzje, że nieuwzględnienie ich w badaniach wydaje się jeśli nie błędem, to świadomym pozbawianiem się istotnej perspektywy na przeszłość. Odwołując się do badań Antonia Damasia, można nawet powiedzieć, że przy pomijaniu emocji podmiotów badań nasza wiedza o historii, tak jak osoba niezdolna do odczuwania emocji, będzie w jakimś stopniu upośledzona. Dopóki jednak nie nauczymy się opowiadać o tym z pełnym przekonaniem, trzeba pamiętać, jak kruche są podstawy, na których opierają się teksty takie jak ten – pełne pytań i wątpliwości, a pozbawione jednoznacznych odpowiedzi. Tak jak niejednoznaczne bywają same emocje.

 

Bibliografia

Damasio A. (2011), Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg, tłum. M. Karpiński, Poznań.
Gustaw (b.d.), Archiwum Akt Nowych, Akta Jana Mazurkiewicza, sygn. 69, „Ostatnie nasze dni na Starym Mieście (walki oddziałów osłonowych »Gustawa«)”.
Górecki R. (1977), Przemoczone pod plecakiem osiemnaście lat, Warszawa.
Imbir K. (2012), Odmienność emocji automatycznych i refleksyjnych. Poszukiwanie zróżnicowania neurobiologicznego i psychologicznego, Warszawa.
Jakubowska A., Bukalska P. (2018), Szkło pod powieką, Warszawa.
Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa.
Kaczyńska D. (1993), Dziewczęta z Parasola, Warszawa.
Kobos A. (1994), Kanały w Powstaniu Warszawskim, „Zeszyty Historyczne”, nr 109.
Lear J. (2013), Nadzieja radykalna. Etyka w obliczu spustoszenia kulturowego, tłum. M. Rychter, Warszawa.
Łucka I., Nowak P. (2014), Włosy babci – trauma transgeneracyjna, „Psychiatria i Psychologia Kliniczna”, nr 14 (2).
Neitzel S., Welzer H. (2014), Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania, tłum. V. Grotowicz, Warszawa.
Ostrowska E. (1984), W Alejach spacerują „Tygrysy”. Sierpień–wrzesień 1994, Szczecin.
Podlewski S. (1957), Przemarsz przez piekło, Warszawa.
Polkowski J. (2008), Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego, relacja Janusza Polkowskiego spisana przez Iwonę Brandt 7 marca 2008.
Rosenwein B.H. (2015), Obawy o emocje w historii, „Teksty Drugie”, nr 1.
Rumianek A. (2010), Batalion „Bończa”. Relacje z walk w Powstaniu Warszawskim na Starówce, Powiślu i Śródmieściu, Gdańsk.
Sheybal K. (b.d.), AAN, Akta Anny Wyganowskiej-Eriksson, sygn. 4, „Służba w kanałach”.
Welzer H. (2010), Wojny klimatyczne. Za co będziemy zabijać w XXI wieku, tłum. M. Sutowski, Warszawa.
Zawodny J.K. (1994), Uczestnicy i świadkowie Powstania Warszawskiego. Wywiady, Warszawa.
Ziółkowski J., Frejlak H. (2017), Holas: W głowach Polaków trwa wojna, magazynkontakt.pl, wywiad z Pawłem Holasem z 4 grudnia 2017.
Żeromska M. (1994), Wspomnień ciąg dalszy, Warszawa.

Korekta językowa: Beata Bińko




„Radosław” na Mokotowie, czyli psychologia w badaniach historycznych. Studium przypadku

SEBASTIAN PAWLINA

„Radosław” na Mokotowie, czyli psychologia w badaniach historycznych. Studium przypadku

 

„Wojna ludzi nie żywi, jeno morzy”, pisał w Ogniem i mieczem Henryk Sienkiewicz. Nie on pierwszy i nie on ostatni na kartach swoich powieści przemycał prawdę o wojnach. Prawdę banalną, ale do dzisiaj mającą silną konkurencję w postaci romantycznych i heroicznych mitów budowanych czy to przez literaturę, kino, gry komputerowe, czy przez polityków i urzędników, dla których wojna jako okazja do rzekomego wykazania się, uwypuklenia najlepszych cech, a w końcu spełnienia obowiązku wobec ojczyzny i bliskich, jest niczym więcej jak tylko narzędziem. Narzędziem stosowanym w dowolny sposób, służącym do zrealizowania doraźnych celów. Tymczasem jak stwierdza w swoich wspomnieniach Aleksandar Hemon, amerykański pisarz pochodzący z Bośni, „wojna jest czymś najzupełniej konkretnym, obłąkaną rzeczywistością, która i wnętrze, i zewnętrze zrównuje z ziemią” (Hemon 2015, s. 122).

