Polityka historyczna Władymira Putina. Komentarz prof. Sławomira Łukasiewicza

 


Film jest pierwszym z serii wideo-podcastów, w których profesjonalni historycy odnoszą się do tez polityki historycznej lansowanej przez prezydenta Rosji
Władymira Putina.
W pierwszym wideo-podcaście wypowiedział się prof. Sławomir Łukasiewicz.
***
W filmie wykorzystano fragment utworu Macieja Maleńczuka p.t. Vladymir.
***
Wypowiedzi Władymira Putina pochodzą
z następującego źródła: https://twitter.com/dimsmirnov175

 


Realizacja wideo:
Dr hab. Piotr WITEK


 

#1. Polityka historyczna prezydenta Rosji Władymira Putina. Komentarz prof. Sławomira Łukasiewicza



Wojna w kanałach


W dyskusji udział wzięli:
Dr Sebastian Pawlina
Dr Janusz Marszalec

Prowadzenie:
Dr Mariusz Zajączkowski

Realizacja wideo:
Dr hab. Piotr Witek




Kanały, czyli emocjonalna historia Powstania Warszawskiego

Grupa powstańców po wyjściu z kanału na ul. Wareckiej na początku września 1944 r.

SEBASTIAN PAWLINA

Kanały, czyli emocjonalna historia Powstania Warszawskiego

Trudno w historii Powstania Warszawskiego doszukać się postaci równie kontrowersyjnej, co Włodzimierz Kozakiewicz „Barry”. Szefa żandarmów na Starym Mieście jedni zapamiętali niemalże jako bandytę stosującego gestapowskie metody. Dla innych stał się człowiekiem, który dzięki swojemu zdecydowaniu uratował jeśli nie tysiące, to setki osób. Dominujące są jednak te pierwsze opinie, tworzące od 75 lat jego czarną legendę. Pełne pretensji, złości i żalu, w dużej mierze zapewne uzasadnionych. Brutalne metody, jakie on sam oraz jego żołnierze stosowali w czasie ewakuacji oddziałów powstańczych ze Starówki na początku września, trudno podważyć. Wspomnienia powstańców są ich pełne. Pojawiają się w nich wyzwiska, grożenie bronią, odpychanie ludzi. W szczególnie zapalnych sytuacjach musieli interweniować dowódcy oddziałów. Jak wtedy, gdy „Barry” domagał się od dowództwa Starówki zgody na użycie broni wobec samych powstańców (Podlewski 1957, s. 562).

Ostatecznie mimo przeprowadzania ewakuacji w skrajnie trudnych warunkach uratowano wówczas kilka tysięcy ludzi. Kiedy miesiąc później na Mokotowie próbowano powtórzyć ten wyczyn, efekt okazał się dramatyczny. Wszystko to, co na początku września funkcjonowało, tym razem nie zadziałało. Zawiodły ochrona włazów, pilnowanie kolejności schodzenia do kanałów, komunikacja pod ziemią. Nie wynikało to jednak z winy ludzi. Postawieni wobec rzeczywistości wykraczającej poza zdolność pojmowania, a przede wszystkim – kontrolowania, nie byli w stanie nic zrobić. Musieli przegrać.

Obie te opowieści, zestawione obok siebie, pomagają lepiej zrozumieć samo Powstanie Warszawskie. Pokazują, w jak olbrzymiej mierze rządziły nim emocje. Do tego stopnia, że wszystko, co się wówczas działo, można opowiedzieć ich językiem. Dopóki powstańcy potrafili jeszcze dostrzec nadzieję, nieważne czy realną, czy jedynie wyobrażoną, znajdowali w sobie siłę do przeprowadzenia najbardziej karkołomnych operacji. Gdy tej nadziei zabrakło, organizacja i dyscyplina rozsypały się, co doprowadziło do tragedii. Bo w porównaniu ze staromiejską ewakuacją ta mokotowska stała się koszmarem, doskonale oddanym w Kanale Jerzego Stefana Stawińskiego oraz w jego filmowej adaptacji Andrzeja Wajdy.

W tym tekście spróbuję pokazać, w jaki sposób emocje pomagają opowiadać o historii, a także jak mocno wpływają na przebieg wydarzeń. Żeby uporządkować narrację, ograniczę się do jednego zaledwie elementu powstańczej rzeczywistości – do kanałów.

Podejmuję tu próbę zrekonstruowania tego szalenie ulotnego elementu naszej codzienności, jakim są emocje. Jako odczucie pojawiające się nagle, pod wpływem konkretnych wydarzeń czy osób, są trudne do uchwycenia w materiałach źródłowych. Tak jak nagle powstają bowiem, tak równie szybko potrafią znikać. W efekcie na istnienie nadziei, złości, bezradności czy niepewności nie ma twardych dowodów, przez co odtwarzanie ich staje się dla historyka procesem poszlakowym. Dlatego też trzeba pamiętać, że wszystko, co zostanie tutaj na ich temat napisane, należy traktować z odpowiednią dozą dystansu i powątpiewania.

Emocje w teorii

Zacznę jednak od uwag natury ogólnej – mniej pasjonujących niż opowieść o kanałach i emocjach, ale niezbędnych do lepszego zrozumienia zagadnienia. Trzeba jasno podkreślić, że mówienie o emocjach sprawia problem już na poziomie kategoryzacji zarówno jeśli chodzi o podział emocji samych w sobie, jak i sposób ich powstawania.

Jak stwierdza Kamil Imbir, psycholog specjalizujący się w relacjach między emocjami a procesami poznawczymi, „emocje niewątpliwie są jednym z centralnych przedmiotów badań psychologii […]. Ale nadal, mimo postępu badań i licznych konceptualizacji […] nie ma konsensusu co do natury, struktury i funkcji emocji” (Imbir 2012, s. 11).

W przyjętej przez siebie taksonomii ludzkich emocji Imbir opisuje dwie grupy – emocje automatyczne oraz emocje refleksyjne. Podstawowa różnica między nimi leży już w sposobie ich powstawania. Ścieżka tworzenia emocji automatycznych jest krótsza (bodziec – wzgórze – ciało migdałowate – reakcja), z czego wynika funkcja, jaką te emocje pełnią. „W sensie ewolucyjnym emocje te są skryptami pozwalającymi sobie radzić z zagrożeniami wywołanymi dynamiką procesów organizmalnych oraz stanami środowiska zewnętrznego, które mogą być awersyjne lub (zmysłowo) atrakcyjne” (tamże, s. 45). Występują w postaci impulsów, które skłaniają albo do walki czy ucieczki, albo „do zbliżania się do tego, co wywołuje przyjemność, wobec tego, co dzieje się w środowisku”.

Zupełnie inaczej rodzą się emocje refleksyjne (bodziec – wzgórze – kora mózgowa – ciało migdałowate – reakcja). Poprzedza je „ocena rzeczywistości lub jej antycypowanych możliwych stanów, porównywanych z wyartykułowanymi standardami tego, co dobre czy złe, a w zależności od tego, czy sytuacja pasuje do danego wzorca, dany czy antycypowany stan rzeczy zostaje określony jako mniej lub bardziej pozytywny czy negatywny”. Te emocje tworzą się pod wpływem wartościowania, są więc zależne od wcześniejszych doświadczeń i poglądów, chociaż samo wartościowanie może przebiegać w sposób zautomatyzowany.

Inną kategoryzacją, na którą powołuje się Kamil Imbir, jest ta zaproponowana przez amerykańskiego psychologa Roberta Plutchika. Opiera się na ośmiu głównych emocjach, tworzących cztery przeciwstawne pary. Przez ich wzajemne oddziaływanie na siebie powstają „emocje mieszane”. Dobrze oddaje to poziom skomplikowania emocji, których powstawanie jest zależne od sytuacji, uwarunkowań kulturowych, a także od indywidualnych cech pojedynczego człowieka (Rosenwein 2015, s. 380). W przypadku każdego z nas tworzą one niepowtarzalną mieszankę, co z jednej strony czyni temat trudnym do generalizowania, a jednocześnie tak pasjonującym.

Żeby nie gmatwać jeszcze bardziej problematyki kategoryzacji emocji, zatrzymajmy się w tym miejscu. Z przedstawionych koncepcji widać, że wśród specjalistów nie ma zgodności co do tego, jak je uporządkować. Dla nas najbardziej atrakcyjna w kontekście historii emocjonalnej jest koncepcja emocji automatycznych i refleksyjnych. Jednocześnie trudno nie zgodzić się z wizją Plutchika, zakładającą, że emocje wzajemnie na siebie wpływają, tworząc coraz bardziej skomplikowane układy.

Czym jednak jest ta historia emocjonalna, a raczej – czym powinna być? Emocje jako nierozerwalna część życia człowieka wywierają na niego wpływ. Czasem większy, innym razem mniejszy, ale niezaprzeczalny. Stają się tym samym elementem jego codzienności. Kolejnym kluczem do zrozumienia, co, jak i dlaczego robi. Historia emocjonalna wydaje się szczególnie przydatna w opisach sytuacji skrajnych, przełomowych, takich jak z jednej strony wojny, rewolucje, a z drugiej katastrofy naturalne, co znakomicie widać na przykładzie badań Haralda Welzera (Welzer 2010, s. 43–45). Burząc zastane ramy społeczne, w których ludzie nauczyli się funkcjonować, zmuszają ich do wyjścia poza sprawdzone schematy zachowań. To, co dotąd było dobre, w nowej rzeczywistości może uchodzić za złe. To, co było naganne, po zmianie może się stać akceptowalne. Dla wielu ludzi, jak przekonuje Jonathan Lear (Lear 2013, s. 91), przeprowadzenie takiej zmiany systemu wartości stanowi poważne wyzwanie, co z kolei może prowadzić do powstania bardzo silnych emocji.

Te, poza krótkotrwałym wpływem na człowieka, potrafią odciskać swoje piętno na nim przez długie lata, a nawet na kilku pokoleniach jego bliskich. Długotrwale odczuwany strach może na przykład doprowadzić do traumy. Ta zaś, jak wynika z badań z zakresu epigenetyki, może być (choć nie musi, to ciągle wymaga potwierdzenia) dziedziczona nie tylko społecznie, lecz także genetycznie (Ziółkowski, Frejlak 2017). Sprawia to, że badanie emocji naszych przodków może nam pomóc lepiej zrozumieć nasze własne emocje (Łucka, Nowak 2014). Jest więc historia emocjonalna z jednej strony sposobem na opowiadanie o przeszłości, z drugiej zaś szansą na lepsze zrozumienie teraźniejszości.

Emocja pierwsza: nadzieja

Na początku jest nadzieja. Często niepewna, bazująca tylko na pragnieniu, aby stało się to, co uważamy za dobre dla nas czy dla grupy, z którą się identyfikujemy. Tak było w Warszawie na przełomie lipca i sierpnia 1944 r., kiedy tysiące żołnierzy podziemia i dziesiątki tysięcy cywili marzyło o tym, żeby wypędzić Niemców z Warszawy. Widać to w zapiskach świadków tamtych dni.

Jednym z najpowszechniejszych widoków w ich wspomnieniach są niemieckie kolumny wycofujące się ze wschodu na zachód. Przypominały one warszawiakom sceny obserwowane w 1941 r., gdy potężna niemiecka machina wojenna zmierzała w stronę ZSRR. Tym razem jednak nastroje były inne – zarówno Niemców, jak i Polaków. Ci pierwsi szli ze spuszczonymi głowami, uciekając przed sowieckim natarciem, pod którym w rozsypkę szły dywizje i armie. Drudzy podnosili głowy wysoko, najwyżej od pięciu lat. Ryszard Górecki „Majtek” z batalionu „Parasol” pisał po latach, że „to był obrazek niezapomniany w swej urodzie”. Przyglądając się temu odwrotowi, on i jego koledzy, byli pewni, „że takie łachudry wojny z nami nie wygrają. Zwłaszcza mając na karku wielką armię. Rozpierzchną się jak stado baranów” (Górecki 1977, s. 211).

Nadzieja na wyzwolenie Warszawy czasem zamieniała się w złość, nienawiść, chęć zemsty – jak u Moniki Żeromskiej: „W nocy 31 lipca przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczące z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadą wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni uciekną, umkną nam bez kary” (Żeromska 1994, s. 99, 100).

U innych nadzieja mieszała się z radością. Był wśród nich Stanisław Jankowski „Agaton”, cichociemny i architekt:

23 lipca 1944 roku staliśmy z „Krystyną” w milczącym tłumie na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Patrzyliśmy z satysfakcją i z pogardą. Niemcy uciekali. Nie cywilne władze i volksdeutsche, chyłkiem, po nocy, ładujący ukradziony dobytek na ciężarówki, ale wojsko niemieckie, jawnie, w biały dzień! Szeroką jezdnią Alei Jerozolimskich ciągnął nieprzerwanie, od wielu godzin, sznur wojskowych pojazdów i sprzętu, ciężarówek i wszelkiego autoramentu pojazdów konnych: furgonów, bryczek, wozów drabiniastych. Zrezygnowani kierowcy nie usiłowali wyprzedzać konnych pojazdów, ciągniętych przez wychudzone szkapy w dziwnych uprzężach. Nieliczne, zwarte oddziały i tłum zmęczonych, brudnych, nieogolonych żołnierzy. Szli zza Wisły, na zachód, w kierunku Woli i Ochoty. Gorąco było. Szli w rozpiętych mundurach, z gołymi głowami, z karabinami, trzymanymi niedbale za lufę, lub bez broni. Wolno, noga za nogą, przystając co chwila. Przysiadali na skraju chodnika, odpoczywali i szli dalej. Nie patrzyli nam w oczy. Długo czekaliśmy na taki widok (Jankowski 2019, s. 482).

W końcu powstanie wybuchło. Już w pierwszych dniach pozbawione jednolitego i sprawnego dowództwa, zaczęło się zamieniać w zbiór oddzielonych od siebie zrywów, zamkniętych w poszczególnych dzielnicach i powoli duszonych przez Niemców. Jeden po drugim. Ochota, Wola, Stare Miasto… Ale ten rozpad, obserwowany od samego początku, nie odebrał jeszcze nadziei. Wobec narastających trudności z komunikacją między dzielnicami zaczęto szukać nowego źródła komunikacji.

Szczególny nacisk kładziono na znalezienie połączenia z Mokotowem, z którym od 1 sierpnia dowództwo powstania nie miało kontaktu. Po wielu próbach przedarcia się wszystkimi możliwymi trasami naziemnymi ze Śródmieścia na Mokotów przez kompletny przypadek zdecydowano się spróbować jeszcze jednej trasy – kanałów. Przed wybuchem walk nie brano ich pod uwagę ani jako drogi łączności, ani trasy dla oddziałów bojowych. Powstanie miało się zakończyć w ciągu kilku dni, wobec czego schodzenie pod ziemię nie miało racji bytu. Ale rzeczywistość zdecydowała inaczej.

Nocą z 5 na 6 sierpnia 1944 r. dwie łączniczki – jedną z nich była Elżbieta Gross „Ela”, po wojnie Ostrowska – zeszły do włazu kanałowego na placu Trzech Krzyży. Dysponując jedynie starymi planami kanałów, ruszyły przed siebie. Pozostawione przez „Elę” opisy przejścia na Mokotów są pełne niewyobrażalnych trudności, z jakimi musiały mierzyć się te dwie młode dziewczyny:

W postawie zgiętej wpół ciężko oddychać, pot zalewa twarz, drętwieją nogi. Byle prędzej, byle się nie zatrzymywać! Szum w uszach rośnie, przed oczami ukazują się czerwone płatki, łączą się ze sobą, zlewają w plamy, wirują. Prędzej, prędzej! […] Każdy krok staje się męką. Smugi przed oczami zlewają się z cieniem wzdłuż ścian, zatraca się granica rzeczywistości, braknie rozeznania. Kanał przytłacza, obejmuje ścianami jak mackami, zamyka w nich, wysysa resztę oddechu (Ostrowska 1984, s. 104, 107).

W tych warunkach najbardziej naturalną emocją był strach. Strach, że się nie znajdzie celu, że się zabłądzi, że się zgubi w całkowitych ciemnościach, że zginie się na dole, że zostanie się zaatakowanym przez szczury. Tymczasem w opowieści Ostrowskiej odnajdujemy także inne emocje – nadzieję i radość. Pierwsza wynikała z przekonania, że jej misja ma duże znaczenie dla przebiegu powstania. Druga – ze świadomości, że tam na dole Niemcy nic jej nie mogą zrobić. Nie wiedząc o niej, jej nie zagrażają. Widać to, gdy pisze, że „z uczuciem grozy i utwierdzonej przez lata wzgardliwej nienawiści miesza się niepodziewanie miłe uczucie przekory i satysfakcji, uczucie bezmiernej radości, która by chciała krzyczeć i śpiewać, że szwabska żelazna potęga nie zdoła nam przeszkodzić, że wbrew niej wykonamy zadanie” (tamże, s. 104).

I zadanie udało się wykonać. Dzięki dwóm łączniczkom nawiązano łączność z Mokotowem. Ich misja przyniosła jeszcze jeden efekt – dowództwo powstania przekonało się o tym, jak przydatne mogą być w walce kanały. W ciągu kilku dni uruchomiono kolejne trasy kanałowe. Wszystkie były wyrazem nadziei, że powstanie jeszcze uda się uratować, że są na to środki. Jednocześnie jednak kanały stały się symbolem kolejnej emocji, która miała z różnym natężeniem towarzyszyć stronie polskiej do samego końca – bezradności.

Emocja druga: bezradność

Ten etap emocjonalnej historii powstania jest trudny do jednoznacznego wskazania w źródłach. Czytając je, znając przebieg walk, automatycznie wyczuwa się tę bezradność. Widzi się, że wszystkie podejmowane starania nie mają szansy zmienić losu zrywu. Mimo to kolejni łącznicy i łączniczki schodzili te kilka metrów pod ziemię, w ciemność totalną, żeby przenosić rozkazy, meldunki, broń, amunicję, żywność, lekarstwa, żeby ludziom odciętym od swoich bliskich dostarczać listy.

Bezradność dotyczyła nie tylko braku realnego wpływu na bieg wypadków, lecz także przebywania w samych kanałach. Zmagania z warunkami panującymi na dole stawały się odbiciem zmagań toczonych na powierzchni z Niemcami. Tam przeciwnikiem był człowiek i jego śmiercionośna maszyneria, tutaj, w ciągnących się kilometrami tunelach – własne słabości, fizyczne i psychiczne. Relacje powstańców są ich pełne.

Eleonora Lewandowska „Nora” notowała, jak szła, „trąc silnie grzbietem o sklepienie, chcąc wbrew możliwościom unieść się trochę wyżej. A wyżej był tylko kamienny strop, który bezlitośnie przygniatał do ziemi! Ogarnęła mnie rozpacz. Uczułam, że ta droga to szaleństwo, że ja jej nigdy nie przebędę!” (Kaczyńska 1993, s. 25).

Tak z kolei swoje doświadczenia opisywał Janusz Polkowski „Sójka”:

Okazuje się, że sąsiedni dom na Mazowieckiej się palił i dym znalazł ujście przez rury kanalizacyjne. Nie normalnie do komina, tylko przez rury kanalizacyjne do kanału szedł dym. Potem dym się przerzedził i we dwóch weszliśmy. Pierwsze wejście było okropne, bo człowiek wpadł w tą rurę ściekową, smród ogromny, ale później to już się nie czuło. […] Worek amunicji ciążył, więc jak nie trafiło się drążkiem na obwód kanału, to worek ciągnął do dna, piętnaście kilo. Jakie przygody były po drodze? Przygoda była taka, że w pewnym momencie dochodzimy do miejsca, gdzie [kanał] się rozgałęzia. Jeden kanał idzie lekko pod górę, z niego wali rwąca woda. Drugi kanał, stosunkowo suchy, w prawo. Ten z kanalizacji mówi, że raczej powinniśmy iść w ten z rwącą wodą. Ale to nie bardzo się [nam] uśmiechało, bo pół kanału zalane wodą, tak że bardzo trudny do przejścia. Któryś poszedł w tą odnogę suchą, ale wrócił, bo ślepa. Zostało nam albo do przodu w tą rwącą wodę, a do tyłu nie ma mowy, bo nie wypada (Polkowski 2008).

Kazimierz Sheybal „Antek”, doświadczony przewodnik kanałowy, człowiek, który w kanałach czuł się bezpieczniej niż na powierzchni, w spisanych po wojnie wspomnieniach opowiadał o powstańcu, który po wejściu do bardzo niskiego i wąskiego kanału dosłownie stracił nad sobą kontrolę. „Byliśmy świadkami (jeżeli można być świadkiem czegoś w tak przeraźliwie ciasnej i ciemnej przestrzeni) – typowego szoku nerwowego związanego z poczuciem zamknięcia. Objawił się on przeraźliwym krzykiem, przechodzącym w jęk i skomlenie, a chwilami w nerwowy szloch – co delikwent czynił, nie bacząc na obowiązujące tu rygory” (Sheybal, k. 34).

We wszystkich trzech pokazanych przypadkach przyczyny bezradności były podobne – klaustrofobiczne warunki panujące w kanale, całkowita ciemność otaczająca ludzi, obijanie się o ściany, konieczność radzenia sobie z nieczystościami czy wysokim stanem wody. Niekiedy, jak widać w historii opowiedzianej przez Sheybala, prowadziło to do załamania nerwowego.

Wyżej, na powierzchni, sytuacja przybierała podobne kształty. Szczególnie na Starym Mieście, gdzie pod koniec sierpnia 1944 r. również trzeba było radzić sobie z coraz mocniejszym poczuciem zamknięcia. Niemieckie okrążenie z każdym dniem zaciskało się bowiem mocniej i mocniej, aż w końcu dowództwo powstania musiało podjąć decyzję o wycofaniu się. Znakomicie tę sytuację podsumowała w swoich wspomnieniach Barbara Niewiadomska-Kardasz „Skowronek”, mówiąc, że „nad Starym Miastem zawisło jakieś złowieszcze fatum. Jakby przeszło tędy czterech jeźdźców Apokalipsy, pozostawiając po sobie zło i zagładę” (Rumianek 2010, s. 263).

Emocja trzecia: niepewność

Najpierw podjęto próbę przeprowadzenia oddziałów oraz ludności cywilnej górą. Akcję przebicia się do Śródmieścia wyznaczono na noc z 30 na 31 sierpnia. Niestety, z braku odpowiednich sił operacja zakończyła się klęską. Jedynie niewielka grupa powstańców zdołała przejść przez Ogród Saski do polskich stanowisk w Śródmieściu. Reszta została zmuszona do cofnięcia się w sam środek staromiejskiego kotła, z którego – jak wielu wówczas myślało – nie było już ucieczki.

