Historiografia PRL – czyli co zamiast podręcznika? Debata z udziałem prof. Rafała Stobieckiego

Portal ohistorie.eu zaprasza na relację wideo i podcast z dyskusji online wokół książki Rafała Stobieckiego „Historiografia PRL. Zamiast podręcznika” wydanej w roku 2020 nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego.

Spotkanie nosi tytuł: „Historiografia PRL – czyli co zamiast podręcznika? Debata z udziałem prof. Rafała Stobieckiego”

W spotkaniu biorą udział:

Prof. Mariusz Mazur (UMCS), Prof. Paweł Sierżęga (UR), Rozmowę prowadzi: Prof. Violetta Julkowska (UAM)



Spotkanie online odbyło się w piątek 18.06.2021 r. na
portalu ohistorie.eu

Relacja wideo i podcast ze spotkania są dostępne na portalu
ohistorie.eu oraz w naszych mediach społecznościowych YouTube, Facebooku i
Twitterze.  

Realizacja wideo i podcastu: dr hab. Piotr Witek




Otwierać, Milicja!

Rozmowa wokół książki Doroty Skotarczak Otwierać, Milicja! O powieści kryminalnej w PRL.

W rozmowie wzięli udział: Prof. Dorota Skotarczak (UAM), Prof. Jacek Nowakowski (UAM)

Prowadzenie: dr hab. Ewa Solska (UMCS)

Realizacja wideo: dr hab. Piotr Witek




Powieść kryminalna w PRL

DOROTA SKOTARCZAK

Powieść kryminalna w PRL

 

Powieści kryminalne wydawane w Polsce Ludowej określa się często mianem powieści milicyjnych. Miały one pewne cechy charakterystyczne, pozwalające widzieć w nim wręcz specyficzną odmianę gatunkową. Ich historia bynajmniej nie jest tak długa jak dzieje państwa polskiego pod rządami komunistów. W pierwszych latach po II wojnie światowej ukazywały się głównie kryminały autorów zachodnich, choć także polskich, znanych przed wojną (Antoni Marczyński, Tadeusz Kostecki). Debiutowali też młodzi pisarze, np. Maurice S. Andrews, czyli Andrzej Szczypiorski) i Emil Zorr – Zygmunt Zeydler-Zborowski). Powieść kryminalna bardzo szybko została jednak potępiona. Uznano ją za twór kultury burżuazyjnej, dla którego nie ma miejsca w kraju budującym socjalizm. W rezultacie kryminały zniknęły z księgarni oraz bibliotek publicznych.

Utwory kryminalne powróciły w połowie lat pięćdziesiątych. Zaczęły się wówczas ukazywać powieści Andrzeja Piwowarczyka, w których śledztwo prowadził kapitan Gleb z Milicji Obywatelskiej. Kiedy pierwsza z nich, Stary zegar (1955), była czytana w radiu, ponoć wyludniały się ulice. Po premierze radiowej w 1956 r. przyszła kolej na publikację książkową. Ta edycja uchodzi za pierwszy polski kryminał okresu powojennego (Piwowarczyk 1968, informacja na czwartej stronie okładki), wręcz za pierwszą powieść milicyjną.

Trzeba jednak pamiętać, że już od 1951 r. wydawano serię „Biblioteka Przygód Żołnierskich”. W jej ramach pojawiło się kilka powieści o treściach sensacyjnych popularnych polskich pisarzy (m.in. Zbigniewa Bernarda, czyli Zbigniewa Safjana, Bohdana Arcta, Tadeusza Kosteckiego). Reprezentowały one jeszcze literaturę realizmu socjalistycznego, niemniej widać, że autorzy starali się nadać im pewną atrakcyjność, wprowadzając wątki kryminalno-szpiegowskie (Skotarczak 2015, s. 29).

Do odrodzenia polskiego kryminału przyczynił się chyba najbardziej Leopold Tyrmand swoją powieścią zatytułowaną Zły. Wydanie tej książki w początkach 1955 r. można uznać za jeden z symptomów odwilży w kulturze. Jej treść diametralnie odbiegała od tego, co publikowano przez kilka poprzednich lat. Bohaterem powieści jest tajemniczy mściciel walczący z przestępczością, z którą milicja nie może sobie dać rady. Już samo to robiło wrażenie. Do tego romanse, barwny opis półświatka i Warszawy pierwszej połowy lat pięćdziesiątych. Książka rozeszła się błyskawicznie. Dyskusja na jej temat zatoczyła szerokie kręgi. Z jednej strony powieści zarzucano ponury obraz świata, zupełnie nie na miejscu w państwie socjalistycznym, z drugiej zaś wskazywano na realizm opisu i podjęcie problemu „bolączek społecznych”.

Tak czy inaczej można założyć, że w roku 1955 narodził się kryminał peerelowski. Powieści wydane w drugiej połowie lat czterdziestych nawiązywały jeszcze do dorobku przedwojennego, a od połowy lat pięćdziesiątych zaczął się rozwijać nowy gatunek kryminalny, charakterystyczny dla nowego ustroju. Nie znaczy to jednak, że kryminały powstałe w drugiej połowie lat pięćdziesiątych i pod koniec PRL niczym się nie różniły. Można się o tym przekonać, dokonując prostych porównań.

Najpierw rzecz jasna trzeba zgromadzić odpowiedni materiał porównawczy. Nie jest to specjalnie trudne, literatura kryminalna w PRL była bowiem wydawana w masowych nakładach, a poza tym jest dostępna w licznych wznowieniach. Obecnie wydaje ją Wielki Sen, wydawnictwo Klubu Miłośników Polskiej Powieści Milicyjnej Mord. Ponadto ukazuje się seria klasyki polskiego kryminału wydawnictwa LTW.

Jeśli zacznie się czytać kryminały z różnych lat, na pewno się zauważy, że stanowią niezwykle ciekawy zapis swoich czasów. Inne są zatem kryminały pisane w okresie odwilży, inne te z lat sześćdziesiątych i z kolejnej dekady. Zmieniają się bohaterowie, tematyka, opisy świata przestępczego. Przemiany polityczne wyraźnie odciskały swoje piętno na omawianym gatunku, a zarazem dobrze widać, jak zmieniały się świat, obyczaje, gusta.

Kryminał to gatunek literatury rozrywkowej, adresowany do szerokiego grona odbiorców. W związku z tym autorzy musieli liczyć się z ich upodobaniami, aczkolwiek przede wszystkim zmuszeni byli brać pod uwagę oczekiwania rządzących. Książka, w której znalazłaby się jakakolwiek krytyka Związku Radzieckiego, nie miałaby szans na publikację. Badając powieść kryminalną z okresu Polski Ludowej, należy więc pamiętać, że nie mogła ona zawierać treści sprzecznych z założeniami ideologicznymi partii (Głowiński 1992). Mimo wszystko pisarze nie tworzyli świata całkowicie sztucznego, na użytek tylko literatury. Jeśli się odrzuci „ideologiczny garb”, można dostrzec wiele ciekawych informacji o świecie, w którym książki te powstały.

Jak wyżej wspomniano, kryminały zaczęły się ukazywać wraz z odwilżą – w polityce i kulturze – w latach 1955–1956. Oprócz wymienionych Złego i Starego zegara wyszły też Królewna Piwowarczyka, Rozgrywka na Krzywym Kole i Porachunek z cieniem Jerzego Żukowskiego, Wenus z brązu Piotra Guzy, Walter nr 45771 Jacka Wołowskiego (właśc. Stanisław Sachnowski) oraz zbiór opowiadań Edmunda Niziurskiego pt. Śmierć Lawrence’a. Zapewne wielbiciele twórczości Tadeusza Kosteckiego wskazaliby jeszcze na jego książkę Cień na pokładzie, w której jako prowadzący śledztwo pojawił się po raz pierwszy Jerzy Kostrzewa. Książka ta jednak ukazała się jeszcze w ramach „Biblioteczki Przygód Żołnierskich” zamkniętej w 1955 r. W 1957 r. MON uruchomiło zaś serię „Labirynt”, która ukazywała się aż do 1991 r.

W tych wszystkich utworach opisano rzeczywistość pierwszego powojennego dziesięciolecia. W zasadzie można by się spodziewać, że świat w nich przedstawiony wypadnie pozytywnie, a Polska pod rządami komunistów będzie opisana w sposób do niej zachęcający. Jest jednak inaczej – większość ówczesnych kryminałów pokazuje dość ponury obraz polskiej rzeczywistości. W Królewnie kapitan Gleb tropi złodziei okradających państwowe magazyny. Kradzieże materiałów na ubrania urastają do rangi wielkiego przestępstwa, które pogrąża rodzimy handel – najwyraźniej więc produkcja materiałów tekstylnych musiała być niewystarczająca. Zarówno z tej, jak i z innych książek wyłania się obraz mało optymistyczny – życie w Polsce jest ciężkie, a ludzie raczej ubodzy (Królewna, Walter nr 45771, Wenus z brązu). Pewien przyzwoity poziom materialny udaje się natomiast utrzymać przedstawicielom wolnych zawodów, inteligencji technicznej. Ludzie z tych warstw spotykają się często na przyjęciach, a ulubioną przez wszystkich grą jest brydż (Wenus z brązu). Warto na to zwrócić uwagę, ponieważ podobny schemat przedstawiania tych sfer społecznych – łącznie z grą w brydża – będzie się powtarzać przez całą kolejną dekadę.

Rok 1956 był dla polskiego kryminału istotny także dlatego, że właśnie wtedy wydawnictwo Iskry uruchomiło pierwszą stałą serię wydawniczą – „Klub Srebrnego Klucza”, która przetrwała do 2000 r. W 1957 r. poza wspomnianą już serią „Labirynt” ruszyły: „Złota Podkowa” wydawnictwa Śląsk, ukazująca się do 1962 r., „Przygoda, Awantura, Sensacja” Wydawnictwa Poznańskiego (do 1960 r.), a w 1958 r. seria „Z Buźką” wydawnictwa Śląsk (do 1960 r.). Tym samym można mówić o ustabilizowaniu się rynku wydawniczego w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Niektóre serie wprawdzie nie przetrwały, ale „Srebrny Klucz” i „Labirynt” ukazywały się przez cały okres PRL, a miejsce upadłych zapełniła seria „Z Jamnikiem” wydawnictwa Czytelnik (1959–1996). Do tego trzeba jeszcze dodać kryminały drukowane w odcinkach w gazetach. Na rynek trafiało więc każdego roku kilkadziesiąt powieści. Oczywiście pokaźna część to książki zagranicznych autorów, których znów wolno było drukować. Zwykle jednak blisko połowa była pisana przez rodzimych twórców. Grzegorz Cielecki, założyciel i prezes Klubu Miłośników Polskiej Powieści Milicyjnej, obliczył, że w sumie ukazało się w PRL około 2000 tytułów powieści kryminalnych polskich autorów (informacja uzyskana w rozmowie z Grzegorzem Cieleckim). Już sama ta liczba świadczy, że nie było to w polskiej kulturze zjawisko marginalne.

Druga połowa lat pięćdziesiątych to okres istotnych zmian w wielu dziedzinach życia: odchodzenie od stalinizmu, koniec krwawego terroru, a w sztuce koniec socrealizmu i pewna swoboda twórcza. Także wydane wtedy kryminały uznać można za odrębny podgatunek w historii rodzimego kryminału. Nigdy potem autorzy nie rysowali w powieściach tak krytycznego obrazu świata i nigdy nie mogli już pozwolić sobie na taką śmiałość w kreśleniu wizerunku władzy.

Tym, co przede wszystkim zwraca uwagę, jest opis warunków życia społeczeństwa, czy raczej opis powszechnego ubóstwa, w jakim ono żyje. W Rudej modelce (1959) Dominika Damiana (właśc. Adam Bahdaj), kryminale wzorowanym wyraźnie na Złym, można przeczytać: „Warszawa budzi się ze snu. […] Z mrocznych bram wymykają się ludzie. Są zaspani, przeważnie źle ubrani. Spieszą do pracy. Warszawa zaczyna żmudny dzień. W zatłoczonych mieszkaniach rodzą się pierwsze kłótnie: czy starczy pieniędzy do pierwszego? Za co kupi się buty dla dzieci? Znowu coś podrożało. A w Palladium idzie nowy film z Brigitte Bardot i nie ma już forsy na bilety […]. Ktoś zalega za komorne, komuś podarły się zelówki, komuś nie wypłacono premii, na którą tak liczył” (s. 184). Przytoczony cytat przedstawia w skrócie warunki bytowe panujące w ówczesnej Polsce. Tytułowa bohaterka powieści to dziewczyna z ubogiej rodziny. Mieszka z matką w jednym pokoju, pracuje w fabryce. Zarówno ona, jak i jej koleżanki wiodą życie pozbawione jakichkolwiek perspektyw. Pensja nie wystarcza ani na ładne stroje, ani na żadne właściwie rozrywki, nie mówiąc już o zapewnieniu sobie minimum komfortu. Dziewczyna wykorzystuje więc urodę, aby osiągnąć awans społeczny.

Z kolei w Złotej bransolecie (1958) i przede wszystkim w Malwersantach („Kurier Polski” 1961) Anna Kłodzińska wykazuje, że dla wielu ludzi w Polsce korupcja i oszustwa w miejscu pracy są jedyną drogą polepszenia skromnej egzystencji. W Malwersantach żona zaoszczędziła na zakup dwóch ręczników, zbierając grzyby. Jej marzeniem, na które jej nie stać, jest zakup nowej pościeli. Dzisiaj wydaje się to wręcz niewiarygodne, szczególnie że książkowy opis dotyczy przeciętnej rodziny. Rodzina ta żyje jednak z jednej pensji. Ona nie pracuje – co jest uznawane za zupełnie normalne – on jest urzędnikiem w państwowej garbarni. To obowiązkiem mężczyzny jest zarobić na dom. Wprawdzie żona myśli o podjęciu pracy – dzięki temu pieniędzy ma starczać do pierwszego, a rodzina będzie lepiej jadła – ale jest to na razie niemożliwe.

Mało zachęcający jest również opis zachodniej Polski w Maszkarach Andrzeja Piwowarczyka (1957). Akcja książki dzieje się w Szczecinie, we Wrocławiu, w Jeleniej Górze. Okazuje się, że w tych miastach są dzielnice nędzy, gdzie lepiej się nie zapuszczać. Gnieżdżą się tam wszelkiego typu szumowiny. Ciekawe, że Piwowarczyk wspomina także o Niemcach – obok zakamuflowanych zbrodniarzy wojennych, którzy ukryli się przed sprawiedliwością, pojawiają się też tacy, których nie wysiedlono.

Warto tutaj przywołać też Drugą śmierć Barbary Wandy Balickiej (1958), której tytułową bohaterką jest tzw. repatriantka, przybyła do kraju wraz z kolejną grupą Polaków ze Związku Radzieckiego w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. W książce nie kryje się, że warunki w ZSRS nie były najlepsze, choć oczywiście nie ujawnia się żadnych szczegółów. Również powrót do kraju nie jest łatwy. Mimo że Druga śmierć Barbary nie jest poświęcona powracającym ze Wschodu, można się jednak dowiedzieć, że ludzie, którym pozwolono wrócić, mieli za sobą jakieś tragiczne przejścia, teraz niepozwalające im się odnaleźć w kraju. Wanda Balicka wkrótce opuściła Polskę na stałe i osiadła w Izraelu, gdzie kontynuowała twórczość w języku polskim. (Famulska-Ciesielska, Żurek 2012, s. 26).

W Maszkarach zaś sporo pisze się o prostytucji. Jest to, jak wynika z książki, swego rodzaju plaga społeczna, powiązana nierzadko z rozbojem. Z kryminału Oczy alchemika Roberta Azderballa (1959) dowiadujemy się, że na Wybrzeżu prostytutki określa się mianem „mewki”, w stolicy – „polonistki” (od hotelu Polonia), a w Poznaniu – „glorie”. Jeśli dziewczyna jest szczególnie ładna i ma szczęście, to może się jej trafić bogaty opiekun. Ale i tak jej los jest nie do pozazdroszczenia (np. Ruda modelka oraz Nieznajomy z baru Calypso (1959) Dominika Damiana, Złota bransoleta Anny Kłodzińskiej, Pistolet z perłową rękojeścią Arkadiusza Beliny [„Kurier Polski” 1959], Czarny mercedes (1958) Zeydlera-Zborowskiego).

W ówczesnych kryminałach często opisuje się korupcję, malwersację, przywłaszczanie mienia państwowego. Nieraz pada w nich stwierdzenie, że w Polsce nie sposób uczciwie się dorobić. Malwersantom nie można wszak odmówić operatywności i talentów handlowych. Tyle tylko, że nie mogą tych talentów rozwinąć na państwowej posadzie. Należy przypuszczać, że większość tych przestępców gospodarczych to ludzie, którzy w normalnych warunkach rynkowych rozwinęliby skrzydła i działali dla dobra swojego i jednocześnie firmy. Lecz w Polsce wszelkie talenty ekonomiczne były dławione, wtłaczane w koleiny beznadziejnej gospodarki planowej i centralnego zarządzania. Wiązało się to nadto z kosztami osobistymi. Malwersanci pozostawali przecież w konflikcie z prawem, z własnym sumieniem, w konsekwencji często staczali się na margines, jeśli nie w sensie społecznym, to moralnym (Złota bransoleta; Malwersanci; Ruda modelka; Pistolet z perłową rękojeścią; Martwy punkt Jerzego Żukowskiego z 1957 r.).