We współczesnej literaturze polskiej motyw wojny, najczęściej II wojny światowej, pojawia się względnie często. Wystarczy wymienić Tworki Marka Bieńczyka, Morfinę oraz Królestwo Szczepana Twardocha, Hanemanna Stefana Chwina, Górę Tajget Anny Dziewit-Meller czy kolejne dzieła Wiesława Myśliwskiego, który nie pisząc o samej wojnie, wraca do niej pojedynczymi scenami. Tak się dzieje w najnowszym Uchu igielnym, gdy jeden z bohaterów, opowiadając o swoich przeżyciach jeszcze z czasów I wojny światowej, mówi, jak to jednej nocy przyśnił mu się porucznik, który tak nieszczęśliwie potknął się podczas ataku, że upadł na bagnet. We śnie „wyciągnąłem z niego bagnet, a ten wstał i mówi, o, ulżyło mi. Głęboko mnie pchnąłeś, ale bez krwi lżej się żyje. I rozejrzał się wokół po śniegu, chyba wszystka już ze mnie wyciekła. A nie dalej jak przedwczoraj armaty tak się na nas uwzięły, że chcę się zbudzić, a nie mogę, zabite ciała przywaliły mnie, a nie mogę, krzyczę, zbudźcie mnie…”.

Tamte sceny: obrazy umierających, nawały ogniowe, wilgoć okopów, wracały do niego. Nie chciały go zostawić, choć może należałoby raczej napisać, że to on nie potrafił o nich zapomnieć. Wojna jako zjawisko skrajne pozostawia bowiem swój ślad w ludzkich umysłach. Jak stwierdza Stanisław Ilnicki, założyciel Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego w Warszawie, rany mózgu to nie metafora literacka, ale fakt naukowy (Ilnicki 2010, s. XIII).

W polskiej historiografii poświęconej wojnie jako zjawisku problem ten jest poruszany rzadko, może wręcz za rzadko. Odpowiednio postawione pytania i przeprowadzone na ich potrzeby badania, nawet jeśli tylko szczątkowe, pomogłyby lepiej zrozumieć znane już wydawałoby się wydarzenia. Żeby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć do historii uznawanej za obszernie opisaną – do Powstania Warszawskiego. Spróbujmy więc bliżej przyjrzeć się jednemu z jego epizodów. Pamiętajmy przy tym, że to jedynie propozycja badawcza, wymagająca dalszych, pogłębionych studiów i analiz.

Ludzkie cienie

Cofnijmy się do lata 1944 r., a dokładnie do momentu, kiedy rankiem 20 września na warszawskim Mokotowie z kanału zaczęli wychodzić obrońcy Czerniakowa. Ostatnie kilka godzin spędzili pod ziemią, brnąc przed siebie w chłodnej mazi, cuchnącej i lepiącej się do ubrań oraz ciała – do wszystkiego. Musieli się wspinać po linach, przechodzić przez postawione przez Niemców barykady, unikać szczurów, schylać się, wspomagać słabszych. Nic dziwnego w takiej sytuacji, że mieli dosyć. Ranni, niektórzy wielokrotnie, skrajnie wyczerpani brakiem snu, jedzenia i wody, mający za sobą kilka dni nieustannych walk w obronie Czerniakowa, mieli nadzieję znaleźć na Mokotowie chwilę spokoju. Z takim samym nastawieniem wielu z nich przechodziło wcześniej z Woli na Starówkę, potem do Śródmieścia i na Czerniaków. Wszędzie na początku było zielono i radośnie. W oknach błyszczały szyby, na drzewach rosły liście, a ludzie, czyści i dobrze ubrani, uśmiechali się. I za każdym razem te niemalże sielskie obrazy ulegały zagładzie. I oni, weterani Zgrupowania „Radosław”, wiedzieli, że tak będzie i tym razem. Ale przez moment o tym nie myśleli.

