Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…

Podejmuję polemikę z wypowiedzią pani profesor Magdaleny
Gawin. Twierdzę, iż wypowiedź jest tylko dlatego ważna, że jest publicznym
sygnałem, co nas czeka. Nas, czyli historyków, środowisko humanistyczne, naukę,
uniwersytety…

Zanim nowa ustawa nabrała ziemskiej mocy, nadciągają
kolejni chętni do reformowania, tym razem humanistyki. Tym razem więc nam się nie
upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot
może zostać…

* * *

Musimy ocknąć się zawczasu i przygotować zapory
koncepcyjne przeciwko prostolinijnym, prostodusznym, ale zaopatrzonym w oręże
bezprawia i religijny fundamentalizm siłom reżimu. Z poniższego komentarza
będzie widać, co się szykuje. Są już elementy diagnozy sytuacji i zarysy zmian.

W poniższym tekście poruszam jeden wątek z wypowiedzi pani
wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego oraz formułuję opinie i wnioski. Przytaczam
opinie pani wiceminister i je komentuję.

Byłoby zaszczytem dla mnie, gdyby czytelnik znał
panelowe wystąpienie pani profesor Gawin na X Kongresie. To tylko 20 minut.

* * *

W trakcie panelu, inicjując kolejny wątek, minister Magdalena Gawin nawiązała do poprzedniego, który dotyczył skandalu, jakim – jej zdaniem – było nieprzyznanie w konkursie finansowania pewnemu poważnemu projektowi badawczemu.

Sugestia pani wiceminister„… podobnie to wygląda w historii…” nie spełnia się dalej.

W każdym razie literaturoznawstwo i historia to
domeny, które najbardziej narażone są na negatywne zjawiska, więc i wolności w
nich najmniej, zła zaś najwięcej…

* * *

Profesor Gawin zaczyna od mitu, który jakoby pokutuje
wśród historyków. Głosi on rzekomo, że mediewiści mają skomplikowany,
wyrafinowany warsztat, a uprawianie historii XX w. jest proste. „Dokładnie tak
nie jest – perswaduje. – Podobne narzędzia musi mieć historyk XX wieku, aby
odczytać złożoność…”.

Jeśli poważnie coś jest mitem (a nie tylko zwykłą
niezasadną opinią), to nie daje się go oddalić zanegowaniem, tak jak tu, przez
stwierdzenie panelistki, cytuję: „chciałam powiedzieć, że dokładnie tak nie
jest…”.

Z mitem można się uporać, gdy zaprzestaną kultywowania
go jego zwolennicy. Mało tego, nie będą go przypominać jego krytycy, w tym
tacy, którzy na przykład zetknęli się z nim niedawno i postanowili się z nim
rozprawić. Nie warto nazywać mitem niezasadnej sekciarskiej opinii. Nie trzeba
głosić, że „dokładnie tak nie jest”, jak opinia głosi, skoro wiadomo od dawna,
że tak nie jest. Daremny trud, nie przynosi pożytku.

Nie warto utrzymywać – jak, zdaje się, czyni pani
profesor Gawin – że „wysiłki metodologiczne i metodyczne historyka XX wieku są podobne
do mediewisty”. Prowokuje się bowiem pytanie, pod jakim względem? Odpowiedź
byłaby trudna. Lepiej byłoby poprzestać na stwierdzeniu, że nie da się rozstrzygać,
czy postępowanie badawcze mediewisty jest mniej lub bardziej wyrafinowane
poznawczo niż postępowanie „historyka XX wieku”. Podnoszenie do rangi mitu
naiwnej opinii i obalanie jej na oczach i uszach całego świata…

Konia z rzędem temu, kto wie, czemu służy to
wprowadzenie do tematu, skoro Magdalena Gawin wiedzie nas wprost do wyznania,
iż obserwuje z niepokojem (sic!), że „historycy
XX wieku nie chodzą do archiwów”. I dodaje od razu, „korzystają głównie ze
wspomnień, listów, korespondencji [sic!],
prasy”.

Z respektu dla wypowiedzi minister Gawin i siebie
samego pytam o zasadność i konsekwencje tak daleko idącej opinii.

Pytam, zaskoczony, siebie w myślach, kto niby nie
chodzi do archiwum? Historycy XX wieku? Termin dla mnie zagadkowy, nie pochodzi
przypadkiem z czasów, kiedy wiek XIX brany był za odrębną epokę w dziejach
Polski? Czy historycy dziejów najnowszych używają terminu „historyk XX wieku”?
Rzecz do sprawdzenia.