Na karty powieści trafia też krytyka instytucji państwowych – nie trzeba dodawać, że ograniczonej. Jest to jedyny okres w historii gatunku, gdy pozwalano sobie na krytykę Milicji Obywatelskiej. Milicjantów i prokuratorów przedstawia się jako ludzi ułomnych, omylnych, potrzebujących pomocy, ulegających słabościom. Bywają niekiedy niesympatyczni i aroganccy.

Największe wrażenie pod tym względem robi niewątpliwie książka Roberta Azderballa pt. Oczy alchemika. Szefem siatki przestępczej jest w niej podpułkownik MO Burke. Właśnie dlatego kapitan Holicz tak długo nie może rozwiązać prowadzonej sprawy. W końcu jednak odkrywa, że za serią kradzieży na terenie całego kraju stoi jego szef. Z kolei porucznik Downar (Czarny mercedes) uwikłał się w nieodpowiedzialny romans, staje się podejrzanym i ukrywa się w przestępczej melinie. Na szczęście wszystko kończy się dla niego pomyślnie.

Nieodłącznym elementem świata peerelowskich kryminałów byli hitlerowcy. Pojawiają się również w następnych dekadach, co zapewne świadczy o pewnej stałości polskiej polityki zagranicznej i założeń ideologicznych. Na Zachodzie czaił się więc odwieczny wróg – Niemcy, aczkolwiek trudno sprowadzać ten problem jedynie do pewnych założeń teoretycznych panującej oficjalnie ideologii. Wojna skończyła się zaledwie kilkanaście lat wcześniej. W wielu miastach wciąż sterczały ruiny, a mury nosiły ślady kul. Kilkanaście lat to za mało, by odbudować się po hekatombie, jaką była II wojna światowa, wspomnienia wciąż były świeże, a wiele spraw nie doczekało się jeszcze rozwiązania. W tej sytuacji pojawiające się na kartach powieści postaci hitlerowców czy ludzi, którzy z nimi współpracowali, a teraz starają się ukryć swoją prawdziwą tożsamość, wydają się wynikiem nie tylko realizacji założeń ideologicznych, lecz także niedokończonych ostatecznie spraw.

W Planie wilka Tadeusza Starosteckiego (1957) leśniczy Tomasz, były więzień oflagu, wraz z przyjacielem z młodości, piękną nauczycielką i funkcjonariuszami MO (UB?) walczą ze zorganizowaną grupą Werwolfu. W Maszkarach obok dobrego Niemca ze Szczecina występuje ukrywający się zbrodniarz wojenny, osiadły na Śląsku. Z kolei w Człowieku z lustra (1958) Antoniego Armanda, Zakamarkach (1958) Stanisławy Platówny i Szakalach (1959) Ryszarda Szczerby pojawiają się ludzie, którzy w taki czy inny sposób zhańbili się współpracą z Niemcami w czasie wojny, a teraz ukrywają się pod przybraną tożsamością. Podobnie było we wspomnianym już wcześniej Walterze nr 45771. Członkowie Werwolfu i zbrodniarze wojenni są przedstawiani – co zresztą nie wydaje się szczególnie dziwne – jako ludzie okrutni, bezwzględni, dla których osiągnięcie celu (np. zdobycie tajnych dokumentów jak w Planie wilka) jest najważniejsze.

Nie braknie w kryminałach szpiegów nasłanych z Zachodu (z Niemiec Zachodnich, gdzie zwykle są szkoleni przez Amerykanów), którzy nierzadko korzystają z pomocy naiwnych lub pazernych Polaków mieszkających w Europie Zachodniej. Czasem wciągają do współpracy rodaków w kraju, wykorzystując wiedzę o ich słabościach. Zachodni agenci, podobnie jak hitlerowcy, są okrutni i nie wahają się przed zabiciem własnych ludzi. To podobieństwo w rysowaniu charakterów postaci jest dość znamienne, wskazuje bowiem na ciągłość między nazistowskimi Niemcami a Republiką Federalną. Widać to w takich powieściach, jak Tajemniczy obiektyw (1958) Mikołaja Kozakiewicza, Trzecia rakieta (1958) Kazimierza Korkozowicza, Kwadrat Lc14 (1959) Janusza Janczura, Szlafrok barona Boysta („Kurier Polski” 1958–1959) Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego.

Bardzo często akcję kryminałów osadzano w środowisku inteligenckim, artystycznym, wśród przedstawicieli wolnych zawodów, niekiedy wśród studentów. Ci ostatni byli wówczas nieliczni i stanowili środowisko dość elitarne. Umieszczanie akcji w elitarnych kręgach społecznych jest typowe dla całego gatunku zarówno w literaturze zagranicznej, jak i polskiej, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych było jednak swoistym novum. Lata wcześniejsze, kiedy w sztuce obowiązywał socrealizm, należały do bohaterów z innych klas społecznych. Kryminał portretował zaś głównie klasę średnią i średnią wyższą socjalizmu, powielając tym samym klasyczne wzory, począwszy od Sherlocka Holmesa Arthura Conan Doyle’a po pannę Marple Agathy Christie. Zresztą tych klasyków gatunku zaczęto właśnie wydawać, powieści Christie zainaugurowały nawet serię „Klub Srebrnego Klucza”. W gruncie rzeczy można powiedzieć, że polski kryminał był bardzo mieszczański i do takiej też publiczności go adresowano. W omawianym okresie zawierał też elementy krytyki społecznej, takie same, jakie można odnaleźć w ówczesnej prasie czy dokumencie.

Elity towarzyskie oraz środowiska inteligenckie PRL były przedstawiane na dwa sposoby. Z jednej strony autorzy kryminałów wzorowanych wyraźnie na Złym Tyrmanda pokazują ludzi zamożnych, w tym przedstawicieli prywatnej inicjatywy, środowiska artystyczne i dziennikarskie w sposób niezmiernie barwny. Jednocześnie dowodzą, że istnieją pewne niejasne powiązania między ludźmi zajmującymi się kulturą masową czy modą a prywatnym biznesem, działającym niekiedy na granicy legalności. Ich bohaterowie często zachodzą do nocnych lokali i drogich restauracji (zwłaszcza do Bristolu w Warszawie), piją sporo alkoholu, zadają się z pięknymi, acz niemoralnymi dziewczynami, jeżdżą markowymi samochodami, elegancko się ubierają. Czasem akcja przenosi się poza Warszawę, nierzadko do Sopotu. Taki świat jest w Rudej modelce i Nieznajomym z baru Calypso Dominika Damiana, częściowo też w Siedmiu kanarkach Maurycego Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego („Kurier Polski” 1959), których akcja toczy się wśród studentów, ale zahacza także o sfery artystyczne. Przy okazji czytelnik dowiadywał się, że studenci – o ile nie pochodzą z zamożnych domów – wiodą zwykle życie dość skromne, choć jednocześnie nie stronią od zabaw i, w miarę możliwości finansowych, lokali nocnych.

Z drugiej strony autorzy sięgają po bardziej tradycyjne sposoby przedstawiania omawianych środowisk. Wskazują na ich kulturę, obycie, dobre maniery. Można nawet rzec – staroświeckość (np. Cień Czarnej Pani Stanisławy Platówny, 1957). Co ciekawe, z książek wynika często, że przynależność do określonej klasy społecznej jest dziedziczna i nikogo nie dziwi, że pani prokurator jest córką starego sędziego (Błękitne szynszyle, 1960, Barbary Gordon – właśc. Larysa Zajączkowska-Mitzner). Naukowcy i artyści pojawiają się też np. w Willi na Kasztanowej Jolanty Skowrońskiej („Dziennik Zachodni” 1959) i Zakamarkach Stanisławy Platówny. Prowadzą kulturalne rozmowy, w zasadzie przebywają we własnym środowisku, grają w brydża, a przy tym rywalizują ze sobą, romansują i żyją do pewnego stopnia w zamkniętym świecie. Niekiedy do tego świata wkrada się ktoś z zewnątrz – i wtedy zazwyczaj oznacza to katastrofę. W Willi na Kasztanowej nieodpowiedzialne małżeństwo starego profesora z młodą kobietą, w dodatku o podejrzanych znajomościach, ma tragiczny koniec.

Przy okazji warto wskazać na miejsce akcji powieści kryminalnych. Najczęściej rozgrywa się ona w Warszawie – centralizm jest pod tym względem wyraźnie widoczny. Pojawiają się miejscowości wypoczynkowe, nie zawsze wymienione z nazwy (13 dni „Telimeny”, Trzecia rakieta, Zakamarki). Rzadziej są to inne duże miasta. Do wyjątków należy osadzenie akcji na zachodzie Polski, na tzw. Ziemiach Odzyskanych (Maszkary), we Wrocławiu (Cień Czarnej Pani), relatywnie często w Poznaniu (Kapitan Rott prowadzi śledztwo, Oczy alchemika, Wenus z brązu). W tym ostatnim przypadku autorzy wykazują się dobrą znajomością topografii miasta, z którym są zresztą prywatnie związani.

Wraz z odchodzeniem od osiągnięć odwilży, co nastąpiło już pod koniec dekady, zmienił się świat przedstawiony w kryminałach. Dotyczyło to przede wszystkim postaci stróżów prawa. Powieściowi milicjanci wyszlachetnieli i nie było już miejsca na takie postaci, jak szef przestępczej szajki podpułkownik Burke. Wiele elementów pozostało jednak niezmienionych. W latach sześćdziesiątych milicjant często był przedstawiany jako człowiek bardzo zapracowany. Pod tym względem wyróżniają się powieści Jacka Wołowskiego: Kariera porucznika Chudego (1961), Uwaga wszystkie radiowozy (1962) – obie drukowane w „Życiu Warszawy”, i Oset pleni się w mroku (1963). Milicjanci Wołowskiego ciężko pracują, żyją ubogo, nieustannie ryzykują życie, a nierzadko je tracą w walce z bezwzględnymi przestępcami. Pozostawiają wówczas po sobie smutne i pozbawione radości życia wdowy.

Bohaterowie Wołowskiego to jednak skrajne przypadki. Zazwyczaj doli milicjanta nie przedstawia się w aż tak ciemnych barwach. Niemniej często się wspomina, że funkcjonariusze nie opływają w dostatki (np. Telefonował morderca, 1969 i Noc Robin Hooda, 1970 – oba Jana Artura Bernarda, właśc. Bohdan Petecki), przerwany urlop to dla nich nic nadzwyczajnego i w ogóle ich służba trwa 24 godziny na dobę (np. Skok śmierci, 1969 Adriana Czobota, – właśc. Aleksander Minkowski – i Władysława Krupki; Uwaga, komunikat specjalny, 1969, Zbigniewa Safjana; Otwarte okno, 1968, Andrzeja Piwowarczyka). Oficerowie milicji są jednak twardzi, mają mocną głowę, a poza tym podobają się kobietom, na co najlepszym przykładem jest kapitan, a potem major Stefan Downar, bohater wielu kryminałów Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. Zazwyczaj uczucia traktują bardzo poważnie (Będę zamordowana, 1970, Kazimierza Korkozowicza; Zbrodniarz i panna, 1965, Kazimierza Kwaśniewskiego – właśc. Maciej Słomczyński; Zbrodnia w południe, 1970, Jerzego Edigeya – właśc. Jerzy Korycki; Kindżał z Magirota, 1963, Emilii Cassy-Kasickiej – właśc. Zofia Woźnicka; Strzały w schronisku, 1969, Macieja Patkowskiego).

Wątek romansowy w kryminale niewątpliwie uatrakcyjnia akcję, ale też jest to typowy zabieg stosowany w utworach tego gatunku. Wątek kryminalny zwykle przeplatał się z romansowym, aczkolwiek polski kryminał raczej nie rozpieszczał czytelników w tym zakresie. Milicjanci romansowali, ale częściej pozostawali pod tym względem „poza wszelkim podejrzeniem”, jak choćby bohater wielu powieści Anny Kłodzińskiej, kapitan Szczęsny.

W latach sześćdziesiątych, podobnie jak wcześniej, stałym tematem pozostawały malwersacje i nadużycia w przedsiębiorstwach państwowych (np. Dwaj panowie w „Zodiaku”, 1967 i Klika, 1964 – obie Barbary Gordon; Bardzo dużo pajacyków, 1968, Andrzeja Zbycha – właśc. Zbigniew Safjan i Andrzej Szypulski; Śmierć i Kowalski, 1962, Kazimierza Kwaśniewskiego; Czek dla białego gangu, 1963, Jerzego Edigeya. Sprawy te zresztą były oczkiem w głowie ówczesnych rządzących (Tymiński 2001, s. 52–69). Diagnoza stawiana przez autorów jest zawsze taka sama – w Polsce nie sposób uczciwie się dorobić. Państwo skutecznie blokuje wszelkie inicjatywy, poza tym fatalny jest sposób opłacania pracowników. Dyrektor dużego przedsiębiorstwa zarabia oczywiście więcej niż zwykły pracownik, niewystarczająco jednak, by pozwolić sobie na jakieś luksusy. W kryminałach ciekawie jest opisany mechanizm schodzenia na złą drogę dyrektorów i prezesów. Są to zwykle ludzie bardzo operatywni i dynamiczni. Zajmują wysokie stanowiska, zarządzają dużą liczbą ludzi, lecz jednocześnie mają zwykłe mieszkania, ledwo stać ich na samochód. W którymś momencie rozziew między pozycją społeczną a możliwościami robi się nie do zniesienia. Państwo ludowe oczekuje bowiem, że ludzie będą pracować dla idei, a coś takiego jak indywidualne aspiracje nie jest brane pod uwagę. Niekiedy to żony dyrektorów nie mogą się pogodzić z tym, że dyrektorskiej rodziny nie stać choćby na wakacje w Bułgarii. W końcu dyrektorzy ulegają też pewnej presji otoczenia, które oczekuje od nich życia na wyższym poziomie. Dyrektorzy zaczynają więc „kręcić na boku” i robić nielegalne interesy. Oznacza to – jak wynika z książek – wakacje w krajach demokracji ludowej, możliwość bywania w eleganckich lokalach, picia markowych alkoholi, kupowania ładnych strojów dla żon i córek (zwłaszcza „futer z misia”) i prowadzenia życia towarzyskiego na odpowiedniej stopie. Słowem, tryb życia dyrektorów malwersantów jest taki, jaki prowadzi zachodnia klasa średnia, znany Polakom głównie z zachodnich filmów. Oczywiście kryminały kończą się, jak należy – karą za przestępczą działalność, ale niekiedy trudno wzbudzić w sobie niechęć do malwersantów. Być może wbrew własnej woli autorzy kryminałów odsłaniali w ten sposób ekonomiczne patologie PRL.

Niezwykła kwestia została utrwalona w powieści Z piątku na sobotę – w scenie, w której oficer milicji usiłuje pozyskać tajnego współpracownika. Tym TW ma być młoda i piękna dziewczyna, Rita, prywatnie narzeczona innego oficera MO, młodego porucznika. Rozmowę z Ritą prowadzi major, wyjaśnia jej, że milicja potrzebuje współpracowników, ludzi, o których działalności nikt nie wie, a którzy bacznie obserwują swoje środowisko, sąsiadów i o wszystkim donoszą milicji w tajnych raportach. Major występuje w książce jako oficer MO. Dziewczyna nie ma ochoty na donoszenie i pisanie tajnych raportów, robi, co może, aby major dał jej spokój. W końcu oświadcza, że obiecała narzeczonemu w nic się nie mieszać, i to ją ocala, choć major odchodzi wyraźnie niezadowolony. Cała scena jest kuriozalna i zdumiewa, że znalazła się w powieści, bo właśnie major nie wypada w niej zbyt sympatycznie i cieszymy się, kiedy wreszcie daje Ricie spokój.

Równie ciekawe są powieści Barbary Gordon Klika (1969) i Ćmy (książka opublikowana w 1976 r., ale z adnotacji pod tekstem wynika, że została ukończona w 1969 r.). Klika to powieść rozliczeniowa. Autorka opisuje patologie władzy w okresie stalinowskim. Akcja dzieje się na prowincji, gdzie rządzi ściśle ze sobą powiązana grupa osób zajmujących najwyższe stanowiska w lokalnych władzach. Nie brak tu związków z miejscowym prywatnym biznesem. Wpływy kliki są tak wielkie, że nie tylko wykańcza ona młodego, ambitnego działacza partii, lecz także tuszuje zbrodnię. Sprawa w końcu wychodzi na jaw, chociaż pewnych krzywd nie da się już naprawić. Nietrudno się domyślić, że bohaterem pozytywnym jest działacz partyjny. Barbara Gordon wskazuje jednak jednoznacznie, że akcja dzieje się w minionym okresie.