Pozostała jednak droga ratunku – kanały. To wtedy narodziła się ich legenda. Wycofanie kilku tysięcy żołnierzy kanałami do Śródmieścia i na Żoliborz (o czym rzadko się wspomina) stanowi nie tylko najlepiej znany epizod z ich wykorzystaniem, lepiej nawet niż pokazana przez Wajdę ewakuacja Mokotowa, lecz także jeden z symboli Powstania Warszawskiego.

Ten symbol wykuwał się w warunkach absolutnie nieludzkich. Sceny, do jakich dochodziło w kanałach, a także na powierzchni, na placu Krasińskich i w jego okolicach, przypominają żywcem wyjęte z apokaliptycznych wizji końca świata – takich jak te z tryptyku Hansa Memlinga, z podziałem na zbawionych (to ci, którym udało się zejść do kanału), potępionych (wszyscy, którzy musieli zostać na Starówce) oraz wydających sądy (personel sanitarny i żandarmeria). Żeby się o tym przekonać, nie trzeba daleko szukać. Relacje świadków są pełne podobnych obrazów. Tak zapisał oglądane przez siebie sceny autor quasi-reportażu o walkach batalionu „Gozdawa”:

W krzykach goryczy i żalu czuło się bezmiar krzywd, ofiar i gehenny ludności, która cierpiała i umierała tak samo jako żołnierze, a nie miała nawet chwili satysfakcji, jaką daje aktywna walka z wrogiem. Płacz przenoszonych, wyrwanych ze snu dzieci, jęki i przekleństwa rannych porzuconych bez opieki, błagania starców o pomoc zlewały się z wybuchami pocisków granatników i wystrzałami w jakąś makabryczną symfonię chaosu i zniszczenia. Najbardziej makabryczne wrażenie sprawiała para staruszków, którzy za nic nie chcieli opuścić pomieszczenia w zasypanej gruzem stróżówce na rogu Podwala i Kapitulnej. Dom już płonął, a żadne argumenty nie trafiały im do przekonania. Dopiero płomienie zmusiły tych ludzi do opuszczenia domu ze złowrogim „oby was Bóg pokarał” (Gustaw, k. 11).

W tym samym czasie personel medyczny musiał podejmować decyzję, kto może zejść do kanału, a kto nie. Tych, którzy musieli pozostać, niemalże skazywano na śmierć. Wiedziano, co Niemcy zrobili z rannymi na Woli. Tadeusz Pogórski „Morwa”, lekarz batalionu „Gozdawa”, wspominał później, jak idąc zatłoczonymi korytarzami jednego z powstańczych szpitali, wskazywał palcem: ten idzie, ten też, ale ten zostaje, i tamten, i ten obok także. „I nigdy nie zapomnę ich wzroku, jak patrzyli na mnie jak na wyrokodawcę. Trudność, powiedzmy, polegała na tym, że jeżeli miałem żołnierza z przestrzelonym ramieniem, na wyciągu, ze stosunkowo świeżym postrzałem, zagrożonego szokiem, to nie wolno mi było ulec emocji ze względu na innych przechodzących przez kanały” (Zawodny 1994, s. 321). W jego relacji jednak wyraźnie daje się odczuć swoistą niepewność – niepewność wynikającą z wątpliwości, czy wolno mu wydawać takie wyroki. „Jeżeli ich pozostawię – mówił – pozostawię ludzi, którzy dali z siebie wszystko, co może w ogóle człowiek dla ojczyzny dać”.

Innego typu wątpliwości opadły Annę Jakubowską „Paulinkę”, sanitariuszkę z batalionu „Zośka”. Ona nie zastanawiała się nad tym, czy ma zostawić obcych sobie ludzi, ale własną siostrę, Marię Swierczewską „Marynę”, także sanitariuszkę. Poważnie rannej, nie można było sprowadzić do kanału. Wiedząc, co może je czekać, „Paulinka” zdecydowała się zostać z nią. Chciała to zrobić wbrew rozkazowi, który jasno tłumaczył, że wszyscy żołnierze mają obowiązek opuścić Stare Miasto. Wtedy do akcji wkroczyli koledzy i koleżanki Anny Jakubowskiej. Zaczęli jej tłumaczyć, że nie może tego zrobić. „Sugerowali, że Marysia ma szansę na szybką operację – a więc na przeżycie – wyłącznie po stronie niemieckiej, że szpital oznaczony czerwonym krzyżem ocaleje. W końcu uciekli się do szantażu moralnego: jesteś potrzebna, musisz pomóc przejść kanałami innym, lżej rannym. Jesteś żołnierzem i nie masz prawa w warunkach wojennych kierować się prywatnym, osobistym interesem” (Jakubowska, Bukalska 2018, s. 13–14). Ostatecznie „Paulinka” zeszła do kanału, zostawiwszy siostrę. „Maryna” zginęła 2 września 1944 r. w wyniku zbombardowania szpitala.

Niepewności musieli się pozbyć żandarmi pilnujący kolejności wchodzenia do kanału. Ludzie Włodzimierza Kozakiewicza „Barry’ego” zgodnie z otrzymanymi rozkazami mieli nie wpuszczać nikogo, kto nie posiadał przepustki albo nie należał do oddziału, który zgodnie z wyznaczonym harmonogramem powinien akurat schodzić pod ziemię. O tym, że swoją pracę wykonywali sumiennie, świadczą dziesiątki relacji o starciach pomiędzy nimi a powstańcami. Starcia, w których trakcie grożono im bronią, pluto na nich, nazywano gestapowcami. Ale oni nie pozostawali dłużni, również używając argumentów siłowych.

W źródłach nie ma śladów tego, o czym wtedy myśleli jedni i drudzy, jakie emocje nimi targały. Można jedynie zgadywać. Tym, co wydaje się najbardziej prawdopodobne, jest mieszanka trzech emocji. Dwie pierwsze to właśnie niepewność, czy to, co robią, ma sens wobec otaczającego ich koszmaru, oraz nadzieja, która pchała ich w stronę kanału, stanowiącego jedyną szansę na ratunek. Trzecia zaś to strach. Być może czuli jeszcze, że są w stanie walczyć z Niemcami, choć nie w tym miejscu. A może zwyczajnie mieli w sobie jeszcze tak silną wolę życia, że mimo wszelkich trudności byli w stanie przeprowadzić ewakuację, która zdawała się niemożliwa do zrealizowania. Trzy tygodnie później tej nadziei już nie będzie.

Emocja czwarta: strach

Choć ostatnie przejście kanałami w Powstaniu Warszawskim nastąpiło wraz z upadkiem Żoliborza 30 września, ta wielka rola kanałów zamyka się de facto wraz z kapitulacją Mokotowa 27 września. Koniec walk o tę dzielnicę nadszedł niespodziewanie szybko. Jeszcze kilka dni wcześniej obrońcy Mokotowa, patrząc na przybyłych kanałami obrońców Czerniakowa, przekonywali ich i siebie, że pokażą, jak się walczy. Gdy jednak runęło na nich niemieckie natarcie, w krótkim czasie doświadczyli, że to nie jest takie proste. Dowódca Mokotowa wobec braku innych możliwości podjął decyzję o odwrocie. I ponownie wzrok powstańców skierował się pod ziemię.

Tym razem jednak zabrakło im wszystkiego tego, co mieli powstańcy na Starym Mieście: sprawnie działającej żandarmerii, realizującej dobrze opracowany plan, odpowiedniej liczby przewodników (trasa z Mokotowa do Śródmieścia była dłuższa niż ze Starówki do Śródmieścia, przez co przewodnicy nie mogli na niej kursować z taką samą częstotliwością jak ich koledzy i koleżanki na przełomie sierpnia i września, wykonujący w ciągu dnia po kilka kursów), zapewniających odpowiedni spokój w tunelach.

Wszystko to złożyło się na fatalne warunki panujące na dole. Wobec braku właściwej kontroli wchodzących, wobec braku ludzi panujących nad wydarzeniami na dole dochodziło do dantejskich scen. Ludzie niemający dotąd kontaktu z kanałami, z ich ciemnością, smrodem, nieznający przebiegu tras, a przy tym skrajnie wyczerpani fizycznie i psychicznie, szybko wpadali w panikę. Żeby ją pokazać, wystarczy jeden cytat – taki jak ten ze wspomnień Tadeusza Janowskiego „Seredy” z batalionu „Czata 49”. W źródłach podobnych są dziesiątki. Wszystkie równie nieprawdopodobne:

Wyobraziłem sobie, że kiedyś wyciągną mnie z tych gówien i moja żona i dziecko będą to oglądały. Przyszła mi na myśl córka – „ratuj się!” Zacząłem wycofywać się w kierunku z powrotem na Mokotów. Szedłem powoli, czułem pod nogami ciała ludzkie, broń. Podszedł do mnie kolega i powiedział: – „Tadeusz, Tadeusz, ja tylko wypiję herbatę i kładę się do łóżka”. Ludzie strzelali do siebie, w obłędzie odbierali sobie życie. Po strzałach mogłem sądzić, że kilka osób popełniło wtedy samobójstwo, może pięć, sześć. Nie mogli już wytrzymać, mimo że tyle przeszli w Powstaniu. Nie widziało się już ratunku dla siebie. To był okropny moment, psychoza, koszmar. Ja wycofałem się jakieś 300–400 metrów, nie wiem zresztą ile, i położyłem się, półstojąc, na ścianie kanału. Ile czasu tak leżałem – nie wiem. Czas mi się zatracił. Znalazłem w kieszeni panterki dwie kostki cukru. Zacząłem je powoli ssać i usnąłem. Znowu nie wiem, jak długo spałem (Kobos 1994, s. 84–85).

***

Na co dzień ludziom trudno mówić o emocjach. Wiele osób uczy się tego latami. Jeszcze trudniejsze wydaje się pisanie o nich z perspektywy lat. Najtrudniejsze zaś jest wyciąganie wniosków na podstawie tego, co historyk znajduje we wspomnieniach czy pamiętnikach. Sonke Neitzel i Harald Welzer piszą o czterech warstwach systemów odniesienia, czyli „matryc porządkujących i organizujących schematów interpretacyjnych”. Ostatni, czwarty, poziom to w ich ujęciu „każdorazowo szczególne właściwości, sposoby percepcji, wzorce interpretacji, zobowiązania itp., które dana osoba wnosi do jakiejś sytuacji. Na tej płaszczyźnie chodzi o psychologię, o predyspozycje osobiste oraz o kwestię indywidualnego podejmowania decyzji” (Neitzel, Welzer 2014, s. 18).

To zdecydowanie najtrudniejszy do uchwycenia ze wszystkich systemów odniesienia, często nawet dla samych badanych. Emocje zdecydowanie kwalifikują się do niego. Jako wytwór chwili nawet w momencie zapisywania ich w pisanym na bieżąco dzienniku mogą tracić na wyrazistości albo przeciwnie – nabierać nadmiernego znaczenia. A co dopiero, jeśli mówimy o wspomnieniach pisanych po latach, gdy te emocje są już wielokrotnie przepracowane, przemyślane, obrosłe latami myślenia o nich, później zdobywaną wiedzą.

Być może nauka nigdy już nie posiądzie umiejętności badania emocji z perspektywy historycznej. Być może już zawsze będziemy skazani na domysły, przypuszczenia i doszukiwanie się odpowiedzi, których nie ma. Ale jednocześnie emocje są tak integralną częścią życia człowieka (Damasio 2011, s. 31–32), w tak znaczącym stopniu wpływają na nasze decyzje, że nieuwzględnienie ich w badaniach wydaje się jeśli nie błędem, to świadomym pozbawianiem się istotnej perspektywy na przeszłość. Odwołując się do badań Antonia Damasia, można nawet powiedzieć, że przy pomijaniu emocji podmiotów badań nasza wiedza o historii, tak jak osoba niezdolna do odczuwania emocji, będzie w jakimś stopniu upośledzona. Dopóki jednak nie nauczymy się opowiadać o tym z pełnym przekonaniem, trzeba pamiętać, jak kruche są podstawy, na których opierają się teksty takie jak ten – pełne pytań i wątpliwości, a pozbawione jednoznacznych odpowiedzi. Tak jak niejednoznaczne bywają same emocje.

 

Bibliografia

Damasio A. (2011), Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg, tłum. M. Karpiński, Poznań.
Gustaw (b.d.), Archiwum Akt Nowych, Akta Jana Mazurkiewicza, sygn. 69, „Ostatnie nasze dni na Starym Mieście (walki oddziałów osłonowych »Gustawa«)”.
Górecki R. (1977), Przemoczone pod plecakiem osiemnaście lat, Warszawa.
Imbir K. (2012), Odmienność emocji automatycznych i refleksyjnych. Poszukiwanie zróżnicowania neurobiologicznego i psychologicznego, Warszawa.
Jakubowska A., Bukalska P. (2018), Szkło pod powieką, Warszawa.
Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa.
Kaczyńska D. (1993), Dziewczęta z Parasola, Warszawa.
Kobos A. (1994), Kanały w Powstaniu Warszawskim, „Zeszyty Historyczne”, nr 109.
Lear J. (2013), Nadzieja radykalna. Etyka w obliczu spustoszenia kulturowego, tłum. M. Rychter, Warszawa.
Łucka I., Nowak P. (2014), Włosy babci – trauma transgeneracyjna, „Psychiatria i Psychologia Kliniczna”, nr 14 (2).
Neitzel S., Welzer H. (2014), Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania, tłum. V. Grotowicz, Warszawa.
Ostrowska E. (1984), W Alejach spacerują „Tygrysy”. Sierpień–wrzesień 1994, Szczecin.
Podlewski S. (1957), Przemarsz przez piekło, Warszawa.
Polkowski J. (2008), Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego, relacja Janusza Polkowskiego spisana przez Iwonę Brandt 7 marca 2008.
Rosenwein B.H. (2015), Obawy o emocje w historii, „Teksty Drugie”, nr 1.
Rumianek A. (2010), Batalion „Bończa”. Relacje z walk w Powstaniu Warszawskim na Starówce, Powiślu i Śródmieściu, Gdańsk.
Sheybal K. (b.d.), AAN, Akta Anny Wyganowskiej-Eriksson, sygn. 4, „Służba w kanałach”.
Welzer H. (2010), Wojny klimatyczne. Za co będziemy zabijać w XXI wieku, tłum. M. Sutowski, Warszawa.
Zawodny J.K. (1994), Uczestnicy i świadkowie Powstania Warszawskiego. Wywiady, Warszawa.
Ziółkowski J., Frejlak H. (2017), Holas: W głowach Polaków trwa wojna, magazynkontakt.pl, wywiad z Pawłem Holasem z 4 grudnia 2017.
Żeromska M. (1994), Wspomnień ciąg dalszy, Warszawa.

Korekta językowa: Beata Bińko




Jerzy Łukaszewski, Iść, jak prowadzi busola. W europejskim kręgu nauki i dyplomacji…

MAŁGORZATA CHOMA-JUSIŃSKA

Jerzy Łukaszewski, Iść, jak prowadzi busola. W europejskim kręgu nauki i dyplomacji. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, ss. 693.

Biografie, wspomnienia i wywiady rzeki stały się w ostatnich latach popularną propozycją rynku księgarskiego. Bogactwo tej formy literackiej sprawia, że trudno wyłowić pozycje naprawdę wartościowe. Obszerna, niemal siedmiusetstronicowa książka Jerzego Łukaszewskiego należy właśnie do tych cennych tytułów, które rzucają światło nie tylko na życiorys bohatera, lecz także na szeroki kontekst jego biografii, obejmujący aspekty społeczne, polityczne i codzienność jego czasów. To przede wszystkim wspomnienia skupione na pracy zawodowej autora, zgodnie z tytułem, na jego aktywności w świecie nauki i dyplomacji.

Autor prowadzi czytelnika tradycyjnym szlakiem wspomnień, rozpoczynając od opowieści o rodzinie. W tym wypadku jest to również opowieść o pograniczach przedwojennej Rzeczypospolitej, gdyż Łukaszewscy przenosili się z Borysowa nad Berezyną na Polesie do Terebieżowa (tam urodził się autor w 1924 r.), potem w okolice Pińska. W 1930 r. zamieszkali w Grodźcu k. Będzina, a następnie przeprowadzili się do Sosnowca, gdzie mieszkali w czasie wojny. Po wojnie Łukaszewski studiował na Wydziale Prawa i Nauk Ekonomicznych ówczesnego Uniwersytetu Poznańskiego (dzisiaj Uniwersytet Adama Mickiewicza). W 1950 r. uzyskał tytuł doktora na podstawie rozprawy dotyczącej zagadnień prawa międzynarodowego. W następstwie czystki politycznej przeprowadzonej w tym samym roku na uczelniach musiał opuścić uniwersytet w Poznaniu. Jesienią 1951 r., na zaproszenie Jerzego Kłoczowskiego, kolegi ze studiów, podjął pracę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Do 1957 r. wykładał tam historię najnowszą. Październik 1956 r. poza innymi ważnymi zmianami otworzył możliwości wyjazdów na Zachód. W 1957 r. Łukaszewski otrzymał stypendium Fundacji Forda. Po kilku miesiącach oczekiwania na przyznanie mu paszportu, by móc wyjechać do USA, wreszcie w styczniu 1958 r. znalazł się w Nowym Yorku. Rozpoczęła się jego naukowa przygoda z amerykańskimi uniwersytetami Columbia i Harvard. W 1959 r., pod koniec pobytu w Stanach Zjednoczonych, niespodziewanie dostał ofertę zatrudnienia w Specjalnej Sekcji Badań i Raportów (Special Research and Reports Division) Międzynarodowej Organizacji Pracy (International Labour Organization) w Genewie. Otrzymał tę posadę zgodnie z geograficznymi parytetami przyjętymi w MOP, ale bez konsultacji z władzami PRL. W następstwie długotrwałych nacisków przedstawicieli władz komunistycznych w 1961 r. zrezygnował z pracy. Okoliczności sprawiły, że zdecydował się przyjąć status uchodźcy politycznego. W tym samym roku otrzymał roczne stypendium Kolegium Europy (Collège d’Europe) w Brugii. Jak się okazało, z instytucją tą związał się na następnych trzydzieści lat. Był wykładowcą, kierował przez kilka lat Sekcją Nauk Politycznych, a w 1972 r. został wybrany na stanowisko rektora Kolegium. W latach 1963–1985 wykładał także na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Namur, gdzie otrzymał profesurę. W 1990 r., na zaproszenie ówczesnego ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego, Łukaszewski rozpoczął służbę dyplomatyczną, reprezentując Rzeczpospolitą Polską. W latach 1991–1996 był ambasadorem Polski w Paryżu. Od 1998 do 2002 r. zasiadał w Komitecie Integracji Europejskiej rządu RP. Z jego inicjatywy w Warszawie-Natolinie powstał kampus brugijskiego Kolegium.

Łukaszewski został uformowany przez świat uniwersytecki, ale był to świat w różnych odsłonach. W szczególnych okresach powojnia – w czasie stalinizmu i około Października – był związany z dwoma odmiennymi środowiskami: Uniwersytetu Poznańskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Wybitne indywidualności nauki, których portrety nakreślił we wspomnieniach, wpłynęły na jego rozwój intelektualny i osobisty. Byli wśród nich m.in. historyk Janusz Pajewski, historyk gospodarczy Jan Rutkowski, specjalista prawa finansowego Jan Zdzitowiecki oraz wybitny erudyta Czesław Znamierowski, którego szerokie zainteresowania badawcze obejmowały filozofię i etykę, psychologię i socjologię. Także przyjaźń autora z Krzysztofem Skubiszewskim sięga okresu studiów w Poznaniu. W Lublinie jedną z ciekawszych osób, z którymi zetknął się Łukaszewski, był Jan Stanisław Łoś, przed wojną wieloletni pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, członek korpus dyplomatycznego poselstwa, a potem ambasady polskiej w Londynie, poliglota, znawca historii starożytnej.

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych Łukaszewski przebywał na uczelniach amerykańskich, Columbii i Harvardzie. Młody stypendysta poznawał ludzi, przypatrywał się – w dostępnym mu wycinku realiów amerykańskich – jak funkcjonuje świat nauki, polityki i dyplomacji. Duże wrażenie zrobiły na nim spotkania z osobistościami, które odegrały istotną rolę w tych sferach: Zbigniewem Brzezińskim, Henrym Kissingerem, Arthurem Schlesingerem Jr. Łukaszewski spotkał wówczas również polskich naukowców i uczestników życia publicznego polskiej emigracji i Polonii: Oskara Haleckiego, Piotra Wandycza, Bolesława Wierzbiańskiego. Odnowił znajomość z dawnym ambasadorem Rzeczypospolitej w USA Janem Ciechanowskim i za jego pośrednictwem poznał Jana Karskiego. Dla przybysza zza żelaznej kurtyny niezapomnianym doświadczeniem był lunch w gronie około dwudziestu osób, z udziałem prezydenta USA Dwighta Eisenhowera.

Od 1961 r. przez trzy dekady Łukaszewski był związany z Kolegium Europy. Instytucja ta, powołana w 1950 r., należała do najważniejszych we Wspólnocie. Kiedy autor zetknął się z Kolegium, była to szczególna uczelnia, wyróżniająca się klimatem intelektualnym; kameralna, a zarazem skupiająca międzynarodowe grono wykładowców i studentów. Kolegium zainicjowało gruntowne studia europejskie, rozwijane następnie na innych uniwersytetach. Jako szkoła podyplomowa, kształciło specjalistów, którzy zasiadali w kluczowych instytucjach wspólnotowych. Po dwudziestu latach funkcjonowania wymagało jednak zmian, które pozwoliłyby sprostać wyzwaniom stawianym przez zmieniające się realia zintegrowanej Europy. Autor jako rektor miał możliwość wdrożyć własny program reform, który uczynił z Kolegium uczelnię odpowiadającą potrzebom czasu.

Łukaszewski uważał, że uczelnie wyższe powinny być nie tylko przestrzenią formowania intelektualnego i duchowego. Ideałem było łączenie gruntownego namysłu z działalnością publiczną, poszerzanie wiedzy i pogłębianie praktycznych umiejętności rozwiązywania problemów. Funkcjonowanie zwłaszcza uniwersytetów amerykańskich skłaniało go do przyjęcia stanowiska, że uczelnie powinny być także forum, na którym są formułowane istotne refleksje dotyczące spraw aktualnych, wyznaczające kierunek myślenia i działania elit intelektualnych i politycznych. Nieodległa przeszłość, jak choćby głośny apel Winstona Churchilla o stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy, wygłoszony w 1946 r. na Uniwersytecie w Zurychu, dostarczała przykładów na to, że uczelnie mogą być ważną trybuną.

