Wycinanki (117) Ingarden o dyskusji owocnej…

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (117) 

Ingarden o dyskusji owocnej…



Jak już cię kiedyś żmudne lektury ukształtowały, to nawet po latach wydają ci się przyjazne. Może jeśli jest coś na rzeczy w tym, że sformatowały twoje myślenie, to w powtórnej lekturze ponownie odnajdziesz bliźnie struktury myślowe. Pamiętaj, to, co przyjazne i zrozumiałe, limituje cię, bo zagarnia.
Jak już czytający Wycinanki wie, zbieram praktyczne mądrości przydatne adeptom myślenia. Zamiast „myślenia” powiedziałbym „studiowania”, gdybym był przekonany, że edukacja akademicka jest kształceniem myślenia. Powiedzmy więc tak: zbieram rady dla tych studiujących, którzy zarazili się studiowaniem jako uczeniem się samodzielnego myślowego radzenia sobie ze światem.
I oto konfrontując Ernsta Cassirera Esej o człowieku z Romana Ingardena Książeczką o człowieku, natknąłem się na anonsowany w słowie wstępnym przez odpowiedzialną za puściznę Ingardenowską Danutę Gierulankę mały tekst mistrza pt. O owocnej dyskusji słów kilka. Pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego został on dołączony do tego tomiku, ale znam wiele bardziej kłopotliwych rezultatów pochopnych zamysłów niż ten. Jak zwykle wywód Ingardena z łatwością czyni pożytek czytelnikowi, bo go inspiruje.
Danuta Gierulanka wspomina:

Pamiętam jeszcze dziś doskonale – działo się to w mej obecności – ten lekko żartobliwy ton autora przyzwyczajonego do wydawania sążnistych tomów, jakim Profesor powiedział: A może bym tak kiedyś wydał taką małą „Książeczkę o człowieku”? Pomysł podchwyciło entuzjastycznie parę osób spośród uczniów Profesora; porozumiewano się z Wydawnictwem Literackim. Na razie jednak sprawa spaliła na panewce – łączna objętość owych czterech rozprawek była za mała nawet na „książeczkę”, dołączenie kilkustronicowego artykułu O dyskusji owocnej nie zmieniłoby w niczym sytuacji. Można było oczywiście uzupełnić ewentualny tomik nowymi rozważaniami – ten krąg zagadnień bowiem pociągał Ingardena jeszcze od czasów młodości (wszak pierwszy planowany temat jego rozprawy doktorskiej miał brzmieć: Struktura osoby ludzkiej)[1].

Roman Ingarden formułując warunki swobodnej dyskusji, stwierdza między innymi:

Trafne i wierne zrozumienie cudzej myśli, zanim się dojdzie do ewentualnego odrzucenia lub uznania, jest pierwszym warunkiem dyskusji rzetelnej i naprawdę wolnej. Wielką rolę przy tym odgrywa uniezależnienie się od naszych przyzwyczajeń intelektualnych, a przede wszystkim, zwłaszcza gdy chodzi o dyskusje filozoficzne, wyzwolenie się z automatyzmu własnego języka, z własnej aparatury pojęciowej. Jest to bowiem niezbędny wstęp do tego, by podjąć próbę i wysiłek (nieraz znaczny) zrozumienia cudzego języka i aparatury pojęciowej. Wielość języków tzw. narodowych, a zwłaszcza wielość wyspecjalizowanych języków naukowych poszczególnych grup i szkół filozoficznych i siła nawyknienia do posługiwania się tylko językiem własnym, niechęć do myślenia w dowolnym języku, uniemożliwiającą odzyskanie swobody wewnętrznej człowieka, sprawia, iż wytworzyły się dziś prawdziwe mury między ludźmi i społecznościami różnych typów (naukowych, artystycznych, kulturalnych, religijnych), mury utrudniające, jeśli zgoła nie uniemożliwiające, porozumienie się w wielu sprawach teoretycznych, a – co gorsza – praktycznych. To, co ma być środkiem do porozumienia się i do uzyskania zgody na te same twierdzenia, staje się zaporą nieraz nie do przebycia. Co więcej, jest nie tylko zaporą dla porozumienia się między ludźmi, lecz także dotarcia do rzeczywistości widzianej i ujmowanej językowo przez kogo innego. Toteż trzymanie się z uporem własnego języka, własnego sposobu rozumienia, własnego wartościowania – to właśnie ów brak swobody wewnętrznej, który iluzoryczną czyni wszelką próbę dyskusji między ludźmi[2].