I w związku z tym, czy jak ktoś, kto zajmuje się
jakimś zagadnieniem z lat 1864–1919 lub drugim, z lat 1880–1952, jak Magdalena
Gawin, to jest czy nie jest historykiem XX wieku?

A może wygodniejszy – myślę szybko – byłby termin: historyk
dziejów/czasów najnowszych, badacz dziejów najnowszych… Wówczas w zależności od
problematyki, jaką zgłębia, sam badacz określałby – jak zwykł to czynić –
wymiar czasowy; wedle trwania badanych zjawisk, zwłaszcza prezentowanych w
tekście historycznym.

Pytam dalej, skąd profesor Gawin wie, że do archiwów
nie chodzą historycy XX wieku? Czy dysponuje wynikami badań frekwentowania
archiwów przez historyków XX wieku? Rejestrami odwiedzin?…

Do archiwum chodzą głównie Niemcy i Amerykanie – „sama
obserwowałam” – donosi dyskutantka. Pytam siebie po angielsku: doprawdy? Ja z
kolei w archiwum we Lwowie „sam obserwowałem” Czechów oraz dwie archiwistki,
być może miejscowe.

Moim zdaniem nie wystarczy „samej obserwować”, aby uznać, że obserwowani to Niemcy i Amerykanie. Niestety, aby stwierdzić, że to dodatkowo historycy i badacze XX wieku, trzeba się z nimi zapoznać. „Sama obserwowałam” nie jest wystarczającym wskazaniem zasadności tezy.

Po tych przymiarkach rozumienia wypowiedzi postanawiam
uznać, że niewiele mi z tego przyszło.

Kolejna kwestia, bodaj ważniejsza, to pytanie: czyżby
autorka wypowiedzi panelowej uznała, że teza, iż polscy historycy XX wieku nie
chodzą do archiwów, została przyjęta i prowadzi nas wszystkich do kolejnej?

Zauważmy roboczo, że rzeczeni historycy nie chodzą do
archiwum, czy to znaczy, że nie korzystają z zasobów archiwalnych?

Niestety, Magdalena Gawin tak sądzi. Mało tego, uważa,
że tak czynią, bo nie wiedzą, że źle czynią, lub sądzą, że czynią dobrze.

Nasza dyskutantka zdaje się pomijać istotne
okoliczności, które komplikowałyby postawioną przez nią diagnozę, jak się dalej
okaże, wygodną, by sformułować dyrektywy działaniowe wobec środowiska
humanistycznego miłe dla polityków i ideologów dobrej zmiany.

Powtórzmy więc: rzeczeni historycy, nie chodząc do archiwum, nie korzystają ze zbiorów archiwalnych? Ja uważam, przeciwnie niż moja oponentka. Historycy dzisiejsi podobno często już – a niektórzy z nich wyłącznie – korzystają z archiwalnych zasobów sieciowych. Jeśli nie ulegli perswazji Arlette Farge, to nawet sobie to chwalą. Korzystają z nich wygodnie w domu, w pracy, w parku. Do archiwum idą z dziećmi i żoną w dni otwarte, by poczuć jego zapach.

Poważany recenzent odrzucił poważny profesorski wniosek
o poważne finansowanie kwerendy archiwalnej w Wiedniu, wraz z finansowaniem
codziennej kawy w poważanej kawiarni, ponieważ jak uzasadnił, ten zbiór
archiwalny niezbędny dla poważnego projektu badawczego dostępny jest od lat w
sieci. „Tę kwerendę może pan profesor odbyć w domu, a my nie wydamy ani grosza,
podsumował przewodniczący komisji grantowej. O dziwo, wniosek popierający
opinię recenzenta przeszedł jednym głosem.

Może być i tak, że historycy XX wieku nie chodzą do
archiwum, bo interesujące ich dokumenty, te brytyjskie, rosyjskie czy polskie,
nie są jeszcze lub nie będą na razie, a może za życia badacza czy wręcz nigdy
publicznie dostępne, lub dostęp do nich jest administracyjnie, politycznie
stale utrudniany. A może wiadomo, że choć pożądane dokumenty istniały, już nie
istnieją, zostały zagubione, zniszczone w dziejowych kataklizmach XX stulecia?

Wnosimy z tego, że niechodzenie do archiwum nie musi
oznaczać, iż niechodzący nie korzysta z zasobów archiwalnych.