W sferze zainteresowań naukowych i zawodowych autora dominujące miejsce zajmowała idea integracji Europy. Łukaszewski z aprobatą i uznaniem przyjął pierwszy krok na tej drodze – powołanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, jeszcze zanim miał możliwość wyjechać z Polski i poznać praktykę funkcjonowania Wspólnot Europejskich. Dostrzegał nie tylko ich ekonomiczne podłoże, lecz także dalekosiężne znaczenie polityczne. Uważał, że są efektem zmian mentalnych w zachodnioeuropejskich kręgach intelektualno-politycznych, „zastąpienia wiekowej tradycji konfliktów przez kulturę współpracy i solidarności” (s. 110). Dla Łukaszewskiego, uważnego obserwatora polityki wewnętrznej i zagranicznej PRL, integracja europejska stanowiła jeden z ważniejszych czynników erozji systemu komunistycznego. Kładł nacisk na konieczność intelektualnego ujęcia procesów zjednoczeniowych zarówno jako źródła nowej kultury politycznej w państwach europejskich, jak i zjawiska inspirującego dla krajów w innych częściach świata, katalizatora powstania tam wspólnot politycznych i gospodarczych (s. 508–509).

Łukaszewski jako znamienne postrzegał to, że potrzeba budowania wspólnoty europejskiej przewijała się w koncepcjach osób reprezentujących różne nurty filozoficzne i polityczne, jej zręby tworzyli chadecy, liberałowie i socjaldemokraci. U podstaw idei leżała wspólnota cywilizacyjna. Swego rodzaju podglebie tych przeobrażeń widział w pracach myślicieli takich jak Richard Coudenhove-Kalergi (Paneuropa, 1923) czy Christopher Dawson (The Making of Europe, 1932); także w działalności dziewiętnastowiecznych polityków i patriotów, Giuseppe Mazziniego i Adama Jerzego Czartoryskiego, którzy sprawę własnych narodów i państw widzieli w kontekście idei współpracy europejskiej. Bliskość kulturowa i duchowa powinny być podstawą wspólnoty – podkreślał w różnych wypowiedziach – to bowiem stanowi o jej sile. Nie chodziło przy tym o zacieranie różnic. Uważał, że różnorodność tradycji i doświadczeń nadaje dynamikę i żywotność wspólnocie. Nie była to tylko teoretyczna refleksja. Kolegium Europy jako instytucja międzynarodowa wymagało od rektora – wśród innych kompetencji – również umiejętności poruszania się w gronie różnorodnym etnicznie. Zarazem jednak pozwoliło zdobyć wyjątkowe doświadczenie z konfrontacji różnic między nacjami i między państwami. Łukaszewski niezwykle interesująco przedstawił plejadę postaci, polityków, naukowców, wysokich rangą urzędników, którzy przewinęli się jako wykładowcy lub goście Kolegium.

Liczne podróże autora związane z pełnieniem funkcji miały charakter oficjalny, toteż lista rozmówców obejmowała przed wszystkich przedstawicieli świata polityki i nauki. Jednak z każdej podróży Łukaszewski przywoził także garść refleksji dotyczących kultury, codzienności, nawyków zwykłych mieszkańców i tymi wrażeniami podzielił się z czytelnikami.

Odrębności, które rzutowały na stosunek różnych społeczności narodowych do Wspólnoty, wynikały m.in. z różnych doświadczeń historycznych. Łukaszewski uważał zatem, że refleksja nad przeszłością jest fundamentem porozumienia między narodami i państwami oraz budowania wspólnoty narodowej i ponadnarodowej. Spojrzenie retrospektywne pozwalało dostrzec prefigurację różnych zjawisk współczesnych. Znajomość historii nadawała też sens i budziła zapał do działań, które na pierwszy rzut oka mogły się zdawać bezowocne. Łukaszewski kilkakrotnie we wspomnieniach akcentował swoją wiarę w ziszczalność idei uważanych za utopijne. Podkreślił to w polemice z wypowiedzią Margaret Thatcher wygłoszoną w czasie inauguracji roku akademickiego w Kolegium w 1988 r.: „W roku 1914 jedność i niepodległość rozszarpanej Polski była czystą utopią. Ale dzięki temu, iż żyła w sercach i umysłach milionów ludzi, w roku 1918 stała się rzeczywistością […] Utopia europejska żyła od długich wieków wśród ludzi Kościoła – bo zawsze był on »powszechny«, a nie plemienny – wśród ludzi myśli i czynu aż do momentu, kiedy apokalipsa wojny ukazała absolutną konieczność przekucia jej na rzeczywistość. Proces ten trwa, napotyka trudności, przeżywa okresy zastoju, ale tak gruntownie przeorał już rzeczywistość europejską, że Stary Świat nie stanie się na nowo chaotyczną zgrają zwaśnionych narodów. Te ostatnie są skazane na jedność, bo rozumieją, że to warunek przetrwania w dzisiejszym świecie” (s. 444).

Wieloletnia aktywność w sferze nauki, polityki międzynarodowej i dyplomacji skłoniła autora do polemiki z argumentami przeciwników Wspólnoty wśród współrodaków, którzy w różnych okresach formułowali swoje zastrzeżenia: „piewcy nieograniczonej suwerenności nie zdawali sobie sprawy, że niesienie ona ryzyko osamotnienia – przestrzegał. – A Polska nie powinna być już nigdy osamotniona, jak w epoce rozbiorów i powstań. Jej fundamentalne interesy wymagają dobrowolnego i mocnego wbudowania we Wspólnotę narodów demokratycznych, historycznie i kulturowo pokrewnych, geograficznie bliskich. Trzeba też było pamiętać, że pojedyncze narody europejskie, nawet te najznaczniejsze, niewiele ważyły wobec istniejących i powstających superpotęg. Ale głos ich wspólnoty miał szansę, że zostanie usłyszany i wzięty pod uwagę” (s. 586).

Sukces Wspólnoty/Unii dostrzegał w jej stałym rozwoju, przemianach, od unii celnej do ekonomicznej, od ekonomicznej do walutowej. Ugrupowania (i instytucje) statyczne lub utrzymywane w bezruchu uznał za skazane na zapomnienie. Polska mogła wnieść istotny wkład we Wspólnotę, mogła wywierać wpływ na bieg wydarzeń: „celem odpowiedzialnej i dojrzałej polityki polskiej winny być nie tylko zabiegi o uzyskanie członkostwa w Unii, ale również zdecydowana akcja na rzecz jej umocnienia i nadania jej charakteru politycznego, na rzecz jej wewnętrznej demokracji i efektywności jej instytucji” (s. 586).

W lutym 1991 r. Łukaszewski wręczył listy uwierzytelniające prezydentowi Francji François Mitterrandowi. Misja paryska koncentrowała się wokół przywrócenia efektywnych kontaktów Warszawa–Paryż, następnie przełamania oporu polityków francuskich w sprawie przynależności Polski do Wspólnoty. Ambasador zachęcał również francuskich przedsiębiorców do inwestowania w Polsce.

Realizacja tych zadań obarczona była wieloma trudnościami. Wprawdzie w odbiorze społecznym Francuzi wydawali się nacją Zachodu najbliższą Polakom, ale w stosunkach dyplomatycznych między obydwoma państwami po wojnie nastąpiła zapaść. U progu lat dziewięćdziesiątych istotny wpływ na wzajemne relacje polsko-francuskie miało postrzeganie przez przywódców francuskich miejsca własnego kraju na kontynencie i rozkładu sił w Europie. Ważny był także kontekst polityki wewnątrzwspólnotowej, kwestie światopoglądowe, wreszcie zwykłe uprzedzenia. Aspiracje byłych państw komunistycznych, by przystąpić do Wspólnoty, rodziły różne obawy i inspirowały niektórych polityków zachodnich do tworzenia koncepcji, które dzisiaj streszcza sformułowanie „Unia różnych prędkości”. Na politykę Polski rzutowała z kolei specyfika okresu transformacji. Klasa polityczna i wysocy urzędnicy państwowi reprezentowali różny poziom kompetencji i poglądów, co nie ułatwiało ambasadorowi pełnienia misji. Łukaszewski miał za to wsparcie ministrów Krzysztofa Skubiszewskiego i Bronisława Geremka, wybitnych postaci polskiej dyplomacji.

Ambasador podejmował działania, które wymagały stworzenia przyjaznego klimatu wokół spraw polskich, zyskania sojuszników w gronie wpływowych osobistości życia politycznego Francji w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Autor przedstawił swoje inicjatywy właśnie przez pryzmat postaci, z którymi zetknął się, pełniąc misję ambasadora. Podzielił się swoimi wrażeniami z kontaktów z osobami sprawującymi najważniejsze funkcje państwowe, wśród których byli m.in. Jacques Chirac, Valéry Giscard d’Estaing, Alain Juppé, François Mitterand. Przybliżył codzienność życia ambasady, kontakty z dyplomatami reprezentującymi inne państwa, z jednymi kurtuazyjne, z innymi przyjacielskie.

Łukaszewski miał skrystalizowane poglądy i system wartości, nie szedł na kompromisy, ale zarazem nie zamykał drogi dyskusji. Ilustracją stylu jego działania, nie tylko zresztą jako ambasadora, jest konstatacja, że zamiast mechanicznej i dogmatycznej obrony własnych interesów, „lepiej było osadzić »własną sprawę« w szerszej perspektywie historycznej, filozoficznej lub prawniczej, związać ją z interesami i planami partnera, usytuować w przewidywalnej ewolucji sceny międzynarodowej. W takim kontekście rodził się odruchowy respekt, otwartość na przedstawiane życzenia i projekty, chęć kontynuowania dialogu. Powstawała szansa na osiągnięcie celu” (s. 582).

Oczywiste jest, że nawet na siedmiuset stronach trudno jest opisać wszystkie wątki bogatej biografii autora, potencjalnie interesujące dla czytelników. Zagadnieniem, które pozostawia pewien niedosyt, jest przenikanie się światów po obydwu stronach żelaznej kurtyny. Zainteresowania naukowe Łukaszewskiego od czasu studiów w Poznaniu koncentrowały się na sferze stosunków międzynarodowych, ich historii, prawie oraz na dyplomacji. Fundamentalnym wyzwaniem był zatem dostęp do odpowiedniej literatury i bieżących informacji. Wzmiankował tylko (bo temat zasługuje na szerszą opowieść), w jaki sposób możliwe było przełamywanie żelaznej kurtyny w sferze dostępu do informacji i myśli intelektualnej. Zbyt skąpe wydają się fragmenty dotyczące zderzenia mieszkańca świata po jednej stronie żelaznej kurtyny z realiami jej drugiej strony. Łukaszewski doświadczył tego zderzenia w obydwu kierunkach, w 1958 r. lądując w USA i po przeszło trzydziestu latach wizytując Warszawę, a następnie podejmując pracę w polskim MSZ.

Niewiele również wiemy o kontaktach autora z krajem. Z kilku uwag o podtrzymywaniu znajomości m.in. ze Skubiszewskim i Kłoczowskim wiemy, że takie więzi istniały, choć zapewne były obciążone obawą przed inwigilacją ze strony aparatu bezpieczeństwa PRL. Ten temat może się wydawać poboczny w stosunku do wcześniej zarysowanych głównych wątków książki. Łukaszewski patrzył jednak na sprawy europejskie w kontekście sytuacji Polski i polityki ZSRR wobec Wspólnoty. Wielokrotnie mówił i pisał o tym, jakie znaczenie miały procesy zjednoczeniowe dla erozji systemu komunistycznego. Oswajał z tą myślą elity polityczno-intelektualne Zachodu. Na łamach opiniotwórczej prasy europejskiej starał się być ambasadorem spraw polskich, podkreślając jej kluczową rolę w procesach społecznych i politycznych – czy to była obrona przed najazdem Turków w 1683 r., czy odnowa życia publicznego w programie „Solidarności”. Pośrednio działał także po drugiej stronie żelaznej kurtyny, na przykład udzielając bezcennego wsparcia KUL – jak sam to określił – jako ktoś na kształt jego zagranicznego sekretarza. Łukaszewski wspomniał o tym w kontekście pomocy m.in. stypendialnej otrzymywanej przez KUL za pośrednictwem Catholic Relief Services z funduszu jednego z amerykańskich biznesmenów i filantropów – Charlesa Merilla. Zapewne nie była to jedyna furtka umożliwiająca działanie na rzecz utrzymania Polski w sferze oddziaływania świata zachodniego.

Wspomnienia Łukaszewskiego czyta się z dużą przyjemnością dzięki wysmakowanej estetyce używanego przez niego języka. Autor nie opisuje wartkich zdarzeń, ale mimo to książka ma dynamikę. Na pozytywne wrażenie wpływa także wyczucie i takt w charakterystyce licznych barwnych postaci, nawet jeśli niektóre są przedstawione z pewną dozą krytycyzmu. Jedną z większych zalet książki jest właśnie plejada interesujących osób zaprezentowanych we wspomnieniach. Łukaszewski dał bogate opisy wielu postaci, z którymi zetknął go moment życiowy lub obowiązki zawodowe. Są to osobistości ze świata nauki, polityki i dyplomacji głównie – choć nie tylko – europejskiej. Wiele z nich wniosło cenny wkład w rozwój idei integracji europejskiej lub praktykę funkcjonowania Wspólnoty. Pozostali to ludzie, których dorobek, osobowość czy życiorys były interesujące lub inspirujące dla autora.

Wprawdzie Łukaszewski skupił się na swojej działalności zawodowej, minimalizując wątki osobiste, niemniej w treść wspomnień zostały wplecione uwagi, które rzucają światło na osobę autora, jego upodobania w sferze sztuki, estetyki otoczenia, cenionych pejzaży, nawet drobnych codziennych przyjemności.

Wspomnienia Łukaszewskiego to rodzaj przewodnika po historii intelektualnej wspólnoty europejskiej, napisanego z perspektywy własnej biografii. Wieloletnie doświadczenie autora w świecie nauki i dyplomacji oraz jego erudycja sprawiają, że jest to ważny głos, który nie powinien być pominięty przez czytelników zainteresowanych powojenną historią Europy, znawców myśli europejskiej i historii Wspólnot czy badaczy procesów społecznych, a także polityków, nawet jeśli podjęliby z nim dyskusję.

Korekta językowa: Beata Bińko




Komunizm w przestrzeni muzealnej Uwagi o książce Anny Ziębińskiej-Witek >Muzealizacja komunizmu w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej<

RAFAŁ WNUK

KOMUNIZM W PRZESTRZENI MUZEALNEJ 
Uwagi o książce Anny Ziębińskiej-Witek Muzealizacja komunizmu w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2018, ss. 341

Zapoczątkowany w końcu XX w. trzeci muzealny boom wciąż trwa. Jest on odpowiedzią na olbrzymie zmiany cywilizacyjne, które doprowadziły do zdefiniowania/zredefiniowania tożsamości grupowych i indywidualnych. Na całym świecie powstały setki nowych muzeów, szczególnie wiele historycznych – te bowiem w największym stopniu budują/odzwierciedlają tożsamość. Interesująca autorkę część Europy ma za sobą stosunkowo świeże doświadczenie komunizmu i trzeba się z nią zgodzić, gdy pisze, iż społeczeństwa tego regionu są „wciąż w stanie transformacji i przepracowywania wydarzeń niedawnej epoki oraz że na pewno też mają większe niż ustabilizowane demokracje zachodnie potrzeby w zakresie samoidentyfikacji i tworzenia opowieści integrujących” (s. 10). Tworzone tam w ostatnich latach muzea siłą rzeczy muszą się zmierzyć z komunistyczną przeszłością. Posługujące się syntetycznym, najczęściej odwołującym się do emocji językiem wystawy odzwierciedlają „politykę historyczną” prowadzoną zarówno przez władze państwowe, jak i przez organizacje społeczne. Świadoma tego autorka uczyniła z wystaw muzealnych klucz do poznania tego, jak z komunistyczną przeszłością radzą sobie poszczególne społeczeństwa. Podejmowaną przez nią problematykę należy uznać za ważną i bardzo aktualną.

Problemem jest użyty w tytule termin „Europa Środkowo-Wschodnia”, mający charakter nie tyle geograficzny, ile polityczny. Wśród politologów i historyków (np. Oskar Halecki, Piotr Wandycz, István Bibó, Timothy Snyder) panuje zgoda co do tego, że obszar ten rozciąga się od państw bałtyckich (według niektórych od Finlandii) na północy po Adriatyk (państwa byłej Jugosławii) na południu, od zachodnich granic Polski i Czech (według niektórych też Austrii) po wschodnią granicę Ukrainy i Białorusi. W żadnym koncepcie Europy Środkowo-Wschodniej nie mieszczą się uwzględniane przez autorkę Berlin i Bruksela, każdy zaś obejmuje pominięte w książce Białoruś i Ukrainę. W sensie geograficznym i politycznym opisywany obszar to Europa Środkowa (oczywiście bez Brukseli). Trafniejsze byłoby nadanie książce tytułu „Muzealizacja komunizmu w Europie Środkowej” lub po prostu „Muzealizacja komunizmu”.

Pierwszy z sześciu rozdziałów ma charakter metodologiczny. Erudycja, świadomość metodologiczna i umiejętność łączenia różnych warsztatów pozwoliły autorce stworzyć tekst dający więcej niż solidne podwaliny do tego, by w następnych rozdziałach analizować ekspozycje muzealne, pomniki itp. Odwołuje się ona m.in. do teorii społecznej Michela Foucaulta, teorii kompensacji Andreasa Huyssena, pamięci kulturowej w ujęciu Aleidy Assmann, badań socjologicznych Andrzeja Szpocińskiego, koncepcji pamięci zbiorowej Jeffreya Olicka, koncepcji historii publicznej (w ujęciach Roberta Traby, Roberta Archibalda i Hildy Kean) czy definicji dyskursu wizualnego Gillian Rose. Anna Ziębińska-Witek czerpie inspirację z prac dotyczących różnych dziedzin i z lekkością (co ważne, także lekkością pióra) łączy dyscypliny naukowe. Wszystko to służy temu, by odpowiedzieć na pytanie, czy istnieje ponadnarodowa narracja o komunizmie, a jeśli tak, to czym się ona charakteryzuje.

Na kolejnych stronach książki autorka omawia muzealne przedstawienia komunizmu z Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Niemiec, Węgier, Czech, Rumunii, Bułgarii, Serbii i Brukseli (to ostatnie ma charakter ponadpaństwowy). Anna Ziębińska-Witek zaproponowała własne kategorie wystaw historycznych: tożsamościowo-heroiczne, martyrologiczno-tyrtejskie, nostalgiczne, i w kolejnych rozdziałach analizuje poszczególne typy ekspozycji, zestawiając obok siebie muzea z różnych państw. Trzy wymienione kategorie traktuje jak weberowskie typy idealne, pozostają więc nieistniejącymi w naturze punktami odniesienia. Autorka podkreśla, iż w praktyce niemal każda wystawa muzealna odwołuje się jednocześnie do różnorodnych typów opowieści, z tym że jeden z nich ma charakter dominujący. Badaczka kładzie wyraźny nacisk na komparatystykę, poszukiwanie modeli narracyjnych i wychwytywanie specyfiki narodowej lub lokalnej. Problemowe ujęcie wymagało od niej zdecydowanie większego wysiłku niż pisanie np. według klucza państwowego. Trud się opłacił. Czytelnik otrzymuje dojrzałą, niezwykle interesującą analizę muzealniczych strategii radzenia sobie z komunistyczną przeszłością.

Rozdział drugi (pt. „Nurt heroiczno-tożsamościowy, czyli narodowy branding”) jest poświęcony muzeom powstałym jako rezultat państwowej polityki historycznej dążącej do ukształtowania oficjalnego kanonu pamięci o okresie komunizmu. Badaczka, odwołując się do Marii Janion, dostrzega tu dominujące znaczenie wykładni romantycznej, w której kluczową rolę odgrywają takie kategorie, jak naród, ofiara, tożsamość. Maria Janion zajmowała się polskim paradygmatem romantycznym. Anna Ziębińska-Witek odnajduje zaś ślady romantycznego kodu nie tylko w polskich ekspozycjach takich jak Europejskie Centrum Solidarności, Muzeum Powstania Poznańskiego Czerwiec 1956, lecz także w budapeszteńskim Domu Terroru oraz muzeach okupacji w Tallinie i Rydze. W moim przekonaniu to ciekawa i trafna konstatacja.

W rozdziale tym Anna Ziębińska-Witek zarzuca wystawie głównej Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie, że jej kuratorom nie udało się pokazać w satysfakcjonujący sposób specyfiki miasta i regionu. Zgadzam się z tą oceną. Przy okazji autorka podejmuje ważny temat funkcji, jaką na wystawach pełni/może pełnić sztuka. Podobnie jak ona uznaję za nieudaną instalację Tomasza Mroza z „typową” polską rodziną w fiacie 126p. Różnimy się natomiast w odbiorze kolażu Kobasa Laksy „Koniec marzeń, Stettin 1945”. Praca jawnie nawiązuje do XIX-wiecznych panoram i późniejszych dioram batalistycznych. Otwierające ścieżkę zwiedzania dzieło operuje językiem komiksowo–realistycznym. Nie przekonuje mnie ta kiczowato-batalistyczna estetyka. Za nietrafioną uważam też traktowaną na ekspozycji jako dzieło sztuki instalację pt. „Pokój Straceń/Karcer” Roberta Kuśmirowskiego, będącą dosłownym odtworzeniem celi śmierci. Kopiowanie miejsc egzekucji, komór gazowych, szubienic itp. uważam za zabieg co najmniej dyskusyjny. Sugerowanie, że rekonstrukcja pozwoli widzowi „doświadczyć” tego, co czuła ofiara, lub wyzwala ona empatię, jest nieuzasadnione. Dostrzegam tu raczej skłonność do epatowania śmiercią, co w moim przekonaniu jest ślepą ścieżką muzealnictwa.

Po przeanalizowaniu wystawy Domu Historii Europejskiej w Brukseli Anna Ziębińska-Witek dochodzi do wniosku, że próby opowiadania o tożsamości z perspektywy innej niż narodowa stanowią niezwykle trudne zadanie. Zgadzam się z tą konstatacją, ale z istotnym zastrzeżeniem. Brukselska ekspozycja jest próbą opowiedzenia historii naszego kontynentu od XIX w. do dziś przez pryzmat wartości uniwersalnych, choć bez unikania kategorii narodu. Przyjęcie perspektywy europejskiej sprawia, że wspólnota narodowa przestaje być jedynym możliwym punktem odniesienia narracji historycznej, a narody stają się jednym z wielu aktorów muzealnej opowieści. Takim samym jak wielkie ideologie czy religie. Nie jest to muzeum uciekające od kwestii narodowej. Ekspozycja, wbrew temu, co sugerują niektórzy publicyści i politycy, nie jest wymierzona przeciwko tożsamościom narodowym w celu ich zastąpienia tożsamością europejską. To próba pokazania historii jednoczącego się kontynentu zamieszkiwanego przez różne wspólnoty narodowe, z ich tradycjami, dorobkiem, a także problemami. Narody traktowane są tam jako podstawowe podmioty europejskich dziejów. Komunizm z perspektywy przyjętej w Domu Historii Europejskiej jest problemem naszego kontynentu i częścią jego przeszłości (podobnie jak inne ideologie), nie jest więc zewnętrzny czy obcy, jak zwykły o komunizmie opowiadać środkowoeuropejskie historiografie narodowe. Może zatem kłopot sprawie nie tyle opowiadanie o historii z innej niż narodowa perspektywy, ile raczej nasza nieumiejętność patrzenia na przeszłość przez nienarodowe okulary?