Zrozumienie czyjegoś języka oraz oswojenie jego aparatury pojęciowej, to, jak dookreśla polski fenomenolog, wysiłek znaczny. Nie wystarczy okazjonalne i przygodne tłumaczenie na swój język wybranych pojęć czy najważniejszych tez. Nie chodzi tylko o przekład, choćby najbardziej udany. Chodzi o zrozumienie. Potrzebne jest obcowanie w języku obcym, w aparaturze pojęciowej w świecie obcym, choćby przez jakiś czas. Naczytanie się obcego autora, przebycie z nim wspólnie jakiejś drogi, tej dobrze mu znanej, wielokrotnie przebytej. Mało tego, trzeba spróbować udać się z instrumentarium obcego w teren dobrze ci znany lub dotąd nieprzemierzany. Zaznać, jak się z językiem obcego, z jego tezami i kategoriami czujesz się w swoim świecie.
Ingarden uwodzi nas romantyczną słusznością swoich tez o właściwym nastawieniu na swobodną i owocną dyskusję i prowadzi wprost do konkluzji:

Wola zapoznania się niejako w oryginale z cudzym stanowiskiem jest w nauce, a zwłaszcza filozofii, pierwszym warunkiem wyzwolenia się od własnych przesądów i uprzedzeń, ale zarazem jest też pierwszym warunkiem prawa domagania się, by nasze stanowisko zostało w równie swobodny sposób zrozumiane i przemyślane, jak prawo do tego ma stanowisko cudze. Dopóki nie ma spełnienia tego warunku, tak długo też nie ma dyskusji swobodnej. Dopóki – innymi słowy – nie ma woli współpracy – na równych prawach i przy równym wysiłku i równej rzetelności – przy zdobywaniu wiedzy czy przy wyzwalaniu się od błędów własnych, dopóty nie ma mowy o zrealizowaniu dyskusji naprawdę wolnej i dopóty wszelka dyskusja nie jest właściwie potrzebna, bo jest tylko pozorna. Gdy wszystkie strony gotowe są wspólnie rozważać same nieosobiste twierdzenia, gdy nie odgrywa w dyskusji żadnej roli, kto i kiedy je wykrył lub reprezentuje, gdy więc jesteśmy wszyscy wobec twierdzeń dyskutowanych czy ideałów rozważanych, dopiero wtedy jest sens przystępować do dyskusji[3].



[1] D. Gierulanka, Słowo wstępne, w: R. Ingarden, Książeczka o człowieku, Kraków 1975, s. 7–8.

[2] R. Ingarden, Książeczka o człowieku, s. 188–189.

[3] Tamże, s. 189–190.




Wycinanki (16)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (16)

 

Korzystam ze sposobności, aby naprawić błąd. Zapomnieliśmy wskazać miejsce, skąd wycięliśmy fragment z Ingardena w czwartym odcinku. Przy okazji przypomnę, że nie rozwikłaliśmy niejasności, w jaką zawikłał nas polski fenomenolog. Mamy pewien pomysł, ale musimy przetrzeć szklak. Oto ten z Ingardena fragment bez adresu:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie rzeczywiste[1].

Jak widać, mamy kłopoty z rodzajami istnienia. Mało tego, tak już zostanie. Wydaje się, że nie mamy w zasięgu rozstrzygających kategorii, które dawałyby nam szansę na satysfakcjonujące odpowiedzi.

Co byłoby, gdyby na pytanie, co istnieje, odpowiedzią było NIC, a nie WSZYSTKO? Tę drugą wersję odpowiedzi rozważa przez chwilę Willard Quine i stwierdza:

Wszystko – i każdy uzna tę odpowiedź za prawdziwą. Jest to jednak tylko stwierdzenie, że istnieje to, co istnieje[2].