Bardziej szokująca wydaje się druga wymieniona książka tej autorki, zawierająca opis warszawskich elit artystycznych: nocne życie, intrygi środowiskowe, zdrady małżeńskie, a przede wszystkim układy decydujące o karierze poszczególnych osób, bezduszność i lansowanie ludzi według klucza towarzyskiego. Do tego rozpasanie, alkohol, ale i duże pieniądze, wyjazdy zagraniczne, eleganckie domy, luksusowe samochody. Wszystko dla wybranych. Także bezkarność: w trakcie śledztwa wychodzi na jaw stara sprawa, niewyjaśniona, lecz zatuszowana. Jeden z bohaterów uczestniczył przed paru laty w libacji alkoholowej, w czasie której została wyrzucona z okna dziewczyna. Wersja oficjalna: wypadła przypadkiem. Wszyscy jednak wiedzą, że było inaczej. Do końca książki nie udaje się znaleźć winnego, wyjaśniona zostaje tylko aktualna zbrodnia. Ćmy wywierają przygnębiające wrażenie, a obraz życia warszawskich elit poraża. Jednak data na końcu książki, wskazująca na jej ukończenie w 1969 r., niedwuznacznie sugeruje, że i tym razem chodzi o miniony okres. Przy okazji z lektury powieści kryminalnych wynika jeszcze jedno – w literaturze (ale przecież nie tylko w niej) krytykować można było głównie tzw. minione okresy.

W latach sześćdziesiątych wciąż pojawiają się nawiązania do wojny i okupacji. To wojenne losy tłumaczą współczesność, a źródeł zbrodni należy szukać w przeszłości. Wojna zdaje się ciągle żywa we wspomnieniach, ale nierzadko pozostaje rozdziałem niezamkniętym. Nie wszystko zostało wyjaśnione, nie wszystkie zbrodnie ukarane (np. Ślady prowadzą w noc, „Kurier Polski” 1969–1970 Janusza Fabera; Kim jesteś Czarny?, 1963, Stanisława Mierzańskiego – właśc. Anna Kłodzińska; Śmierć powróciła nocą, „Dziennik Zachodni” 1962, Marii Ziółkowskiej; Alarm w instytucie, „Łączność” 1964–1965, Zbigniewa Neugebauera; Adresat nieznany, 1962, Barbary Gordon).

Stałą scenerią powieści kryminalnych lat sześćdziesiątych są miejscowości wczasowe. Co ciekawe, wypoczywa się, korzystając raczej z pensjonatów, rzadziej z kwater prywatnych, hoteli, brakuje natomiast domów wczasowych. I znów można powiedzieć, że wpisuje się to w tradycję powieści detektywistycznej – pensjonat, mały hotelik to miejsca wręcz idealne do popełnienia zbrodni i prowadzenia śledztwa. Poza tym najwyraźniej autorzy polskich kryminałów nie byli w stanie wyobrazić sobie morderstwa w domu wczasowym należącym do państwowego zakładu pracy (Sowiński 2005, s. 89–100). Być może byłoby to też zbyt gorszące. Pensjonat sugerował sferę prywatną, jakby trochę poza nadzorem państwa ludowego, a więc takie miejsce, w którym łatwiej o zbrodnię. Uwagę zwracają również panujące w owych przybytkach stosunki. Personel jest zwykle bardzo uprzejmy, traktuje gości z szacunkiem, a nawet pewną uniżonością, dźwiga ciężkie walizki i w ogóle zachowuje się trochę tak jak w literaturze okresu przedwojennego. Życie zaś na wakacjach – z wyjątkiem zbrodni – płynie leniwie, z aprowizacją nie ma żadnych kłopotów, jedzenia jest pod dostatkiem (np. Ślady prowadzą w noc Janusza Fabera; Śmierć przyszła w południe, „Trybuna Robotnicza” 1964, Tadeusza Kosteckiego; Śmierć nie ma wakacji, „Dziennik Łódzki” 1966, Elżbiety Szczęśniewskiej; Zbrodnia na Cyrhli Toporowej, 1970, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego). Wyjazdy zagraniczne pojawiają się zdecydowanie rzadziej i zwykle do krajów demokracji ludowej w ramach zorganizowanych grup wycieczkowych (np. Kindżał z Magirota Emilii Cassy-Kasickiej).

W niektórych powieściach występują szpiedzy, którzy starają się wykraść atrakcyjne wynalazki naukowe (np. Akcja Rudolf, 1963, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego; Kto zabił Kruka?, 1970, Danuty Frey-Majewskiej; Kim jesteś Czarny? Stanisława Mierzańskiego; Plany rakiety X-1 zaginęły, „Słowo Powszechne” 1962, Pawła Borysa Henelta). Sporadycznie poruszano problem narkotyków, a jeśli nawet, to Polska jest pokazana jako kraj tranzytowy, nie docelowy (np. Śpiewający żółw, „Express Wieczorny” 1968, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego).

Miejscem akcja jest z reguły, jak w kryminałach okresu odwilży, Warszawa. Popularne są też miejscowości wypoczynkowe, rzadziej inne duże miasta (np. Poznań w Krawatach kapitana Obary, „Gazeta Zielonogórska” 1962, Macieja Pozima; Szczecin w Zbrodni w południe, 1970, Jerzego Edigeya i Trójmiasto w Sprawie strusia, „Express Ilustrowany” 1970, Edmunda Białeckiego) czy prowincja (np. Klika). Z kolei w Przegranej stawce Anny Kłodzińskiej (1962) akcja zaczyna się w Warszawie, a potem przenosi na prowincję. Przemierzamy Polskę wraz z bezwzględną oszustką, która m.in. podaje się za lekarkę i trochę poduczona przez swojego wspólnika – zdeklasowanego lekarza – pracuje przez kilkanaście miesięcy w ośrodku zdrowia, dokonując nawet nielegalnych aborcji. Wynika z tego, że w PRL bardzo łatwo można było się podszyć pod wymyśloną osobowość, a sposoby weryfikacji były ograniczone.

Świat przedstawiony w kryminałach z lat sześćdziesiątych jest z pewnością pogodniejszy niż w tych z drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Przede wszystkim nie ma milicjantów, którzy wchodzą w kolizję z prawem. Teraz milicjant jest zawsze bohaterem pozytywnym. Przedstawia się go jako zwykłego obywatela, takiego „swojego chłopa” (np. Człowiek z blizną, 1970, Jerzego Edigeya), który boryka się z takimi samymi problemami jak inni. I kiedy czyta się o problemach finansowych, braku czasu itp., to właściwie tak, jakby chodziło o życie zwykłych obywateli. Milicjant krojony jest bowiem na miarę przeciętnego mieszkańca PRL. Nie wspomina się nic o specjalnych apanażach, ośrodkach wypoczynkowych, premiach, sklepach itp.

Na ogół też akcja rozgrywa się wśród klasy średniej lub średniej wyższej. Przestępstwa pospolite, napady rabunkowe są opisywane stosunkowo rzadko (np. Wagon pocztowy Gm 38552, 1966, Jerzego Edigeya). Śledztwo prowadzi milicja, choć sporadycznie zdarza się, że jest to adwokat (np. Proces poszlakowy, 1963, Barbary Gordon). Relatywnie często przedstawia się przestępczość gospodarczą ze złym dyrektorem bądź prezesem w roli głównej. Odpowiada to zresztą klimatowi lat sześćdziesiątych – był to przecież czas wielkich afer kończących się wysokimi wyrokami (Jarosz, Pasztor 2004).

Polska z kryminałów lat sześćdziesiątych, choć nie bogata, jawi się jako zamożniejsza niż w poprzedniej dekadzie, z wyraźnymi elitami artystycznymi, finansowymi (biznes prywatny, tzw. prywaciarze) i naukowymi, które prowadzą dość wystawny tryb życia, a przede wszystkim jest pokazana jako kraj bezpieczniejszy. Aferzyści są bezwzględnie tropieni. Absurdów socjalistycznej ekonomii natomiast nikt nie dostrzega, choć jej opisy – paradoksalnie – znajdują się na kartach powieści.

Lata siedemdziesiąte to okres w dziejach Polski Ludowej, gdy w myśl ówczesnych teoretyków kraj wchodził już w fazę kulturową rozwoju, czego efektem był pojawienie się socjalistycznego społeczeństwa konsumentów (Kowalski 1988, s. 25–34). Oznaczało to w praktyce także rozwój kultury masowej, a więc i powieści milicyjnej. Rzeczywiście kryminałów wydrukowano w tym czasie niemało, m.in. dzięki uruchomieniu – jeszcze w końcu lat sześćdziesiątych i z sukcesem kontynuowanej – nowej serii wydawniczej „Ewa Wzywa 07”. Kolejne zeszyty ukazywały się regularnie co miesiąc przez całe lata siedemdziesiąte i jeszcze w następnej dekadzie. Warto przy tym zwrócić uwagę na rolę Władysława Krupki, podpułkownika MO, który był odpowiedzialny za kontakty ze środowiskiem artystycznym. To on właśnie wyszedł z koncepcją budowania pozytywnego wizerunku milicjanta w społeczeństwie przez wykorzystanie kultury masowej. Do tego celu mogły służyć powieść kryminalna oraz komiks – Krupka osobiście napisał scenariusze do wielu odcinków przygód kapitana Żbika (Kłoś 2002). Był też autorem kryminałów drukowanych w ramach serii „Ewa Wzywa 07” (np. Skok śmierci, 1969, jako Adrian Czobot; Złote kółka, 1969, jako Władysław Krupiński; Kiedy wracają umarli, 1971, jako Aleksander Minkowski; Tajemnica gotyckiej komnaty, 1971, jako Władysław Krupiński; Celny strzał, 1973, jako Władysław Krupiński; Jak pan przeniósł ten gryps?, 1975, jako Władysław Krupiński).

Polskę tej dekady w dużej mierze, tak jak wcześniej, poznaje się poprzez życie funkcjonariuszy. Trzeba przyznać, że kryminały nie zamęczały czytelnika zbyt nachalnie propagowaną ideologią, co nie znaczy, że ich autorzy zrezygnowali z realizacji doktrynalnych założeń ustrojowych. Nie ma już opisu ubóstwa, w jakim żyją oficerowie milicji. Raczej wskazuje się na ich przynależność do klasy średniej, do grupy ludzi dobrze wykształconych, o ambicjach kulturalnych (np. Zatrzymaj zegar o jedenastej, 1973, Barbary Nawrockiej). Nadal ciężko pracują, zarywają noce i nie mają czasu na urlop, choć pojawiają się też nowe rysy na ich wizerunku. Oto w Tajemnicy starego kościółka (1976) Jerzego Edigeya pułkownik Adam Krzyżewski opowiada znajomemu dziennikarzowi o pracy milicjanta, wyśmiewając wszystkie stereotypy rodem z powieści. Oświadcza, że oficerowie milicji pracują jak inni obywatele, odwołania z urlopu i nadgodziny zdarzają się rzadko. Poza tym oficer milicji to człowiek taki jak inni i ma prawo do normalnego życia rodzinnego i wakacji.

Należy też podkreślić, że stosunki panujące w milicji oraz na linii milicja–obywatel w pewien sposób obrazują stosunki podległości występujące w całym kraju. Oto milicja pracuje zespołowo – nie wysiłek konkretnego śledczego, ale całej ekipy decyduje o sukcesie (np. Tajemnica gotyckiej komnaty). Co więcej, pułkownik zawsze jest mądrzejszy od kapitana, ten ostatni od kaprala, a milicja w ogóle od obywatela. Przy czym pułkownik (bądź major), będący szefem, jest wcieleniem rozwagi i autorytetu i wydaje się figurą I sekretarza KC PZPR. W powieściach ma się więc do czynienia z hierarchizacją i centralizacją – Komenda Główna MO wyraźnie góruje nad ośrodkami prowincjonalnymi – które były charakterystyczne dla całego okresu PRL, ale w latach siedemdziesiątych wyraźnie zostały rozbudowane.

Obok opisów nader kulturalnych milicjantów pojawiają się opisy środowisk, w których prowadzą oni śledztwa. Tradycyjnie są to środowiska elit artystyczno-naukowych, a także elit finansowych, często utożsamianych z prywatnym biznesem. Przedstawienia peerelowskich elit w zasadzie nie różnią się od tych z poprzednich okresów. Profesorowie, artyści, przedstawiciele wolnych zawodów prowadzą życie wystawne, są zmotoryzowani, pijają drogie trunki i – na co warto zwrócić uwagę – bywają często za granicą. W ogóle marka polska rozwija się wspaniale, zwłaszcza w dziedzinie produkcji mas plastycznych. To z kolei powoduje, że na polskie wynalazki dybie zachodni wywiad gospodarczy. Normą jest właściwie zatrudnianie gospodyni lub pomocy domowej. Również środowiska artystyczne prowadzą światowe życie. Spędzają sporo czasu w lokalach nocnych, zazwyczaj w Bristolu. Ciekawe, że owe polskie elity lat siedemdziesiątych są kojarzone ze środowiskiem zamożnej prywatnej inicjatywy, która często – co się jednoznacznie sugeruje – funkcjonuje na granicy prawa i nawet jeśli nie jest odpowiedzialna za zbrodnie, to nie budzi sympatii czytelnika. Zastanawiające są też opisy środowisk naukowych, które zwykle tworzą ludzie zamożni, a nawet bardzo zamożni, o światowych kontaktach, często rywalizujący o sławę. O ile to ostatnie nie zaskakuje, o tyle dobrobyt, w jakim żyją polscy naukowcy, musi wywoływać wątpliwości. W wypadku środowisk artystycznych często sugeruje się spore zepsucie moralne i niezwykłą zawiść środowiskową (np. I kłamstwo zabija, 1973, Wandy Falkowskiej; Co lubią tygrysy?, 1975, Rafała Jeruty; Kto się bał Stefana Szaleja, 1973, Anny Kormik; Nagła śmierć kibica, 1978, Jerzego Edigeya; Eliza nie zgadza się na rozwód, 1977, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego; Arlekin, 1972, Artura Moreny – właśc. Andrzeja Wydrzyńskiego; Ekspedycja, 1972, Witolda Szymanderskiego).

Pojawiają się także inne środowiska. Oto w Świat się kończy (1972) Aleksandra Rowińskiego poznajemy świat marginesu społecznego. Bohaterka, młoda dziewczyna o pewnych ograniczeniach emocjonalnych i umysłowych, schodzi na złą drogę. Ma wielu kochanków, pada ofiarą gwałtu, ociera się o środowiska kryminogenne, a w końcu zostaje dzieciobójczynią. Życie, jakie wiedzie, jest przerażające, a i ludzie, z którymi się styka, są okropni. Dla odmiany z powieści Bez atu (1971) Barbary Gordon i Zaproszenie do podróży (1972) Jerzego Siewierskiego można się dowiedzieć o istnieniu w Polsce środowisk hipisowskich. Przedstawione są one negatywnie, kojarzone z narkomanią, deprawacją moralną. Co więcej, ocenia się bardzo krytycznie zarówno to, że hipisi uchylają się od pracy, jak i ich stroje oraz wygląd: barwne spódnice, koszule, koraliki, bujny zarost u mężczyzn.

Kryminały lat siedemdziesiątych zawierają na ogół dokładną charakterystykę świata przestępczego. Obok przestępców trudniących się przemytem narkotyków, nadużyciami gospodarczymi, oszustwami na dużą skalę, handlem złotem i precjozami byli i drobni oszuści oraz złodzieje, m.in. tzw. doliniarze, czyli kieszonkowcy. Zdarzało się, że powstawały doraźne grupy złodziejskie organizowane na okoliczność jednego skoku. Z wszystkich tych książek wynikało jedno: zbrodnia, kradzieże, oszustwa wyizolowują społecznie, skazują na życie we własnym kręgu społecznym lub na ciągłą ucieczkę (np. Akcja „Chirurg”, 1972, Barbary Nawrockiej i Ryszarda Dońskiego; Krzyżówka z „Przekroju”, 1976, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego; Śmierć jubilera, 1973, Jerzego Edigeya; Walizka z milionami, 1975, Jerzego Edigeya; Świetliste ostrze, 1977, Andrzeja K. Bogusławskiego; Dwie twarze Krystyny, 1976, Jerzego Edigeya).

W powieściach pojawiają się również opisy zwyczajnych obywateli. Nie opływają w bogactwa, choć nie są tak ubodzy jak w poprzedniej dekadzie. Głównym ich problemem jest brak mieszkania – niektórzy mieszkają ze starymi ciotkami, babciami. Inni jednak mogą się cieszyć własnym lokum. Raczej nie wspomina się o problemach aprowizacyjnych, kolejkach przed sklepami. Miejscem rozrywki i spotkań bywa kawiarnia, nie lokal nocny. Brakuje też tu zachodnich alkoholi i drogich samochodów. Niekiedy pojawiają się wyjazdy na wczasy do miejscowości nadmorskich, gdzie do podstawowych rozrywek należy leżenie na plaży, pójście na piwo, do dyskoteki lub do knajpy (np. Broszka z zielonych kamieni, 1979, Danuty Frey; Karolino nie przeszkadzaj, 1976, Barbary Krzysztoń; Gang i dziewczyna, 1973, Jerzego Edigeya). Przy okazji można się dowiedzieć, że ulubionym programem telewizyjnym był Teatr Sensacji „Kobra” (np. Dwie „Kobry”, 1978, Kazimierza Koźniewskiego).