Anna Ziębińskia-Witek nie postawiła sobie przy pracy nad książką za cel udzielenie odpowiedzi na pytanie o zasady etyczne, jakimi winien się kierować kustosz/autor wystawy. Niemniej dla muzealnika praktyka szczególnie ważna jest ta partia tekstu, w której autorka pisze o sytuacjach, gdy narracja muzealna przekracza dopuszczalną granicę interpretacji lub generalizacji i staje się manipulacją. Czy granicę tę wyznacza celowe pomijanie „niepożądanych” treści, czy też przebiega ona dalej, tam, gdzie opowieść jest konstruowana pod założoną z góry, niezgodną z ustaleniami nauki akademickiej tezę? A może przebiega ona na innej płaszczyźnie?

Martyrologiczno-tyrtejski typ ekspozycji jest omawiany w rozdziale trzecim („Pamięć formą sprawiedliwości w modelu martyrologiczno-tyrtejskim”). Według typologii zaproponowanej przez Annę Ziębińską-Witek ten rodzaj narracji zakłada stworzenie autostereotypu, zgodnie z którym „ojczyzna i jej bohaterowie stają się w świadomości wspólnoty ofiarami wrogich, obcych sił”. Autorka zestawia i analizuje wystawy następujących placówek: Muzeum Izba Pamięci KWK „Wujek” w Katowicach, Izba Pamięci Ofiar Terroru Komunistycznego w Warszawie, Izbę Pamięci Terroru Komunistycznego w Tomaszowie Lubelskim, Izbę Pamięci Generała Kuklińskiego w Warszawie, Muzeum Sługi Bożego ks. Jerzego Popiełuszki w Warszawie, litewskie Muzeum Ludobójstwa w Wilnie oraz rumuński Pomnik Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu w Sighet. Trafnie zauważa, że w placówkach tych dominuje figura ofiary heroicznej, pokonanej po walce z silniejszym, uosabiającym totalne zło przeciwnikiem, i z tej przyczyny status ofiary staje się „dla wspólnoty powodem do dumy przybierającej czasem rozmiary megalomanii”. Anna Ziębińska-Witek przywołuje tu koreańskiego badacza Jie-Hyun Lima, który wprowadził do obiegu naukowego termin „ofiarniczy nacjonalizm” (victimhood nationalism), oznaczający „poczucie, najczęściej nadmiernej, dumy narodowej, czyli […] megalomanii narodowej, będącej wynikiem autentycznego lub tylko wyimaginowanego zagrożenia, jak również przekonania o szczególnych prawach i specjalnym statusie ofiary, której nie dość, że wolno więcej niż innym, to na dodatek należy jej się historyczne zadośćuczynienie. Prawo do respektu jest w tym wypadku dziedziczne: w Europie, w Azji Południowo-Wschodniej i w Izraelu przynajmniej do trzeciego pokolenia, natomiast w krajach o kolonialnych korzeniach, jak w Australii, Kanadzie, Nowej Zelandii czy USA, właściwie bezterminowo” (s. 126).

Przyjęcie przez autorkę tej perspektywy w badaniach nad muzealizacją komunizmu w państwach postkomunistycznych okazało się owocne. Choć estetyka i wykorzystywane symbole zależą od lokalnej tradycji, to zasada, na jakiej budowana jest narodowa tożsamość – przyjęcie roli ofiary – wydaje się mieć charakter uniwersalny.

Kolejny, czwarty rozdział książki („Wspomnień czar, czyli nurt nostalgiczny”) przybliża czytelnikom przedstawienia komunizmu, których forma i treść zasadniczo różnią się od wcześniej omawianych wystaw. W ekspozycjach mieszczących się w nurcie nostalgicznym nieobecne jest traktowanie własnego narodu jako ofiary, nie starają się one tworzyć tożsamości wspólnoty, odwołując się do heroicznych lub martyrologicznych wydarzeń z przeszłości. Placówki takie jak Muzeum PRL-u w Rudzie Śląskiej, Czar PRL-u w Warszawie, Muzeum NRD czy Muzeum Trabanta w Berlinie odwołują się do tęsknoty za czasem minionym. Wprawdzie nie gloryfikują one komunizmu i ukazują absurdy tamtych czasów, zarazem jednak nakładają zwiedzającym „okulary nostalgii”, przypominając „utraconą młodość”, przez co nadają komunizmowi akceptowalną „ludzką twarz”. Muzea nostalgiczne z reguły opowiadają o życiu codziennym, prezentują sprzęty „z dawnych lat”, oferują obrazy, dźwięki, smaki „z przeszłości” i obiecują „doświadczenie” życia w PRL czy NRD. Nie korzystają ze stałych dotacji rządowych, są inicjatywami prywatnymi, działającymi na wolnym rynku, muszą więc być nastawione na zysk. Wątpliwości budzi umieszczenie w tym rozdziale eklektycznej ekspozycji Muzeum Muru Berlińskiego. Zastanawiam się, czy ten przypadek nie powinien był się pojawić w podrozdziale „Codzienność bez nostalgii”.

Porównanie polskich i niemieckich muzeów nostalgicznych z ekspozycją Muzeum Historii Jugosławii, wystawą czasową „Nigdy nie mieli się lepiej? Modernizacja życia codziennego w socjalistycznej Jugosławii” oraz Narodowym Muzeum Historycznym w Sofii uświadamia głębokie różnice w traktowaniu komunistycznej spuścizny. Według badaczki w Berlinie i Warszawie lata komunizmu są pokazywane jako czas po trosze magiczny, po trosze śmieszny, po trosze straszny. W opowieściach tych nie ma drugiego dna, marzenia o powrocie do przeszłości. W przypadku serbskim i bułgarskim nostalgia jest dalece głębsza, przybiera kształt tęsknoty za „rajem utraconym”. Na tym tle szczególnie interesująco prezentują się wystawy opowiadające o codzienności, jak określiła to autorka, „bez nostalgii”, czyli Muzeum Komunizmu w Pradze, poświęcona NRD część wystawy Niemieckiego Muzeum Historycznego i PRL-owska część Muzeum Śląskiego.

W rozdziale „Niepożądane dziedzictwo” Anna Ziębińska-Witek opisuje strategie radzenia sobie z komunistycznym dziedzictwem w przestrzeni miejskiej w postaci pomników, monumentów i innych upamiętnień. Zaczyna od omówienia funkcji, jaką pomniki pełnią w tkance miejskiej, ich znaczenia dla rządzących, szczególnie dla „nowych rządzących” w momentach zasadniczych zmian ustrojowych. Opisuje proces spontanicznego usuwania pomników w okresach przełomowych i późniejszych odgórnie sterowanych, organizowanych przez agendy rządowe akcji mających na celu dekomunizację przestrzeni publicznej (jak w Polsce od 2016 r.). Wyróżnia ona trzy podstawowe rodzaje postępowania z monumentami: zniszczenie, przeniesienie na teren cmentarzy wojskowych i pozostawienie na miejscu. Na koniec odnotowuje próby nadania pomnikom znaczenia odmiennego od pierwotnie zakładanego (odwołanie się do ironii lub sarkazmu) oraz tworzenie „skansenów pomników”, takich jak litewska plenerowa ekspozycja pomników socrealistycznych Park Grutas czy wciąż niedokończony budapeszteński Park Pomników. Autorka nie ogranicza się do charakterystyki odwiedzonych przez nią miejsc, w których eksponowana jest sztuka socrealistyczna. Analizuje ona konteksty, w jakich pomniki, rzeźby czy obrazy są umieszczane, i zastanawia się, jak sztuka związana z komunistyczną ideologią funkcjonuje dziś w galeriach sztuki.

Ostatni rozdział istotnie różni się od pozostałych, z czego wszakże nie czynię zarzutu. Nie ma charakteru porównawczego. To studium przypadku, w którym miasto powstałe jako „wielka budowa socjalizmu” – Nowa Huta – zostało opisane jako „muzeum przestrzenne” lub „muzeum rozproszone”. Czytając ten rozdział, zastanawiałem się, czy warszawską MDM również można/należy traktować jako „muzeum przestrzenne”? By uciec od socrealizmu, czy Wenecję, krakowski Kazimierz, staromiejską część Sandomierza lub Zamościa także winniśmy traktować w kategoriach „muzeum przestrzennego”? Jeśli tak, to jakie powoduje to praktyczne konsekwencje?

W zakończeniu Anna Ziębińska-Witek dochodzi do wniosku, że choć w krajach regionu można spotkać podobne rodzaje ekspozycji, choć władze poszczególnych państw w prowadzonej przez siebie polityce historycznej idą najczęściej w podobnym kierunku, narzucając opowieść „o bohaterskich narodach walczących z narzuconym reżimem, który jest traktowany jako obcy »naturom« poszczególnych wspólnot” (s. 300), to coś takiego jak wspólna, ponadnarodowa pamięć o komunizmie nie istnieje. Kolejną ważną konkluzją jest stwierdzenie, że wspólnoty pozbywają się pamięci o wydarzeniach i procesach nieużytecznych czy wręcz przeszkadzających w podporządkowanej aktualnym potrzebom tożsamości. Diagnozuje ona: „Obecnie właśnie zapominanie staje się konstytutywne dla formowania nowej (postkomunistycznej) tożsamości społeczeństw Europy Środkowej i Wschodniej: wspólnoty pozbywają się wspomnień o tych faktach i procesach historycznych”. Pozostaje pytanie, czy od przeszłości tej da się uciec, czy za kilka kilkanaście lat czeka nas proces „przypominania” tego co zostało „celowo zapomniane”? Tu nasuwa się zachodnioeuropejska fala „przypominania” przez trzecie pokolenie tego, co o II wojnie światowej chcieli „zapomnieć” dziadkowie. Być może wówczas pojawią się wystawy krytyczne, których brak autorka odnotowuje.

Redakcja językowa: Beata Bińko




Postdyscyplinarny zwrot w stronę strategii komunikacyjnej. E-TV Historia jako innowacyjne źródło historyczne  

PAULINA LITKA

Postdyscyplinarny zwrot w stronę strategii komunikacyjnej.
E-TV Historia jako innowacyjne źródło historyczne

 

Czym jest projekt E-TV Historia i jakie są jego cele? Czy jest on potrzebny we współczesnym dyskursie naukowym? Jeśli tak – do kogo jest skierowany? Po co dzisiaj kolejna telewizja, przecież jej nie brakuje? Czy tym razem to nowy serial popularny, który ma być oglądany codziennie o tej samej godzinie? Czy zatem upowszechnienie telewizji to tylko przeciętny dostęp do jakiegoś programu (codzienny nawyk) i zarazem możliwość jego oglądania? „Telewizja może przecież służyć i służy do dzisiaj jako przekaźnik dzieł tradycyjnej kultury artystycznej” (Koprowska, Strzeszewski 1990, s. 4–5; w kontekście telewizji i jej upowszechniania, m.in. wykorzystywania telewizji w placówkach, problemu nadawcy, treści przekazu, odbiorcy, terapeutycznych funkcji odbioru programów telewizyjnych, zob. również Gajda 1982). Wobec tego czym może być taki przekaz telewizyjny, a w tym jaka jest rola człowieka i jego świat wartości? Być może niektórzy w odpowiedzi skierują się ku słowom ks. Andrzeja Baczyńskiego, który odnosi się m.in. do Jana Pawła II: „Zdolność telewizji zarówno do umacniania, jak i niszczenia tradycyjnych wartości w sferze religii, kultury i rodziny każe zastanowić się nad aksjologią tego najmocniejszego w oddziaływaniu środka przekazu. Obraz, słowo i dźwięk niosą z sobą określony świat wartości, świat w znacznej mierze »zaprogramowany«, który odbiorca w sposób świadomy lub nieświadomy chłonie” (Baczyński 2003, s. 11). W wypadku E-TV Historii wszystkie kategorie w niej przedstawiane nie będą tradycyjnymi programami, które można chłonąć bez jakiejkolwiek refleksji nad nowo powstającym produktem. To coś zupełnie nieznanego powszechnemu widzowi. Świat wartości natomiast, na który składają się głównie obraz, słowo i dźwięk, w przyszłej telewizji jest w pewnym stopniu tzw. światem zaprogramowanym, przede wszystkim zaś zaprojektowanym modułem edukacyjnym przeznaczonym dla szerokiego grona odbiorców (w Polsce i na całym świecie). Wypada przytoczyć słowa (za Marshallem McLuhanem), które odzwierciedlają cele przyświecające twórcom E-TV Historii: „telewizja nie jest po prostu środkiem zapewniającym dostawę do domu tych samych klasycznych »komunikatów«, które znaliśmy już przed jej powstaniem ze szpalt, z sal odczytowych czy koncertowych, z kina itd. Telewizja należy do takich środków przekazu, które odmieniają strukturę głębszą samego przekazu, których odmienność decyduje o tym, że to »jak przekazujemy« wpływa na to, »co jest przekazywane«, operuje bowiem wśród innych relacji między świadomością a światem otaczającym, aktywizuje przy tym inne sfery duchowe odbiorców, odnosi się więc do innej osobowości” (Czerwiński 1973, s. 28–29). Ponadto „telewizja stwarza widzom możliwości wchodzenia w arkana spraw trudniejszych, które ona sama im również oferuje. Dzieje się tak wskutek wielości dziedzin, wielostopniowości, różnopoziomowego charakteru treści przekazywanych, przy czym »łatwiejsze« wprowadza w »trudniejsze«” (tamże, s. 42). E-TV Historię ma cechować profesjonalizm, a reagowanie na nowości jest tutaj nadrzędnym celem. Ma ona być otwarta na wszelkiego rodzaju niestereotypowe propozycje dotyczące jej współtworzenia. Projekt zakłada stworzenie kanału telewizji internetowej o tematyce historycznej. Głównym założeniem jest m.in. rozpowszechnianie wiedzy historycznej przy wykorzystaniu modeli historii alternatywnej, które były i są nadal projektem badań na uczelnianym polu naukowym, czego dowodem mogą być wybrane publikacje charakteryzujące się niekonwencjonalnym podejściem do historii (np. Witek i in. 2011). Postępujące zmiany w społeczeństwie oraz w edukacji prowadzą do innego podejścia do historii i jej rozumienia. To pewna odskocznia od przestarzałego dyskursu o przeszłości ku innowacyjnemu, który za pośrednictwem nowoczesnych technologii stwarza społeczeństwu akademickiemu nowatorskie możliwości. E-TV Historia to przede wszystkim stworzenie kina gatunkowego, dokumentów reportażowych, wideo-slajdów i innych form wizualizacji, które można opisać w kategorii innowacyjnego źródła historycznego. To wizja E-TV Historii jako strategii komunikacyjnej i zarazem przepływu różnych informacji w kontekście telewizji internetowej skierowanej do wszystkich zainteresowanych oraz tych, którzy zechcą zobaczyć niestereotypową TV. Można przedstawić to w następujący sposób:

Wspomniane poszczególne kategorie, które składają się na E-TV Historię to główny fundament programów tematycznych. Nowy kanał jest adresowany do szerokiego grona odbiorców w różnych przedziałach wiekowych oraz mających odmienne zainteresowania indywidualne. Pierwszą kategorią może być Księgarnia historyczna jako przewodnik po wydawnictwach historycznych. Prezentowana tam będzie m.in. literatura naukowa (akademicka), faktu, popularnonaukowa. Kategoria ta zakłada przybliżenie, zrecenzowanie, omówienie wyszukanych nowości publicystycznych, monografii, bestsellerów itp. pod kątem tematu, jego innowacyjności, a także ich ocena pod względem edukacyjnym. Głównym celem jest pokazanie w E-TV Historii nowości wydawniczych – niekonwencjonalnych: komiksów, powieści historycznych, publicystyki historycznej. Program Księgarnia historyczna może być odbierany zarówno przez ludzi młodych, którzy nie mają jeszcze styczności z edukacją akademicką (albo dopiero ją rozpoczęli), jak i tych zainteresowanych szeroko pojętą historią. Niekonwencjonalne nowości będą prezentowane w sposób lekki do przyswojenia, ale zarazem ciekawy i nietypowy. Nieszczególnie łatwo będzie wszak przekonać młode osoby do zainteresowania się wielkimi twórcami, takimi jak Bolesław Prus czy Henryk Sienkiewicz, ponieważ od razu narzucają się szkolne lektury – nowele, powieści, dzieła kilkutomowe po kilkaset stron, zapamiętane jako uciążliwe do przebrnięcia podczas lekcji. Z racji tego, że coraz popularniejsze stają się m.in. książki fantasy, idąc w kierunku innowacyjności, niekonwencjonalności telewizji, należy również skoncentrować się na takiej właśnie tematyce. Trzeba też wspomnieć o wszelkich recenzjach programów publicystycznych TVP Historia (https://historia.tvp.pl/), często słyszy się bowiem słowa krytyki skierowane w stronę tego kanału. Większość wypowiedzi dotyczy np. małej różnorodności treści, dominuje monotematyczność. Wobec tego warto stworzyć program poświęcony analizie poszczególnych audycji pod kątem treści merytorycznych, zapraszanych gości: ekspertów czy publicystów, a także osób prowadzących audycje. W Księgarni historycznej nie zabraknie oczywiście powieści historycznych (tych starszych i tych najnowszych), takich jak Złota wolność Zofii Kossak-Szczuckiej, Żelazna korona Hanny Malewskiej, Potop Henryka Sienkiewicza, Jeźdźcy Apokalipsy Kazimierza Korkozowicza czy z literatury powszechnej – np. cykl Ramzes (pięć powieści: Syn światłości, Świątynia milionów lat, Bitwa pod Kadesz, Wielka pani Abu Simbel, Pod akacją Zachodu) francuskiego egiptologa i pisarza Christiana Jacq. Kolejną pozycją mogą być wspomniane komiksy historyczne, w których odbiorca oprócz zapoznania się z samą historią zyskuje styczność z wizualizacją kultury materialnej, tj. architektury, ubioru czy broni, które pochodzą z danej epoki. Wybrane komiksy historyczne stanowią dzisiaj nie tylko niezwykłą rozrywkę intelektualną dla najmłodszych, ale jest to przy tym interesująca forma przedstawiania wydarzeń historycznych. Można wymienić np. Wilcze tropy – Żelazny (komiksowy cykl przygotowany przez Instytut Pamięci Narodowej, poświęcony żołnierzom wyklętym, który opowiada historię Zdzisława Badocha ps. „Żelazny”), Oświęcimskie historie (siedem opowieści z dziejów Oświęcimia zrealizowanych w formie komiksów), Głupcy, dzieci i bohaterowie. Lubań 1945 (fabuła komiksu rozgrywa się podczas bitwy o Lubań, a głównym bohaterem jest legendarny tercet – Polak, Rusek i Niemiec; dzieje bohaterów w syntetyczny sposób obrazują tragiczny los miasta) czy Kampinos 44 (losy Zgrupowania Stołpeckiego, które w lecie 1944 r. przemierzyło kilkaset kilometrów z pogranicza polsko-sowieckiego do Puszczy Kampinoskiej oraz włączyło się w powstanie warszawskie; przedstawia m.in. postawy polskich żołnierzy). W ostatnich czasach powstaje wiele różnych komiksów historycznych, które są wspaniałym urozmaiceniem edukacji – szczególnie dla młodego pokolenia – co stanowi bardzo istotny walor historii niekonwencjonalnej. Często w zabawny sposób komiksy potrafią przekazać wiedzę o wszelkich wydarzeniach, zaprezentować inspirujące zagadki, ciekawostki historyczne, których nie uda się znaleźć w podręcznikach.

Druga kategoria E-TV Historii to Debaty młodych o historii. Sąd nad postacią.

Proszę o ciszę! Proszę wstać…
W rozprawie przeciwko „Łupaszce” przewodniczy…
Zebraliśmy się dziś w tej Sali, aby zadecydować o losie pana Zygmunta Szendzielarza, który był odznaczony przez władze wolnej Polski wieloma odznaczeniami…
Proszę o postawienie zarzutów…

Tak mogłaby się zaczynać rozprawa sądowa przeciwko wybranej osobie oskarżonej o dokonanie przestępstwa, zbrodni. Głównym celem jest m.in. przekazanie młodemu pokoleniu innego podejścia do historii niż to znane ze szkół podstawowych/średnich. Projekt zakłada zrewidowanie przeszłości przez osoby ze środowiska akademickiego w toku dyskusji, przy wykorzystaniu źródeł i nowości wydawniczych. Tematy będą wybierane spośród zaproponowanych przez organizatorów dyskusji, mają być nastawione na wydanie – w formie najbardziej przybliżonej do obiektywnego wyroku – werdyktu historii.

Może wydawać się to zbyt banalne, niemniej już samo osądzanie wybranej postaci, wymienienie jej cech pozytywnych, negatywnych oraz tych wypośrodkowanych nie należy do łatwych zadań. Jako przykład może posłużyć cykl programów „Nowe Ateny” (http://vod.tvp.pl/24804091/lupaszka-bohater-czy-bandyta), podczas których odbywały się debaty nad postaciami/wydarzeniami. Historia ma być prezentowana jako ta najbardziej zbliżona do obiektywności. Należy na nowo przeprowadzić sądy nad martwymi, zrewidować ich cechy pozytywne, negatywne, zasługi i czyny hańbiące. Na koniec trzeba wydać odpowiedni wyrok i… ponownie pochować daną osobę. Dyskusje nie będą związane jedynie z wydarzeniami i postaciami historycznymi, projekt zakłada także prowadzenie rozmów odnoszących się do wszelkiej wiedzy, jej przekazywania w świetle nauki, konieczności studiowania historii jako nieodzownego elementu w sztuce, teatrze, filmie, popkulturze czy życiu codziennym. Będzie to zmiana sposobu przekazywania wiedzy młodym ludziom przez uwzględnienie w edukacji atrakcyjnych form, zachęcających do dalszego jej pogłębiania. Nie będzie to „nauka postaci/wydarzenia na pamięć”, ale ma to być zaproszenie do osądzenia postaci, jej cech pozytywnych, negatywnych, wypośrodkowanych. Pozwoli to kształtować umiejętności właściwego oceniania osób/wydarzeń/zjawisk, formułowania pytań badawczych, stawiania hipotez i ich obalania, sporządzania odpowiednich wniosków, a także podejmowania prób udzielenia odpowiedzi na zadane przez siebie pytania.