Moim zdaniem jednak odpowiedź NIC to nie to samo co WSZYSTKO i trudniej przyjąć, że predykat nic nie istnieje jest do zaakceptowania tak samo jak istnieje wszystko. Czy przypadkiem odpowiedź NIC nie istnieje nie zakłada, że istnienie nie ma sensu? Odpowiedź WSZYSTKO nie kwestionuje predykatu istnieje. Z kolei nie istnieje NIC czy istnieje NIC podważa, znosi daną pytania? Druga wersja tej odpowiedzi, istnieje NIC, bezpośrednio nie podważa danej pytania.

Czy pytanie Co istnieje? nie przesądza aby, że coś istnieć musi? Czy odpowiedź na pytanie może znosić datum questionis? Czy też nie jest już odpowiedzią na inne, implicite, pytanie?

Wspaniałe analizy Quine’a ignorują te problemy. Jest za to kolejna kwestia.

Czy przypadkiem w sytuacji, gdy Iksiński twierdzi, że istnieją A, B i C, Quine nie może uchylić się od zaprzeczenia, że te byty istnieją? Czy musi zaprzeczać ich istnieniu? Amerykański logik twierdzi, że ten, kto zaprzecza ontologii Iksińskiego, znajduje się w trudniejszej sytuacji. Wpada w „brodę Platona”[3], która tępi brzytwę Ockhama.

Co się jednak dzieje, gdy nie ma się instrumentarium, aby zaprzeczyć lub potwierdzić istnienie A, B i C?

Zaprzeczający istnieniu A, B, C „dopuszczać” musi te byty, skoro ich istnieniu zaprzecza.

W podobnym polu poruszał się Ayer, wspominany we wcześniejszych wycinankach przedstawiciel logicznego empiryzmu, dyskutując z filozofem ojcem Coplestonem w radiu w 1949 r.:

Przypuśćmy, że mówię: „Tam jest drogulus”, a ty pytasz: […] „Co to jest drogulus?” Mówię więc: „Nie mogę opisać, czym jest drogulus, ponieważ nie jest to taka rzecz, którą można zobaczyć albo dotknąć, nie powoduje żadnych filozoficznych zmian, jest bowiem bezcielesną istotą” Mówisz: „Jak mam zatem odróżnić, czy on tam jest, czy go nie ma?”, a ja: „Nie ma na to sposobu. Nic się nie zmienia zależnie od tego, czy on tam jest, czy go tam nie ma. Ale faktycznie on tam jest. Tuż za tobą w sensie duchowym stoi drogulus”. Czy to ma jakiś sens?[4]

Drogulus jest jednak bytem (konstruktem egzystencjalnym) innego rodzaju niż Pegaz, Zagłoba czy kwadratowa okrągła kopuła nad Berkeley College… Który z nich nie ma szans dostać się do narracji historycznej?


[1] R. Ingarden, O dziele literackim. Badania z pogranicza ontologii, teorii języka i filozofii literatury, tłum. M. Turowicz, Warszawa 1988, s. 285

[2] W.V.O. Quine, O tym, co istnieje (On What There Is, 1948), tłum. B. Stanosz, http://sady.up.krakow.pl/fil.quine.co_istnieje.htm.

[3] „Jest to stara, platońska zagadka niebytu. Niebyt musi w pewnym sensie być, gdyż inaczej czym jest to, czego nie ma? Tej powikłanej doktrynie można by nadać miano brody Platona. Historycznie rzecz biorąc, okazała się ona bardzo twarda, stępiając często ostrze brzytwy Ockhama”. W.V.O. Quine, O tym, co istnieje…, akapit 5.

[4] A.J. Ayer, The Meaning of Live and Other Essays, London 1990, s. 41–42, cyt. za O. Hanfling, Ayer. Analizując, co mamy na myśli, tłum. M. Hernik, Warszawa 1997, s. 15.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (4)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (4)