Sporadycznie w kryminałach odsłania się dość nietypowe aspekty polskiej rzeczywistości. W Przeklętej parafii (1975) Ewy Rychter akcja toczy się na prowincji, a głównym bohaterem jest reemigrant z Zachodu, człowiek bardzo bogaty, który wykupił posiadłość, jest otoczony stadkiem kobiet, a świat wokół nie przypomina pod wieloma względami peerelowskiej codzienności. Pan Renner wiedzie życie rentiera, ma prawdziwe możliwości wpływu na lokalne środowisko, odnawia miejscową parafię, a we wszystko przedziwnie uwikłany jest ksiądz proboszcz. Książka nie ma jednak antyreligijnego charakteru. Dziwnie wypada też opis działalności biologicznej stacji badawczej nad morzem w Trzeciej na imię śmierć (1971) Malwiny Szczepkowskiej. Stacja ta przypomina raczej obiekt z literatury przedwojennej, ze starym profesorem, który nie wiadomo co bada, bliżej nieznanym statusem i samymi kobietami – magistrami o nieokreślonych kompetencjach.

W powieściach kryminalnych lat siedemdziesiątych powraca także znany motyw rozliczenia z okupacyjną przeszłością. Przy tym oprócz kwestii poszukiwań byłych przestępców wojennych pojawia się wątek byłych żołnierzy Armii Krajowej i Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, którzy – jak się okazuje – albo nie potrafią pogodzić się z tym, że wojna się skończyła i czas zacząć żyć normalnie (np. Zatrzymaj zegar o jedenastej, 1973, Barbary Nawrockiej), albo wciąż nienawidzą Polski Ludowej (np. Dolina nocy, 1980, Barbary Gordon).

W latach osiemdziesiątych peerelowska powieść kryminalna znalazła się w fazie schyłkowej, zresztą wraz z całą PRL. Na samym początku dekady nastał krótki okres względnych swobód, który skończył się wprowadzeniem stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. Życie kulturalne właściwie zamarło. Zaprzestano także wydawania literatury kryminalnej, ale już w 1982 r. działalność tę wznowiono, choć liczba opublikowanych pozycji była zdecydowanie mniejsza niż w poprzednich dekadach.

Ukazywały się jednak kolejne powieści, w których kontynuowano wątki pojawiające się wcześniej. Oprócz rozważań na temat trudnej i ofiarnej służby funkcjonariuszy MO można zauważyć pewne nowości. Zwraca uwagę kryminał Anny Kłodzińskiej z 1983 r. pt. W pogardzie prawa. Znajdujemy tu bezpośrednie odniesienia do rzeczywistości stanu wojennego i czasu go poprzedzającego. Milicji nie jest łatwo, mimo że robi, co może, aby utrzymać porządek i strzec obywateli. Na ulicach pojawiają się ulotki krytykujące MO i wzywające ludność do bojkotu tejże instytucji. Co więcej, dochodzi do dantejskiej sceny: zdziczały tłum napada na radiowóz i bije dobrych milicjantów. Oczywiście domyślamy się, że wszystko to robota „Solidarności” i popierającego ją Zachodu. Na szczęście nadchodzi 13 grudnia roku 1981.

Wagę stanu wojennego podkreśla się – choć nie bezpośrednio i zwykle nie wymieniając tego określenia – w wielu kryminałach. O ile bowiem w latach siedemdziesiątych właściwie zrezygnowano z piętnowania malwersujących mienie państwowe dyrektorów, o tyle teraz temat ten powrócił. Warto to odnotować. W poprzednim okresie wyraźnie zrezygnowano z tropienia nadużyć w państwowych zakładach pracy, wątki takie przestały nagminnie pojawiać się na kartach książek. W jakiś sposób oddaje to stosunek urzędującej ekipy do dorabiania sobie na boku przez establishment. Po stanie wojennym problem powrócił, choć oczywiście nie krytykowano nowej ekipy. Wskazywano na nadużycia, za które odpowiedzialność ponosili ludzie z poprzedniej. Wpisuje się to w ówczesną politykę rozliczenia – oczywiście ograniczonego – minionej władzy. Z kryminałów wynika, że owi „malwersanci” byli kiedyś bezkarni, żyli ekskluzywnie i ponad stan i dopiero teraz spotyka ich kara (np. Dzwonnik z Friedlandu, 1985, Krystyna Ziemskiego – właśc. Wiesław Godziemski i Krystyna Świątecka; „U Huberta”, 1982, Alberta Wojta; Los na loterii, „Echo Krakowa” 1987, Andrzeja Kakieta). Nie szczędzi się przy tym czytelnikowi opisu luksusowego życia elit lat siedemdziesiątych, wskazując też na ich snobizm (np. Cocktail nad Zalewem, 1988, Zofii Kaczorowskiej).

Ostatnie dziesięciolecie PRL to również czas zmian obyczajowych – do Polski właśnie wtedy zaczyna docierać rewolucja obyczajowa. Ślady tego znajdujemy np. w powieści Śmierć zjechała windą (1988) Anny Śliwickiej, w której zamordowana była seksuologiem stosującym niekonwencjonalne metody leczenia, polegające na tym, że sama oddawała się pacjentom płci męskiej. Coraz częściej pojawia się problem narkomanii, tyle tylko że Polska nie jest już krajem tranzytowym, lecz docelowym. Anna Kłodzińska w Za progiem mroku (1988) daje opis środowisk narkomanów i pokazuje spustoszenia w psychice ludzi sięgających po używki tego typu.

O wiele ciekawsze środowisko opisuje Andrzej Barcz w Master Mind („Głos Pomorza” 1982). Po Bałtyku statkiem wycieczkowym pływa grupa osób wierzących w istnienie UFO i pragnących dowieść realności tego zjawiska. Są tu przedstawiciele różnych środowisk, w tym elit artystycznych (przedstawianych tak jak wcześniej). W końcu okazuje się, że nie wszyscy wyznawcy UFO mają uczciwe zamiary, gdyż część z nich to zwykli przemytnicy. Niemniej Master Mind odnotowuje modę na zjawiska nadprzyrodzone, która pojawiła się w poprzedniej dekadzie, obecnie zaś rozwija się ze zdwojoną siłą.

Powieść kryminalna okresu PRL stanowi już zamknięty rozdział w historii polskiej literatury popularnej. Wprawdzie wciąż jeszcze są tacy, którzy znajdują w niej rozrywkę, ale chyba coraz częściej chodzi im o zaspokojenie nostalgii za dawnymi czasami. Oczywiście ma ona też niepoślednią wartość dla historyka, jak zresztą każde dzieło literackie. Nie może on przejść obok niej obojętnie, ponieważ powieść ta kryje w sobie materiał nie do pogardzenia. Trzeba jednak pamiętać o jego specyficznym ujęciu charakterystycznym dla gatunku, zwłaszcza jego milicyjnej odmiany. Zdając sobie sprawę ze spowodowanej przez to ujęcie deformacji, można dostrzec w rzeczywistości ukazanej na kartach setek powieści kryminalnych jakąś cząstkę prawdziwego życia.

 

Bibliografia

Armand A. (1958), Człowiek z lustra, Warszawa.
Azderball R. (1959), Oczy alchemika, Warszawa.
Balicka W. (1958), Druga śmierć Barbary, Warszawa.
Barcz A. (1982), Master Mind, „Głos Pomorza”.
Belina A. (1959), Pistolet z perłową rękojeścią, „Kurier Polski”.
Bernard J.A. (1970), Noc Robin Hooda, Warszawa.
Bernard J.A. (1969), Telefonował morderca, Warszawa.
Białecki E. (1970), Sprawie strusi, „Express Ilustrowany”.
Bogusławski A.K. (1977), Świetliste ostrze, Warszawa.
Cassa-Kasicka E. (1963), Kindżał z Magirota, Warszawa.
Czobot A. (1969), Skok śmierci, Warszawa.
Damian D. (1959), Nieznajomy z baru Calypso, Warszawa.
Damian D. (1959), Ruda modelka, Warszawa.
Edigey J. (1963), Czek dla białego gangu, Warszawa.
Edigey J. (1970), Człowiek z blizną, Warszawa.
Edigey J. (1976), Dwie twarze Krystyny, Warszawa.
Edigey J. (1973), Gang i dziewczyna, Warszawa.
Edigey J. (1978), Nagła śmierć kibica, Warszawa.
Edigey J. (1973), Śmierć jubilera, Warszawa.
Edigey J. (1976), Tajemnica starego kościółka, Warszawa.
Edigey J. (1966), Wagon pocztowy Gm 38552, Warszawa.
Edigey J. (1975), Walizka z milionami, Warszawa.
Edigey J. (1970), Zbrodnia w południe, Warszawa.
Faber J. (1969/1970), Ślady prowadzą w noc, „Kurier Polski”.
Falkowska W. (1973), I kłamstwo zabija, Warszawa.
Famulska-Ciesielska K., Żurek S.J. (2012), Literatura polska w Izraelu, Kraków–Budapeszt.
Frey D. (1979), Broszka z zielonych kamieni, Warszawa.
Frey-Majewska D. (1970), Kto zabił Kruka?, Warszawa.
Głowiński M. (1992), Rytuał i demagogia. Trzynaście szkiców o sztuce zdegradowanej, Warszawa.
Gordon B. (1962), Adresat nieznany, Katowice.
Gordon B. (1971), Bez atu, Warszawa.
Gordon B. (1960), Błękitne szynszyle, Warszawa.
Gordon B. (1976), Ćma, Warszawa.
Gordon B. (1980), Dolina nocy, Warszawa.
Gordon B. (1967), Dwaj panowie w „Zodiaku”, Warszawa.
Gordon B. (1964), Klika, Poznań.
Gordon B. (1963), Proces poszlakowy, Katowice.
Guzy P. (1956), Wenus z brązu, Warszawa.
Henelt P.B. (1962), Plany rakiety X-1 zaginęły, „Słowo Powszechne”.
Janczur J. (1959), Kwadrat Lc14, Warszawa.
Jarosz D., Pasztor M. (2004), Afera mięsna. Fakty i konteksty, Toruń.
Jeruta R. (1975), Co lubią tygrysy?, Gdańsk.
Kaczorowska Z. (1988), Cocktail nad Zalewem, Warszawa.
Kakiet A., (1987), Los na loterii, „Echo Krakowa”.
Kłodzińska A. (1961), Malwersanci, „Kurier Polski”.
Kłodzińska A. (1962), Przegrana stawka, Warszawa.
Kłodzińska A. (1983), W pogardzie prawa, Warszawa.
Kłodzińska A. (1988), Za progiem mroku, Warszawa.
Kłodzińska A. (1958), Złota bransoleta, Warszawa.
Kłoś A. (2002), Akuszer Żbika. Wywiad z Władysławem Krupką, „Przekrój”, nr 19.
Korkozowicz K. (1970), Będę zamordowana, Warszawa.
Korkozowicz K. (1958), Trzecia rakieta, Warszawa.
Kormik A. (1973), Kto się bał Stefana Szaleja, Warszawa.
Kostecki T. (1955), Cień na pokładzie, Warszawa.
Kostecki T. (1964), Śmierć przyszła w południe, „Trybuna Robotnicza”.
Kowalski P. (1988), Parterowy Olimp. Rzecz o polskiej kulturze masowej lat siedemdziesiątych, Wrocław.
Kozakiewicz M. (1958), Tajemniczy obiektyw, Katowice.
Koźniewski K. (1978), Dwie „Kobry”, Warszawa.
Krupiński W. (1969), Złote kółka, Warszawa.
Krupiński W. (1973), Celny strzał, Warszawa.
Krupiński W. (1975), Jak pan przeniósł ten gryps?, Warszawa.
Krupiński W. (1971), Tajemnica gotyckiej komnaty, Warszawa.
Krupka W. (1971), Tajemnica gotyckiej komnaty, Warszawa.
Krupka W. (1969), Uwaga, komunikat specjalny, Warszawa.
Krzysztoń B. (1976), Karolino nie przeszkadzaj, Warszawa.
Kwaśniewski K. (1962), Śmierć i Kowalski, Warszawa.
Kwaśniewski K. (1965), Zbrodniarz i panna, Warszawa.
Mierzański S. (1963), Kim jesteś Czarny?, Warszawa.
Minkowski A. (1971), Kiedy wracają umarli, Warszawa.
Morena A. (1972), Arlekin, Warszawa.
Nawrocka B. (1973), Zatrzymaj zegar o jedenastej, Warszawa.
Nawrocka B., Doński R. (1972), Akcja „Chirurg”, Warszawa.
Neugebauer Z. (1964–1965), Alarm w instytucie, „Łączność”.
Niziurski E. (1956), Śmierć Lawrence’a, Warszawa.
Patkowski M. (1969), Strzały w schronisku, Warszawa.
Piwowarczyk A. (1955), Królewna?!, Warszawa.
Piwowarczyk A. (1957), Maszkary, Warszawa.
Piwowarczyk A. (1968), Otwarte okno, Warszawa, wyd. 2.
Piwowarczyk A. (1955), Stary zegar, Warszawa.
Platówna S. (1957), Cień Czarnej Pani, Warszawa.
Platówna S. (1958), Zakamarki, Warszawa.
Pozim M. (1962), Krawaty kapitana Obary, „Gazeta Zielonogórska”.
Rowiński A., (1972), Świat się kończy, Warszawa.
Rychter E. (1975), Przeklęta parafia, Warszawa.
Safjan Z. (1968), Otwarte okno, Warszawa.
Siewierski J. (1972), Zaproszenie do podróży, Warszawa.
Skowrońska J. (1959), Willa na Kasztanowej, „Dziennik Zachodni”.
Skotarczak D. (2015), Polska powieść kryminalna w okresie „odwilży”. Próba charakterystyki, „Literatura Ludowa”, nr 6.
Sowiński P. (2005), Wakacje w Polsce Ludowej. Polityka władz i ruch turystyczny (1945–1989), Warszawa.
Starostecki T. (1957), Plan wilka, Warszawa.
Szczepkowska M. (1971), Trzeciej na imię śmierć, Poznań.
Szczerba R. (1959), Szakale, Warszawa.
Szczęśniewska E. (1966), Śmierć nie ma wakacji, „Dziennik Łódzki”.
Szymanderski W. (1972), Ekspedycja, Warszawa.
Śliwicka A. (1988), Śmierć zjechała windą, Warszawa.
Tymiński M. (2001), PZPR i przedsiębiorstwo. Nadzór partyjny nad zakładami przemysłowymi 1956–1970, Warszawa.
Tyrmand L. (1955), Zły, Warszawa.
Wojta A. (1982), „U Huberta”, Warszawa.
Wołowski J. (1961), Kariera porucznika Chudego, „Życie Warszawy”.
Wołowski J. (1963), Oset pleni się w mroku, Warszawa.
Wołowski J. (1962), Uwaga wszystkie radiowozy, „Życie Warszawy”.
Wołowski J. (1956), Walter nr 45771, Warszawa.
Zbych A. (1968), Bardzo dużo pajacyków, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1963), Akcja Rudolf, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1958), Czarny mercedes, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1977), Eliza nie zgadza się na rozwód, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1973), Krzyżówka z „Przekroju”, Warszawa.
Zeydler-Zborowski Z. (1959), Siedem kanarków, „Kurier Polski”.
Zeydler-Zborowski Z. (1958–1959), Szlafrok barona Boysta, „Kurier Polski”.
Zeydler-Zborowski Z. (1968), Śpiewający żółw, „Express Wieczorny”.
Zeydler-Zborowski Z. (1970), Zbrodnia na Cyrhli Toporowej, Warszawa.
Ziemski K. (1985), Dzwonnik z Friedlandu, Warszawa.
Ziółkowska M. (1962), Śmierć powróciła nocą, „Dziennik Zachodni”.
Żukowski J. (1957), Martwy punkt, Warszawa.
Żukowski J. (1956), Porachunek z cieniem, Warszawa.
Żukowski J. (1956), Rozgrywka na Krzywym Kole, Warszawa.




Szalony opozycjonista?

MARCIN KULA

Szalony opozycjonista?
Jan Olaszek, Jan Walc. Biografia opozycjonisty, Trzecia Strona, Warszawa 2018, ss. 439.

 

Autor przedstawia swoją książkę jako naukową (s. 12). Zastanawiam się, w czym wyraża się jej charakter naukowy w porównaniu do biografii powstających staraniem nienaukowców. Czy w tym, że autor systematycznie wykorzystał jak największą bazę materiałową? Chyba nie, bowiem w pewnym typie publikacji każdy powinien podjąć wysiłek w takim kierunku. Więc może o naukowości decyduje pomieszczenie przypisów? No cóż, każdy uczciwy autor powinien podać, skąd zaczerpnął wiadomości. Czy w końcu o naukowości stanowi język? Książka naukowa, jak wiadomo, powinna być pisana drewnianym językiem i nie nadawać się do czytania przez szerszą publiczność. Jeżeli jednak tak, to Olaszek nie spełnia owego kryterium. Książkę dobrze się czyta! Nawet więc jeśli autor w swoim miejscu pracy nie dostanie za nią punktów, na których opiera się współczesna nauka – skoro książkę „się czyta”, nie została wydana w wydawnictwie naukowym i niezbyt wiadomo, do jakiej dyscypliny ją zaliczyć – to ja uznaję ją za ciekawą, wiele przynoszącą i wartą przeczytania. W szczególności cenię zajęcie się przez autora-historyka zjawiskami zachodzącymi swego czasu w środowisku literaturoznawców oraz w samej literaturze. Może te nieszczęsne podziały pól między dyscyplinami, u nas o solidności muru berlińskiego, zaczną się w końcu łamać. Tyle wstępu.