Kolejny przystanek to Historia na ekranie – przewodnik po filmach historycznych. Celem jest zapoznanie widza z nowościami filmowymi o treści historycznej, zarówno fabularnymi, jak i dokumentalnymi. Zostaną one omówione pod kątem treści, formy i użyteczności dla historyków, choć nie tylko. Będzie można poprosić wszelkich twórców o wywiad na temat interesującej pozycji filmowej lub zorganizować dyskusję z udziałem autorów i ekspertów. Istotne tutaj są programy AleHistoria (https://www.youtube.com/user/AleHistoriaWideo) i Historia bez cenzury (https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB), w których dość często pojawiają się nowości związane z historią. Oczywiście wszelkie filmy historyczne, zarówno te starsze, jak i te najnowsze można przeciwstawić, porównując jedne z drugimi. Nie jest aż tak decydujące, jaki tytuł będzie miał film, jaką sztukę filmową weźmiemy na warsztat (film ze starej półki czy z tej nowszej) – ważna jest sprawa użyteczności tego filmu z jednej strony w świetle samej filmoteki, z drugiej – pod względem wartości edukacyjnych. Wspomniane programy to przykłady nowatorskiego przewodnika po filmach.

Przechodząc do kolejnej kategorii E-TV Historii, jaką są Gry historyczne [termin „gra” określa „nie tylko specyficzne działanie, które nazywa, ale wskazuje również całość figur, symboli czy akcesoriów potrzebnych do przeprowadzania tego działania lub do funkcjonowania złożonej całości […]. Słowo »gra« określa również styl, sposób postępowania wykonawcy, muzyka czy aktora, czyli oryginalne cechy wyróżniające spośród innych jego sposób grania czy interpretowaną przezeń rolę […]. Termin »gra« łączy więc pojęcie granicy, wolności i inwencji. […] wyraża niezwykłą mieszaninę, w której następuje zgodne połączenie uzupełniających się pojęć szczęścia i zręczności, środków udostępnionych przez przypadek czy szczęśliwy zbieg okoliczności i mniej lub bardziej żywej inteligencji, uruchamiającej je i wyciągającej z nich maksymalną korzyść. […] Każda gra jest systemem reguł. One określają, co należy, a co nie należy do gry, czyli to, co dozwolone, i to, co zabronione. […] Gra zachęca, przyzwyczaja do wyciągania nauki z tej lekcji panowania nad sobą i do rozciągania tej praktyki na całość ludzkich relacji i zmiennych kolei losów […]” (Caillois 1997, s. 6–11)] należy wspomnieć m.in. o Fabryce Gier Historycznych, której misją jest tworzenie głównie gier planszowych, a wprowadzenie do nich historii daje wiele możliwości w sferze edukacyjnej. „W Zakładzie. Lubelski Lipiec’80 to familijna gra planszowa przeznaczona dla graczy w wieku od trzech do sześciu lat, której akcja rozgrywa się w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie w lipcu 1980 r., gracze wcielają się w pracowników tej fabryki, starają się spełnić indywidualne cele […]” (https://www.youtube.com/watch?v=FsA5wGRG-so oraz http://wydawnictwofgh.pl/nasze-gry/). Nie tak dawno powstał również Kącik gier historycznych w Bibliotece Instytutu Historii Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (http://www.dziennikwschodni.pl/lublin/kacik-gier-historycznych-w-umcs-już dziala,n,1000180362.html; dla tych, którzy chcieliby spędzić chwilę przy jakiejś grze, mamy: First to Fight, Wyścig do Renu, Pamięć ’39, Monte Cassino, 303, Obrona Lwowa, Bohaterowie Wyklęci, Przepustka, Powstanie Styczniowe, Kolejka, Reglamentacja, Znaj Znak, Polak Mały, Witkacy, Eurobiznes, Biznesmen). Jeśli chodzi o gry komputerowe (wideo), historia pełni w nich funkcję szczególną. Znaczna część opiera się na wydarzeniach zaczerpniętych z historii, mitologii, legend. Obecna popularność tej formy rozrywki otwiera nowe możliwości rozpowszechniania wiedzy historycznej. Co ważne, z gier takich korzysta coraz większa część społeczeństwa. „W Polsce w latach osiemdziesiątych XX w. gry komputerowe były głównie domeną publiczną, ale już w latach dziewięćdziesiątych XX w. wraz z otwarciem się Polski na wolny rynek w sklepach z elektroniką coraz powszechniej zaczęły pojawiać się tanie komputery domowe i konsole do gier. Firmy komputerowe produkujące gry nie miały łatwego startu w rodzącym się systemie wolnorynkowym. Głównymi problemami były brak w Polsce do 1994 r. prawa zabezpieczającego interesy producentów gier komputerowych i słaba sieć dystrybucji, co w konsekwencji prowadziło do piractwa, kopiowania i rozpowszechniania tych gier przez samych graczy albo przez pirackie firmy” (Bomba 2014, s. 140–142). Jak podaje Anna Izabella Wojciechowska, „gra komputerowa to rodzaj interaktywnego programu komputerowego, służącego celom rozrywkowym lub edukacyjnym. Traktując komputer jako medium, a program gry komputerowej jako przestrzeń wyznaczoną i zarazem egzekutora zasad – można przyjąć, że wszystkie gry komputerowe są grami planszowymi. W takim ujęciu planszą, pionem, kością i wszelkimi niezbędnymi rekwizytami są program gry oraz komputer i jego akcesoria (klawiatura, myszka, joystick, joypad, okulary 3D, rękawiczki magnetyczne etc.) oraz internet (w przypadku gier rozgrywanych online)” (Wojciechowska 2017, s. 105). „Prawdziwą popularność i wyraz nowych możliwości przyniosło dopiero zastosowanie grafiki 3D i perspektywy FPP w grach typu strzelanina. Pierwszą popularną grą wykonaną z użyciem nowej technologii była gra komputerowa Wolfenstain (1992) – gracz wcielał się tu w rolę alianckiego komandosa walczącego z Niemcami w potężnym kompleksie bunkrów” (Bomba 2014, s. 149–150). Z kolei „w latach dziewięćdziesiątych świat gier komputerowych zdominowany przez mężczyzn zaczyna również uświadamiać sobie obecność grających kobiet. Przełomowym momentem odnośnie [do] dyskusji o miejscu kobiet wśród graczy i twórców gier komputerowych jest pojawienie się gry Tomb Raider. Gra wykorzystywała rzeczywistość 3D, w przeciwieństwie do gier FPP widziana tu była z trzeciej osoby – TPP – gracz sterował awatarem na ekranie i widział świat gry zza pleców postaci. Tomb Raider przypominał w warstwie fabularnej przygody popularnego Indiany Jonesa, który przeszukuje starożytne grobowce, walczy z wrogami i unika pułapek. Różnica polegała na tym, że zamiast męskiego bohatera, twardego charakteru w typie macho, gracz wcielał się w postać zgrabnej, młodej kobiety, Lary Croft. […] Gra okazała się wielkim hitem, a pierwsza kobieta, bohaterka gry komputerowej stała się ikoną popkultury” (tamże, s. 150–151). Gry mobilne natomiast są popularne zarówno wśród młodych, jak i starszych odbiorców. Programy na tablety i smartfony, które swoją tematykę opierają na historii, nie mogą pochwalić się zbyt szerokim wyborem. Świetnym przykładem w tej kategorii może być Qvadriga – gra, której „tematem przewodnim są wyścigi rydwanów w Imperium Rzymskim. Jako gracz mamy za zadanie nie tylko pomagać jeźdźcowi w sterowaniu daną kwadrygą, ale także zarządzać naszą drużyną pomiędzy wyścigami. Ponadto musimy zadbać o trening dla naszych jeźdźców, poszukujemy coraz szybszych koni i wprowadzamy istotne ulepszenia pojazdów. Dodatkowym elementem nadającym grze realistyczności jest brak możliwości bezpośredniego sterowania rydwanem. Jako właściciel drużyny możemy jedynie wydawać naszemu zawodnikowi polecenia, t[akie] j[ak] »pociągnij wodze« czy »blokuj rywala«. Można więc uznać Qvadrige za uproszczony symulator. Jeszcze innym elementem historycznym są wzorowane na autentycznych hipodromach i arenach tory, m.in. Circus Maximus” (https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=27011). Dzięki tej produkcji osoba niezaznajomiona z antykiem chętniej sięgnie po dodatkowe informacje nie tylko w kwestii wyścigów kwadryg, lecz także innych dyscyplin sportowych popularnych w starożytności. Innym przykładem gry mobilnej nawiązującej do wiedzy historycznej może być gra Open Panzer, której „akcja rozgrywa się podczas II wojny światowej i przedstawia największy konflikt zbrojny w dziejach – zarówno z perspektywy Aliantów, jak i Państw Osi. Na graczy czeka szereg kampanii do ukończenia podzielonych na dziesiątki zróżnicowanych scenariuszy. Do dyspozycji użytkownika oddano szeroki wachlarz ponad czterech tys. historycznych jednostek, które zostały opisane ponad dwudziestoma statystykami. W miarę odnoszenia kolejnych zwycięstw gracz ulepsza swoją armię i czyni ją potężniejszą, odblokowując bardziej zaawansowane jednostki. Najważniejsze jest jednak odwzorowanie jednostek z II wojny światowej. Dzięki temu tytułowi gracz może zapoznać się z ich wyglądem oraz m.in. nazwami pojazdów” (https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25964). Gry historyczne są przeznaczone również na konsole gier wideo. Obecnie są to najpopularniejsze urządzenia wykorzystywane do tego rodzaju rozrywki. W tej kategorii gier historycznych jest znacznie więcej, co wynika z dużej złożoności i zaawansowania tytułów. Jedną z najpopularniejszych produkcji stworzonych na konsole gier wideo, która opiera się w znacznym stopniu na historii (zwłaszcza mitologii greckiej), jest seria God of War, opowiadająca o Kratosie, spartiacie służącym jako tytan bogom olimpijskim. Bóg wojny Ares, chcąc pokazać Zeusowi, jak potężnym jest bóstwem, poprowadził oblężenie Aten. Żeby powstrzymać siejącego zniszczenie syna, Zeus proponuje Kratosowi układ – jeżeli zabije Aresa, zostaną mu wybaczone jego grzechy… W grze przedstawiono wiele artefaktów, które pomagają sterowanemu przez nas bohaterowi w osiągnięciu celu. Są to m.in. skrzydła Ikara i puszka Pandory. Możemy natknąć się na wiele mitologicznych miejsc, odwiedzimy np. wyrocznię ateńską, znajdziemy się w królestwie Hadesa. Jednym z zadań tytana jest pokonanie hydry terroryzującej morza (https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25156, https://pl.wikipedia.org/wiki/God_of_War). Aby zrozumieć wszystko, co zostało przedstawione w God of War, konieczna jest lektura mitologii greckiej. Druga z kolei to gra Red Dead Redemption (https://www.gry-online.pl/gry/red-dead-redemption/ze3b9#xbox360), osadzona w realiach końca XIX w. Tu wcielamy się w rolę byłego bandyty zamieszkującego Dziki Zachód, a obszary, które nie przyjęły jeszcze wielu zdobyczy cywilizacyjnych, przeplatają się z miastami, gdzie możemy spotkać m.in. samochody. Gra nie opisuje prawdziwej historii istniejącej realnie postaci, ale dzięki świetnemu odwzorowaniu tamtych czasów możemy poznać broń wykorzystywaną przez ówczesną ludność, panującą wtedy modę czy nieprzyjazne warunki życia. Ostatnią kategorią gier, prezentującą zarazem najszerszy wachlarz tytułów odnoszących się do historii (przede wszystkim za sprawą gier strategicznych), są te przeznaczone na komputery osobiste. Znaczącą rolę odgrywa tu produkcja Europa Universalis (https://www.gry-online.pl/gry/europa-universalis/z1f56). Stajemy się w niej władcą państwa wybranego na początku rozgrywki. Czasowo gra rozpoczyna się w 1444 r., a kończy dopiero na 1821 r. Mamy do dyspozycji prawie czterysta lat. Co ciekawe, na początku mapa jest zawsze dość dokładnym odwzorowaniem stanu historycznego, bez względu na to, w jakim okresie zdecydujemy się zacząć. Wraz z naszymi postępami świat zaczyna odbiegać od faktycznej historii. Gracz nie jest skazany na monotonię, ponieważ każdorazowo gra wygląda inaczej. Z kolei w Grand Ages: Rome „wcielamy się w rolę patrycjusza rozpoczynającego karierę polityczną. Podczas wspinania się na kolejne stopnie politycznej wędrówki napotykamy zadania zlecane nam przez licznie występujące w tej produkcji postaci historyczne. Świetnymi przykładami są Juliusz Cesar, Oktawian czy Pompejusz. Naszą podstawową rolą jest zarządzanie prowincją: tworzymy nowe budowle, nadzorujemy handel i wojsko werbowane ze stale rosnącej populacji prowincji. Rozwijając obszar, którym władamy, budujemy charakterystyczne dla Imperium Rzymskiego budowle. Odwiedzić możemy np. Koloseum, Circus Maximus, Panteon. Musimy bronić się przed najazdami barbarzyńców i ewentualnymi atakami konkurentów” (https://www.gry-online.pl/gry/grand-ages-rome/z12447). Gry miejskie (terenowe) natomiast to nowa forma rozrywki, rozgrywana w wielu miastach świata. Ich sednem jest „wykorzystywanie przestrzeni miejskiej jako ważnego elementu rywalizacji. Jak się przyjęło – jest to połączenie tzw. flash mobów, happeningów ulicznych, gier komputerowych, RPG – Role-Playing Game oraz harcerskich podchodów. Z reguły gry takie organizowane są w różnych miejscach, przede wszystkim w dużych miastach, przybierają one często formy otwarte, jak i zamknięte, a ich tematyka może być różnorodna” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Gra_miejska). Jeśli chodzi np. o gry turystyczne, mają one proste zasady: gracz pobiera z internetu lub z punktu informacji turystycznej kartę do gry i rozwiązując zagadkę… zwiedza miasto. Kluczem do jej rozwiązania są np. niewyraźne inskrypcje, niewidoczne rzeźby, których nie sposób dostrzec podczas tradycyjnego zwiedzania metropolii (https://gryturystyczne.pl/). W odniesieniu do gier planszowych najbardziej trafnym stwierdzeniem może być krótki wiersz Haliny Porębskiej:

Maszkarony, potwory, smoki kolorowe / elfy z głowami karłów i skrzydlate konie w pancerzach, markach, strojnie ciągną poprzez błonie sztucznej trawy i wody, która nie jest wodą. Drzewa w sztucznych koronach fałszywy wiatr zgina, pękają sztuczne mury od nieludzkiej mocy, sztywno sterczą sztandary. Pod nimi rogate hełmy, kaski, zawoje i żarłoczne zęby. Z dzidą pełną piorunów wysmukła królowa, brwi na skronie zachodzą urodą Mefista, oczy mruży i zanim piorunem uderzy już z oczu tysiąc błysków śmiercionośnych czeka / Zaraz ruszą przed siebie pośród szczęku broni. Mistrz gry już daje znaki, taktykę obmyśla. O co walczą, skąd przyszli i po co, kto oni? Jakich wrogów chcą wyprzeć i w czyim imieniu? Dlaczego depczą ziemię, czemu płoszą ptaki? Spójrz, między nimi kilku zaledwie poznaję ludzkich kształtów i oczu nie przykrytych zbroją (Porębska 1998, s. 33).

„Mistrz gry już daje znaki, taktykę obmyśla. O co walczą, skąd przyszli i po co, kto oni? Jakich wrogów chcą wyprzeć i w czyim imieniu?”podążając za tymi słowami, takie pytanie można zadać osobie siedzącej obok nas przy wspomnianym Kąciku gier historycznych UMCS, gdy weźmie się na warsztat grę planszową. Reasumując, gry są ważnym elementem dzisiejszej popkultury, a ze względu na liczbę tytułów traktujących o historii jest to również idealny sposób na promocję tej dziedziny nauki wśród szerokich rzesz odbiorców. Choć często niekoniecznie nawiązują one do wydarzeń, które rozegrały się w rzeczywistości, tego typu formy przekazywania wiedzy mogą być świetnym wstępem dla osoby, która dopiero rozpoczyna swoją przygodę z historią. Ważne są interaktywność i wielka podzielność uwagi samego gracza. Jeżeli gra wideo będzie nawiązywać do tej nauki, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że kilka osób sięgnie po dodatkowe źródła informacji, aby uzupełnić wiedzę zdobytą podczas rozrywki. Wobec tego jaką rolę odgrywają gry w edukacji? Czy powinniśmy wykorzystywać gry w świecie nauki? Należałoby zaaprobować „tzw. podejście behawiorystyczne, które zakłada działanie na zasadzie bodziec–reakcja, nagradzane są tutaj pozytywne zachowania, uzgodnione z założeniami programu nauczania; jeśli gra jest odbiciem programu nauczania, wówczas oceniana jest pozytywnie. Z kolei tzw. podejście konstruktywistyczne podkreśla indywidualizm, zwraca się tu uwagę na uczącego się, który konstruuje wiedzę w sposób indywidualny, uwarunkowany interakcjami z określonym środowiskiem” (Bomba 2014, s. 328–329). Współcześnie gry edukacyjne są istotnym elementem dyskursu w świecie nauki, służą nie tylko do zabawy, lecz przede wszystkim do gromadzenia, analizowania wszelkich informacji, zdarzeń, wywoływania emocji, uczą przenoszenia uwagi na inną sytuację pojawiającą się w trakcie gry, oceniania i wyszukiwania potrzebnych wiadomości, w końcu –osiągania wyznaczonego celu. Posługując się grą historyczną, bierzemy na warsztat naszą historię (interesujące i zarazem kontrowersyjne – w kontekście relacji gry do kultury, gry rozumianej jako czynnika kulturowego w życiu lub gry jako konstrukcji społecznej – może okazać się zdanie Johana Huizingi: „Zabawa jest starsza od kultury, bo chociaż pojęcie kultury może być ograniczone w sposób niedostateczny, zakłada ono w każdym razie istnienie jakiejś ludzkiej społeczności, zwierzęta zaś nie czekały wcale, iżby dopiero ludzie nauczyli je zabawy. Można wręcz spokojnie powiedzieć, że obyczajowość ludzka nie dołączyła do ogólnego pojęcia zabawy żadnych istotnych cech szczególnych”; Huizinga 1985, s. 11, lub np. „zabawa jest wielkością daną kulturze, egzystującą przed samą kulturą, towarzyszącą jej I przenikającą ją od samego początku, aż po fazę, jaką badacz sam przeżywa. Na każdym kroku zabawa ujawnia mu się jako specyficzna jakość działania, różniąca się od »zwyczajnego« życia”; tamże, s. 15).

Kolejny program internetowej telewizji, adresowany do tych, którzy lubią eksperymentować w kuchni, to Smaki przeszłości – historyczny magazyn kulinarny. Głównym założeniem jest przybliżenie widzom historii kulinarnej, np. jakie potrawy można było spotkać na stołach wszelkich klas społecznych w różnych okresach historycznych, zostaną odsłonięte klasyczne potrawy, które jemy do tej pory, np. chleb i jego historia, od podpłomyków przez legendę egipską o przypadku upieczenia wyrośniętego bochenka, produkcję drożdży, aż do pieczywa współczesnego. Nie zabraknie przysmaków, którymi zachwycali się wielcy i wybitni, a także zasady – „jak gotować, by nie zostać ugotowanym?”. Dodatkowo dla osób, które zechciałyby spróbować upichcić jakiś przysmak historyczny, zostanie zaprezentowana „rekonstrukcja w kuchni”: zbiór przepisów opartych na recepturach historycznych, a dostosowanych do kuchni dzisiejszej. W planach jest wizyta w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie (http://www.polin.pl/pl), w której ramach przewidziano odwiedzenie muzealnej restauracji Besamim (hebr. pachnidła, wonności), serwującej dania kuchni żydowskiej. Wśród jej ofert znajdują się warsztaty kulinarne. Jak przyznają sami organizatorzy, „mają na celu przywrócenie do życia zapomnianych przepisów kuchni żydowsko-polskiej. Jednak nie ograniczamy się tylko do rekonstruowania starych przepisów i ich stosowania – ucząc się przyrządzać różne potrawy, będziemy zgłębiać wiedzę o tym, czym była i jest żydowska kuchnia. Czy kiszenie jest koszerne? Jak przygotowuje się szabatową kolację?” (http://www.polin.pl/pl/menora). Istotna okaże się współpraca z absolwentkami UMCS w kontekście przybliżenia przepisów, które zostały zamieszczone w Caelum in ore. Rekonstrukcja antycznego smaku (Lublin 2015; w publikacji tej Aleksandra Janas i Joanna Majdanik wraz z członkiniami stowarzyszenia Hellas et Roma podzieliły się wieloaspektowym doświadczeniem dotyczącym rekonstrukcji kuchni rzymskiej, znalazło się tam wiele przepisów kuchennych dostosowanych do warunków współczesnych, pochodzących głównie z antycznej księgi kucharskiej łączonej powszechnie z postacią Apicjusza) [zob. wypowiedź odnośnie do antycznego smaku (i nie tylko) na Histmag.org: https://histmag.org/j-majdanik-a-janas-caelum-in-ore-rekonstrukcja-antycznego-smaku-recenzja-11807].