Andrzej Borowiec „Zych” z batalionu „Zośka”, wówczas niespełna 16-latek, notował po latach:

wyszliśmy na powierzchnię ku jasnemu, wesołemu porankowi, pełnemu promieni słonecznych i śpiewu ptaków. Na wschodzie, po stronie słońca, za rzędem drzew stały małe domy. Za nimi terkotał karabin maszynowy i wybuchały pociski moździerzowe. Usiadłem na pniu i wylałem błoto z butów. Czuwał nad nami uśmiechnięty powstaniec ubrany w szary kombinezon Luftwaffe i uzbrojony w pistolet. Dziewczyny z czystymi włosami rozdawały kubki ciepłych napojów – kawy albo herbaty. Nieważne. Była ciepła. A ja chciałem tylko spojrzeć w niebo. (Borowiec 2017, s. 322)

Bardzo podobnie wspominała tamte „beztroskie” chwile Anna Wyganowska-Eriksson „Ania” z plutonu pancernego – wówczas pancernego już tylko z nazwy:

Przysiadłam obok kolegów. Świeży powiew ciepłego wiatru trzepocze liśćmi drzew. Dawno niekoszona trawa błyszczy w słońcu dojrzałą zielenią. Jasne, całe domy i szyby w oknach, na balkonach kwiaty. W górze błękit nieba i rozproszone pierzaste obłoczki. Kolorowy radosny dzień pozdrawia nas bogactwem barw. Jak pięknie jest wokoło. Jaki cudowny, inny świat! Wśród jasności krajobrazu ciemna ruchliwa plama bije w oczy kontrastem. To my, żołnierze o bladych, umorusanych twarzach, w spodniach, z których spływają resztki zimnego błota ścieków. Jedni z nas usiłują doprowadzić siebie do jakiego takiego wyglądu, drudzy pieczołowicie oglądają zabrudzoną broń (Wyganowska-Eriksson 2010, s. 395)

Podobnych opisów jest więcej. Mniej lub bardziej, wszystkie idealizują tamten Mokotów. Jego obraz w drugiej połowie września wcale nie był tak doskonały. Dzielnica od wielu dni musiała sobie radzić z narastającym ostrzałem i ponawianymi szturmami oddziałów wroga. W niedzielę 17 września w meldunku dowódcy AK do naczelnego wodza donoszono, że na Mokotowie „odparto natarcia npla od wschodu, wsparte 8 czołgami i Ju 87 na nasze stanowiska ryglujące w rejonie Belwederskiej, Dolnej i Piaseczyńskiej. Własny baon po walkach opuścił Solec z dużymi stratami i po utracie prawie całej kadry dowódczej” (Majorkiewicz 1972, s. 218). Dzień później informowano, że „npl po zlikwidowaniu naszego słabego oddziału opanował Fort Legionów Dąbrowskiego”.

To wszystko nie miało jednak znaczenia. Dla tych ludzkich cieni Mokotów jawił się jako raj – spokojny i cichy. Oni zaś przez pierwsze godziny po ucieczce z piekła Czerniakowa potrzebowali miejsca, gdzie mogli złapać oddech, umyć się, wyspać, coś zjeść – bez obawy, że za chwilę spadnie im na głowy deszcz ołowiu. Toteż dopóki mogli, korzystali z okazji. Jeszcze przed początkiem niemieckiego szturmu trzech oficerów od „Radosława”, Janusz Stolarski „Mały”, Leszek J. Wójcicki „Leszek” i Sergiusz Szoryn „Bończa”, zostało zaproszonych na przyjęcie. Skromne, ale jak na warunki powstańcze i tak imponujące. Był więc koncert, a w przerwie zakąski i napoje. Całą sytuację podsumował „Mały”, wypowiadając – według relacji „Leszka” – słowa: „No, to jest życie towarzyskie […]. A u nas co? Dorwie się chłop do butelki wódki i z rozpaczy wychla ją sam na sam” (Wójcicki 1985, s. 124).

Zdrajcy historii czy jej ofiary?

To, co pół żartem, pół serio przedstawił w swoich zapiskach Wójcicki, dla innych autorów stało się tematem poważnej dysputy na temat postawy ludzi „Radosława” w ostatnich dniach walk. Już w 1946 r. Jerzy Pytlakowski „Ignac”, w Powstaniu Warszawskim żołnierz Grupy Artyleryjskiej „Granat”, w swoim quasi-reportażu z powstańczego Mokotowa poświęcił podwładnym Jana Mazurkiewicza cały rozdział. Pisał w nim m.in., że „sprzeniewierzyli się historii, chociaż mogli się stać jej głównymi bohaterami. Na Starówce zaczęła się ich wielkość i skończyła. A przecież na Czerniakowie mogło się wydarzyć coś znaczniejszego niż bohaterska klęska. Z Czerniakowa mogło wyjść bohaterskie zwycięstwo na całą Warszawę” (Pytlakowski 1946, s. 90).