Profesor Gawin przychodzi nam na pomoc, gdy twierdzi,
że prace historyków XX wieku oparte są na źródłach wtórnych. A są nimi, przypomnę,
m.in. „wspomnienia, listy, prasa, korespondencja [sic!]”…

Rodzi się domniemanie, że inkryminowani historycy nie
tylko nie chodzą do archiwum, ale i nie korzystają z ich zasobów online, gdyż
źródła przez nich wykorzystywane nie rezydują w archiwach.

Skoro uznawani są za historyków, mimo że nie korzystają ze źródeł archiwalnych, to w czym rzecz? Rzecz w tym, że źródła zgromadzone w archiwach są, wedle historyczki Magdaleny Gawin, większej rangi poznawczej niż te poza nimi. Tam są źródła pierwotne, one to dają dostęp do zasadniczych odcieni gawinowej przeszłości. Przeszłość badana – pani wiceminister – „to wszystkie odcienie historii”, których udało jej się dotknąć.

To strategie archiwizowania, decyzje archiwistów, co
gromadzić, a czego nie, podejmowane w ciągu wielu dziesiątków lat, przesądziły,
że to instytucje gromadzące archiwalia oferują zasadniczy obraz przeszłości – zdaje
się sądzić Magdalena Gawin. Istotnie prawda jest w dyspozycji archiwistów.
Archiwa są prawdogenne. Dostęp do prawdogennych źródeł zapewniają historykom
ci, którzy decydują o tym, co chronić w archiwach, co udostępniać, co się
zachowało… – musi sądzić pani wiceminister.

Historycy, którzy nie posługują się w swych pracach
danymi źródłowymi pochodzącymi z archiwum, po pierwsze, nie wnoszą do zasobu
wykorzystywanych w dyscyplinie, a już znarratywizowanych czy opracowanych,
powiedzmy, źródłoznawczo historycznych danych nowych informacji archiwalnych;
po drugie, fundują nam wtórny obraz przeszłości, pozbawiony pierwotnego rysu.
Ten pierwotny bierze się z archiwum i jest dla badania fundamentalny.

Prace historyczne oparte na artefaktach kultury
materialnej i symbolicznej, tj. wszelakich świadectwach przeszłości rozlokowanych
poza archiwami, są zdaniem profesor Gawin wtórne poznawczo, mniej wartościowe. Zaliczają
się do nich m.in. te oparte dokumentacyjnie na wspomnieniach, pamiętnikach,
listach, prasie… Prawdopodobnie nawet gdy niektóre z nich spoczywają w
archiwach, są przechowywane w instytucjach o innym statusie niż archiwa
państwowe czy regionalne.

Możemy sformułować już wstępne podsumowanie:

– opinia, że tzw. źródła archiwalne dają nam lepszy
dostęp do owych „wszystkich odcieni przeszłości” niż źródła wtórne, jest błędna
logicznie i rzeczowo. Jeśli przyznaje się źródłom wtórnym status źródła, to
niezbędne jest w kreśleniu, jak to lubi mówić panelistka, „wszystkich odcieni
przeszłości”, użycie wszystkich świadectw o nich, w tym wtórnych. Jak
wszystkie, to wszystkie, tertium non
datur
.

To, jakie źródło daje dostęp do konkretnej badanej przez historyka rzeczywistości, decyduje on sam i wspólnota badawcza. Wspólnota seminaryjna, która go kształci, wspólnota instytutowa, dyscyplinarna ocenia, przyjmuje do swego grona i recenzuje. O tym, czy historyk uzyskał dostęp do badanej rzeczywistości i uczynił to zgodnie z regułami rzemiosła, decyduje wspólnota badawcza. To, czy badacz wszedł do wspólnoty badawczej, zależy np. od tego, czy otrzymał on zaproszenie na poważną konferencję naukową od kogoś, kto nie jest kolegą jego promotora, a zapraszający nie zna go osobiście.

Bynajmniej nie to, gdzie się znajduje i kto jest
„wytwórcą” danego artefaktu, przesądza, czy akt poznawczy i wysiłek badawczy eksplorujący
go jako źródło historyczne zostanie uznany za profesjonalny. Archiwum to nie zbiór
źródeł historycznych, to tylko archiwalia.

To nie ci, którzy decydują, co przechowywać w
archiwach, rozstrzygają, co umożliwia uzyskanie „wszystkich barw/odcieni
przeszłości”.