Ożywić przeszłość. Magazyn rekonstrukcji historycznej to następna kategoria E-TV Historii. Należałoby zastanowić się nad tym, czy „atrakcyjna historia to historia wymyślana, historia z dopalaczem w postaci redundantnego przekazu, mikstura epok i stylów, otwarta na wszystko, co przyciąga klienta i napycha kieszenie organizatorom”? (Olechnicki 2012, s. 199). Chociaż rekonstrukcja nie jest terminem odpowiadającym specyfice zjawiska, którym się w tym miejscu zajmujemy, bardziej trafnym stwierdzeniem może okazać się odtwórstwo historyczne [„rozgraniczenie pojęć »rekonstrukcja« i »odtwórstwo« nieustannie budzi dużo emocji zarówno wśród członków grup rekonstrukcyjnych, jak i osób z zewnątrz. […] Zasadniczo różnią je cele oraz metody. Odtwórstwo odtwarza stan wiedzy celem popularyzacji wiedzy o przeszłości, rekonstrukcja (historyczna?) i archeologia eksperymentalna rekonstruują jakiś element przeszłości celem poszerzenia stanu wiedzy. Można stwierdzić, że działalność grup rekonstrukcyjnych polega głównie na odtwórstwie historycznym (historical reenactment)” (Stulgis 2013, s. 136)]. Takie inscenizowanie scen z przeszłości to niebywała atrakcja i dla samych turystów, i dla osób, które w niecodzienny sposób chciałyby poznać np. sposób walki oddziałów wojennych różnych epok przeszłości. W każdym województwie naszego kraju można zobaczyć co najmniej cztery imprezy rekonstrukcyjne odbywające się cyklicznie, co roku, i wiele innych organizowanych w związku z rocznicami bitwy/ustanowienia miasta. Większość dotyczy odtwórstwa batalistycznego, lecz w ostatnich latach zauważa się wzrost popularności innego rodzaju odtwórstwa, tzw. living history, czyli życia codziennego („w odtwórstwie szeroko pojętym można wyróżnić dwa główne uzupełniające się nurty, pierwszym z nich jest tzw. żywa historia – living history, określana także mianem »archeologii żywej«, szczególnie rozwinięta w przypadku epok do końca XVIII w., której zadaniem i celem jest ukazanie wszelkich aspektów życia ludzi przed wiekami, zarówno w zakresie kultury materialnej, życia codziennego, jak i kwestii ideologicznych, drugi nurt to szczególnie znana odmiana batalistyczna – combat reenactment, która koncentruje się na militarnych działaniach człowieka na przestrzeni dziejów”; tamże, s. 136–137). Zadaniem E-TV Historii jest pokazanie odtwórstwa historycznego w jak najpełniejszym ujęciu, przybliżenie widzowi najciekawszych wydarzeń poprzez relacje, wywiady z twórcami, a także specjalistyczną krytykę pod kątem historycznym. Celem ma być rozpowszechnienie i promocja tych eventów, których najważniejszym elementem jest występ rekonstruktorów, jak również przekazanie wiedzy historycznej (przykładem takiego widowiska może być obrona pracy magisterskiej Grzegorza Antoszka, studenta UMCS – „na polu bitwy”: http://historia.org.pl/2015/07/09/pierwsza-obrona-pracy-magisterskiej-na-polu-bitwy/). Drugim aspektem zobrazowania rekonstrukcji jest wspomniana living history. Początki odtwórstwa życia codziennego można połączyć z eksperymentami archeologicznymi, mającymi na celu odtworzenie kultury materialnej metodami pochodzącymi z epoki, z której pochodziło znalezisko (przykładem mogą być Krzemionki Opatowskie, gdzie można się przyjrzeć odtwórstwu odłupywania krzemieni, często trudnych później do odróżnienia od znalezisk archeologicznych, stawiania menhirów czy rozpalania ognia przy użyciu pierwotnych narzędzi). Na podobnej zasadzie działa odtwórstwo historyczne. Na podstawie artefaktów, źródeł pisanych i przedstawień z epoki grupy rekonstrukcyjne starają się odwzorować w jak najszerszym kręgu kulturę materialną epoki (za przykład może posłużyć Stowarzyszenie na rzecz Popularyzacji Kultury Antycznej Hellas et Roma: studenci, doktoranci oraz pracownicy naukowi Wyższej Szkoły Humanistyczno-Przyrodniczej w Sandomierzu oraz UMCS w Lublinie, jak również Koło Amatorów Antyku UMCS, jak sami twierdzą, postawili sobie za cel: „ożywiać i przybliżać antyk, a robimy to, opowiadając o rekonstrukcjach, które sami zrobiliśmy oraz odtwarzając życie takim, jak wydaje się, że było dwa millenia temu”; http://www.hellasetroma.pl/; oferta stowarzyszenia jest niezwykle interesująca, oprócz odtwórstwa batalistycznego, np. legion rzymski, barbarzyńcy, hoplici czy cieszący się coraz większą popularnością gladiatorzy, dysponuje też takimi programami, jak ubiór i fryzury, kosmetyka, szewc, piśmiennictwo, mozaiki, lampki oliwne czy kuchnia, podczas imprez prezentują swoje produkty wzorowane w jak najdokładniejszym stopniu na wyrobach antycznych, przy każdym stoisku można dowiedzieć się wielu ciekawostek, nieznanych nawet studentom historii).

Kolejnym programem telewizji są dwa projekty – relacje z rajdów i wycieczek organizowanych przez Koło Metodologiczne Historyków UMCS. Pierwsze noszą nazwę Rajdy „Lubelszczyzna Nieznana” (urządzane we współpracy ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich w Lublinie, http://www.skpb.lublin.pl/) – są to wyprawy mające na celu przybliżenie zapomnianej lub mało znanej historii Lubelszczyzny. Jednym z nich był rajd terenowo-historyczny na trasie Szczebrzeszyn–Zwierzyniec (uczestnicy rajdu oprócz zapoznania się z historią Szczebrzeszyna i najstarszych budynków odbyli trasę szlakiem turystycznym, gdzie mogli podziwiać krajobraz i wąwozy Lubelszczyzny, szczególnie ten o ekscentrycznej nazwie „piekiełko”). W związku z dużą popularnością wypraw powstał pomysł na ukazanie ich okiem kamery i transmisji w internetowej telewizji, tak by poszerzać wiedzę o naszej małej ojczyźnie; drugi projekt – Spacer po Lublinie – to wycieczki do ośrodków kulturalnych, instytucji itp. W każdej z nich uczestniczy przewodnik, który przekazuje ciekawostki na temat np. samego muzeum, jego historii. Lublin to nie tylko Trybunał, unia czy obecność znakomitości. Miasto nie ma wielu światowej czy nawet ogólnopolskiej klasy zabytków; wyjątek stanowią m.in. Kaplica pw. Trójcy Świętej na Zamku oraz pełne uroku Stare Miasto. Dawno skonstruowane trasy Lublina, np. „trasa pierwsza – Wzgórze Zamkowe, Donżon, Kaplica Zamkowa, Zamek Lubelski…, trasa druga – wejście na Stare Miasto, Podwale, Kościół pw. Św. Wojciecha… i wiele innych” (Michalska i in. 2014; Gawarecki 1974) można recytować na pamięć. Wyznaczanie ciągle tych samych szlaków staje się jednak w dłuższej perspektywie zbyt monotonne i nudne. Każdy z nas może sam wybrać najciekawsze miejsca Lublina (mało znane lub całkowicie zapomniane) i skonstruować pomysłową trasę. Uczestnik może stworzyć z danej wycieczki-spaceru relację – w formie pisemnej czy wideo – oraz odpowiednio ją wykorzystać. Skonstruowanie własnej trasy po mieście może zostać docenione w instytucjach kulturalnych, biurach podróży, które chętnie wykorzystają innowacyjne szlaki po Lublinie w swoich ofertach. Tak skonstruowana trasa może być dodatkowo wirtualno-multimedialnym przewodnikiem po mieście lub wirtualną makietą (zob. Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN, http://teatrnn.pl/przewodniki, przewodniki dostępne na urządzenia mobilne: http://teatrnn.pl/przewodniki/strona/72).

Zupełnie inną kategorią jest projekt Based On a True Story (B.O.a.T.S.), który był i jest procesem ewolucyjnym, dojrzewającym w głowach pomysłem jego głównych członków: Andrzeja Dąbrowskiego ps. „Andy” oraz Patryka Płokity ps. „Pasut” [za datę początkową, która stanowiła dalszy ciąg rozwoju projektu należy uznać 16 października 2015 r. – występ w Akademickim Centrum Kultury UMCS „Chatka Żaka” w Lublinie, wtedy po raz pierwszy przedstawiono koncepcję projektu, jeszcze bez oficjalnej nazwy, występ został utrwalony na filmie Raport z koncertu The Elements na kanale UMCS/Instytut Historii TV, https://www.youtube.com/watch?v=Ns3i8qGh37w; Andrzej Dąbrowski to najstarszy beatboxer (beatbox: „forma rytmicznego tworzenia dźwięków – np. perkusji, linii basowej, scratchy za pomocą narządów mowy – ust, języka, krtani, gardła czy przepony”, https://pl.wikipedia.org/wiki/Beatbox) w Polsce, z kolei Patryk Płokita, muzyk, poeta, od marca 2010 r. śpiewa w różnych projektach, które często są łączone z obchodami rocznicy wypadków czerwcowych w Radomiu, Ursusie, Płocku, od niedawna jest beatmakerem – tworzy Beaty, tj. podkłady muzyczne powstające za pomocą programów komputerowych; zob. m.in.: https://boatspoland1.bandcamp.com/releases]. To artyści z dużym doświadczeniem muzycznym na scenie i ogromną wiedzą na temat historii wizualnej. Dobrym początkiem okazał się trailer Opowieść o 1000’cu i jednej śmierci (https://www.youtube.com/watch?v=grWPuXHSb1U). W jaki sposób można połączyć historię i muzykę, aby powstał nowy produkt historii niekonwencjonalnej? Based On a True Story – jak sama nazwa wskazuje – ma „bazować na prawdziwej historii”. W warstwie tekstowej poruszane są wątki zbadane przez historyków, to, co uznajemy za prawdę historyczną. Omawiane tematy nie mają opierać się na samym patosie i szeroko pojmowanym patriotyzmie – z racji tego, że pomysły na treści są różne, nie odnoszą się wyłącznie do historii Polski.

Popularyzacja wiedzy historycznej, edukacja, nowa technologia i reguły uprawiania samej historii, wiedza, kreatywność, innowacyjność – takie hasła pojawiają się przy tworzeniu internetowej telewizji E-TV Historia. Naukowiec zmagający się z czymś zupełnie odmiennym, co pojawia się na rynku, to eksperymentator próbujący zrozumieć obraz przeszłości i teraźniejszości na potrzeby dzisiejszego społeczeństwa. Takim obrazem ma być E-TV Historia, na którą będą się składały poszczególne domeny symboliczne, praktyki badawcze, reguły sterujące daną kategorią telewizji. E-TV Historia to wyprodukowanie czegoś nowego, co ma zaistnieć na rynku. To pojawienie się pomysłu, jego zainicjowanie, wdrożenie i realizacja. W dalszej kolejności – przekształcenie w produkt, który należy „przekazać dalej” (sprzedać). Celem badawczym jest stworzenie innowacyjnego dzieła, przy czym to nie tylko badanie samej kultury, dziedzictwa narodowego, ale wizualizacja wiedzy historycznej w różnych kategoriach, będąca walorem dla mediów w szerokim tego słowa znaczeniu. E-TV Historia to historia wizualna i niekonwencjonalna [„przekazy wizualne odgrywają w naszym życiu coraz większą rolę, a kultura współczesna staje się coraz bardziej audiowizualna. […] Żyjemy obecnie w cywilizacji ekranów i monitorów. Coraz większego znaczenia nabierać zaczyna obraz, obraz ruchomy, często skorelowany z dźwiękiem. Pokazy i przedstawienia o charakterze wizualnym lub audiowizualnym stają się coraz ważniejszym (najważniejszym?) sposobem komunikacji […]. Jak banał brzmi dziś stwierdzenie, że swoją wiedzę o świecie współczesnym człowiek czerpie głównie z mediów audiowizualnych (telewizja, Internet). One też są w coraz większym stopniu źródłem wiedzy o przeszłości, kształtując wyobrażenia o tym »jak było«” (Skotarczak 2012, s. 7)], to nie tylko niestereotypowe podejście do samej historii, lecz także innowacyjne metody badawcze, przedstawianie kategorii/programów internetowej telewizji w świecie wizualizacji. In finem, to audiowizualne źródło historyczne mające przemówić do odbiorcy pod postacią samej kompozycji i przekazu językowego, jak również poprzez analizę i krytykę. Jak pisze prof. Ewa Domańska, „każdy może pisać historie pod warunkiem, że pisze je ciekawie, wyczuwa »modną« problematykę i przekona wydawcę, że książka dobrze się sprzeda. Wiedza o przeszłości stała się podlegającym prawom rynku towarem. Historię można kupić, sprzedać, przehandlować, wziąć na kredyt, spłacić, a wraz z nią tożsamość, którą gwarantuje” (Domańska 2006, s. 42). Co więcej, „istnienie historii niekonwencjonalnej jest zatem dla historii akademickiej konieczne, stanowi punkt odniesienia przy budowaniu jej tożsamości” (tamże, s. 60). Nowym podejściem do badań historycznych ma być E-TV Historia – niekonwencjonalny produkt historyczny, podejmujący się przeglądu i analizy różnych kategorii niecodziennej telewizji. Pewną prowokacją dla czytelnika niech będzie pytanie: Co steruje działaniami ludzi, którzy idąc do sklepu, kupują nie tylko jeden, konkretny, potrzebny i zwykle ten sam produkt, ale biorą do koszyka o wiele więcej? E-TV Historia, skierowana do szerokiego grona odbiorców, ma być nowym produktem (telewizyjnym i historycznym), sprzedającym się tak dobrze, jak bezkonkurencyjny wyrób cukierniczy, którego nie kupujemy codziennie.

Korekta językowa: Beata Bińko

Bibliografia

Literatura podstawowa

Baczyński A. (2003), Telewizja a świat wartości, Kraków.
Bogacki M. (2010), O współczesnym ożywianiu przeszłości – charakterystyka odtwórstwa historycznego, „Turystyka Kulturowa” nr 5, http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Turystyka_Kulturowa/Turystyka_Kulturowa-r2010-t-n5/Turystyka_Kulturowa-r2010-t-n5-s4-27/Turystyka_Kulturowa-r2010-t-n5-s4-27.pdf (dostęp 23.02.2018).
Bomba R. (2014), Gry komputerowe w perspektywie antropologii codzienności, Toruń.
Caillois R. (1997), Gry i ludzie, tłum. A. Tatarkiewicz, M. Żurowska, Warszawa.
Czerwiński M. (1973), Telewizja wobec kultury, Warszawa.
Domańska E. (2006), Historie niekonwencjonalne. Refleksja o przeszłości w nowej humanistyce, Poznań.
Gajda J. (1982), Telewizja a upowszechnianie kultury, Warszawa.
Gawarecki H. (1974), O dawnym Lublinie. Szkice z przeszłości miasta, Lublin.
Huizinga J. (1985), Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury, tłum. M. Kurecka, W. Wirpsza, Warszawa.
Koprowska T., Strzeszewski M. (red.) (1990), Telewizja a tradycyjny przekaz kultury w świadomości społecznej, Warszawa.
Kwiatkowski T.P. (2008), Pamięć zbiorowa społeczeństwa polskiego w okresie transformacji, Warszawa.
Marciniak T. (2014), Komiks historyczny w Polsce między dydaktyką a propagandą. Dokonania i perspektywy, w: J. Kiec, M. Traczyk (red.), Komiks i jego konteksty, Poznań.
Michalska G. i in. (2014), Lublin. Przewodnik, Lublin.
Olechnicki K. (2012), Muszkieterowie na transporterze. Rekonstrukcje historyczne w pogoni za wiernością i spektaklem, w: T. Szlendak i in. (red.), Dziedzictwo w akcji. Rekonstrukcja historyczna jako sposób uczestnictwa w kulturze, Warszawa.
Pomorski J. (red.) (1990), Metodologiczne problemy narracji historycznej, Lublin.
Porębska H. (1998), Gry planszowe, Konin.
Skotarczak D. (2012), Historia wizualna, Poznań.
Stulgis M. M. (2013), Pomiędzy rekonstrukcją, odtwórstwem a inscenizacją, czyli próba analizy zjawiska rekonstrukcji historycznej, „Pamięć i Sprawiedliwość”, nr 12/2 (22), http://bazhum.muzhp.pl/media/files/Pamiec_i_Sprawiedliwosc/Pamiec_i_Sprawiedliwosc-r2013-t12-n2_(22)/Pamiec_i_Sprawiedliwosc-r2013-t12-n2_(22)-s135-152/Pamiec_i_Sprawiedliwosc-r2013-t12-n2_(22)-s135-152.pdf (dostęp 10.02.2018).
Szlendak T. i in. (red.) (2012), Dziedzictwo w akcji. Rekonstrukcja historyczna jako sposób uczestnictwa w kulturze, Warszawa.
Topolski J. (1984), Metodologia historii, Warszawa.
Topolski J. (1998), Świat bez historii, Poznań.
White H. (2000), Poetyka pisarstwa historycznego, red. E. Domańska, M. Wilczyński, Kraków.
Witek P., Mazur M., Solska E. (2011), Historia w kulturze współczesnej. Niekonwencjonalne podejścia do przeszłości, Lublin.
Wojciechowska I.A. (2017), Na krzemowej planszy, w: K. Godon, A. I. Wojciechowska (red.), Gry planszowe. Świadectwo cywilizacji, Gdańsk.
 

Strony internetowe

Beatbox, termin, https://pl.wikipedia.org/wiki/Beatbox (dostęp 15.10.2018).
Fabryka Gier Historycznych (spot internetowy), https://www.youtube.com/watch?v=FsA5wGRG-so (dostęp 12.02.2018).
Fabryka Gier Historycznych, http://wydawnictwofgh.pl/nasze-gry/ (dostęp 11.01.2018).
Gra Europa Universalis, https://www.gry-online.pl/gry/europa-universalis/z1f56 (dostęp 04.05.2018).
Gra God of War, https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25156 (dostęp 04.05.2018).
Gra Grand Ages: Rome, https://www.gry-online.pl/gry/grand-ages-rome/z12447 (dostęp 04.05.2018).
Gra miejska: https://pl.wikipedia.org/wiki/Gra_miejska (dostęp 16.07.2018).
Gra Open Panzer, https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=25964 (dostęp 04.05.2018).
Gra Qvadriga, https://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=27011 (dostęp 04.05.2018).
Gra Red Dead Redemption, https://www.gry-online.pl/gry/red-dead-redemption/ze3b9#xbox360 (dostęp 04.05.2018).
Gry turystyczne, https://gryturystyczne.pl/ (dostęp 07.02.2018).
Historia.tvp.pl, https://historia.tvp.pl/ (dostęp 03.04.2018).
Janas A., Majdanik J., Caelum in ore: rekonstrukcja antycznego smaku (recenzja), https://histmag.org/j-majdanik-a-janas-caelum-in-ore-rekonstrukcja-antycznego-smaku-recenzja-11807 (dostęp 02.05.2018).
Kanał AleHistoria, https://www.youtube.com/user/AleHistoriaWideo (dostęp 06.05.2018).
Kącik gier historycznych w UMCS, http://www.dziennikwschodni.pl/lublin/kacik-gier-historycznych-w-umcs-juz-dziala,n,1000180362.html (dostęp 06.05.2018).
Koło Metodologiczne Historyków UMCS Lublin, https://pl-pl.facebook.com/KMH.UMCS/ (dostęp 06.05.2018).
Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, http://www.polin.pl/pl (dostęp 20.04.2018).
Muzeum Starożytnego Hutnictwa Mazowieckiego w Pruszkowie, http://mshm.pl/ (dostęp 12.02.2018).
Niezłasztuka.org, https://niezlasztuka.org/2017/06/13/andy-dabrowski/ (dostęp 22.03.2018).
Obrona pracy magisterskiej „na polu bitwy”, http://historia.org.pl/2015/07/09/pierwsza-obrona-pracy-magisterskiej-na-polu-bitwy/ (dostęp 22.03.2018).
Ośrodek Brama Grodzka Teatr NN (multimedialne przewodniki po Lublinie i Lubelszczyźnie), http://teatrnn.pl/przewodniki (dostęp 22.03.2018).
Portal informacyjny: Reenacting.eu, http://www.reenacting.eu/index.php/odtwarzanie-turniejow-i-cwiczen-wojennych-dzisiaj (dostęp 22.03.2018).
Prawdziwe historie [LP 2018] digital album, https://boatspoland1.bandcamp.com/releases (dostęp 05.12.2018).
Program Historia Bez Cenzury, https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB (dostęp 08.07.2018).
Programy / Historia / Nowe Ateny / Łupaszka bohater czy bandyta? Vod.tvp.pl – Telewizja Polska S.A., http://vod.tvp.pl/24804091/lupaszka-bohater-czy-bandyta (dostęp 22.03.2018).
Projekt Based On a True Story (B.O.a.T.S.) – „Opowieść o 1000’cu i jednej śmierci”, https://www.youtube.com/watch?v=grWPuXHSb1U (22.03.2018).
Raport z koncertu The Elements, https://www.youtube.com/watch?v=Ns3i8qGh37w (dostęp 22.03.2018).
Stowarzyszenie na rzecz Popularyzacji Kultury Antycznej Hellas et Roma, http://www.hellasetroma.pl/ (dostęp 02.05.2018).
Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich Lublin, http://www.skpb.lublin.pl/ (dostęp 2.05.2018).

 

 




Wywiad: Trudne tematy polsko-ukraińskie

Rozmowy delegacji polskiego i ukraińskiego podziemia w przysiółku Żar koło Lublińca Nowego, powiat lubaczowski, 21 maja 1945 r. (Fotografia ze zbiorów rodziny Stanisława Książka)

Trudne tematy polsko-ukraińskie.
O percepcji wydarzeń na Wołyniu w latach 1942–1944
z prof. Ihorem Iljuszynem* rozmawia Roman Romantsov**

 

R.R.: Panie Profesorze, na wstępie chciałbym, aby zarysował Pan swoje zainteresowania badawcze.

I.I.: Stosunki polsko-ukraińskie w okresie II wojny światowej i w pierwszych latach po wojnie, czyli temat badawczy, którym zajmuję się od początku lat 90., wciąż pozostają najgoręcej dyskutowanym zagadnieniem zarówno w historiografii polskiej, jak i ukraińskiej. Stanowi ono najbardziej bolesną kwestię w obecnych relacjach między sąsiadującymi narodami. Mimo że od tych wydarzeń upłynęło prawie 80 lat, wielu Ukraińców i Polaków wciąż nie może wybaczyć krzywd zadanych sobie podczas ostatniej wojny światowej. Dobrze znane są prześladowania mniejszości ukraińskiej w II Rzeczypospolitej przez polskie władze. Do dziś nie zagoiły się rany ludności ukraińskiej, która padła ofiarą deportacji w 1947 r., znanej jako akcja „Wisła”. Z kolei strona polska, a przede wszystkim przedstawiciele starszego pokolenia, nie zgadzając się albo nawet zgadzając się z tym, że Ukraińcy w przeszłości rzeczywiście zaznali w Polsce nieuzasadnionych cierpień, utrzymują jednak, że krzywdy, jakie spotkały Ukraińców w II RP, są niewspółmiernie nikłe wobec zbrodni dokonanych na Polakach przez UPA w latach wojny. Potwierdzeniem takiego stanu rzeczy była i jest trwająca od początku lat 90. dyskusja, niestety nie tylko naukowa, wokół tragicznych wydarzeń wołyńskich w latach 1943–1944.

R.R.: Panie Profesorze, jak i kiedy zaczęły się rozmowy między polskimi i ukraińskimi naukowcami na temat rzezi wołyńskiej?