Jeszcze surowszy sąd wydał akapit wcześniej: „Tak skończyła się epopeja ludzi, których los obarczył obowiązkiem spełniania największych czynów i którzy na Czerniakowie zbuntowali się przeciw temu nakazowi. Zdołali zejść z wyznaczonej drogi, lecz nie wyszło im to na dobre. Przeżyli swoje bohaterstwo, porzucili je. Rozmyślnie zmienili wielkość na szare, drobne, niepotrzebne postępki”.

Wśród tych postępków, o których czytamy w relacji „Ignaca”, było np. zajmowanie się zamiast walką zdobywaniem pożywienia. Mieli nie robić nic innego, jak tylko siedzieć po piwnicach, by je opuścić rzekomo jedynie po to, żeby znaleźć jedzenie. Pytlakowski wprost pisał, że „prowadzili wykwintną kuchnię”. I to wtedy, kiedy reszta dzielnicy głodowała. Wyraźnie oburzony ich postawą, nazwał ich wręcz „lisowczykami”.

Kwestia wyżywienia oddziałów czerniakowskich na Mokotowie została w tej relacji spłycona. Z podobnym problemem musiały bowiem radzić sobie wcześniej wszystkie dzielnice przejmujące oddziały wycofujące się z innych rejonów miasta. Zarówno na Starówce, w Śródmieściu, jak i na Czerniakowie uciekinierzy trafiali w pustkę aprowizacyjną. Lokalne władze nie były w stanie zapewnić im pożywienia. Oficjalnie nie pozwalano na samodzielne zdobywanie zapasów, ale dowódcy kompanii i batalionów, widząc stan swoich ludzi, po cichu im na to zezwalali. Mokotów nie był wyjątkiem.

Mylił się natomiast Pytlakowski całkowicie wówczas, gdy zarzucał weteranom Woli, Starówki i Czerniakowa niewielki udział w obronie Mokotowa. Z około 200-osobowej grupy, jaką przyprowadził kanałami, Mazurkiewicz wystawił oddział liczący 47 ludzi, czyli blisko 1/4 stanu (Wójcicki 1985, s. 125). Jak na ludzi całkowicie wyczerpanych blisko dwoma miesiącami ciężkich walk, wynik ten należy uznać za bardzo dobry. O znaczeniu plutonu dowodzonego przez Janusza Stolarskiego może świadczyć to, że oddano go pod bezpośrednie rozkazy dowódcy dzielnicy, Józefa Rokickiego „Karola”. Jako jego osobisty odwód pluton brał udział w walkach m.in. o Królikarnię czy w obronie włazów kanałowych, odpierając samodzielnie szturm kolumny czołgów.

Ale i Rokicki nie ukrywał po wojnie, że pewne zachowania podwładnych „Radosława” wzbudzały jego niepokój. Poza samowolą w wyszukiwaniu sobie lokali do odpoczynku oraz pożywienia poważnym kłopotem stał się ich defetyzm, którym zarazili część oddziałów lokalnych oraz ludność cywilną. W swoich wspomnieniach „Karol” notował: „niewątpliwie ciężkie ich przeżycia na Górnym Czerniakowie sprzedawane były społeczeństwu mokotowskiemu w formie opisów przerażających bestialstw niemieckich, dokonywanych na żołnierzach i ludności cywilnej (np. powieszenie kapelana wojskowego i rozstrzeliwanie żołnierzy AK wziętych do niewoli). Wyczerpana ludność i żołnierze Mokotowa słuchali tych relacji naocznych świadków z lękiem i grozą; naprawdę nie wpływały one budująco ani uodporniająco na psychikę oblężonych” (Rokicki 1949, s. 139).

Żeby zapobiec pogłębianiu się kryzysu, Rokicki polecił Janowi Dobraczyńskiemu, szefowi mokotowskiego Biura Informacji i Propagandy, aby przygotował dla ludności i wojska rozkaz rozwijający w dramatyczny sposób hasło: ani kroku w tył. Wiedział, że w obliczu zbliżającego się uderzenia będzie potrzebował nie tylko siły ognia, lecz także odpowiedniego nastawienia w swoich oddziałach. Autor Cienia Ojca po latach przyznał, że jego wysiłki wobec opowieści radosławowców niewiele mogły zdziałać. Był wręcz przekonany, że nic to nie da. Już jeden taki rozkaz pisał – trzy tygodnie wcześniej na Starym Mieście, kilka dni przed jego upadkiem.