Światowe i polskie archiwa są wypełnione kilometrami
archiwaliów, które nigdy nie odegrają żadnej roli w badaniu historycznym. Nigdy
nie zostaną źródłami historycznymi – źródłem historycznym jest każdy artefakt
kultury, wszelka pozostałość po ludzkiej przeszłości, które w poznaniu
historycznym posłużyły jako świadectwo uzasadniające tezy narracji
historycznej, a narracja w następstwie tego uzyskała legitymizację wspólnoty
badawczej, co najmniej danej specjalności.

* * *

Pogląd zakładający, że prace oparte na archiwaliach
zapewniają jakoby lepszy dostęp do badanej rzeczywistości, legł w gruzach
jeszcze w XIX w. W ciągu ostatnich stu lat przedmiotem poznania historycznego
stał się całokształt minionego okołoludzkiego świata. W związku z tym
świadectwa o tak rozumianej rzeczywistości badanej, dajmy na to, Polski, nie
zostały zatrzaśnięte wyłącznie w archiwach, ani nawet w bibliotekach. Artefakty
kultury materialnej, świadectwa otoczenia naturalnego człowieka nie zostały
uwięzione w archiwach ani muzeach, choć w muzeach zamyka się nawet historię
Polski.

Wspieranie – przez nagradzanie, granty, punktowanie
wyżej w ocenie dorobku itp. – prac, które wykorzystują tzw. źródła pierwotne,
co proponuje wpływowy reprezentant sił nadchodzącej reformy, jest spychaniem
nauki w zaścianek. Historia polityczna, dzisiaj zaniechana zdaniem profesor
Gawin, moim przeciwnie, nic nie zyska na lansowaniu historii archiwistyczno-faktograficznej.
Historiografia nie stanie się wybitniejsza, kiedy odizoluje się od płynących z
Zachodu – według Magdaleny Gawin – „zasłaniających dostęp do wielu odcieni
przeszłości, pojęć”. Na szczęście to mrzonka uwiedzionej przez dobrą zmianę
historyczki.

* * *

„Wszystkie prace XX-wieczników są wtórne”, grzmi profesor Gawin. I dodaje: „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”.

A cóż w takim razie przyjdzie nam sądzić o jej
twórczości, skoro wszystkie są przepisywane. Czyżby określenie „historycy
XX wieku”, jakie lansuje profesorka, wyklucza ją z tego kolektywu? Dwie jej
monografie mają takie oto, jedna 1864–1919, druga 1880–1952, ramy chronologiczne.
Czy opinia o tym, że wszystkie prace dotyczące XX w. są przepisywane, to rodzaj
coming out-u? Czy tylko niefrasobliwe
dezawuowanie siebie i kolegów?

Przepisywanie z innych tekstów najszerzej rozumiane to
różnorodność rozpięta w skali od cytatu do plagiatu. Jedyne niedopuszczalne,
etycznie i prawnie, to plagiat. Reszta zależy od klasy promotorów, recenzentów,
etosu i etyki zawodowej historyków. Tu nic się nie wywojuje, żadne chodzenie do
archiwów i spisywanie niespisanych dotąd dokumentów archiwalnych nic nie da.
Niczego się nie da zabronić. Potrzebna jest umiejętność wcielenia wszelkich
świadectw, także niepisanych, że tak się staroświecko wyrażę, w empirię badania
historycznego. Nic tu do roboty dla odgórnych rygorów.

W wypowiedzi profesor Gawin, jest nadmiernie dużo
wyrażeń generalnie kwantyfikujących.

Nadużywanie dużego kwantyfikatora (np.„wszystkie są przepisywane”) obok nagminnego braku uzasadnienia dla kategorycznych sądów, których symptomem są wyrażenia generalnie kwantyfikujące, prowadzi do tego, że nawet opinie kryjące pod zbyt silnym kwantyfikatorem jakieś ziarno sensu nie mogą być potraktowane serio. Stają się nonsensami. W postaci wygłaszanej przez Magdalenę Gawin nie bronią się, gdyż użycie wyrażeń kwantyfikujących „wszyscy”, „każdy”, „zawsze’, „nikt”, „nic” itp. naraża je na banalną falsyfikację. Przecież wiemy, że nie jest tak, iż „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”. Te mankamenty sądów formułowanych przez profesor Gawin wiodą do bolesnych skutków merytorycznych i nie tylko takich. Niezależnie od tego, co jest tym przepisywaniem, jeśli byłoby tak, że rzeczywiście wszyscy by przepisywali, znaczyłoby to, że musi to być praktyka niespotykanie rozpowszechniona, trudno zatem byłoby ją uznawać za naganną. Rozwijając tę kwestię, podkreślam, że nie należy przechodzić do porządku dziennego nad tą retoryczną manierą perswazyjną, skoro bowiem wypowiedź ma mieć w miarę jasny sens komunikacyjny, nie mogę się godzić, że nie wiem, co kto orzeka.