I.I.: W roku 1996 między Światowym Związkiem Żołnierzy Armii Krajowej i Związkiem Ukraińców w Polsce zostało podpisane porozumienie inicjujące wieloletnią działalność (w ciągu 10 lat) międzynarodowego seminarium naukowego. Jego celem było opracowanie tzw. trudnych pytań z zakresu stosunków polsko-ukraińskich w okresie II wojny światowej i w pierwszych latach po wojnie. W rezultacie długotrwałych i niełatwych badań, w których wzięło udział około 30 zawodowych historyków z obydwu państw, wydano 12 tomów z materiałami seminarium w języku polskim i języku ukraińskim. Jednym z najważniejszych efektów seminarium było to, że podczas regularnych spotkań i dyskusji nad wynikami własnych prac naukowcy z obydwu krajów przeszli pewną ewolucję swoich poglądów, dzięki czemu ich stanowiska wobec niektórych kwestii się zbliżyły. Przynajmniej tak wtedy się wydawało. Dotyczy to przede wszystkim oceny UPA i AK jako równoprawnych ruchów narodowowyzwoleńczych, wyłonionych przez dwa sąsiadujące ze sobą narody, które w warunkach obcej okupacji starały się odtworzyć własną państwowość, oraz roli Berlina i Moskwy w wykorzystaniu i podsycaniu antagonizmu ukraińsko-polskiego. Po obu stronach można było więc zaobserwować pragnienie, by mniej więcej jednakowo rozumieć przyczyny tego antagonizmu.

R.R.: Z której strony wyszła inicjatywa takich spotkań, ukraińskiej czy po polskiej?

I.I.: Zainteresowanie było po obu stronach. Pierwsze spotkanie odbyło się w 1994 r. w Podkowie Leśnej pod Warszawą. Ale porozumienie zostało podpisane w 1996 r. Od tej umowy zaczęły się regularne, dwa razy w roku – jeden raz w Polsce, jeden w Ukrainie – spotkania zawodowych historyków z obydwu państw.

R.R.: Czy Ukraina finansowała te spotkania?

I.I.: Chyba polska strona finansowała większość kosztów. Jeżeli spotkania odbywały się w Łucku na Wołyńskim Uniwersytecie im. Łesi Ukrainki, uczelnia też finansowała te spotkania. Najważniejsze było to, że w ramach tej inicjatywy prowadzono wspólne badania, rozmowy, dyskusje. To miało największe znaczenie dla dialogu polsko-ukraińskiego.

R.R.: O jakich głównych kwestiach dyskutowano?

I.I.: Było wiele zasadniczych kwestii, na które polscy i ukraińscy historycy patrzyli w różny sposób albo inaczej rozmieszczali akcenty. Należały do nich w szczególności:

  • interpretowanie motywów i charakteru współpracy ukraińsko-niemieckiej i polsko-radzieckiej podczas wojny;
  • ocena charakteru i form polskiego oporu wobec niemieckiej akcji przesiedleńczej w dystrykcie lubelskim (w tym na Chełmszczyźnie i Podlasiu) w latach 1942–1943 oraz akcji bojowych oddziałów Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich przeciwko tym przedstawicielom miejscowej ukraińskiej inteligencji i chłopstwa, którzy brali udział w tej akcji przesiedleńczej; również związek wydarzeń w dystrykcie lubelskim z antypolskimi masowymi wystąpieniami na zachodnim Wołyniu w 1943 r. oraz w Galicji Wschodniej w 1944 r.;
  • ocena form i metod walki z Polakami na terenach zachodniego Wołynia i Galicji Wschodniej, wykorzystanych przez OUN-B oraz dowództwo UPA w celu całkowitego niedopuszczenia do powrotu tych ziem do powojennego państwa polskiego;
  • analiza innych motywów i czynników, które popychały OUN-B i dowództwo UPA do radykalnych działań antypolskich;
  • przyczyny porażki ukraińsko-polskich negocjacji dotyczących zaprzestania walk pomiędzy oboma społecznościami w latach 1943–1944;
  • wyjaśnienie, czy i w jakim stopniu deportacja Ukraińców w 1947 r. z południowo-wschodnich terenów Polski na jej ziemie północne i zachodnie, przeprowadzona w ramach akcji „Wisła”, stanowiła zemstę za zabójstwa Polaków na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943–1944, czy też być może wydarzenia te nie były ze sobą związane.

Jeszcze raz powtarzam, że na te kwestie ukraińscy i polscy naukowcy patrzyli inaczej. I ta sytuacja utrzymała się do dzisiaj.

R.R.: Czy podejmowano próby zorganizowania dyskusji w celu ustalenia liczby ofiar polskich i ukraińskich?

Prof. Ihor IlJuszyn

I.I.: Była rozmowa o tych liczbach podczas seminarium „Ukraina–Polska: trudne pytania”. Ale organizatorzy seminarium nie stawiali sobie za zadanie dojść do końcowej prawdy – wyliczyć dokładne liczby. Ustalenie liczby ofiar polskich i ukraińskich podczas konfliktu w okresie wojny nie było możliwe w ramach tego seminarium. Zrobić to można tylko na podstawie ekshumacji, a takie działania zostały podjęte później przez inne instytucje z inicjatywy Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. O ofiarach pisali między innymi Ryszard Torzecki i Grzegorz Motyka, którzy podawali liczbę około 100 tys. Polaków zaginionych na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej. W wyniku akcji odwetowych polskich formacji zbrojnych liczbę ofiar po stronie Ukraińców na tych terenach oszacowano na 10 tys. osób. Znacznie mniejsze straty po stronie ukraińskiej na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej wynikały z odmiennych celów, jakie przyświecały obydwu stronom (UPA – depolonizacja tych terenów i eksterminacja ludności polskiej, AK – jej obrona). Gruntowna analiza materiału statystycznego dotyczącego polskich i ukraińskich strat osobowych w dystrykcie lubelskim w czasie konfliktu została przeprowadzona przez Mariusza Zajączkowskiego i ukraińskiego historyka w Polsce Igora Hałagidę. Jako naukowiec nigdy nie postawiłem sobie za cel dokładnego ustalenia liczby ofiar, bo wiedziałem, że jest to niemożliwe. Dla mnie jako dla badacza najważniejsze było, by zrozumieć motywy działań wszystkich uczestników tych wydarzeń.

R.R.: Czy na Ukrainie były tworzone jeszcze inne grupy eksperckie do badania tych wydarzeń?

I.I.: Chcę wspomnieć o komisji ekspertów działającej przy Radzie Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy, która zajmowała się uzupełniającymi badaniami naukowymi związanymi z tragicznymi wydarzeniami na Wołyniu w latach 1943–1944. Ta grupa ekspertów pracowała w związku z ukraińsko-polskimi oficjalnymi obchodami 60. rocznicy tragedii wołyńskiej w 2003 r. Największą zasługą ukraińskich uczonych w badaniach nad ukraińsko-polskim konfliktem z okresu wojny i w pierwszych latach po wojnie było jednak stworzenie grupy roboczej przy Rządowej Komisji do spraw Działalności OUN i UPA, kierowanej przez wicedyrektora Instytutu Historii Ukrainy Narodowej Akademii Nauk Ukrainy prof. Stanisława Kulczyckiego. Ta komisja w ciągu 8 lat, od 1998 do 2005 r., opracowała monografię i wydała dokument wyrażający opinię profesjonalistów dla Rządowej Komisji do spraw Działalności OUN i UPA. Monografia i ten dokument opierały się na publikacjach poszczególnych członków grupy roboczej. Autorzy tych prac starali się poznać motywy działania wszystkich uczestników tych wydarzeń, wniknąć w sposób ich myślenia i intencje, szeroko przedstawili uwarunkowania wewnętrzne, w jakich działali, oraz presję okoliczności zewnętrznych, której zostali poddani. Mogę powiedzieć, że na Ukrainie do tej pory nie było publikacji, które w całościowy sposób omawiały tę problematykę i stanowiły prezentację dorobku historiografii ukraińskiej. Autorzy wprowadzili do obiegu naukowego nowe interesujące materiały, przede wszystkim z archiwów służb bezpieczeństwa, dając im interpretację wprawdzie nacechowaną patriotycznie, niemniej wyważoną, a przy tym głęboką. Jako jeden z autorów tej monografii, w szczególności rozdziału dotyczącego stosunków polsko-ukraińskich w latach wojny, już wtedy nie bardzo sprzeciwiałem się wyodrębnieniu wydarzeń wołyńskich z ogólnego obrazu konfliktu między UPA i AK, który toczył się na większości terenów zamieszkiwanych wspólnie przez Ukraińców i Polaków i podczas którego obydwie walczące strony popełniły zbrodnie wojenne.

R.R.: Jak przebiegają podziały wśród naukowców Ukrainy na tle oceny lub interpretacji faktów czy przyczyn konfliktu?

I.I.: Mimo postępu badań w tym zakresie na Ukrainie jest wielu historyków, którzy w zupełnie odmienny sposób oceniali i dalej oceniają przyczyny oraz charakter konfliktu ukraińsko-polskiego z okresu II wojny światowej, w szczególności tragedii wołyńskiej. Należy powiedzieć, że na Ukrainie do 2003 r., to znaczy do ukraińsko-polskich obchodów 60. rocznicy tragedii wołyńskiej, konflikt ten pozostawał jedynie przedmiotem badań naukowych historyków. Dyskusja wokół wydarzeń wołyńskich podczas tych obchodów i po ich zakończeniu nie najlepiej wpłynęła na stanowisko ukraińskich historyków. Nie oparli się oni naciskom mediów i opinii publicznej, co spowodowało, że naukowe i akademickie badania nad tym konfliktem zeszły na dalszy plan, podczas gdy akcent przesunął się na aspekt polityczny tej kwestii, postrzegany w kontekście dzisiejszych stosunków ukraińsko-polskich. Niestety, do dziś w ukraińskiej literaturze naukowej dotyczącej omawianego tematu można napotkać prace, których autorzy wciąż preferują jednostronne postrzeganie przyczyn konfliktu i dążą jedynie do udowodnienia winy strony przeciwnej albo przynajmniej unikają zadawania pytań o odpowiedzialność strony ukraińskiej za konflikt. Takie podejście było widać już wcześniej na przykład w pracach kijowskiego badacza Wołodymyra Serhijczuka lub lwowskiego badacza Andrija Bolanowskiego, które zawierały sporo dokumentów archiwalnych, ale opisywane w nich wydarzenia były przez autorów interpretowane jednostronnie.

R.R.: Jak przebiega współpraca między naukowcami z Ukrainy i Polski w ostatnich kilku latach?

I.I.: W 2015 r. został przywrócony historyczny dialog między polskimi a ukraińskimi naukowcami w ramach Ukraińsko-Polskiego Forum Historyków przy instytutach pamięci narodowej w Polsce i na Ukrainie. Forum nie zostało powołane do podpisywania jakichś wspólnych dokumentów, lecz było miejscem wymiany opinii. W odróżnieniu od wspomnianego wcześniej ukraińsko-polskiego seminarium z lat 90. obecny dialog odbywał się pod patronatem dwóch instytucji państwowych, a nie organizacji społecznych, jak to było w przeszłości. Każda z tych instytucji, to znaczy ukraiński IPN i polski IPN, prowadzi własną politykę historyczną, mającą na celu kształtowanie świadomości historycznej swego narodu. Rzecz jasna każdy kraj jest zainteresowany, aby świadomość historyczna była jak najbardziej zgodna z ideologią państwową lub narodową, odpowiadała też interesom rządzącej elity politycznej. Jako środek do osiągnięcia tego celu jest wykorzystywana właśnie polityka historyczna.

Świadomość historyczna narodu różni się zresztą od konkretnej wiedzy historycznej. Często świadomość historyczną cechują elementy selektywności, czyli wyrywkowości w interpretowaniu faktów historycznych, pewne zabarwienie emocjonalne, a czasem i kłamstwo, zastosowane w celu pokazania swego narodu w lepszym świetle. W ten sposób instytucje państwowe i rządząca grupa polityczna, która za nimi stoi, prowadząc politykę historyczną, bardzo często kształtują w społeczeństwie pożądany obraz przeszłości, oddalony od rzeczywistości historycznej. Podejście jakiejkolwiek instytucji państwowej do historii jest zatem uwarunkowane politycznie, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej znalazła się Ukraina po znanych wstrząsach politycznych i wojskowych z lat 2014–2015. Duże znaczenie miała też uchwała ukraińskiego parlamentu O statusie prawnym i poszanowaniu pamięci bojowników o niepodległość Ukrainy w XX wieku, w której gloryfikowano OUN i UPA właśnie jako bojowników o niepodległość Ukrainy.

Dlatego ostatnio w ukraińskiej historiografii w znacznym stopniu przeważa instrumentalizacja interpretowanych wydarzeń. Nauka historyczna jest postrzegana przede wszystkim jako instrument wychowania patriotycznego obywateli oraz wzmocnienia ich tożsamości narodowej i kształtowania odpowiedniej świadomości historycznej. Przedstawiciele nowej młodej generacji ukraińskich zawodowych historyków przedstawiają własne zdanie o przeszłości, próbują „przepisać” historię według ich własnej interpretacji. Jest to zjawisko oczywiste i zrozumiałe. Tym wyjaśniam również inicjatywę młodych kierowników ukraińskiego IPN, by przywrócić ukraińsko-polski dialog historyczny. Pracownicy tej instytucji niewątpliwie są historykami patriotycznymi, którzy rozumieją i badają historię raczej sercem niż umysłem, co z kolei oznacza być nieobiektywnym i świadomie kłamać, żeby przedstawić siebie, swój naród, w jak najlepszym świetłe. Sądzę, że dziś ukraińskim historykom nie jest łatwo pracować. Na Ukrainie jest narzucana pewna narracja i praktycznie nie istnieją historycy, którzy nie zależeliby od propagandy politycznej.

Całkiem zrozumiałe jest to, że żaden badacz nie będzie w stanie uniknąć pozostawienia śladu osobistych upodobań i przekonań w swojej pracy. Przy tym Polacy i Ukraińcy mają prawo do odrębnego postrzegania zarówno własnej, jak i wspólnej przeszłości. Jednak moim zdaniem, jeżeli nauka historyczna będzie się rozwijać wyłącznie w ramach teorii narodowych i idei patriotycznych, nie mówię już o hurrapatriotycznych nastawieniach, będzie w sobie nieść zarodek śmierci. Ponieważ zestaw tendencyjnych interpretacji komunistycznych zmieni się na zestaw interpretacji nacjonalistycznych, tak samo dalekich od obiektywnej dyskusji o kontrowersyjnych momentach w naszej historii. Krytyka nacjonalizmu, a w szczególności ukraińskiego nacjonalizmu z perspektywy praw człowieka nie ma na celu i nie oznacza przemilczenia sowieckich zbrodni, jak również nie odmawia Ukrainie historycznej podmiotowości. Na Ukrainie w ciągu całej jej historii nacjonalizm przejawiał się jako moc, która raczej sprzyjała konfliktom aniżeli osiągnięciu porozumienia między członkami społeczeństwa. Działo się tak dlatego, że podstawą i miarą takiego podejścia działaczy nacjonalistycznych były nie tyle wolność i dobrobyt konkretnego obywatela i człowieka, ile jakieś zbyt szerokie i abstrakcyjnie pojęcia związane z ideą nacjokracji. Trudno dziś sobie wyobrazić kogokolwiek z ukraińskich polityków, kto parafrazując to, co Goethe powiedział na temat Niemiec i Niemców, byłby w stanie powtórzyć w odniesieniu do Ukrainy i Ukraińców: „Ukraina to nic, ale każdy Ukrainiec sam w sobie to wszystko”. Zresztą nawet szczery patriotyzm jeszcze nie świadczy o przyzwoitości człowieka.

R.R.: W ukraińskiej narracji historycznej istnieje termin „wojna polsko-ukraińska”. Czy mógłby Pan skomentować takie określenie wydarzeń z okresu II wojny światowej?

I.I.: W ramach Ukraińsko-Polskiego Forum Historyków przy ocenie tragicznych wydarzeń II wojny światowej na terytorium wspólnego zamieszkiwania Ukraińców i Polaków niektórzy ukraińscy historycy młodego pokolenia, mam na myśli przede wszystkim dyrektora ukraińskiego IPN Wołodymyra Wiatrowycza, ale nie tylko, zaczęli się posługiwać  terminem „wojna polsko-ukraińska”. Wspomniany historyk w książce Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947, wydanej w języku ukraińskim i przetłumaczonej na polski, napisał, że „opracował własną, całkowicie odmienną od innych naukowców koncepcję konfliktu polsko-ukraińskiego, która polega na tym, że w okresie II wojny światowej miała miejsce jeszcze jedna wojna między sąsiednimi narodami, podczas której obydwie walczące strony dopuszczały się równorzędnych zbrodni wojennych”. To znaczy, że zdaniem Wiatrowycza walka toczyła się nie między obywatelami jednego państwa, tj. II RP, lecz między sąsiednimi narodami – polskim i ukraińskim. Powiem, że w centralnej i wschodniej Ukrainie ukraińscy nic nie wiedzieli o tej „wojnie polsko-ukraińskiej”.

Rodzi się pytanie, czy rzeczywiście koncepcja ta jest nowa oraz czy przynosi głębszą analizę i wyjaśnia owe wydarzenia lepiej niż interpretacje, które w historiografii ukraińskiej już istnieją. Według mnie „nowa koncepcja” Wiatrowycza jest kolejną próbą odnowienia interpretacji znacznie wcześniej sformułowanej w pracach Myrosława Prokopa, Lwa Szankowskiego, Wołodymyra Kosyka i innych ukraińskich historyków emigracyjnych. Ukraiński badacz Andrij Portnow też uważa, że ta książka w istocie „powtarza głównie tezy propogandowego dyskursu banderowskiego i jest klasycznym przykładem historii do wykorzystania wewnętrznego lub wewnątrzpaństwowego” (cyt za: A. Portnow, Ukrajinśki interpretaciji Wołynśkoji rizanyny, „Czasopys Ї” 2013, nr 74, http://www.ji.lviv.ua/n74texts/Portnov_Ukrainski_interpretacii.htm, dostęp 2.07.2019).

Ponadto dostrzegam w tym także próbę potraktowania antypolskiej akcji UPA na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej z lat 1943–1944 jako znanej z historycznej przeszłości żakerii, czyli jako buntu ukraińskich mas chłopskich przeciw polskim panom i zemsty za dawne krzywdy na gruncie narodowym i społecznym. Historycy przyjmujący taki punkt widzenia uważają, że polityka II Rzeczypospolitej wobec mniejszości ukraińskiej jest wystarczającym usprawiedliwieniem zbrodni wojennych dokonywanych na polskiej ludności cywilnej zgodnie z zasadami odpowiedzialności zbiorowej. Główny argument podnoszony w obronie tych zasad, co z kolei oznacza i w obronie wykonawców tych zbrodni, brzmi: „na wojnie, jak to na wojnie”.

Jako badacz, który spędził w archiwach ukraińskich i polskich niejeden rok, studiując wszystkie dostępne dokumenty, mogę powiedzieć, że charakteru niełatwych stosunków między Polakami i Ukraińcami na terenach ich wspólnego zamieszkiwania w latach wojny nie można tłumaczyć wyłącznie wzrostem napięcia pomiędzy nimi i chęcią odwetu za dawne krzywdy na gruncie narodowym i społecznym, jak to część badaczy błędnie interpretuje. Wydarzeń tych nie można zrozumieć w ramach wyłącznie historii narodowej. Stosunki pomiędzy obiema społecznościami były zależne od ich rozeznania w polityce władz radzieckich i niemieckich, a także od znajomości przebiegu wojny. Nieprzypadkowo utworzenie UPA i rozpoczęcie akcji antypolskiej na Wołyniu zbiegły się w czasie ze sromotną porażką Wehrmachtu pod Stalingradem. Dlatego w latach 1943–1944 decydujący dla konfrontacji w regionie wołyńsko-galicyjskim stał się właśnie czynnik wojenny, podczas gdy terytorialno-polityczny, etniczno-wyznaniowy, społeczny oraz wszystkie inne stanowiły tylko ogólne tło wydarzeń generowanych przez sam proces wojenny.

R.R.: Czy można mówić o wpływie Związku Radzieckiego – a mianowicie oddziałów dywersyjnych NKWD – na wydarzenia na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej?

I.I.: Napisałem całą książkę na ten temat – ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947. Została opublikowana przez IPN w Warszawie w 2017 r. To jest nowa publikacja, napisana na podstawie kwerendy w archiwach rosyjskich, ukraińskich i polskich. Pisałem o polityce sowieckiej w latach 1939–1941 na Ukrainie Zachodniej. Komunistyczna propaganda w tamtym okresie głosiła, że nie tylko polscy panowie, ale nawet i polscy chłopi zamieszkujący zachodni Wołyń i Galicję Wschodnią są zamożniejsi aniżeli chłopi ukraińscy. Uważam, że radziecka propaganda z lat 1939–1941 wzmacniała wśród zachodnich Ukraińców nastroje antypolskie i tym samym podsycała konflikt. To znaczy komuniści dolewali oliwy do ognia konfliktu, który już się tlił. Ale to nie oznacza, że podczas wojny Związek Radziecki odegrał kluczową rolę w generowaniu polsko-ukraińskiego konfliktu narodowościowego.

Rola tzw. sowieckiego czynnika polegała przede wszystkim na tym, że wpływ wywierało to, co się działo na froncie wschodnim. Kolegom zajmującym się tą tematyką często zadawałem pytanie: dlaczego do antypolskiej akcji na Wołyniu doszło dopiero w 1943 r., a nie wcześniej? To nie wydarzenia przed wojną i nie propaganda radziecka miały wpływ na początek akcji depolonizacyjnej, lecz tylko bieżąca sytuacja na froncie niemiecko-radzieckim. Do 1943 r. w kręgach OUN uważano, że wojnę wygrają Niemcy. Wszystko zmieniła klęska Wehrmachtu pod Stalingradem. Okazało się wówczas, że najprawdopodobniej wygra ZSRR, a to oznacza powrót armii radzieckiej na zachodnie ziemie Ukrainy. W tej sytuacji kierownictwo OUN-B, wcześniej przeciwne zorganizowaniu ruchu partyzanckiego, doszło do wniosku, że trzeba utworzyć armię partyzancką i zmobilizować jak największą grupę ludności ukraińskiej na tych terenach, żeby przeciwstawić się nadchodzącym oddziałom radzieckim, a wszystkie punkty polskiego osadnictwa uznawano za szkodliwe dla sprawy ukraińskiej. „Trzeba stanąć do walki z Armią Czerwoną na śmierć i życie, a Polaków, których obecność na tyłach przeszkadzałaby w naszej działalności, należy sprzątnąć” – tak rozumowało kierownictwo OUN-B w ówczesnej sytuacji. Przecież już w 1942 r., kiedy na zachodnim Wołyniu pojawiły się pierwsze grupy operacyjne NKWD i pierwsze oddziały czerwonych partyzantów, stało się jasne, że będą szukać wsparcia u Polaków. Polacy stanowili na Wołyniu jedynie 15 procent ludności, toteż znajdując się w okrążeniu silniejszych liczebnie i coraz bardziej świadomych narodowo Ukraińców, musieli szukać pomocy z zewnątrz, szczególnie że polski ruch oporu na tym obszarze nie był wówczas jeszcze silny. Jedni świadomie, inni pod przymusem podjęli współpracę z sowieckimi partyzantami i funkcjonariuszami grup operacyjnych NKWD, którzy bez pomocy miejscowej ludności nie mogli się utrzymać na głębokich tyłach Wehrmachtu. Decyzje o mobilizacji i o rozpoczęciu antypolskiej akcji zapadły niemal jednocześnie, na słynnej III Konferencji OUN-B w lutym 1943 r.