Jednak tym, co najważniejsze w jego zapiskach, jest zrozumienie tych ludzi. Dobraczyński, być może nieświadomie, opisał bowiem psychikę żołnierza powstańczego z imponującym wyczuciem: „Byli to na pewno najlepsi żołnierze powstania. Najodważniejsi z odważnych, najofiarniejsi z ofiarnych. Ale walczyli zbyt długo. […] Byli wykrwawieni do ostatka. Potracili swoich dowódców i przyjaciół, ludzi niezapomnianych. […] To sprawiło, że patrzyli na sytuację z przeraźliwą jasnością. Nie mieli złudzeń. Gdy znaleźli się na Mokotowie, byli pewni, że przyjdzie tu im stoczyć jeszcze jedną śmiertelną i beznadziejną walkę. Żaden z nich nie spodziewał się, że przeżyje do końca” (Dobraczyński 1977, s. 284–285).

Stresory – teoria…

Ten krótki cytat pozwala wskazać kilka elementów z psychologii wojska, które odpowiednio dopasowane do badań nad Powstaniem Warszawskim, choć nie tylko, mogą pomóc lepiej zrozumieć postawy walczących. Przyjrzyjmy mu się zatem bliżej.

„[…] walczyli zbyt długo”. W czasie II wojny światowej popularnym terminem odnoszącym się do urazów psychicznych żołnierzy stało się „zmęczenie walką” (Moore, Reger 2010, s. 190–191). Wśród jego objawów wymienia się: wyczerpanie, lęk, utratę koncentracji i motywacji, depresję, utratę pamięci i zaburzenia funkcjonowania fizycznego. Z cytowanych wcześniej opisów zachowań radosławowców bez większych obaw o słuszność założeń można wskazać wyczerpanie, utratę motywacji oraz depresję.

Do „zmęczenia walką” może się przyczynić jeden z czterech elementów, takich jak nagła ekspozycja, ekspozycja skumulowana, stresory fizyczne i problemy w kraju. W wypadku powstańców warszawskich (oraz ludności cywilnej) mamy do czynienia w zasadzie z każdym z tych elementów, choć wydaje się, że nagła ekspozycja z uwagi na powtarzające się sytuacje stresogenne nie powinna być brana pod uwagę. Częstotliwość ostrzału artyleryjskiego, bombardowań, stale powracające doświadczenie masakry urosły do takiego poziomu, że człowiek w zasadzie nie mógł być tym zaskoczony. Stały się one stałym elementem jego codzienności. Choć nie można całkowicie wykluczyć roli tego czynnika, ale nie mając wglądu w bezpośrednie reakcje ludzi na przeżycia z lata 1944 r., w ich systemy odniesienia, jesteśmy skazani jedynie na domysły.

Tym, czego możemy być niemalże pewni, jest występowanie pozostałych trzech czynników. Stała ekspozycja, tj. ciągłe doświadczanie sytuacji generujących stres, oraz sytuacja w kraju wydają się jasne. Zajmijmy się zatem bliżej stresorami fizycznymi. Według amerykańskiego psychiatry węgierskiego pochodzenia, Hansa Selye’a, „możemy określić stressor jako »to, co wywołuje stress«” (Selye 1960, s. 83).

Dzisiaj stresory wpływające na żołnierza są przedmiotem badań naukowców i licznych opracowań. Pierwsze prace odwołujące się do koncepcji stresora powstały już w latach 60. ubiegłego wieku. Obecnie np. armia amerykańska wydaje poświęcone im osobne publikacje, jak liczący 224 strony U.S. Army Combat Stress Control Handbook, opublikowany w 2003 r.