*

Istnieją różne typy biografii. W wypadku niektórych przedmiotem zainteresowania jest sam człowiek, a motywem pisania chęć zrozumienia go, czasem też chęć lepszego zrozumienia dróg powstawania jego dzieł. W innych wypadkach biografia daje pretekst do studiowania epoki, pokolenia, interesującego środowiska. Praca Olaszka jest bliższa temu drugiemu modelowi. Nie wiem, czy takie było zamierzenie autora. Postać Jana Walca z pewnością go fascynuje. Brutalnie jednak mówiąc, historycy nie są najlepiej przygotowani do zajmowania się rozgrywaniem przez bohatera jego dylematów, wnikaniem w psychologię itd. Powieściopisarze i dziennikarze robią to lepiej (może psychologowie też, ale ich jeszcze trudniej czytać niż historyków-naukowców). Nadto autor, jako przyzwoity historyk, chce badać dzieje, a nie psychologię bohatera. Nawet zastrzega się, że trudno mu przedstawiać niektóre sprawy, jako dotyczące życia prywatnego (w kontekście stania się Walca ojcem w wieku 19 lat, s. 34: „Trudno o takich sprawach pisać, mają one charakter typowo prywatny. Nie sposób jednak ich pominąć, bo bez uwzględnienia tego kontekstu nie da się zrozumieć późniejszych wydarzeń”; w kontekście odejścia od żony, s. 339: „O najważniejszej z nich [ze zmian w życiu bohatera – M.K.] trudno mi pisać, bo dotyczyła życia prywatnego, ale nie sposób jej w biografii pominąć”). Rozumiem i podzielam autorskie zahamowania. Ograniczają one jednak drastycznie możliwość przyjrzenia się człowiekowi. Dlaczego Walc był takim oryginałem, buntownikiem nawet wobec własnych rodziców, po prostu buntownikiem „na okrągło”? Jakkolwiek by to paradoksalnie brzmiało, nawet jego wczesne wstąpienie do ZMS-u sam tłumaczyłbym chęcią aktywności i buntem wobec marazmu bądź wobec postawy wielu kolegów – jeśli oczywiście przywiązywać wagę, jak czyni autor, do decyzji, która wtedy mogła być bardziej rutynowa niż znacząca.

Autor przedstawia recenzje pisane przez Walca. One niewątpliwie go bawią, bawią też czytelnika. Inteligentne, a złośliwe recenzje na ogół bawią. Nie wszyscy jednak pisali i piszą recenzje w takim stylu; sam, szczerze mówiąc, na ogół piszę w innym i widzę w tym więcej sensu. Bohater książki – sądząc z przedstawionego obrazu – wydaje mi się trochę… zarozumiały, a może przemądrzały? Jak inaczej mógłby tak mocno stać na stanowisku, że jako jedyny ma rację? Jak mógłby przejeżdżać się po innych tak ostro i agresywnie? A może to autor bardziej zwracał uwagę na mocne recenzje i wypowiedzi Walca? Prawda, wobec tzw. przeciętnych ludzi ten sam Walc nie jest przemądrzały. To z pewnością można zapisać na jego dobro – ale wobec innych piszących i działających jest jak przysłowiowa brzytwa. Czy dlatego, że się taki urodził? Może. Tyle że w badaniach na ogół nie potwierdza się istnienia takich skłonności od urodzenia. Ani na przykład w odniesieniu do zbrodniarzy hitlerowskich z jednej strony, a do Sprawiedliwych z drugiej, nie wykrywano jakichś predyspozycji w jednym lub drugim kierunku. W obu sytuacjach byli to – przynajmniej na początku – zupełnie normalni ludzie, którzy skierowali się jednak w różne strony. Skądinąd trudno mi zaakceptować tezę Philipa Zimbardo, że środowisko z każdego może zrobić łajdaka – tak bowiem nie jest. W kwestii robienia z nas aniołów przez środowisko – o ile wiem – Zimbardo nie wypowiadał się. Pytanie o charakter lub charakterek Walca pozostaje zatem otwarte.

Zostawmy jednak cechy bohatera. Jak wspomniałem, nie im poświęcona została książka. Zarazem nie jest ona też biografią pretekstową. Celem autora nie wydaje się pokazanie fragmentu dziejów kraju przez pryzmat losów postaci. Dzieje Polski są oczywiście obecne gdzieś w tle, ale Olaszek je raczej jedynie przypomina. Na pierwszy plan wybija się codzienność w funkcjonowaniu opozycji – postrzegana poprzez życie opozycjonisty. Najciekawsze są kontakty Walca, jego kręcenie się wśród ludzi, świadectwa jego funkcjonowania i działania. My, historycy, umiemy takie sprawy analizować lepiej niż myśl naszych bohaterów. Nieprzypadkowo SB podobno ceniła absolwentów z wykształceniem historycznym (sic!). Bardzo ciekawy jest opis Salonu Walendowskich, realia funkcjonowania Biura Interwencji KOR, fragmenty o życiu podziemnego drukarza, zarysowanie sporów i kłótni w opozycji demokratycznej, także, dajmy na to, stosunki Walca z jego kolegą, pedagogiem Krzysztofem Konarzewskim, stojącym po przeciwnej stronie politycznej. To bardzo ciekawy i ważny wątek, istotny dla zachowania proporcji w dzisiejszych przedstawieniach sytuacji. Mimo częstego dziś dyskursu o zdominowaniu narodu polskiego przez komunistów warto pamiętać, że za prawdziwej okupacji granica oddzielająca od wroga była wyraźniejsza i musiała taka być.

Przy okazji sygnalizowanych opisów Olaszek pokazuje też oczywiście kawał codziennego życia w Polsce, niezależnie od tego, czy było ono życiem opozycjonisty, czy bardziej przeciętnego człowieka. Widzimy zasięg władzy SB, która mogła nie tylko nie dopuścić do zatrudnienia kogoś, ale mogła też blokować publikowanie tekstów przez danego autora (a zdawało mi się, że takie zapisy rodziły się w odpowiednim wydziale KC!). Olaszek pokazuje, że nawet taki człowiek jak Walc mógł podpisać zobowiązanie do współpracy z SB, z czego zresztą później nic nie wynikało. Ciekawe jest przedstawienie młodych opozycjonistów, którzy nie mieli oparcia w rodzinach warszawskich. Warszawiacy byli w lepszej sytuacji – nawet ci, których rodzice byli komunistami (ci starzy komuniści, niezależnie od niepokoju o dziecko, nieraz sympatyzowali z nim, jakby wspominając własną buntowniczą młodość).

Instruktywne są Olaszka informacje o realiach przeżyć niedoświadczonych aresztowanych. Ciekawe są jego uwagi o życiu studenckim na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Trochę sam się w tym odnajduję, a trochę nie. Nie wiem, czy na historii, którą studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim, było mniej tych wszystkich dyskusji na pograniczu problematyki zawodowej i wydarzeń przeżywanych niż na polonistyce – czy parę lat różnicy między studiami moimi i Walca tyle zmieniło. Różnice między instytutami oraz kierunkami są jak najbardziej prawdopodobne. Występowały też w sprawach innej natury. Na historii UW nie było takiego antagonizmu z IH PAN, jak na polonistyce z IBL-em.

Ciekawe są również wątki z życia codziennego, teoretycznie odległego od polityki – na przykład z życia szkoły, gdzie Walc uczył, czy z uniwersytetu. Także realia życia w stanie wojennym (żona Walca wioząca nielegalnie do Warszawy ofiarowaną jej połówkę świni – i to nie w kawałkach – pod spódnicą, udając ciążę, jak „baby” za okupacji pociągiem na Dworzec Wileński, lecz samochodem przez rogatki!). Oczywiście w tamtym ustroju nic nie mogło być całkiem niezależne od polityki. Najgorzej dla człowieka było, gdy różne rzeczy się sprzysięgły przeciw niemu – z powodu jego działania bądź nawet bez jego zasług. Jak zauważył Andrzej Celiński, mówiąc o Walcu: „Jak ktoś miał wilczy bilet i do tego był jeszcze ostry, to w ogóle miał przechlapane” (s. 102).

*

Niektóre ze spraw omówionych przez autora mogą wejść do dużo szerszych analiz. Codzienność funkcjonowania opozycji dużo mówi o Polsce. Jakkolwiek by były przykre prześladowania i represje, nie świadczyły już o sile systemu. Jeżeli opozycjoniści mogli żyć tak intensywnie towarzysko, jeżeli mógł działać Prymasowski Komitet Pomocy na Piwnej, jeżeli członek KC spędzał noc na uczelni ze strajkującymi studentami (1968) i nadal egzystował, jeżeli ludzie podrzucali (choćby anonimowo) produkty żonie uwięzionego, jeżeli część literatów publikowała jednocześnie oficjalnie i w podziemiu, jeżeli mnóstwo ludzi było „za, a nawet przeciw”, jeżeli zawodowi drukarze przyłączali się do drukowania w podziemiu dla zarobku… to ten system musiał być już bliski klęski. Opisane życie codzienne internowanych w Jaworzu, niezależnie od łajdactwa samego uwięzienia tych ludzi, wskazuje, że system miał już starte zęby. Jednocześnie, ponieważ książka poświęcona jest opozycjoniście i opozycji, mniej dostrzega się w niej jakże ważną część społeczeństwa aktywnie uwikłaną w system (należałoby pewno przedyskutować, co ten termin znaczy, bowiem uwikłani byliśmy wszyscy choćby przez fakt brania pensji w państwowych instytucjach). Słabiej widzi się także przeogromną masę tych, którzy – co mogło się nakładać na poprzednią grupę – byli „za, a nawet przeciw”. Nie jest źle pamiętać, że w 1989 r. frekwencja w pierwszej turze wyborów wynosiła 62%, w drugiej zaś 25%. Tak, wiem, że przyczyny tego zjawiska mogły być bardzo różne, a interpretacja jest skomplikowana.

Inne sprawy mogłyby wejść do analiz dotyczących daleko nie tylko Polski jako występujące w wielu procesach dziejowych – choć autor nie idzie w tym kierunku (a szkoda!). Tak jest w wypadku roli inteligencji oraz intelektualistów w krajach mniej zmodernizowanych (zacofanych?). Także w wypadku opisanej buntowniczości studentów, w wypadku stwierdzanego kręcenia się wokół ruchów buntowniczych ludzi nieznajdujących dla siebie roli w legalnym społeczeństwie, a w tym ludzi z marginesu… W niejednym procesie przemiany występowała jedność zbuntowanych przeciw wspólnemu wrogowi oraz ich dzielenie się, gdy wroga już brakowało. Wszędzie wśród dawnych opozycjonistów po zwycięstwie pojawiało się wielu sfrustrowanych. Nieraz okazywało się, że ci, którzy nie narażali się, wychodzili lepiej, a liczba dystansujących się wobec dawnego reżimu nagle okazywała się tak duża, że aż trudno zrozumieć, jak on istniał. Z narażających się jedni zostawali ministrami, drudzy nosili za nimi teczki, a jeszcze inni, zapomniani, znaleźli się na bezrobociu. Niektórzy nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości, gdzie niekoniecznie potrzeba było tych samych talentów i kwalifikacji (Walc, jak pokazuje autor, chyba nie odnalazł się). Ludzie wpierw bliscy, tym bliżsi, że łączyła ich sytuacja działalności podziemnej, nieraz rozstawali się, wręcz warczeli na siebie. Stawało pytanie o wybór dalszej drogi dla społeczności. Także pytanie o odniesienie się do zakończonej epoki, pytanie o jej rozliczenie, szerokość (wybiórczość) nowych sojuszy. Pojawiało się pytanie o ocenę własnego życia i dokonań.

W stosunku do intelektualistów czy twórców działających w wielu dziedzinach wielokrotnie powstawało zagadnienie oceny dokonanych wyborów: czy właściwe było oddawanie się powołaniu wynikającemu z posiadanego zawodu, czy podjęcie działalności politycznej? Czasem jedne wybory zbiegały się z drugimi, czasem w którąś stronę pchały przypadki, czasem działał nakaz moralny. Tadeusz Kotarbiński, wychodząc z Warszawy po Powstaniu, wybrał wspomaganie w drodze osoby tego wymagającej zamiast wyniesienia własnych notatek. Nie zawsze sytuacje bywały jednak tak wyraźnie zdefiniowane. Czy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych sytuacja była tak jasna, że dawała wyraźne podstawy dokonania wyboru? Co straciła – górnolotnie mówiąc – Polska na zmniejszeniu możliwości pracy wtedy i po 1989 r. wybitnego literaturoznawcy Jana Walca na jego zawodowym polu? Tak, wiem, takie postawienie sprawy rodzi pytanie, czy o lepszy świat winni walczyć tylko ludzie, którzy nie mają szans większych niż na zamiatanie ulicy. Chociaż jednak mogę być wdzięczny Walcowi drukarzowi jako czytelnik wielu podziemnych tekstów, to jednak żałuję, że nie napisał więcej tekstów zawodowych. Oczywiście, trudno wykluczyć, że Walc na swoim zaangażowaniu się w politykę zyskał też zawodowo. Za „pierwszej »Solidarności«” Andrzej Wajda przywiózł Gérarda Depardieu do Polski, by mu pokazać kraj w rewolucji – w perspektywie grania przezeń w filmie Danton. Niejeden historyk czy socjolog stał się mądrzejszy nie tylko dzięki lekturom, ale dzięki udziałowi w jakichś wydarzeniach. Nie mam wątpliwości, że Stefan Kieniewicz pamiętał o swoich doświadczeniach z rewolucji bolszewickiej (o czym nota bene napisał młodzieńczą opowieść), gdy badał rabację galicyjską. Z pewnością pamiętał też różne swoje i kolegów działania przeciw okupantom, gdy badał Powstanie Styczniowe. Gdy Karol Modzelewski opowiadał Aleksandrowi Gieysztorowi o atmosferze strajkowej w Stoczni Gdańskiej, ten zareagował, że to atmosfera początku Powstania Warszawskiego. Można się domyślać, że tkwił w tym element pesymistycznego proroctwa, które szczęśliwie nie sprawdziło się.

Ostatnie zdanie: jeżeli po przeczytaniu monograficznej książki przychodzą do głowy tak różne myśli, to znaczy, że autor odniósł sukces.

Korekta językowa: Beata Bińko




Grecy i Macedończycy w PRL

Pochód greckich uchodźców „w obronie pokoju” w Jednostce Wojskowej nr 1904 w Dziwnowie. [Archiwum IPN (teczka Zarządu II Sz. G. WP) lata 1949-1950.]
MAGDALENA SEMCZYSZYN

Grecy i Macedończycy w PRL

Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku do Polski trafiło blisko 14 tys. osób z wyniszczonej wojną domową Grecji. W wyniku porażki greckich komunistów w walce z monarchią Jerzego II, wspieranego przez Wielką Brytanię i USA, kraj musieli opuścić żołnierze Demokratycznej Armii Grecji (DAG) – formacji walczącej pod egidą Komunistycznej Partii Grecji (KPG) oraz cywile z kontrolowanej do 1948 r. przez lewicę północnej części kraju.

Polska nie była wyjątkiem. Jeszcze podczas wojny uchodźcy znaleźli azyl polityczny w państwach strefy wpływów ZSRR. Jako pierwsze ewakuacji podlegały dzieci (ogółem około 17 tys.). Od 1948 r. wywożono ludność cywilną na tereny sąsiadujących z Grecją Jugosławii i Albanii. Rok później górzystymi szlakami prowadzącymi do granic „bratnich państw” uciekali partyzanci DAG. Po zakończeniu działań wojennych w Grecji rozpoczęły się krwawe represje wobec zwolenników lewicy. Do więzień trafiło przeszło 50 tys. osób, wykonano egzekucje na około 1200 członkach KPG. Ewakuacja okazała się dla wielu osób jedynym ratunkiem. Do państw bloku wschodniego udało się ogółem 56 tys. greckich i macedońskich uchodźców.

Akcja pomocy dla komunistycznej Grecji była największą tego typu operacją przeprowadzoną w PRL. Rozpoczęło ją przyjęcie w 1948 r. około 4000 dzieci, przywiezionych pociągami z obozów dla uchodźców w Rumunii. Wśród nich były sieroty oraz dzieci, których rodzice pozostali w Grecji lub znaleźli się w obozach dla uchodźców w krajach bałkańskich. Dzieci trafiły do ośrodków wychowawczych w Międzygórzu, Lądku-Zdroju i Szczawnie-Zdroju. Następnie, w latach 1949-1950 pod polską i rumuńską banderą przywieziono do Polski kilka tysięcy dorosłych. Z portu Durrës w Albanii przez Morze Śródziemne, Gibraltar, kanał La Manche, Cieśniny Duńskie dotarli oni do portów w Gdańsku, Kołobrzegu i Świnoujściu. Całość operacji była tajna i koordynował ją II Oddział Sztabu Generalnego WP. Osoby zdrowe i w podeszłym wieku przewieziono pociągami do Dusznik-Zdroju, Zgorzelca i Międzygórza. Ranni trafili do Chirurgicznego Szpitala Polowego nr 250, utworzonego specjalnie w tym celu w poniemieckiej bazie hydroplanów w Dziwnowie. Na leczeniu w tej specjalnej placówce przebywało około 2000 rannych partyzantów. Wielu wymagało specjalistycznej opieki i wieloetapowych operacji, najczęściej amputacji kończyn.