Jak można wobec imponującej miastu i światu twórczości
profesora Andrzeja Nowaka, chrześcijańskiego pisarza historycznego, łowcy
bardzo wielu wyrazów uznania i nagród, orderów i splendorów, a dodam jeszcze,
klasyka gatunku tradycyjna historia polityczna, powiedzieć, że historia
polityczna jest w zaniechaniu. Mało tego, jak można profesorowi Nowakowi i
historykom XX wieku zadekretować, że ich prace są przepisywane, przyganić, że nie
chodzą do archiwów, zarzucić, że wykorzystują tylko źródła pośrednie, ubolewać,
że ich prace są wtórne. Każda z tych opinii jest konglomeratem piętrowych
głupstw. Dowodem braku pojęcia, o czym się mówi, i kontroli nad tym, co się
mówi.

Dicta Magdaleny Gawin są dodatkowo nadzwyczajną nonszalancją w kontekście stanowiska, jakie powierzyła jej „dobra zmiana”. Cokolwiek powiedzieć, o tym, w jakie MKiDzN dostało się ręce, to jest to polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Profesor Nowak nie tylko wziął profesor Gawin do redagowanego przez siebie tomu, ale jest bodaj największym pieszczoszkiem reżimu wśród historyków, którego funkcjonariuszem jest pani wiceminister od dziedzictwa narodowego. Nieprawda, że nic mi do tego. Martwi mnie nie to, że opinia o historii politycznej i historykach dziejów najnowszych jest z powodu nonszalancji Magdaleny Gawin dyskredytująca i nietrafna. Nawet nie to mnie gorszy, że mało kto przydaje powagi tym opiniom, mało kto zauważył je jako takie. Opinia naukowa i ta polityczna w obozie prawicy nie bierze serio jak dotąd tych na świat wygłoszonych rewelacji pani swojej wiceminister. Ubolewam, że koledzy historycy bliscy mi pod każdym względem nieprzyzwoicie kurtuazyjnie potraktowali to wystąpienie, choć jest to moim zdaniem zapowiedź groźnych dla naszych następców zmian. Proszę posłuchać, co powiedział moderator tego panelu. Proszę zobaczyć w nim mentora komisji reformującej humanistykę. Jest jeszcze rewolucyjna aktywność nowego ministra edukacji i nauki. Uniwersytet to nie fabryka ciężarówek Lublin z czasów PRL.

Smuci mnie, że reformować humanistykę będzie koleżanka
historyczka o niezwykle skromnej wiedzy i nikłym doświadczeniu w domenie, w
której ma odegrać ważną dla nas rolę. Wiem, „dobra zmiana” kadrami pozytywnie nie
zaskakuje. Pani minister prowadziła jednak własne badania i, jak słyszę,
opublikowała cenione książki. Jeśli ktoś na nią naciska, to radzę koleżance
historyczce w to nie wchodzić. W środowisku może to pani bardzo zaszkodzić,
dobrych historyków, jak sama głosi, jest mało, a „dobra zmiana” może odejść.
Nic, co dobre, nie jest wieczne. Martwi mnie, że jej panelowe poglądy to krzywe
zwierciadło słabo zinternalizowanych cudzych opinii. Dowodem na to niech będzie
brak arkuszowego solidnego artykułu do solidnego czasopisma autorstwa pani wiceminister
o tym, o czym mówiła na X Kongresie. Martwi także, że bodaj nikt nie bierze jej
opinii na serio. Smuci mnie, że w takim kontekście reforma humanistyki może zaszkodzić
moim dzieciom.

* * *

Profesor Gawin, napomykając na koniec swej wypowiedzi
w trakcie panelu, „że jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”, chwilę
później dorzuciła: „musimy [siąść i – dopisek mój, W.W.] sobie przepowiedzieć
problemy…”.