Same stresory można podzielić na kilka kategorii. Idąc za Williamem P. Nashem, psychiatrą wojskowym Amerykańskiej Marynarki Wojennej, uczestnikiem walk w Iraku w latach 2004–2005, potrafimy wskazać ich co najmniej pięć: fizyczne, poznawcze, emocjonalne, społeczne i duchowe (Nash 2010, s. 23–35). Skupmy się na razie na pierwszej grupie. Nash wymienia kolejno: upał i zimno, odwodnienie i wilgoć, brud i błoto, pozbawienie snu, hałas i wybuchy, wyziewy i wonie, jaskrawe światło lub ciemność, złe odżywianie oraz chorobę lub uraz. Każdy z tych stresorów bez problemu możemy odnaleźć w doświadczeniach powstańców warszawskich, zwłaszcza zaś mających za sobą tak długi szlak bojowy, jak podwładni Jana Mazurkiewicza. Co więcej, każdy z tych stresorów osobno potrafi osłabić siły życiowe człowieka – a co dopiero wtedy, kiedy występują jednocześnie.

… i praktyka

O tym, jak duży wpływ mogą mieć stresory na ludzi, może świadczyć to, że wielu powstańców starało się jak najszybciej opuścić szpital i wrócić do swojej jednostki. Według Nasha „nawet mało groźne choroby nie tylko powodują zmiany fizjologiczne, które potęgują zmęczenie i zmniejszają tolerancję na stres, lecz u wielu ludzi wpływają także na ich poczucie integralności (wholeness), kompetencji i pewności siebie. Jednakże gorsze pod tym względem od niegroźnych i przemijających chorób są urazy fizyczne, które na wojnie zdarzają się nierzadko” (Nash 2010, s. 27). Zjawisko wcześniejszych powrotów żołnierzy do oddziału nie jest subiektywnym odczuciem, ale faktem. Według danych opublikowanych przez Departament Obrony Stanów Zjednoczonych 23 czerwca 2006 r. spośród 18 752 rannych od 19 marca 2003 r. aż 10 064 wróciło ze szpitala do akcji, niejednokrotnie nie mając do końca zaleczonych urazów. Nash uważa wręcz, iż żołnierz, który nie może wrócić do swoich kolegów, ma poczucie winy, że ich porzuca. Cytowany już Leszek Wójcicki, w trakcie walk na Starym Mieście dwukrotnie ranny, za każdym razem odmawiał odejścia od oddziału do szpitala. Raz jego prośba została zaakceptowana.

Jeśli więc spojrzymy jeszcze raz na liczbę żołnierzy, których „Radosław” przyprowadził na Mokotów, tj. około 200, i zestawimy ją z liczą tych, którzy mogli dalej walczyć, tj. prawie 50, to okaże się, że tych pozostałych 150 zostało postawionych w sytuacji, gdy mogli czuć, że nie wypełniają swojego zadania tak, jak powinni. Zwiększało to jedynie dodatkowo ich poziom stresu, i tak już od dawna przekraczający jakiekolwiek akceptowane przez ludzki organizm granice.

Dobraczyński pisze dalej: „Potracili swoich dowódców i przyjaciół, ludzi niezapomnianych”. Nash jasno stwierdza, że więzi rodzące się między żołnierzami na wojnie należą do najsilniejszych występujących między ludźmi, a szok wywołany stratą towarzyszy broni dorównuje temu, jaki przeżywa matka po śmierci dziecka. Tymczasem opowieści weteranów „Radosława” (choć nie tylko) są pełne opisów śmierci kolegów i koleżanek. Jedne suche, ograniczające się do odnotowania samego faktu, inne zahaczające o opisy czysto literackie, tak jak we wspomnieniach Leszka Wójcickiego, który pod datą 25 września pisał:

Rów jest pusty. Kiwam ręką, że wszystko w porządku. Za mną skacze „Janusz”. Przeskoczył już przez ulicę, gdy od Królikarni rąbnęło działo czołgowe. Pocisk trafia „Janusza” i rozrywa całe jego ciało na części przed moimi oczami. Nogi osobno, ręce osobno. Oderwana od kadłuba głowa potoczyła się po jezdni. Wszędzie błyszczy krew, jak kałuże rozlanej czerwonej farby. Tak zginął kapral podchorąży „Janusz”, ostatni z dwunastu ludzi, którzy 29 lipca wyszli z powstania z ul. Pańskiej Nr 4 z kapitanem „Zgodą” i ze mną. Dalsze rozważania muszę odłożyć na później. Wojna musi się toczyć dalej.