Na terenie jednostki w Dziwnowie powstała także szkoła oficerska dla kilkuset żołnierzy DAG. Druga jednostka „grecka” istniała do 1950 r. w koszarach w Wędrzynie (pow. Sulęcin, na ziemi lubuskiej). W Komorowie koło Warszawy szkolono dywersantów i dowódców oddziałów partyzanckich. Zarówno działacze KPG na emigracji, jak również polskie dowództwo wojskowe początkowo utwierdzały przybyłych w przekonaniu, że niebawem powrócą do ojczyzny, by z bronią w ręku kontynuować walkę z „faszystowskim rządem”. Nadzieje na „odbicie” Grecji z rąk „imperialistycznego” Zachodu rozwiały się jednak szybko. Wkrótce ozdrowieńcy ze szpitala polowego nr 250 dołączyli do reszty uchodźców, osiedlonych na Dolnym Śląsku, Pomorzu Zachodnim, Ziemi Lubuskiej i w wyludnionych Bieszczadach.

Greckie osiedla

W przeważającej większości greckich emigrantów politycznych osiedlono na Ziemiach Zachodnich. Ponieważ rząd grecki pozbawił ich obywatelstwa, w PRL uzyskali oni status bezpaństwowców (apatrydów) i azyl polityczny (na mocy art. 75 konstytucji PRL z 22 lipca 1952 r.). Wśród osób dorosłych prawie 30% stanowiła ludność cywilna. Odsetek kobiet wynosił 37% − wiele z nich walczyło w szeregach DAG. Chociaż utarło się przekonanie, że uchodźcy byli Grekami, to w rzeczywistości skład etniczny przybyłych był zróżnicowany. 55% przybyłych stanowili Grecy, 45% Macedończycy, a resztę prawosławni Kucowołosi, posługujący się dialektem albańskim Arwanici i muzułmańscy Pomacy. W przeszło 90% była to ludność pochodząca z wiejskich terenów Grecji.

Młodzież grecka ze Zjednoczonej Panhelleńskiej Organizacji Młodzieży EPON związanej z Greckim Frontem Wyzwolenia Narodowego EAM, Dziwnów. [Archiwum IPN (teczka Zarządu II Sz.G. WP) lata 1949-1950.]
Do 1955 r., w wyniku akcji łączenia rodzin organizowanej przez PCK, liczba greckich imigrantów zwiększyła się w Polsce do 15 tys. Pod nadzorem MSW przybysze zostali rozlokowani w kilkudziesięciu ośrodkach na Ziemiach Zachodnich. Przeważającą większość zakwaterowano w miastach na terenie Dolnego Śląska. Niekwestionowaną grecką stolicą stał się Zgorzelec, skupiający 18% ogółu apatrydów (2258 osób w 1958 r.). W mieście istniały instytucje związane z uchodźcami: dom starców, dom dziecka i Spółdzielnia Inwalidów „Delta”. Kilka tysięcy osób zamieszkało we Wrocławiu, Legnicy, Świdnicy i Wałbrzychu, kolejnych kilkaset skierowano do Szczecina, Gdyni, Gdańska i Poznania. Ponad 1100 greckich rolników osiedlono w 37 wsiach na Ziemi Lubuskiej. W latach 1951-1953 ponad 2200 Greków i Macedończyków z Dolnego Śląska skierowano w Bieszczady, gdzie zamieszkali w opuszczonych wsiach w rejonie Ustrzyk Dolnych. W Krościenku (miejscowości w całości zamieszkałej przez społeczność z Grecji) powołano spółdzielnię rolniczą „Neo Zoi” („Nowe Życie”).

W 1951 r. ponad 2500 greckich dzieci z Dolnego Śląska przeniesiono do Państwowego Ośrodka Wychowawczego (POW) w Policach pod Szczecinem. Specjalnie dla nich zagospodarowano zrujnowany kompleks poniemieckiej fabryki paliwa syntetycznego, o powierzchni 130 ha. Osiedlono tam również około 300 dorosłych. Wkrótce Police ochrzczono „małą Helladą”, ponieważ Grecy i Macedończycy stanowili niemal połowę populacji miasteczka. Ośrodki dla młodych uchodźców istniały także m.in. w Szczecinie, Zgorzelcu i Płakowicach na Dolnym Śląsku.

Do 1956 r. greccy osadnicy nie mieli prawa samowolnej zmiany miejsca zamieszkania. Gdy zakaz anulowano, wiele rodzin zaczęło swoje prywatne odyseje, szukając odpowiedniego miejsca do życia. Część Macedończyków wyjechała do Bułgarii i Jugosławii, zaczęły się także, jeszcze ograniczone, bo dotyczące tylko osób niezwiązanych z DAG, powroty do ojczyzny. Większość greckich uchodźców szybko opuściła Bieszczady i Ziemię Lubuską. W Polsce preferowano duże ośrodki miejskie, w których łatwiej było o niwelowanie różnic kulturowych i językowych. Najtrwalsze skupiska greckie przetrwały w miastach Dolnego Śląska, w Szczecinie, Trójmieście i Poznaniu.

Nowy dom i tęsknota za ojczyzną

Do połowy lat pięćdziesiątych władze PRL przeznaczyły na prowadzenie domów dziecka, szkół, kolonii, kursów i infrastrukturę dla przybyszów z Grecji 272 miliony złotych. Władze kładły szczególny nacisk na zapewnienie im stałego zajęcia. Wśród osób dorosłych prowadzono kursy zawodowe, połączone z nauką języka polskiego. W 1951 r. około 3500 kursantów skierowano do pracy w państwowych gospodarstwach rolnych Dolnego Śląska, kolejne kilkaset osób znalazło zatrudnienie we wrocławskim „Pafawagu”, wałbrzyskich kopalniach, w jeleniogórskiej „Celwiskozie”, Spółdzielni Inwalidów „Delta” w Zgorzelcu, Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie i w tamtejszym Zarządzie Portu. W późniejszych latach młodzi Grecy chętnie podejmowali pracę w marynarce handlowej. Szacuje się, że do 1975 r. około 2300 apatrydów zdobyło w Polsce średnie i wyższe wykształcenie. Wśród pokolenia greckich przybyszów dorastających w PRL pojawiło się wielu znanych artystów, którzy w swojej twórczości nawiązywali do greckich motywów, m.in. piosenkarka Eleni Tzokas, tenor Paulos Raptis, muzyk Nikos Ruskietos, malarz Telemach Pilitsidis czy poeta Nikos Chadzinikolau.

Życie społeczno-kulturalne Greków i Macedończyków w Polsce koncentrowało się wokół powstałego w 1953 r. Związku Uchodźców Politycznych z Grecji im. Nikosa Belojannisa. Organizacja posiadała 40 oddziałów regionalnych i wydawała własną gazetę, „Dimokratis”. Chociaż Związek był silnie zideologizowany, to jednak stanowił azyl jednoczący społeczność uchodźców. Integracji służyły także coroczne festiwale muzyczne i spotkania, organizowane m.in. w Zgorzelcu. Byli partyzanci skupili się w Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Propaganda PRL utrwaliła mit, że wszyscy greccy emigranci byli zatwardziałymi komunistami. Nie jest to jednak prawdziwy obraz. Wielu byłych żołnierzy DAG nie należało do KPG (w 1950 r. w Polsce na 15 tys. uchodźców legitymację KPG posiadało 2900 osób). Z kolei wśród samych greckich komunistów istniało sporo różnic ideologicznych, które powodowały występowanie wielu rewizjonistycznych i antymoskiewskich frakcji. Był to jeden z powodów, dla których uchodźcami interesowała się Służba Bezpieczeństwa PRL. Większość z nich trzymała się jednak z dala od polityki, próbując znaleźć ukojenie po doświadczeniach wieloletniej, wojennej traumy i ułożyć sobie życie w nowej ojczyźnie. Jednocześnie wielu uchodźców nigdy nie porzuciło marzeń o powrocie do swojej ojczyzny.

Powrót do Grecji osób walczących w komunistycznej partyzantce był możliwy dopiero w wyniku przemian, które nastąpiły w tym kraju po zakończeniu rządów junty „czarnych pułkowników” (1967-1975). W 1982 r. rząd w Atenach wydał dekret zezwalający na reemigrację, czyniąc jednak zastrzeżenie odnośnie do Macedończyków. Warunkiem przywrócenia obywatelstwa w ich przypadku była zmiana słowiańskich imion i nazwisk na greckie. Z możliwości powrotu skorzystało wówczas około 6 tys. uchodźców.

Obecnie szacuje się, że w Polsce mieszka około 3600 osób narodowości greckiej (większość na Dolnym Śląsku) i około 300 Macedończyków − w większości potomków apatrydów z lat 1949-1950.

 

Korekta językowa: Beata Bińko




Wywiad dr Małgorzaty Chomy-Jusińskiej z prof. Andrzejem FRISZKE

profesor Andrzej Friszke

KARTA WOLNYCH POLAKÓW

O strajku w Stoczni Gdańskiej i Porozumieniach Sierpniowych
z prof. Andrzejem FRISZKE rozmawia Małgorzata CHOMA-JUSIŃSKA

7 sierpnia 1980 r. dyrekcja Stoczni Gdańskiej im. Lenina zwolniła wieloletnią, szanowaną pracownicę Annę Walentynowicz. Była to już kolejna osoba związana z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża szykanowana w miejscu pracy. Atmosfera w stoczni była napięta, m.in. pod wpływem trwających od kilku tygodni strajków robotniczych w innych rejonach kraju. Sprawa Walentynowicz przyspieszyła wybuch protestu wśród stoczniowców. Bogdan Borusewicz, członek KSS „KOR” i współpracownik WZZ, przygotował na 14 sierpnia strajk w obronie zwolnionej. Na czele protestu mieli stanąć młodzi stoczniowcy, współpracownicy WZZ: Jerzy Borowczak, Ludwik Prądzyński i Bogdan Felski, oraz zwolniony ze stoczni w 1976 r. Lech Wałęsa. Około godziny 6 rano pracownicy pierwszej zmiany w wydziałach K-1 i K-3 Stoczni Gdańskiej rozpoczęli strajk. Początkowo protestujący zgłosili trzy postulaty: przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz, podwyżka w wysokości 2000 zł i dodatek drożyźniany.

Poniżej prezentujemy wywiad z prof. Andrzejem Friszke, historykiem, autorem licznych publikacji dotyczących powojennej historii Polaków, m.in. Życie polityczne emigracji (1999), Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi (2010), Rewolucja Solidarności 1980–1981 (2014), Między wojną a więzieniem 1945–1953. Młoda inteligencja katolicka (2015), Sprawa jedenastu. Uwięzienie przywódców NSZZ „Solidarność” i KSS „KOR” 1981–1984 (2017).

M. Ch.-J.: Rozmawiamy w przeddzień rocznicy wybuchu strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 r., który rozpoczął proces narodzin ruchu „Solidarności”. Czy strajk ten od początku miał charakter protestu politycznego? Czy dopiero ewolucja, którą przechodził 16 sierpnia, pozwala go tak określić?

A. F.: Jeżeli strajk wybuchł o przywrócenie do pracy usuniętej pracownicy – mówimy o Annie Walentynowicz – a wiadomo, że usunięto ją za działania opozycyjne, jeżeli bardzo szybko pojawia się problem wzniesienia pomnika poległych w 1970 r. stoczniowców, jeżeli sformułowany jest też postulat utworzenia Wolnych Związków Zawodowych, na razie w Stoczni Gdańskiej, są to wszystko postulaty polityczne. I one wyraźnie wykraczały poza horyzont strajków, które dotychczas miały miejsce. Moim zdaniem można więc powiedzieć, że strajk w Stoczni Gdańskiej od początku był polityczny. Jego przygotowanie miało charakter organizacyjno-polityczny. Strajk nie wybuchł spontanicznie, ale był zaplanowany z podziałem zadań dla poszczególnych osób: dla tych młodych trzech robotników, Borowczaka, Prądzyńskiego i Felskiego, którzy przynoszą plakaty i 14 sierpnia inicjują strajk. Określoną rolę do odegrania ma Wałęsa, który pojawia się w stoczni w odpowiednim momencie. Myślę więc, że od początku jest to strajk polityczny, choć oczywiście miał wyraźne postulaty ekonomiczne.

M. Ch.-J.: Cofnijmy się w czasie. 1 lipca wprowadzona została podwyżka cen mięsa i wędlin. Przez kilka tygodni przed strajkiem w Stoczni w wielu zakładach pracy w kraju wybuchały protesty, najbardziej intensywne na Lubelszczyźnie. Co je różniło od strajku stoczniowego? Dlaczego wówczas niezadowolenie z podwyżek cen mięsa i wędlin – przecież dające o sobie znać w całym kraju – nie przerodziło się w ogólnopolski protest? Czy robotnicy jeszcze nie dojrzeli do formułowania tak daleko idących postulatów pozaekonomicznych jak miesiąc później w Gdańsku? Czy zabrakło wsparcia ze środowisk nierobotniczych?

A. F.: Myślę, że istotne było wszystko, co Pani powiedziała. Na pewno strajki lipcowe – łącznie z tym dużym strajkiem lubelskim – były, po pierwsze, spontaniczne, to znaczy wybuchały bez uprzedniego przygotowania programowego, personalnego. Po drugie, na Lubelszczyźnie nie było aktywnych, dobrze zorganizowanych środowisk opozycyjnych, jakie były w Gdańsku. Oddolne ruchy mają swoją dynamikę. Strajki lipcowe się powiodły – władza nie zastosowała siły, poszła na ustępstwa – i to poszerzało zakres odwagi i wyobraźni robotników w innych ośrodkach kraju. Można było więcej żądać, można było sobie wyobrazić, że w zasięgu są dalsze możliwości. Myślę, że to były elementy decydujące: z jednej strony strajki lipowe przygotowały klimat do szerokiego sprzeciwu, a z drugiej ważne było istnienie w Gdańsku grupy ludzi doświadczonych – działaczy i sympatyków WZZ – którzy już wcześniej organizowali protesty, przeszli przez konflikty z milicją, byli zdecydowani na to, by podjąć ryzyko protestu. Nie była to duża grupa, tworzyło ją kilkanaście osób. Ale proces kształtowania w ich otoczeniu grupowej świadomości interesów zawodowych i społecznych trwał już wcześniej. Prócz istnienia WZZ i systematycznego kolportażu podziemnego „Robotnika” ogromne znaczenie miały manifestacje w rocznicę Grudnia ’70 pod bramą stoczni, które odbywały się od 1977 r. W grudniu 1979 r. uczestniczyło już parę tysięcy robotników, wtedy też przemówił Wałęsa, znakomicie zresztą. O tej manifestacji pisała prasa opozycyjna, także w Warszawie, została ona zauważona również przez MSW jako ważne wydarzenie. Była to zatem zupełnie inna sytuacja niż przywódców czy inicjatorów strajków lipcowych, którzy wcześniej podobnych doświadczeń nie mieli. To właśnie bardzo odróżniało strajk w Gdańsku od strajków lipcowych.

M. Ch.-J.: Ta niewielka grupa skupiona wokół WZZ niewiele zdziałałaby wśród pracowników Stoczni Gdańskiej, gdyby nie atmosfera w przedsiębiorstwie, gdyby nie poczucie, że protest jest niezbędny i z powodów ekonomicznych, i ze względu na znaczenie formułowanych przez nich postulatów politycznych.

A. F.: Dokładnie. Istotne było, że szeroka grupa ludzi wiedziała o strajkach w lipcu, to trudno było ukryć. Wolna Europa o tym mówiła. Wiadomo było, że ten ruch idzie, i w związku z tym ludzie wcześniej mniej zdeterminowani w sierpniu byli gotowi na to, żeby podjąć ryzyko protestu.

M. Ch.-J.: Także strajkujący w Stoczni Gdańskiej przeszli swego rodzaju ewolucję. Protest miał moment zwrotny 16 sierpnia. Zaistniały dodatkowe okoliczności, które sprawiły, że strajk nabrał faktycznie charakteru solidarnościowego. Tego dnia w Gdańsku strajkowało ponad 80 tys. osób.