Zgadzam się. Oj, tak. Musicie sobie Państwo wiele rzeczy
przepowiedzieć…


Korekta językowa: Beata Bińko




Pochwała humanistyki policentrycznej. Głos w dyskusji

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

MIKOŁAJ
SOKOŁOWSKI

Prof. dr hab. Mikołaj Sokołowski od 2010 r. pełni funkcję dyrektora naczelnego Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Pochwała humanistyki policentrycznej. Głos w dyskusji

Tematem mojej wypowiedzi jest policentryzm rozumiany jako model uprawiania i organizowania badań humanistycznych w Polsce. Cezurą był rok 1989, gdy zintensyfikowaliśmy tendencje wcześniejsze (np. drugi obieg), prowadzące wreszcie do wykrystalizowania wielostronnego, wielocentrycznego, a przede wszystkim wielogłosowego projektu nauk humanistycznych. Jego fundament stanowią mnogie ośrodki, gdzie uprawia się humanistykę: wydziały uniwersyteckie, instytuty naukowe, redakcje czasopism, niezależne wydawnictwa, w większości prywatne, takie jak Semper, DiG, Neriton, Słowo obraz terytoria, Znak, IBL PAN, IS PAN, wreszcie towarzystwa naukowe, poczynając od PAU i PAN.

Rozwinęły się wtedy nauki humanistyczne zróżnicowane i
wolne od cenzury, które krótko scharakteryzowałbym za pomocą kategorii
„przełomu”. Były to m.in.: 1) przełom archiwistyczny, który określiłbym mianem
zwrotu ku źródłom; 2) rewolucja cyfrowa wraz z elektronicznymi metodami i
środkami uprawiania oraz udostępniania dzieł humanistycznych; w końcu 3) zwarcie
ideologiczne, które zaowocowało sięgnięciem do tradycji politycznych, zarówno
prawicowych, jak i lewicowych, a także tych niedających się uchwycić stereotypowo
i bipolarnie, w których poszukiwano inspiracji dla prac naukowych bądź używano
humanistyki. Różnica między nami, tzn. między obywatelami demokratycznego
państwa, polega na tym, że jest dynamiczna i intensywna. Przyświeca mi tu
derridiańska idea różnicy, która się różnicuje. Rozumiem ją w ten sposób, że rozwój
nowoczesnego społeczeństwa daje impuls do zwiększania różnic między nami. Nie
musi to oznaczać oddalania się. Jest rzeczą naturalną, że owa różnica manifestuje
się w humanistyce – pod warunkiem, że ten dyskurs pozostaje naukowy. Humanistyka
dostarcza kategorii i argumentów, jest zatem warunkiem rzeczowego oraz istotowego
sporu, w którego istnieniu nie widzę niczego złego, skoro należy do natury
demokracji. Humanistyka zapewnia komunikację między nami, gwarantuje ją,
odpowiada za wymianę myśli. Bez humanistyki spór staje się dziki i
nieokiełznany. Nie o to nam wszak chodzi.

Na osobną wzmiankę zasługuje transdziedzinowość, którą
w momencie narodzin zabiła Konstytucja dla nauki. Wprowadziła ona bowiem sztywny
podział na abstrakcyjne dyscypliny, co w powiązaniu z takimi kategoriami jak
algorytm lub kosztochłonność utrudnia humanistyce ten kierunek rozwoju.

Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych dużo mówiło
się o zapóźnieniu nauk humanistycznych w Polsce, które miałyby rzekomo
pozostawać daleko w tyle za zachodnimi metodologiami. Dzisiaj nie daje się tego
odczuć, choć kompleksy pozostały. Widać to w płasko skonstruowanym modelu
ewaluacji nauk, dającym prymat publikacjom w językach obcych i obecnych w
zagranicznych bazach danych. Międzynarodowy obieg myśli jest niezbywalnym
warunkiem rozwoju wszystkich nauk łącznie z humanistyką, ale w tym modelu
publikacje w języku macierzystym, podejmujące problemy i wyzwania naszego
społeczeństwa, naszego tu i teraz, zostały niebezpiecznie zmarginalizowane.