Poza krwistością samego opisu naszą uwagę powinny zwrócić ostatnie dwa zdania. Wójcicki zdawał sobie sprawę z tego, że wtedy nie wolno mu było myśleć o tym, czego doświadczał. To też podkreśla Nash, kiedy pisze o doświadczeniu utraty bliskich. Żołnierze na wojnie nie mają czasu na myślenie. Żeby samemu przeżyć, muszą skupić się na tym, co ich otacza. „Muszą pozostać przynajmniej częściowo obojętni na swą stratę, magazynować żal i nieść jego brzemię, którego nie mogą z siebie zrzucić, aż wojna się nie skończy i przepracowanie tej straty nie stanie się bezpieczne”.

Powstańcy nie mieli jednak tej możliwości. Żołnierze „Radosława” dopóki znajdowali się na linii, czyli aż do Czerniakowa, kiedy jeszcze mieli siłę, aby walczyć, potrafili zdusić w sobie nagromadzony przez kilka tygodni żal i stres. Jednak wraz z dotarciem na Mokotów, gdzie w większości znaleźli się na tyłach, potracili hamulce. Urazy psychiczne zaczęły dawać o sobie znać w formie opowieści, na które narzekali Rokicki, Pytlakowski czy – w mniejszym stopniu – Dobraczyński.

Jest też inne wyjaśnienie takich zachowań. Naturalną reakcją żołnierzy na zmieniające się warunki na polu bitwy jest adaptacja (Murray 2014, s. 61). Tak jak ewoluują sposoby zabijania, tak samo udoskonalają się metody obrony. Być może część ludzi „Radosława” uznała, że przejawianie postawy niechętnej walce zwiększy ich szanse przeżycia. Ich decyzję mogło wzmocnić trwające od ponad półtora miesiąca doświadczenie masakry, jeden ze stresorów. Według ustaleń Leo Murraya odpowiednio wysoki poziom strat poniesionych przez oddział w czasie walki może doprowadzić do utracenia przez niego zdolności bojowej. „Pięć procent ofiar spowodowanych ostrzałem artyleryjskim obniżało efektywność oddziału o połowę, dziesięć procent wystarczyło, żeby efektywność spadła do zera”. Wraz z upływem czasu procentowy udział strat w zgrupowaniu rósł. W końcu masakra, jaką przyniosły ostatnie dni obrony Czerniakowa, mogła sprawić, że wielu ludzi Mazurkiewicza nie było zdolnych do podjęcia jakiejkolwiek walki. Zarówno z powodu urazów fizycznych, jak i psychicznych.

Znakomicie odmalował ten problem w swoim reportażu z wojny w Wietnamie Michael Herr, pisząc, że „bezpieczeństwo fizyczne wcale nie oznaczało końca problemów” (Herr 2016, s. 77). Świadomość pewnych wydarzeń, samo oglądanie koszmaru wojny sprawiają, że człowiek w pewnym momencie przestaje kontrolować to, co się z nim dzieje. „Poziomy informacji były poziomami strachu, jak już raz coś się wymsknie, to nie wepchniesz tego z powrotem, nie zniknie, żebyś nie wiem ile razy mrugał, świadomość to nie film i nie odtworzysz jej do tyłu”.

Zagadką pozostaje, dlaczego w tym samym czasie prawie 50 żołnierzy dowodzonych przez Janusza Stolarskiego potrafiło jeszcze wziąć czynny udział w starciach na Mokotowie. Być może to bliżej nieokreślona różnica w konstrukcji psychicznej, odporność na pewne doświadczenia pozwoliły im zachować siły odrobinę dłużej. Znaczenie może tutaj również użyte przez Murraya pojęcie „ciągłości”, tj. „siły wiążącej wewnętrznie niewielkie jednostki i mobilizującej je, by działały w sposób w miarę jednolity”. Oddział wojskowy jest traktowany przez jego członków jako „grupa totalna”, swoisty system odniesienia. Według Sönkego Neitzela i Haralda Welzera tenże oddział pomaga człowiekowi zachować orientację tam, gdzie inaczej byłaby ona niemożliwa (Neitzel, Welzer 2014, s. 35).

Tymczasem jeśli przyjrzymy się bliżej składowi osobowemu tego ostatniego plutonu „Radosława”, to okaże się, że jego trzon stanowili żołnierze jednego batalionu – „Czaty 49”. Być może więc ci, którzy brali udział w ostatnich starciach, robili to z poczucia odpowiedzialności za tych, z którymi od kilku tygodni walczyli dosłownie ramię w ramię. Poczucie własnego bezpieczeństwa stawało się dla nich mniej istotne od tego, żeby nie zawieść najbliższych towarzyszy. To jednak ponownie jedynie przypuszczenia.