A. F.: Każda wygrana rodzi apetyt na więcej. A strajk trwający od 14 do 16 sierpnia był wygrany. Prowadzący negocjacje z dyrekcją Wałęsa okazał się zresztą świetnym, twardym, konsekwentnym negocjatorem. Uzyskano właściwie wszystko, o co się upominano. Dotyczyło to i spraw finansowych, i wszystkich spraw politycznych. Także inne zakłady, które przystępowały do strajku 15, 16 sierpnia, nie chciały zostać z boku. Dlatego przyłączały się do tego ruchu w nadziei, że razem uda się to pociągnąć. Jak wiadomo, strajk w Stoczni Gdańskiej został zakończony 16 sierpnia. O okolicznościach tego zakończenia czytałem ostatnio w „Polityce” artykuł Tomasza Kozłowskiego Pierwszy dzień rewolucji, który bardzo dobrze opisuje ówczesną dynamikę wydarzeń. Jedno jest pewne – 16 sierpnia strajk został wygrany, to znaczy wszystkie postulaty, które strajkujący w stoczni zgłaszali, zostały przyjęte przez dyrekcję. Komitety strajkowe wyłonione na poszczególnych wydziałach już nie były zdominowane przez opozycję, znaleźli się w nich, jak napisał Kozłowski, ludzie dyrekcji. A jeżeli nawet nie byli to ludzie dyrekcji, to byli politycznie niezaangażowani. I kiedy władze stoczni zgodziły się na wszystkie postulaty, to w sposób naturalny Komitet Strajkowy uznał ten strajk za zakończony. Natomiast istniał problem z pozostałymi zakładami Gdańska, które rozpoczęły strajki i na razie nie odniosły żadnego sukcesu. Tak powstała potrzeba, podjęta przez te świadome grupy polityczne, żeby strajku jednak nie zawiesić, nie kończyć, ale kontynuować w interesie także pozostałych zakładów pracy i rozszerzyć listę postulatów. To był moment przełomowy. Jak się potem okaże, ten 16 sierpnia otwiera epokę prowadzącą do zasadniczych zmian w Polsce.

M. Ch.-J.: Tym, co wyróżnia strajk w Stoczni Gdańskiej, w mniejszym stopniu także inne sierpniowe strajki na Wybrzeżu, jest to, że ich uczestnicy nie byli sami. Mieli świadomość poparcia społecznego. Są działacze opozycji, którzy w stoczni dosłownie organizują czy współorganizują protest. Wyrazy poparcia płyną z różnych środowisk opozycji w kraju. Intelektualiści ogłaszają list w wyrazami poparcia i apel o kompromis, potem jako eksperci są w stoczni i wspierają Międzyzakładowy Komitet Strajkowy w negocjacjach z władzami. Są aktorzy Teatru Wybrzeże, duchowni z posługą religijną. Są wreszcie korespondenci mediów zachodnich, którzy od lipca żywo interesują się wydarzeniami w Polsce. Wszystko to stwarza wyjątkową sytuację, działającą na korzyść strajkujących.

A. F.: Oczywiście. I jeszcze trzeba dopowiedzieć, że te wszystkie gesty wsparcia, obecność opozycji i dziennikarzy powoduje, że wiedza o tym, co się dzieje w Stoczni Gdańskiej, jest rozpowszechniana natychmiast za granicę i ona wraca właściwie tego samego dnia, w audycjach Radia Wolna Europa czy radia BBC, i właściwie cała Polska słyszy, co się rozgrywa na Wybrzeżu, może śledzić dzień po dniu walkę robotników. To oczywiście powoduje ogromny przyrost solidarności z nimi w całej Polsce, a także za granicą, w postaci różnych komentarzy medialnych. I stymuluje ruch strajkowy w innych ośrodkach. Bez tego prawdopodobnie strajk sierpniowy nie miałby takiego zasięgu. Przypomnę, pod koniec sierpnia strajkowało około 700 tys. ludzi w siedmiuset zakładach, to jest więc największy strajk w historii ziem polskich. Nigdy nie doszło do takiego wielkiego strajku jednocześnie. Było to wydarzenie zupełnie niezwykłe, i z tego ruchu zrodzi się „Solidarność”.

M. Ch.-J.: Jaką rolę odegrała w narodzinach „Solidarności” inteligencka opozycja?

A. F.: Te grupy inteligenckie miały fundamentalne znaczenie. Po pierwsze, grupy, które przygotowywały ten ruch, kształtowały wyobraźnię polityczną, uczyły, jak strajkować. Myślę przede wszystkim o grupie „Robotnika” i oczywiście WZZ-ach na Wybrzeżu. To były grupy inicjatywne ruchu strajkowego. Następnie ci, którzy ten strajk bezpośrednio wspierali, czyli powielali ulotki, przygotowywali propagandę „na mieście”, obsługiwali powielacze, członkowie Komitetu Obrony Robotników i Ruchu Młodej Polski z Gdańska. Trzeba zauważyć też warszawskie centrum zbierania informacji o strajkach i przekazywania wiadomości na Zachód, by wiadomości wróciły przez Radio Wolna Europa. Taką grupę stworzył i koordynował Jacek Kuroń, po jego i innych aresztowaniu przejęli to następni.
A druga grupa, która się pojawi parę dni później, to są wspomniani przez Panią doradcy, którzy przyjechali z intencją, żeby nie tylko wesprzeć moralnie ruch strajkowy, ale również by pośredniczyć czy doradzać w trakcie negocjacji z władzami, kiedy one się zaczną. I to jest ogromnie ważna rola, o której nie powinniśmy zapominać, bo ona powodowała, że te negocjacje w pewnym momencie mogły nabierać kształtu precyzyjnych ustaleń i precyzyjnie zapisanych porozumień.

M. Ch.-J.: Członkowie MKS mieli świadomość oczekiwań środowisk pracowniczych, ale profesjonalne doradztwo z zakresu ekonomii czy prawa, pewne doświadczenie w rozmowach z władzami różnych szczebli były niezbędne do formułowania postulatów i prowadzenia negocjacji.

A. F.: Tak. Postulaty, które Wałęsa negocjował w pierwszych dniach strajku, co wiemy z opublikowanych stenogramów, dotyczyły wycinkowych spraw, ale gdy wchodziła w grę sprawa nowych związków zawodowych w stoczni, to oczywiście powstawało mnóstwo pytań i wątpliwości, jak to potem miałoby wyglądać w praktyce. Otóż kiedy negocjowano już postulaty MKS, to oczywiście negocjacje musiały obejmować wiedzę o ogólnym stanie prawnym, czy to ustaw dotyczących związków zawodowych, czy funkcjonowania przedsiębiorstwa, czy polityki społecznej i różnych zobowiązań, i udziału w tych zobowiązaniach związków zawodowych, czy kwestii konwencji międzynarodowych podpisanych przez PRL, na co można się było się powoływać w negocjacjach. Tu była potrzebna rzeczywiście duża wiedza ekonomiczno-społeczno-prawnicza. A poza tym sporo umiejętności, które są w takich rozmowach ważne, czyli na przykład zdolność precyzyjnego używania pojęć, słów, żeby potem nie było wątpliwości, co to właściwie znaczy. Chodziło o ścisłość zapisów. I oczywiście rola ekspertów była zupełnie fundamentalna, bez nich te zapisy nie mogłyby być tak precyzyjne, co pozwalało później powoływać się na Porozumienia Sierpniowe czy przy powstawaniu „Solidarności”, czy przy dalszych konfliktach z władzami, przy rozstrzyganiu różnych kwestii związanych z działaniem „Solidarności”, jak uprawnienia do posiadania własnej prasy związkowej i ośrodków doradczych, a także w takich sprawach jak negocjowanie nowej ustawy o związkach zawodowych. Wszystko to jest zapisane w tym porozumieniu z 31 sierpnia. Robotnicy nie mogli być tak precyzyjni, tak przewidujący, żeby mieć w horyzoncie wyobrażeń wszystko to, co należy uwzględnić w treści porozumień. Negocjatorzy rządowi dążyli do tego, żeby pewne pojęcia rozwodnić, pozostawić furtki. Pokazuje to dobrze przykład Kazimierza Barcikowskiego i jego zespołu ze Szczecina, którzy negocjowali kwestię powołania związków zawodowych. Nie bez przyczyny się podkreśla, że kłopotliwe potem dla „Solidarności” zapisy porozumienia szczecińskiego powstały dlatego, że w Szczecinie strajkujący nie mieli dobrych doradców. W efekcie na mocy zawartego 30 sierpnia uzgodnienia powołano tam Komisję Porozumiewawczą. Pozornie dobrze jest, jeśli istnieje tak komisja, ale ze względu na mieszany skład dawała ona stronie rządowej, przynajmniej potencjalnie, dużo większe możliwości ingerowania w pewne poczynania przyszłych związków, niż według ustaleń z Gdańska. Ta komisja wkrótce potem przestała się zbierać, ale ze strony władz to było jedno z takich posunięć, by pewnych rzeczy nie doprecyzować, by pozostawić na później do dalszych uzgodnień, albo też wprowadzić takie zabezpieczenia, które dawałyby partii możliwość wywierania wpływu na związek. Zatem rola ekspertów, którzy mogli takie pułapki dostrzec, uprzedzić, znaleźć inne rozwiązania, była szalenie ważna.

M. Ch.-J.: Funkcjonuje pewien stereotyp odnoszący się do pracy Komisji Ekspertów, a także szerzej do relacji inteligencji i robotników w ruchach kontestacyjnych, w ramach którego przedstawiciele inteligencji mają skłonność do hamowania radykalizmu robotników. Czy postawy przedstawicieli obydwu grup w czasie strajku potwierdzają takie postrzeganie ich wzajemnych relacji?

A. F.: Może nawet to prawda. Zależy od tego, co rozumiemy pod pojęciem radykalizmu. Oczywiście oni – Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Andrzej Wielowieyski, Bohdan Cywiński, Tadeusz Kowalik, Waldemar Kuczyński – jechali do stoczni z obawą, że to wszystko może się skończyć katastrofą. Czyli że załamią się rozmowy albo w ogóle rozmów nie będzie, że skończy się zduszeniem siłą tego ruchu, może polać się krew, jak 10 lat wcześniej. To było całkiem możliwe. Ich wyjazd do Gdańska był motywowany przekonaniem, że nie wolno dopuścić do takiego scenariusza. W związku z tym ten ruch powinien być przewidywalny, a jego postulaty odważne, ale realne i tak sformułowane, by istniała szansa na zawarcie kompromisu. Taki był – znałem tych ludzi – sposób ich myślenia. Z taką intencją jechali do Gdańska. Gdy przyjechali do Gdańska i poczuli tę atmosferę ruchu robotniczego, zobaczyli dojrzałość, determinację, twardość żądań, to niewątpliwie się zradykalizowali, uznali, że nie mogą powiedzieć, iż całkowicie nowe związki są nierealne, muszą starać się osiągnąć to, czego robotnicy pragną. Przyjęli postawę służebną w tym sensie, że ten ruch chcą reprezentować i pragną, by to, czego ci ludzie żądają w 21 postulatach, zostało zrealizowane. Zarazem jednak są też granice możliwości systemu politycznego PRL. Trzeba było dobrze zdiagnozować sytuację, jak daleko władza może się cofnąć, by nie sprowokować sytuacji, że w swojej świadomości poczuje się zapędzona do takiego miejsca, iż uzna, że nie ma już miejsca na kompromis i trzeba to wszystko twardo zdławić. W gruncie rzeczy doradcy MKS w czasie negocjacji poruszali się w istniejących warunkach tak, by uzyskać dla strajkujących maksimum, ale w taki sposób, aby władza nie miała poczucia, że rzuca się ją na kolana. Elementem tego może być na przykład zmiana nazwy z Wolne Związki Zawodowe na Niezależne Samorządne Związki Zawodowe. Dla władzy, jak się okazało, słowo „wolne” brzmiało prowokacyjnie, było nie do przyjęcia, i to z kilku względów. Po pierwsze, było to pośrednie oskarżenie organizacji związkowych dotąd funkcjonujących, że nie są wolne. To uderzało w poczucie godności działaczy partyjnych. Po drugie, przymiotnik mógł być odnoszony do nazwy Międzynarodowa Konfederacja Wolnych Związków Zawodowych na Zachodzie. To były związki socjaldemokratyczne, chadeckie, ale nie komunistyczne, w związku z tym słowo „wolne” pośrednio wpisywałoby tworzący się związek w świat zachodni, przy istniejącym podziale Europy. Krótko mówiąc, to było dla rządzących bardzo niezręczne i słowo „wolne” zastąpiono terminem „niezależne samorządne”. A przecież to nie zmieniało w żadnym stopniu sensu tego, co osiągnięto. Jest to dobry przykład problemu, który doradcy rozwiązywali.

M. Ch.-J.: Samoograniczanie się strajkujących, żeby posłużyć się terminem wprowadzonym do dyskusji o Sierpniu przez Jadwigę Staniszkis, dało o sobie znać w fazie formułowania postulatów MKS, kiedy zrezygnowano z żądania wolnych wyborów.

A. F.: Zastanawiano się też nad takimi żądaniami, dla których można by znaleźć precedens. Opowiadał mi Borusewicz, że na przykład postulat emisji mszy w radiu pojawił się stąd, że on gdzieś przeczytał, iż w NRD jest msza w radiu. Jeśli więc jest w NRD, to można ją wprowadzić w Polsce. Ale żądanie wolnych wyborów byłoby faktycznie wezwaniem do obalenia władzy komunistycznej. Byłby to postulat wprost skierowany do władzy, żeby się sama obaliła, bo partia wiedziała, że nie mogłaby wygrać wyborów. A zatem wolne wybory to zmiana ustroju. To byłby postulat, którego władza nigdy nie mogłaby przyjąć, a Moskwa w żadnym razie by na to nie pozwoliła. Takiego żądania oczywiście nie można było wysuwać, jeśli się dążyło do zawarcia porozumienia.

M. Ch.-J.: Jak ewoluowało stanowisko kierownictwa PZPR, również w kontekście reakcji innych państw bloku komunistycznego na strajki sierpniowe? Co było decydującym czynnikiem, który sprawił, że jednak kierownictwo partyjne zdecydowało się zaakceptować wszystkie 21 postulatów?

A. F.: Zadecydowało o tym wiele elementów. Przede wszystkim poczucie tego, że ten strajk się nie załamie, to znaczy, że on tylko się rozszerza. Zastrajkował Szczecin, potem Łódź i Wrocław, zastrajkowały wreszcie 29 sierpnia kopalnie i huty Śląska. I to właściwie był czynnik, który przesądził, że kierownictwo partyjne zdecydowało się na podpisanie porozumienia. Inaczej w kolejnym tygodniu właściwie cała Polska by stała, bez perspektyw wyjścia z tej sytuacji. Dlatego też partia się cofała. Wcześniej podejmowane były działania, żeby złamać solidarność strajkujących przez odrębne rozmowy. Tego spróbowała komisja wicepremiera Tadeusza Pyki w pierwszym okresie strajku powszechnego w Trójmieście. Okazało się to nieskuteczne. Przez cały czas trwały działania propagandowe – kampania prasowa, telewizyjna, przemówienia i apele do strajkujących czy próby zohydzenia ich przywódców – wszystko okazało się nieskuteczne. Strajk tylko rósł, mimo tych wszystkich przeciwdziałań. Pod koniec sierpnia władza miała trzy możliwe scenariusze rozwiązania problemu. Pierwszy to czekać dalej, ale to oznaczałoby, że zamiast 700 tys. strajkujących byłoby 1,5 mln. Być może mogłoby nawet dojść do lokalnych rozruchów. To byłoby bardzo niebezpieczne. Druga możliwość to podpisanie porozumień, co się zmaterializowało. I trzecia możliwość, co do której w MSW trwały przygotowania i właściwie do końca brano pod uwagę taki scenariusz – to uderzenie na centrum strajkowe, na stocznię, i próba rozbicia siłą strajku. Ale to byłoby awanturnicze działanie, bo nawet gdyby akcja się powiodła, reakcja solidarnościowa w innych ośrodkach byłaby oczywiście tak potężna, że Polska być może stanęłaby na krawędzi powszechnych rozruchów. Z tych trzech opcji kierownictwo partii wybrało tę, która dawała szansę dalszej gry, czyli podpisanie porozumień, a potem ewentualnie próby manipulowania treścią uzgodnień, rozgrywania przeciwnika. Kania zresztą powiedział: „Lepiej zrobić krok wstecz niż krok w przepaść”, i to dobrze oddaje stan ducha na szczytach władzy. Natomiast co do Związku Radzieckiego, to oczywiście kierownictwo KPZR patrzyło na sytuację w Polsce z dużą obawą, z dużą złością i na ruch strajkowy, i na bezradność polskich towarzyszy. Ale nie zakazało podpisania porozumień ze strajkującymi. Przypominam o wizycie czterech członków kierownictwa PZPR u ambasadora Borysa Aristowa 29 sierpnia. Stwierdzono wówczas, że być może trzeba będzie podpisać porozumienie zawierające zgodę na powstanie niezależnych związków, i oczekiwano odpowiedzi z Moskwy, która jednak nie przyszła. Brak odpowiedzi to na szczęście nie zakaz, w związku z tym uznano, że trzeba to podpisać. Jak mi opowiadali ludzie będący wtedy we władzach PZPR, zwłaszcza Andrzej Werblan, który na początku września pojechał do Moskwy wyjaśniać sytuację, pytania Breżniewa dotyczyły przede wszystkim tego, jak w ogóle można było dopuścić do powstania takiego ruchu i dlaczego w ogóle to porozumienie zostało podpisane. Moskwa temu była bardzo nieprzychylna od początku.