Po roku 2010 humanistyka rozwijała się, wykorzystując
zróżnicowane strumienie finansowania (dotacja, granty, stypendia, subwencje
wydawnicze), znajdujące się w rękach wielu rozmaitych dysponentów środków (minister,
rektorzy, dyrektorzy, prezesi towarzystw i stowarzyszeń naukowych, a także
fundacji), a której całkiem szybki i w miarę szeroki obieg gwarantowali liczni,
często mali, ale głośni dystrybutorzy (wydawcy, redaktorzy, webmasterzy).
Podczas prac nad Ustawą 2.0 próbowano ten policentryczny i spontaniczny model
zastąpić ujednolicanym strumieniem finansowania oraz scentralizowanym kanałem publikacyjno-dystrybucyjnym
(zagraniczne bazy danych). Mimo że weszła w życie po licznych pozytywnych
modyfikacjach zgłaszanych przez środowisko, to i tak w kształcie niedoskonałym.
Nie rozumiem, dlaczego mamy nie cenić tego, co przez ostatnie ćwierćwiecze sami
zbudowaliśmy (np. wolny rynek książki).

Opowiadam się za utrzymaniem policentrycznego modelu
uprawiania humanistyki, który mój instytut – Instytut Badań Literackich
Polskiej Akademii Nauk – przez ostatnie dwie dekady intensywnie współtworzył,
propagując humanistykę opartą na badaniach podstawowych (monografie, biografie,
kompendia, edycje krytyczne, bibliografie), wznosząc na tym solidnym fundamencie
nowoczesne literaturoznawstwo otwarte na współczesne metodologie, a także na
współpracę zagraniczną. Sięgaliśmy też do repertuaru dawniejszych pomysłów instytutu,
np. do zarzuconego ze względów finansowych, a obecnie niezwykle potrzebnego również
dla lepszej identyfikacji dyscypliny oraz jej szerokiej widzialności, „Biuletynu
Polonistycznego” – bazy informacji bieżących na temat tego wszystkiego, co
dzieje się w polonistyce. Nie unikaliśmy zagadnień trudnych, nieodpowiadających
specyfice nowoczesnej dokumentalistyki, takich jak semiotyka kultury, czerpiąc
z pomysłowości nieżyjących kolegów. Tę praktykę obcowania z przeszłością
nazwaliśmy reaktywacją.

W ramach tej reaktywacji przywróciliśmy do „produkcji”
brutalnie przerwane przez historię (brak ciągłości finansowania, śmierć
wykonawców, upadek dużych domów wydawniczych) zebrane dzieła wielkich pisarzy: Jana
Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, Stefana Żeromskiego, Gustawa
Herlinga, a ostatnio Elizy Orzeszkowej. Tak wygląda misja instytutu w sferze
badań podstawowych. Ostatnio zaproponowaliśmy też nową syntezę literatury
polskiej – Historia literatury polskiej Anny Nasiłowskiej, która
wzbudziła ogromne zainteresowanie mediów, w tym telewizji, otwiera serię nowych
kompendiów, powstających z wykorzystaniem aktualnej podstawy materiałowej,
wydobytej w ostatnich latach z archiwów oficjalnych i prywatnych, i w dialogu z
zagranicznymi konwencjami sporządzania takich podsumowań.

Opowiadamy się za humanistyką pożyteczną, tzn. biorącą
udział w debatach o sprawach dotyczących nas wszystkich, ludzi, wykraczających ponad
podziały na narodowości, a nawet państwa i kontynenty. Także w polskich
tradycjach można skutecznie szukać ich dobrych rozwiązań.

Stoję na stanowisku, że ewaluacja dorobku naukowego powinna
być wystarczająco wrażliwa, aby docenić wysiłek wielopokoleniowych,
wieloosobowych, a często wielodziedzinowych zespołów przygotowujących tego typu
pracę. Musi być wrażliwa, jeżeli chce być uznana za adekwatną.

Ikoną takiej humanistyki jest dla nas Jan Kochanowski,
założyciel polskiej wysokiej kultury literackiej. Jest to autor na wskroś
narodowy, a jednocześnie pisarz wielojęzyczny, międzynarodowy, znakomity reformator
języka i literatury łacińskiej. Polak z prowincji, pół Włoch. Bez niego nie
byłoby francuskich prób literackich i teatralnych Adama Mickiewicza czy
Juliusza Słowackiego, przede wszystkim nie byłoby Josepha Conrada.

Dzieła wszystkie Jana Kochanowskiego ukażą się
niebawem w pierwszym całościowym wydaniu krytycznym. Zespół je przygotowujący,
w dużej mierze finansowany w ramach grantów Narodowego Programu Rozwoju
Humanistyki (który bezwzględnie trzeba nie tylko utrzymać, ale i rozszerzać),
nie został w Instytucie Badań Literackich zlikwidowany, choć jego dorobek
punktowy jest odwrotnie proporcjonalny do kulturowej wartości jego pracy. Utrzymaliśmy
go, bo wierzymy w takich ludzi jak Kochanowski.