W październiku 1943 r. głównodowodzący UPA Roman Szuchewycz był z inspekcją na Wołyniu. Dwa miesiące później złożył z tej wizyty raport na posiedzeniu Centralnego Prowodu OUN. Samego dokumentu na razie nie znaleźliśmy w archiwach, ale inny członek Centralnego Prowodu OUN, Ołeksandr Łućkyj, który uczestniczył w tym posiedzeniu, przesłuchiwany przez NKWD, zeznał, że Szuchewycz uznał akcję antypolską na Wołyniu za usprawiedliwioną, pozytywnie ocenił działania dowódcy wołyńskiej UPA Kłyma Sawura oraz zaproponował utworzenie oddziałów UPA także w Galicji Wschodniej. Łućkyj powiedział też śledczym, że Szuchewycz wydał polecenie „fizycznego wyniszczenia wszystkich działaczy Armii Krajowej, którzy szkodzili sprawie ukraińskiej”. Jest więc rzeczą oczywistą, że ounowcy oceniali udział Polaków w radzieckich przedsięwzięciach jako akt zasadniczo sprzeczny z ich interesem, czyli walką z wrogiem numer 1 – ZSRR, dlatego okrutnie mścili się na miejscowej ludności polskiej. Jak wiadomo, w praktyce okazało się, że ukraińskiej sprawie szkodziły także polskie dzieci, kobiety i starcy. Dlatego uważam, że kierownictwo banderowskie ponosi przede wszystkim odpowiedzialność za decyzję o wymordowaniu kilkudziesięciu tysięcy polskich cywilów, podjętą z zastosowaniem zasady odpowiedzialności zbiorowej.

Należy przy tym podkreślić, że Armia Krajowa była formacją antykomunistyczną i jej oficerowie zdawali sobie sprawę z wymuszonego charakteru sojuszu z partyzantami radzieckimi, co w konsekwencji doprowadziło również do tragedii AK. Należy jednak pamiętać o zasadniczej różnicy między sytuacją na Białorusi Zachodniej, gdzie występował ostry konflikt między partyzantami radzieckimi i polskimi, a Wołyniem i Galicją, gdzie to właśnie antypolska akcja UPA zrobiła z miejscowych Polaków lojalnych zwolenników ZSRR, przynajmniej na zewnątrz.

W trakcie swoich badań nie znalazłem jednak wystarczających podstaw, aby uznać, że Związek Radziecki odegrał kluczową rolę w generowaniu ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego podczas wojny. Dowodzą tego liczne raporty radzieckich dowódców partyzanckich, które pokazują, że mieli oni negatywny stosunek do charakteru tego konfliktu. Wrogość w stosunkach między ukraińskimi i polskimi organizacjami niepodległościowymi osiągnęła podczas wojny apogeum, nie było więc potrzeby, by ją dodatkowo rozniecić.

R.R.: Co teraz z pamięcią wśród ludności zamieszkującej te tereny, jak ci ludzie pamiętają konflikt ukraińsko-polski?

I.I.: Rzecz polega na tym, że na tym terenie prawie już nie pozostali ludzie, którzy pamiętają o tych wydarzeniach. Znam kilka osób z Wołynia i z Polski pochodzenia wołyńskiego mających powyżej 80 lat. Po wojnie ludzie po prostu bali się o tym mówić i władza radziecka robiła wszystko, aby o tym zapomnieć, aby skazać na zapomnienie.

R.R.: W pamięci kulturowej w Polsce zachowało się kilka utworów poświęconych tym wydarzeniom. Jak w Ukrainie z tym?

I.I.: W Polsce w 2016 r. wszedł na ekrany film w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego Wołyń. Moim zdaniem nie będzie żadnego kompromisu i porozumienia na polu pamięci historycznej, dopóki władze w Kijowie będą się bały pokazać ten film na Ukrainie. Przecież nie chodzi o to, żeby się zgodzić z wizją reżysera, lecz o to, by na ten temat swobodnie dyskutować, a nie z góry odrzucać. Oczywiście rozumiem, że zakaz emisji Wołynia władze w Kijowie wydały ze względu na sytuację, w jakiej znajduje się Ukraina teraz, ale uważam, że trzeba było film pokazać choćby w kręgach historyków ukraińskich o różnych poglądach, żeby mogli podyskutować o tym obrazie.

R.R.: Czyli przełączenie z pola politycznego na naukowe nie jest możliwe?

I.I.: Pozostawienie tego tematu wyłącznie na polu naukowym nie wystarczy, by podołać konfrontacji. Sporo naukowców patrzy na historię jak politycy. Zacytuję słowa mojego kolegi Leonida Zaszkilniaka ze Lwowa: „Historyczna biografia Ukrainy i Ukraińców dopiero się tworzy, przeżywa swój okres romantyczny, nieromantyczny, modernistyczny i postmodernistyczny prawie jednocześnie. W tych warunkach ukraińscy historycy mogą stać na pozycjach albo proukraińskich, albo antyukraińskich. Jest to sytuacja niewdzięczna i nawet niebezpieczna, sytuacja, w której trudno odnaleźć równowagę między wymogami naukowości a dyktatem patriotyzmu. Każdy historyk rozprawia się z nią indywidualnie. Szczególnie ważne jest to, aby historycy nie poddawali się koniunkturze ideologicznej i politycznej i kształtowali niejednowymiarowy obraz przeszłości. Obraz, który będzie w równej mierze przedstawiał racje i interesy obu stron”. Całkowicie się z tym zgadzam. Traktowanie historii w sposób polityczny nie pozwoli przełamać nieufności między przedstawicielami obu narodów. Dopóki nie szukamy kompromisu, nie próbujemy zrozumieć drugiej strony ani znaleźć wspólnego języka, nie widzę szans na porozumienie.

A przecież nie da się walczyć bez końca. Znamy doświadczenia wojny w Jugosławii. Tam i politycy, i dziennikarze, i uczeni doprowadzili relacje między Serbami, Chorwatami i Bośniakami do poziomu takiej nienawiści, że kiedy ta wojna się zakończyła, nie było już żadnej platformy społecznej, na której przedstawiciele zwaśnionych narodów mogliby spokojnie omówić przyczyny tego, co się wydarzyło, i wypracować odpowiedź na pytanie: „Jak dalej żyć po tej tragedii?”.

R.R.: Jakie są perspektywy dialogu historycznego między naukowcami z Ukrainy i Polski?

I.I.: Moim zdaniem kompromis byłby możliwy jedynie wówczas, gdy w ocenie tego, co się wydarzyło na terytorium wspólnego zamieszkiwania Polaków i Ukraińców w latach II wojny światowej, zarówno polscy, jak i ukraińscy historycy oraz politycy zaczęliby brać pod uwagę nie narodowe, lecz czysto ludzkie kryteria. Pamiętajmy, że nas wszystkich Bóg stworzył jako ludzi, a Polakami, Ukraińcami, Żydami czy Rosjanami staliśmy dopiero później. Jeżeli z tej strony nie spójrzymy na tamte tragiczne wydarzenia, nigdy nie będzie porozumienia.

R.R.: Dziękuję bardzo za rozmowę.

 

Ihor Iljuszyn* – historyk ukraiński, absolwent Uniwersytetu Kijowskiego im. Tarasa Szewczenki, profesor i kierownik Katedry Stosunków Międzynarodowych na Kijowskim Uniwersytecie Slawistycznym. Badacz stosunków polsko-ukraińskich w okresie II wojny światowej. W latach 2002–2003 był ekspertem przy Radzie Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy w sprawie badań naukowych poświęconych wydarzeniom na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943–1944. Autor licznych publikacji, m.in. wydanych w Polsce: UPA i AK. Konflikt w Zachodniej Ukrainie, tłum. K. Kotyńska, A. Łazar, Warszawa 2009; ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947, tłum. M. Buczyło, Warszawa 2017.

** Roman Romantsov – obecnie zatrudniony jako starszy analityk w Instytucie Europy Środkowej, do 2018 r. pracował jako adiunkt w Instytucie Europy Środkowo-Wschodniej. Opinie wyrażone w publikacji prezentują wyłącznie poglądy autora i nie mogą być utożsamiane ze stanowiskiem Instytutu Europy Środkowej.

 

Korekta językowa: Beata Bińko

 




Historia na ekranie. Rozmowa z Agnieszką Holland

 


Wywiad z Agnieszką Holland przeprowadzony przez dr. hab. Piotra Witka z okazji XX Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich odbywającego się w dniach 18.09-20.09.2019 r. w Lublinie. Wywiad był prezentowany podczas Zjazdu w ramach przeglądu filmów historycznych przed premierową projekcją obrazu Agnieszki Holland pt. „Obywatel Jones”, która miała miejsce 18.09.2019 roku w sali kinowej Centrum Spotkania Kultur w Lublinie.

 

 


Realizacja wideo
dr hab. Piotr WITEK

 


Wywiadu można również wysłuchać w formie podcastu.



O uznanie dla przeciwnika

Bez znajomości piśmiennictwa Stefana Kisielewskiego trudno jest zrozumieć PRL i polskie społeczeństwo tamtego czasu. O tym nikogo nie trzeba przekonywać. Wiele spostrzeżeń Kisiela ma jednak charakter ponadczasowy, wskazują na zjawiska i procesy obecne w różnych realiach politycznych, charakteryzują wielu z nas, Polaków, bez względu na to w jakiej epoce żyjemy.
Ten walor niesłabnącej aktualności ma poniżej prezentowany felieton O uznanie dla przeciwnika. Kisielewski napisał tekst w grudniu 1980 roku. Pierwszy raz został opublikowany w drugim obiegu w numerze 12/13 „Spotkań. Niezależnego pisma młodych katolików” wydanym z datą 1980 rok. Następnie był zamieszczony w różnych zbiorach felietonów Stefana Kisielewskiego w serii „Wołanie na puszczy”.

Redakcja 

 

fot. Andrzej Friszke

KISIEL,

Wołanie na puszczy
O uznanie dla przeciwnika

 

Felieton ten, jak też jeden z poprzednich tego Autora (O prawo do twórczości), został w całości usunięty przez cenzurę. (przyp. redakcji „Spotkań”)

Zaraz po wojnie rozpoczęto w Polsce wychowawczą rzekomo akcję likwidowania przeciwnika (wroga?!) w historii, piśmiennictwie, bibliotekarstwie, nauczaniu, prasie. Najpierw ustalono oficjalną (postępową) wersję najnowszej historii Polski, potem przystąpiono do akcji redukcyjnej, to znaczy do likwidowania śladów istnienia przeciwnika czy wrogów, których argumenty lub działalność naruszałaby te wersję. Likwidacja objęła przede wszystkim ślady w postaci książek, co było zresztą akcją ułatwioną i mającą swój precedens w niedawnej przeszłości, bowiem okupacja hitlerowska przyzwyczaiła nas do niszczenia książek, zaś Powstanie Warszawskie stało się, chcąc nie chcąc, ukoronowaniem dzieła niwelacji (symbolem mogłaby tu być płonąca barykada powstańcza na ulicy Świętojańskiej, koło katedry, ułożona z foliałów przywleczonych z niedalekiego Archiwum Akt Dawnych).

Powojenna akcja niwelowania śladów działalności wszelkiego przeciwnika wynikła z orwellowskiego przekonania, iż interpretacja historii najnowszej i wiedza o jakimkolwiek działającym w niej przeciwniku aktualnej wersji jest instrumentem toczącej się walki politycznej. Historia nie byłaby więc obiektywnym zapisem faktów, osób i dzieł, lecz aktem wartościującym i selekcjonującym, stanowiącym instrument wychowania politycznego i urabiania umysłów w zamierzonym dzisiaj kierunku. Głównym elementem akcji selekcyjnej jest tu właśnie eliminacja przeciwnika, przeciwnik bowiem, choćby tylko utrwalony w pamięci przez swe dzieła, przez przekaz piśmienny czy nawet ustny, jest po prostu wrogiem, i to wrogiem szkodzącym teraz i tutaj. Wróg taki nie zasługuje na żadne względy, pobłażliwości czy atencje, jest po prostu szkodnikiem, niebezpieczeństwem wobec dobrej, aktualnej sprawy, nie powinien budzić jakiegokolwiek zainteresowania (nie mówiąc już o uznaniu!), a najlepiej w ogóle go unicestwić, niszcząc wszelkie ślady jego działania pozostałe na piśmie, aby nikt już nigdy nie mógł się nimi zająć, aby nic z odblasku nawet wrogich myśli nie mogło już kiedykolwiek, w jakiejkolwiek postaci odżyć. Historia jako instrument aktualnej walki ideologicznej i politycznej musi więc zostać poddana akcji selekcyjnej, musi być oczyszczona z wszelkich elementów szacunku czy choćby obiektywizmu wobec wroga (słowo „przeciwnik” raczej zostało wyeliminowane, bo zawiera się w nim szczypta uznania jego równorzędności czy partnerstwa). Aktualna praca nad wychowaniem społeczeństwa ważniejsza jest niż kontradykcyjne zbiorowisko alternatyw i dialektycznych przeciwieństw, nagromadzonych przez historię, jako więc bezużyteczne dla Dnia Dzisiejszego, historyczne Drzewo Wiadomości Złego i Dobrego ścięte być winno bezapelacyjnie, a miejsce gdzie wyrastało – zaorane i obsiane. Wiedzę o faktach zastąpić ma bowiem prosta i wychowawcza interpretacja, a ta wymaga oczyszczenia pamięci z nazbyt złożonych, wieloznacznych, zatem konkretnie nieprzydatnych śladów przeszłości, uczynienia ze zbiorowej psychiki niepokalanie czarnej tablicy, na której interpretator będzie mógł napisać wszystko na nowo.

I tak oto, zaraz po wojnie, rozpoczęła się u nas akcja narodowej niepamięci, wprowadzona w bibliotekach, wydawnictwach, pismach, w radio, w szkołach, na uczelniach – wszędzie. Akcja niezwykle wszechstronna, a zarazem niezauważalna (usypia bez bólu), bo jak się o czymś nie pamięta, to i usuwanie materialnych resztek owej przeszłości przechodzi niezauważone. Akcja trwa po dziś dzień, choćby siłą bezwładu i przyzwyczajenia, sami w niej uczestniczymy tolerując na co dzień hasła i slogany będące jej wykwitem i podsumowaniem. Sami już jesteśmy bowiem myślowo zredukowani i uproszczeni, ujednoliceni a więc oddialektycznieni – choćby się nawet tego nie domyślając. Życie bez przeszłości zubaża niewidocznie, a powszechnie i bezpowrotnie!

W myśl koncepcji redukcyjno-selekcyjnej, wróg nie uczestniczy w dziele historii, a tylko to dzieło opóźnia i sabotuje, nie jest współtwórcą dziejów, lecz ich negatywną, przeznaczoną na zniszczenie mierzwą. Skoro zaś taką jedynie pełni rolę, to nie zasługuje nie tylko na szacunek czy zainteresowanie, lecz zgoła na istnienie, choćby w pamięci. A kto jest tym wrogiem? Wrogiem narodu, społeczeństwa, demokracji, postępu, jedności?

Wobec wąskich i ściśle użytkowych kryteriów politycznych, jakie po wojnie przyjęto u nas – elitarnie i odgórnie, pojęcie wroga nader okazało się szerokie. Wrogie czy szkodliwe może bowiem być wszystko, co nietypowe, nieprawidłowe, sprzeczne z przyjętym w powojennej Polsce wzorem i schematem rozwoju historycznego, społeczno-politycznego, wzorem zarazem interpretacyjnym i woluntarystycznym. A zatem nieprawidłowe jest prawie wszystko, co było w kraju o historii i strukturze nietypowej, kraju od stuleci wiejskim, o słabym mieszczaństwie i silnej szlachcie, stanowiącej wzorzec życiowy dla chłopa, kraju, gdzie powikłane problemy narodowe górowały zawsze nad społecznymi, kraju, gdzie mało liczna klasa robotnicza prowadzona była przez narodowe i niemarksistowsko usposobionych inteligentów z PPS, a marksistowska również elitarno-inteligencka partia komunistyczna przeszła tragiczne i po dziś dzień nie całkiem wyjaśnione wstrząsy i kataklizmy, kraju, gdzie najpopularniejszą i najbardziej ludową instytucją był zawsze Kościół, kraju, gdzie dogłębnej, nieodwracalnej niwelacji społecznej dokonała nie żadna rewolucja, lecz… okupacja hitlerowska, kraju, który wielokroć dzielony i zmieniający terytorium, swą tożsamość narodową zachował w dużym stopniu dzięki emigracyjnej twórczości szlacheckich, często kresowych z pochodzenia wieszczów… i tak dalej i dalej. Mnogość nieprawidłowości, zaiste! W redukcyjnym zapale sprowadzono ją do mnogości wrogów postępu, anachronicznych, klasowych wrogów wznoszącej się prawidłowo historycznej linii. Tych zaś, korzystając z bezkrólewia, panującego po germańskim potopie, postanowiono zlikwidować, niszcząc ślady i pamięć, aby móc zacząć wszystko od nowa.

Czy się udało? Sądząc po materialnie uchwytnych rezultatach – udało się. Parę już bowiem naszych generacji wychowało się bez najnowszej historii Polski. Parę już generacji Polaków nie ma możności przeczytać dzieł wszystkich (a czasem – jakichkolwiek) Mochnackiego, Lelewela, Towiańskiego, Koźmiana, Kalinki, Bobrzyńskiego, Szujskiego, Tarnowskiego, Klaczki, Balickiego, Szczepanowskiego, Popławskiego, Dmowskiego, Piłsudskiego, Świętochowskiego, Limanowskiego, Brzozowskiego, Perla, Studnickiego, Sokolnickiego, Witosa, Daszyńskiego, Handelsmanna, Kolankowskiego, Kukiela, Tokarza, Lednickiego, Zdziechowskiego, Kota, Pobóg-Malinowskiego, Ciołkosza, Jędrzejowicza, Kołakowskiego i wielu innych. Nie mówiąc już o nieznanych zupełnie dziejach Komunistycznej Partii Polski i o mnogości pamiętnikarskich relacji uczestników ostatniej wojny i przywódców polskich działań, relacji wydanych tylko na emigracji. A także – o historii PRL.

Nie ma tożsamości narodowej bez pełnej najnowszej historii kraju. Czyżby więc polska tożsamość narodowa utaiła się w prohibitach kilku elitarnych krajowych bibliotek lub w emigracyjnych archiwach Paryża, Londynu, Nowego Jorku?! Wątła to zaiste byłaby tożsamość! „Politique d’abord”?! Zgoda, nie kwestionujemy ważności polityki, a zwłaszcza geopolityki (moja ze Stommą specjalność!) dla aktualnych losów narodu. Ale nie ma przecież społeczeństwa bez jego zaplecza historycznego, wiedza zaś o własnej przeszłości nie może zależeć od aktualnych działań taktycznych. Akcja wychowawczego redukcjonizmu nie da się żadną miarą pogodzić z rzuconym dziś wszakże i powszechnie przyjętym hasłem społecznej i narodowej odnowy.

Wiele obecnie mówimy złego o niszczącej działalności cenzury. Ale działalność ta jest tylko fragmentem szerokiej akcji redukcjonistycznej, która od 35 lat objęła nasze życie kulturalne, oświatowe, wydawnicze, propagandowe. Jak więc odrodzić naszą historię najnowszą, której uchwytne ślady zawarte są w wielu, nieistniejących niestety publicznie książkach? Usłyszymy na to niechybnie, że na przeszkodzie takiej akcji stanąłby brak papieru. Ale czyż naprawdę tożsamość narodowa zależy tylko i wyłącznie od stanu produkcji celulozy?

Od szeregu lat już młodzież zrozumiała konieczność odrodzenia współczesnej wiedzy historycznej. Już od połowy lat sześćdziesiątych powstawać jęły kółka samokształceniowe, szukano źródeł i autentyków, komentowano nieliczne samodzielne książki czy prace, np. Micewskiego o Piłsudskim i Dmowskim, Terleckiego o Becku, Moczulskiego o Polskiej Wojnie, etc. Od połowy lat siedemdziesiątych rozpoczęła się niezależna akcja wydawnicza, przywracająca z przeszłości to, co najbardziej brakujące, powstawać zaczęły też nowe, oryginalne prace. Wymienię tutaj szeroko znane za granicą studium Adama Michnika o piłsudczyźnie i dmowszczyźnie – Cienie zapomnianych przodków. Ze studium tym się nie zgadzam, lecz jest ono arcyciekawe, a wymieniłem je, aby oddać sprawiedliwość Autorowi, którego się u nas w prasie kopie, dla celów taktyczno-politycznych, ani wspominając o jego arcyoryginalnej publicystyce historycznej.

Ale to nie wszystko to kropla w morzu. Aby zwrócić nam 150 lat straconych dziejów, trzeba odrzucić tezę, iż historia jest jednym z narzędzi aktualnych działań politycznych, oddzielić dziejopisarstwo od polityki i propagandy. Trzeba też zrozumieć, że wolność jest także, a nawet przede wszystkim, wolnością dla przeciwnika, że historia gromadzi wszelkie sprzeczne racje i że jako obiektywna dyscyplina naukowa, jednakowym zainteresowaniem darzy i zwolenników, i przeciwników. O nową koncepcję historii, która zwróci Polsce duchową i materialną tożsamość wnoszę! O szacunek, zainteresowanie i obiektywizm dla przeciwnika – wnoszę! O zaniechanie orwellowskiej terapii wychowawczej, polegającej na redukcjonistycznej interwencji w dziedzinie faktów przeszłości – pokornie wnoszę!

Kisiel

PS

Felieton mój O prawo do twórczości został w numerze 45 [„Tygodnika Powszechnego”] usunięty przez cenzurę.

„Spotkania. Niezależne pismo młodych katolików” 1980, nr 12–13, s. 85–88.