Pytania na przyszłość

Tak jak zaznaczyłem na początku, to tylko szkic ukazujący niewielki wycinek obrazu. Pełne ujęcie problemu wymaga dalszych badań angażujących nie tylko szeroki wybór źródeł, odczytanych na nowo, skonfrontowanych z nowymi pytaniami, lecz także obecne, coraz dokładniejsze i obszerniejsze badania nad psychologią wojska i stresu. W Polsce powojennej przez długie lata nie prowadzono żadnych badań nad urazami psychicznymi spowodowanymi przez wojnę. W efekcie dzisiaj próżno szukać poważniejszych opracowań odnoszących się do tej tematyki.

To banał, ale trzeba to podkreślić – przyznanie się do urazu psychicznego, z którym sobie człowiek nie radzi, nie jest proste (Grenier i in. 2010, s. 299 i n.). Wymaga zaakceptowania tegoż zarówno przez cierpiącego z powodu urazu, jak i jego środowisko, a w dalszej perspektywie wsparcia w formie leczenia. W Polsce przez ponad dwadzieścia lat po wojnie lekarzy wojskowych obowiązywał formalny zakaz specjalizowania się w psychiatrii. Dopiero pod koniec lat 60. zaczęło się to zmieniać. Na zajęcie się problematyką zdrowia psychicznego żołnierzy po zakończonej wojnie trzeba było czekać z kolei aż do lat 90.

W takich warunkach trudno było o stworzenie systemu, w którym weterani Powstania Warszawskiego mogliby znaleźć dla siebie wsparcie. Można wobec tego przyjąć, że skoro społecznie problem nie istniał, to i w źródłach niełatwo znaleźć jego ślady. Tymczasem niemożliwe jest, aby coś tak traumatycznego jak Powstanie Warszawskie nie wpłynęło na psychikę jego uczestników, żeby nie „pogięło anteny i podcięło nóg”, jak ujął to Herr. Dlatego też takie znaczenie ma teraz nadrobienie tej luki. Może jest to nawet ważniejsze od odtworzenia jakiegokolwiek nieopisanego dotychczas fragmentu dziejów tego zrywu. Pomoże bowiem lepiej zrozumieć nie tylko nas samych, lecz także po raz kolejny podkreślić z całą mocą destrukcyjną potęgę wojny. Coś, o czym nigdy nie powinno się zapominać. Dzisiaj, kiedy w debacie publicznej ze strony polityków padają hasła o pokazywaniu pozytywnych aspektów wojny, wydaje się to szczególnie istotne.

 

Redakcja językowa: Beata Bińko

Bibliografia:

Borowiec A. (2017), Chłopak z Warszawy, Poznań.
Dobraczyński J. (1977), Tylko w jednym życiu, Warszawa.
Grenier S. i in. (2010), Program wsparcia społecznego dla osób z urazami spowodowanymi przez stres operacyjny: program wsparcia koleżeńskiego – we współpracy z Kanadyjskimi Siłami Zbrojnymi i stowarzyszeniem „Sprawy Weteranów w Kanadzie” [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Hemon A. (2015), Dwa razy życie, tłum. T. Bieroń, Warszawa.
Herr M. (2016), Depesze, tłum. K. Majer, Kraków.
Ilnicki S. (2010), Przedmowa do wydania polskiego [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Majorkiewicz F. (1972), Dane nam było przeżyć, Warszawa.
Moore B.A., Reger G.M. (2010), Stres bojowy i zespół do spraw kontroli stresu bojowego w perspektywie historycznej i współczesnej [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Murray L. (2014), Psychologia wojny. Strach i odwaga na polu bitwy, tłum. E. Zajbt, Warszawa.
Nash W.P. (2010), Stresory wojny [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Neitzel S., Welzer H. (2014), Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania, tłum. W. Grotowicz, Warszawa.
Pytlakowski J. (1946), Powstanie mokotowskie, Wrocław.
Rokicki J. (1949), Blaski i cienie bohaterskiego pięciolecia, [Niemcy Zachodnie].
Selye H. (1960), Stress życia, tłum. J.W. Guzek, R. Rembiesa, Warszawa.
Wójcicki L.J. (1985), Życie na stos, Londyn.
Wyganowska-Eriksson A. (2010), Pluton pancerny batalionu „Zośka”, Gdańsk.