Po
2017 r. polskie badania naukowe, w tym humanistyczne, zostały poniekąd przejęte
i zmonopolizowane przez dwie zachodnie korporacje: Elsevier (właściciel bazy
Scopus) i Clarivate (właściciel Web of Science). Humaniści mają być rozliczani
jedynie z tego, jak publikują w tych bazach. Ponieważ jednak tych korporacji w
żadnej mierze nie interesuje polskie dziedzictwo narodowe, np. Kochanowski czy
Orzeszkowa, będziemy w coraz większym stopniu zmuszani do odchodzenia od
publikowania i komentowania tego dziedzictwa. Wpływ Elsevier stał się tak duży,
że baza Scopus trafiła do polskich ustaw budżetowych jako główny miernik
efektywności polskich badań naukowych; w ustawie budżetowej określa się również
(na sztuki) oczekiwaną liczbę publikacji w tej bazie w danym roku, np. planowana
docelowa wartość miernika w 2021 to 51,5 tys. Raz jeszcze: nie chodzi o to,
żeby humaniści tam nie publikowali; powinni publikować, ale nie możemy być pozbawieni
wyboru.

Nie
należy podporządkowywać polskiej nauki uproszczonemu i zmistyfikowanemu modelowi
umiędzynarodowienia. Powinno ono odbywać się na wielu poziomach życia
naukowego, począwszy od wyjazdów studyjnych, kwerend archiwalnych i
bibliotecznych, budowania międzynarodowych zespołów do wspólnego rozwiązywania problemów
wykraczających poza humanistykę narodową; powinno się ono opierać na projektach
i grantach międzynarodowych, zwieńczonych publikacjami, także w językach
obcych. Ten wielopoziomowy model międzynarodowego uprawiania nauki, sięgającego
dalekiej przeszłości, nie wiadomo dlaczego jest przez decydentów konsekwentnie
upraszczany i banalizowany.

Humanistyka jest tym dla dziedzictwa duchowego, czym
konserwacja dla zabytków.
Bez
nich tradycja nie przetrwa, nie skomunikuje się z nami, nie usłyszymy jej głosu.
Tak jak konserwator naprawia lub odświeża dzieło, zapewniając mu dalsze trwanie
w dzisiejszej kulturze, w teraźniejszości, tak my, humaniści, wydobywając z
archiwów i bibliotek dawne i mniej dawne teksty, które restaurujemy, ustalamy ich
znaczenia i podajemy dalej w formie także elektronicznych wydań krytycznych.
Bez interwencji konserwatorów korniki zjedzą, o czym informowały parę lat temu
media, Ołtarz Wita Stwosza; bez nas niepamięć pożre dawnych poetów z ich
mądrością i mistrzostwem stylu.

Nie rozumiem, dlaczego polska humanistyka, która tylko
w ostatnich latach wydała trójkę wielkich pisarzy/pisarki noblistów, jest w
naszym kraju traktowana po macoszemu. Nasi nobliści wzrastali na żyznym gruncie
polskiej humanistyki, owocującej nie tylko wielkimi talentami literackimi, lecz
ich równie głęboką myślą historyczno- czy teoretycznoliteracką, filozoficzną i
kulturoznawczą.

Gruntowna przebudowa systemu nauki w Polsce, służąca stworzeniu
polskiej humanistyce wygodniejszego kojca, jeśli nie kołyski, wymaga czasu i
refleksji. Są jednak sprawy, które można poprawić z poziomu rozporządzenia. Do
najpilniejszych należą algorytm oraz ewaluacja. Postulujemy wprowadzenie
algorytmu wyliczania subwencji dla nauk humanistycznych, w którym oprócz
dotychczasowych kryteriów znalazłyby się humanistyczna infrastruktura
(biblioteki, wydawnictwa, czasopisma), a także premia rekompensująca niskie
nakłady grantowe. Projekt takiego algorytmu powstał w Instytucie Badań
Literackich i jest obecnie dyskutowany. W kryteriach ewaluacyjnych trzeba
koniecznie podnieść wartość fundamentalnych prac podstawowych (monografie, edycje
krytyczne, dokumentacje, publikacje źródeł) i wynieść je tak, aby znalazły się
ponad przyczynkarskimi tekstami obcojęzycznymi, w tym recenzjami, których
wartość punktowa jest obecnie dwa razy większa niż powstającej przez lata
monografii.


Korekta językowa: Beata Bińko