M. Ch.-J.: Porozumienia Sierpniowe były zatem swego rodzaju mniejszym złem, jak powiedział Edward Gierek w czasie posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR. Kierownictwo PZPR wybrało to rozwiązanie, jak sądzę, również dlatego, że miało świadomość, iż postulaty strajkowe znajdują poparcie także w szeregach działaczy partyjnych. Zresztą już w czasie strajków w lipcu okazało się, że linia podziału nie przebiega wedle przynależności do partii. Rządząca ekipa znalazła się w sytuacji, gdy niepewna stała się też postawa własnych towarzyszy partyjnych.

A. F.: Tak jest. Ja bym powiedział, że oni bazowali na dwóch nadziejach. Po pierwsze, że działacze oficjalnych związków zawodowych popularni w swoich zakładach znajdą się w nowych związkach i zdołają się w nich wybić. Mają doświadczenie, wiedzą, jak rozmawiać z ludźmi, jak załatwiać sprawy, umieją się obracać w świecie instytucjonalnym i być może w ciągu paru miesięcy w wielu ośrodkach to oni przejmą inicjatywę od organizatorów strajków. A po drugie, oni liczyli na to, że nie powstanie jeden związek ogólnopolski, tylko będą to związki regionalne, związki lokalne, będzie ich dużo. Tymczasem sytuacja kompletnie zaskoczyła władze tym, że 17 września wszystkie nowo tworzone związki, nie tylko tworzone na bazie komitetów strajkowych, ale także tam, gdzie nie było strajków, połączyły się pod jednym przewodnictwem związku gdańskiego i Lecha Wałęsy, i utworzyły Krajową Komisję Porozumiewawczą. To było posunięcie w gruncie rzeczy nieprzewidywane przez nikogo. To znaczy ani przywódcy strajku sierpniowego nie spodziewali się, że powstanie jeden ogólnopolski związek zawodowy, ani oczywiście władze się tego nie spodziewały. Władze liczyły, że jeżeli będzie wiele organizacji związkowych, pozwoli im to na rozgrywanie między sobą związków i ich interesów, a w części uda się ulokować liderów bliskich partii. I zresztą tak się działo, przypominam, że w pierwszych miesiącach posierpniowych trwały dosyć duże tarcia między Gdańskiem a Szczecinem. Z kolei Międzyzakładowy Komitet Robotniczy Jastrzębia był, po pierwsze, bardzo niechętny Gdańskowi, po drugie, niechętny korowskiej opozycji, po trzecie, szukał powiązań z komitetem partyjnym w Katowicach, a nawet z Mieczysławem Moczarem, uważanym wówczas za silnego w partii i zarazem prezesa Najwyższej Izby Kontroli. To, że udało się utrzymać jedność „Solidarności” mimo różnej optyki i ambicji lokalnych liderów, bo to też trzeba wziąć po uwagę, to w pewnym sensie był cud, jeśli znamy polską kłótliwą naturę. Ogromną rolę odegrał też Wałęsa, powszechnie uznawany w całym kraju za lidera i symbol „Solidarności”.

M. Ch.-J.: Właściwie od połowy sierpnia w różnych relacjach: między liderami strajkowymi, między strajkującymi a władzami, wygrywała solidarność lub dążenie do kompromisu, a nie rywalizacja.

A. F.: Tak jest.

M. Ch.-J.: Mówimy zwykle o Porozumieniach Sierpniowych w liczbie mnogiej. W powszechnej świadomości najbardziej znane są te podpisane 31 sierpnia w Gdańsku i dzień wcześniej w Szczecinie. Umykają porozumienia podpisane przez stronę rządową i dwa inne MKS-y: 3 września w Jastrzębiu-Zdroju, w kopalni „Manifest Lipcowy”, oraz 11 września w Hucie „Katowice” w Dąbrowie Górniczej. Tymczasem porozumienie zawarte w Dąbrowie, ze względu na to, że miało gwarantować prawo do powołania Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych na terenie całego kraju, było swego rodzaju przypieczętowaniem postanowień gdańskich, taką kropką nad i.

A. F.: Mówimy przede wszystkim o wielkiej polityce, natomiast porozumienia strajkujących z władzami dotyczyły wielu spraw pracowniczych. Tak było w dokumencie z Jastrzębia. Ogromna większość postulatów dotyczyła specyficznych problemów branży górniczej i hutniczej, wolnych sobót oraz właśnie kwestii nowych związków. Natomiast ma Pani rację, porozumienie w Hucie „Katowice” było kropką nad i. Ono potwierdzało, że związki mają powstać na terenie całego kraju i każdy może w nich uczestniczyć. Było to o tyle ważne, że zapisy porozumienia gdańskiego brzmiały niejednoznacznie. Jeśli je uważnie przeczytamy, to okaże się, że w jednym miejscu jest napisane, że będzie dotyczyło całego kraju, a w innym miejscu jest mowa o Wybrzeżu. Stąd pojawiła się niejasność, czy to porozumienie dotyczy całej Polski. Deklaracje były takie, że ustalenia mają się odnosić do całego kraju, ale nieprzypadkowo władze nie chciały, żeby od razu w Gdańsku podpisywać porozumienia ogólnopolskie. Pozostawiały taką furtkę. Porozumienie z Huty „Katowice” zamknęło tę furtkę, to znaczy ostatecznie przesądziło, że związki zawodowe będą mogły powstawać wszędzie, i w Rzeszowie, i w Zielonej Górze, czyli w takich miejscowościach, gdzie żadnych strajków nie było i teoretycznie władze mogły tam blokować powstanie organizacji związkowych. Zresztą próbowały blokować, utrudniać. Wykonano taki manewr, że rozwiązano Centralną Radę Związków Zawodowych, a należące do niej związki branżowe miały odtąd nazwę Niezależne Samorządne Związki Zawodowe Metalowców czy NSZZ Pracowników Przemysłu Spożywczego. Czyli wyprowadzono z dawnego CRZZ różne związki branżowe, nadając im nazwę „Niezależne i Samorządne”, robiąc ludziom wodę z mózgu, że to niby jest ten nowy związek. W wielu ośrodkach wywołało to ogromne napięcia i konieczność wyjaśniania: to nie jest ten związek zawodowy, nowy niby, a to my jesteśmy ten właściwy, związany z Gdańskiem. To był taki język tłumaczeń, zanim nazwa „Solidarność” powstała i upowszechniła się: „my jesteśmy z Gdańskiem, afiliowani do Gdańska”. Strajk w Hucie „Katowice” te niejasności przecinał, wszędzie mogły powstawać związki „związane z Gdańskiem”.

M. Ch.-J.: Porozumienia Sierpniowe – przede wszystkim przez postulat niezależnych związków zawodowych – miały z jednej strony znaczenie symboliczne, gdyż kwestionowały hasło sprawowania przez PZPR władzy w imieniu robotników. A z drugiej strony wywołały liczne konsekwencje związane z praktyką sprawowania władzy, koniecznością podzielenia się władzą przez rządzącą partię z „Solidarnością”. Po powstaniu związku niektóre sfery życia ekonomicznego czy społecznego wymagały wynegocjowania pewnych kwestii z NSZZ „Solidarność”.

A. F.: Ich było całe mnóstwo. Zaczynając od ustawienia całej sytuacji w zakładach pracy, relacji z dyrektorem, relacji z dotychczasową radą zakładową, z podmiotami w gruncie rzeczy nieważnymi merytorycznie, ale istniejącymi, takimi jak samorząd. Było dużo problemów, które wiązały się z ułożeniem na nowo zakresu kompetencji. Jesienią 1980 r. ujawniły się problemy płacowe różnych branż, związane też z wynegocjowanymi w porozumieniach podwyżkami. Istotną kwestią było kształtowanie polityki gospodarczej. W porozumieniach przewidziano udział związków zawodowych w pracach nad reformą gospodarczą, o której zaczęto coraz więcej mówić. Tylko w tym wymiarze chodzi o udział „Solidarności” we władzy. PZPR pryncypialnie stawiała zasadę, że związek zawodowy nie może współdecydować o sprawowaniu władzy. Ale rzeczywiście wiele spraw wymagało uzgodnień, ponieważ państwo było również de facto organizacją gospodarczą. Po Sierpniu faktem stało się istnienie niezależnego podmiotu, z którym trzeba się umawiać co do różnych spraw gospodarczych, płacowych, zakresu stosowania bezpieczeństwa i higieny pracy, długości dnia roboczego i mnóstwa innych rzeczy. To powodowało, że system zaczął się zmieniać. Nowa sytuacja wymagała ciągłych negocjacji w różnych tego typu kwestiach, niby dalekich od spraw polityki, ale właśnie okazywało się, że nieodłącznie z nią związanych. Rzecz jasna aparat partyjny się przed tym bronił, próbował różne rzeczy robić po staremu i napotykał opór struktur „Solidarności”. Tu mamy w gruncie rzeczy odpowiedź na to, dlaczego po Sierpniu było tyle konfliktów. Nie tylko od razu strajkowych, ale różnych konfliktów, na różnych poziomach, między dotychczasowymi władzami a powstającym związkiem.

M. Ch.-J.: Oprócz kwestii ekonomicznych w porozumieniach znalazły się też ewidentnie polityczne, związane z cenzurą, więźniami politycznymi.

A. F.: W sprawie cenzury powołano komisję, toczyły się rozmowy i ostatecznie, po kilku miesiącach, na wiosnę 1981 r. powstał projekt ustawy regulujący sprawy cenzury, który został przyjęty przez sejm i wszedł w życie latem 1981 r. Przedmiotem pewnych kontrowersji był status biuletynów związkowych „do użytku wewnątrzzwiązkowego”, wydawanych całkiem poza cenzurą, oraz ewentualnego rozpowszechniania publikacji opozycji demokratycznej wydawanych już od kilku lat, które nawet nie miały stempla „do użytku wewnątrzzwiązkowego”, pism takich, jak „Krytyka”, „Zapis”, czy książek NOW-ej i innych wydawnictw opozycyjnych. Te wydawnictwa „Solidarność” brała pod swoją opiekę, chociaż w różnych regionach różnie bywało, a władza biernie się z tym godziła, zwłaszcza do pewnego momentu. Niektóre punkty porozumienia gdańskiego nie wywołały zatem jakichś wielkich napięć. Tak samo problem zwolnienia więźniów politycznych. Oni po prostu tych ludzi zwolnili i toczyły się jakieś dalsze postępowania, szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, jak i do czego prowadziły, ale ci ludzie do 13 grudnia pozostawali na wolności. Osobnym problemem były aresztowania działaczy Konfederacji Polski Niepodległej we wrześniu 1980 i później. One dotyczyły nie wspierania ruchu strajkowego czy działalności przedsierpniowej, ale godzenia „w sojusze”, czyli atakowania ZSRR. Władze znalazły więc taką furtkę do oskarżeń, by to nie dotyczyło wolności zapewnionych w porozumieniach.

M. Ch.-J.: Wprawdzie pewne posierpniowe zmiany, te w sferze mentalnej społeczeństwa i te dotyczące praktyki sprawowania władzy, jak choćby uchwalona ustawa o cenzurze, nie zostały cofnięte po 13 grudnia 1981 r., jednak wprowadzenie stanu wojennego wstrzymało procesy zmian zachodzące w następstwie powstania „Solidarności”.

A. F.: Ja bym powiedział dużo więcej. Po Sierpniu w gruncie rzeczy zmienił się charakter ustroju. Zmienił się, ponieważ 10 mln obywateli zjednoczyło się w organizacji związkowej, która nie była kontrolowana przez władzę, która wysuwała różne postulaty i je realizowała. I w zakresie realizowania praw obywatelskich, i w zakresie oświaty, wydawania niezależnej prasy, i w zakresie manifestacji, i również w zakresie dyskutowania o historii w sposób niecenzurowany. Wreszcie w zakresie procedur i praktyki wybierania ludzi do różnych gremiów i władz stowarzyszeń. Rok 1981 to są wielkie wybory na różnych poziomach, począwszy od zakładów, w całej organizacji związkowej wybiera się delegatów. We wrześniu jest wielki zjazd „Solidarności”, delegatów wybranych przez zjazdy regionalne w całej Polsce. To są pierwsze nieskrępowane wybory od 1945 r. To wszystko spowodowało całkowitą zmianę logiki sytuacji. Władza nie była reżyserem i organizatorem życia społecznego, politycznego, gospodarczego, samorządowego, kulturalnego, lecz stała się jednym z uczestników całego tego procesu i powstały ogromne enklawy całkowitej samorządności, w kulturze na przykład. W szkołach „Solidarność” nauczycielska narzuciła zupełnie nowe reguły życia. Wielkie zmiany zaszły na wyższych uczelniach, łącznie z ustawą o szkolnictwie wyższym przywracającą autonomię i samorządność. W gruncie rzeczy wyłaniał się zupełnie inny system, w którym partia – owszem – rządziła tymi najwyższymi instytucjami, zwłaszcza aparatem przemocy, telewizją publiczną, oczywiście ministerstwami, ale nie miała możliwości twardego egzekwowania swojego języka ani swoich wyobrażeń politycznych, ani decyzji. Dlatego doszło do wprowadzenia stanu wojennego, bo logika tej sytuacji zmierzała do tego, że nastąpiłoby całkowite zautonomizowanie społeczeństwa i być może lokalnych ośrodków władzy. W roku 1982 miały się odbyć wybory do rad narodowych, których już nie można byłoby przeprowadzić z jedną listą zatwierdzoną w komitecie wojewódzkim. W związku z tym system ulegał właściwie rozmywaniu. Istniało twarde jądro wokół KC PZPR i telewizji oraz ośrodków: MSW, MON, Ministerstwa Sprawiedliwości, ale i to wszystko się zmieniło. Przypominam: sądownictwo także przechodziło zmiany – to też jest temat jak najbardziej na czasie. To wtedy wymyślono nowe reguły funkcjonowania sądownictwa, izolowania ministra sprawiedliwości od spraw personalnych sądów, wprowadzając zasady wyboru sędziów przez samorząd sędziowski. W ciągu 1981 r. różnym koncepcjom nadano czasem kształt wręcz projektów ustawowych. Trwały trudne negocjacje z ministrem, ale reformy sukcesywnie zaczęły być w niektórych sferach realizowane, na przykład w Warszawie według nowych zasad odbyły się wybory prezesa Sądu Wojewódzkiego i wcale nie został nim ten, kogo chciał minister, lecz sędzia związany z „Solidarnością”. Ten proces budowania samorządnego społeczeństwa demokratycznego postępował bardzo wyraźnie w ciągu 1981 r. i oczywiście to był skutek Porozumień Sierpniowych, bo one otworzyły drogę do samoorganizacji społeczeństwa. W porozumieniach też zapowiedziano potrzebę reform w wielu dziedzinach.

M. Ch.-J.: Na koniec, Panie Profesorze, chciałam zapytać, czy wprowadzenie stanu wojennego i jego następstwa w dłuższej perspektywie nie zatarły znaczenia Porozumień Sierpniowych, przesuwając je raczej ku sferze symbolicznej, co spowodowało, że umyka ich rola jako dokumentów sprawczych fundamentalnych zmian politycznych, społecznych, mentalnych polskiego społeczeństwa w latach osiemdziesiątych?

A. F.: Trudno powiedzieć. Myślę, że to jest może kwestia pokoleniowa. Nie mam poczucia, że w stanie wojennym została zatarta świadomość znaczenia Sierpnia. Pamiętam doskonale, że postulaty okresu stanu wojennego i lat późniejszych cały czas się koncentrowały wokół tego, że trzeba wrócić do Porozumień Sierpniowych, że to Porozumienia Sierpniowe są, nazwijmy to, kartą wolnych Polaków. I te wszystkie ustalenia zawarte po Sierpniu, z robotnikami, ze studentami, powinny być realizowane. Wyjście z kryzysu powinno polegać na powrocie do tych reguł – nie tylko do samych zapisów tych porozumień, ale reguł, czyli że zorganizowane społeczeństwo porozumiewa się z władzą i coś negocjuje. W tym sensie negocjacje 1989 r. i Okrągły Stół absolutnie wychodzą z samej istoty Porozumień Sierpniowych, z tego sposobu walki, sposobu zapisywania tych kompromisów i są kontynuacją tej drogi, na którą weszły związek i polskie społeczeństwo w czasie Porozumień Sierpniowych. Mam wrażenie, że zacieranie się tej świadomości nastąpiło już po roku 1989 czy 1990. Mało kto już wraca do treści dokumentów z sierpnia i września 1980 r., mało kto chce wracać do szczegółowego przebiegu zdarzeń w Sierpniu, choć to jest wszystko opisane bardzo dobrze. Im bardziej oddalamy się od tego, czym był system PRL, i od rozumienia reguł tego systemu, tym bardziej zatracamy zdolność oceniania zjawisk związanych z porozumieniami czy treścią tych porozumień.

M.Ch.-J.: Panie Profesorze, dziękuję za rozmowę.

Korekta językowa: Beata Bińko

 

Z treścią 21 postulatów MKS w Stoczni Gdańskiej oraz porozumień podpisanych na przełomie sierpnia i września 1980 roku można się zapoznać pod poniższymi adresami:

http://www.solidarnosc.org.pl/21-postulatow
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/41049_gdansk.pdf
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/0af9f_szczecin-1.pdf
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/ba583_jastrzebie.pdf
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/9f336_katowice.pdf

Redakcja składa podziękowanie panu Michałowi Bednarczykowi za dokonanie transkrypcji wywiadu.