Przez wycinanki (1) zdawkowo przemknął problem fikcji w dziele literackim. Napomknąłem między innymi o tym, że moi bliźni w studiowaniu historii byli wyznawcami mitu rzeczpospolitej sarmackiej czasów Sienkiewicza. Nie potrafili odróżnić historycznej scenerii epoki od powieściowej. Mało tego, faktografii historiograficznej od „faktografii” powieściowej. Czy powieściowe otoczenie Radziwiłłów to postaci potwierdzane w kręgach akademii, czy fikcyjne? Czy nasi przodkowie jedli to samo, co Zagłoba i Wołodyjowski, czy może to, co ekipa zdjęciowa Jerzego Hoffmana zdołała zdobyć w czasach wczesnego Gierka? Czy Kiemlicze opatrywali rany Kmicicowi wedle ówczesnej medycyny ludowej? Czy i jeśli tak, to w jakim stopniu Ketling, Hassling-Ketling of Elgin, Szkot, to major Hejking Kurlandczyk? Gdzie przebiega granica między realiami historycznymi a sceneriami powieściowymi? Czy to w ogóle jest istotne, skoro powieść to fikcja?

Niepowtarzalnym bohaterem historii jest sienkiewiczowski Chocim. To fikcyjna sceneria, np. miejsce fikcyjnej śmierci kluczowego fikcyjnego bohatera. Pod Chocimiem okrągłe czterysta lat temu umiera Karol Chodkiewicz, a „pod Chocimiem” w 1673 r. ginie Zagłoba. To są różne śmierci i różne miejsca pamięci. Czy w naszej pamięci zbiorowej bitwa chocimska to ta z 1621, czy może ta z roku 1673 Jana III Sobieskiego? Chocim wcielony w dzieje Rzeczypospolitej ze swym zmiennym obliczem materialnym to inny obiekt niż Chotyn, Хотин, Hotin?

Z kolei mit Zagłoby, legenda Jana III, zła sienkiewiczowska sława Radziwiłłów to już nie fikcja, to mity świadomości zbiorowej Polaków. Zagłoba to polski Odyseusz, jak chce Marceli Kosman.

We wszystkich obszarach uobecniania przeszłości spotykamy różne rodzaje fikcji. W dyskursach tych lansuje się różne rodzaje istnienia i różne wcielenia prawdy.

Roman Ingarden w polemice z Tadeuszem Kotarbińskim zawartej w dodatku do wydania swej rozprawy habilitacyjnej, „O pytaniach esencjalnych”, przywołując artykuł – jak to się wówczas pisało dra Borowskiego – z „Przeglądu Filozoficznego” 1922, R. 25, t. 4, stwierdza:

Dr Borowski zauważył, że i Chocim, pod którym miał zginąć fikcyjny Zagłoba, jest równie fikcyjny, podając do tego przesłankę ogólną: Wszelkie poszczególne elementy doświadczeniowe, wyrwane z zespołu realnego, a włączone do kompleksu fikcyjnego, tracą charakter realny i stają się fikcjami[1].

W narracjach Sienkiewicza zatem – przyznaje Ingarden za Borowskim – Chocim, Zagłoba, Jan Kazimierz, Radziwiłłowie są powieściową fikcją. Zgoda. Ale czy tego samego rodzaju? Czym różnią się „semantyki kulturowe” tych fikcji artystycznych od fikcji podjętych na motywach niefikcyjnych – historycznych odpowiednikach tych postaci? Na przykład Ketling, podobno na pierwowzorze źródłowego Hejkinga literacko sformatowany, tyle że wracać zamierzał do Szkocji, a nie Kurlandii? Zagłoba – sztandarowa i standardowa osobowość powieściowa – to swoisty semantyczny konglomerat[2]

Teza Borowskiego, zdaniem Ingardena wymagająca zwłaszcza w kontekście owych zagadkowych „elementów doświadczeniowych” rozpatrzenia szczegółowego, jest godna uwagi. Ja powiem, że ma godny uwagi potencjał interpretacyjny i retoryczny powab.

Sam Ingarden wstępnie ją akceptował, ale i korygował, i konkretyzował ją w innym dziele tak oto:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie rzeczywiste.


[1] R. Ingarden, Z teorii języka i filozoficznych podstaw logiki, PWN, Warszawa 1972, s. 486, przyp. 1.

[2] Falstaff, Pyrgopolinik, a może Rudolf Korwin-Piotrowski bądź teść Sienkiewicza, Szatkiewicz, czy może Zagłoba Kraszewskiego? A może, i przecież, wszystko to razem – stereotypowy (sienkiewiczowski?) wizerunek szlachcica sarmaty?


Korekta językowa: Beata Bińko