Wycinanki (14)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (14)

W ferworze dyskusji z naiwnymi realistami zwanymi przez Johanna Gustava Droysena zwolennikami eunuchowego obiektywizmu[1] głosiłem, że przecież żaden z nas nie inaczej, jak tylko z książek wie, jaka była przeszłość, a przedtem, że w ogóle była[2].

Wyobraźmy sobie typowego człowieka nowoczesnego. Jego wiedza o istnieniu przeszłości bierze się z intuicji „wczoraj” wziętej z komunikacji życia codziennego, z bajek, opowieści rodzinnych, książek, z edukacji w szkole, ogólnie biorąc, audiowizualnych przedstawień i napomknięć o przeszłości. Jeszcze prościej: z życia.

Jestem zwolennikiem opinii, że fundamentalne wyobrażenia o przeszłości nie biorą się ze szkoły. Wyobrażenia nie biorą się z przymusu reglamentowanej edukacji. Wyobrażenie przeszłości i wiedza o niej – wbrew przekonaniom dobrodusznych nauczycieli i pobożnym życzeniom dysponentów polityki historycznej, polityki pamięci i polityki dziedzictwa – nie pochodzi z regulowanej przez państwo i szkołę zinstytucjonalizowanej indoktrynacji historycznej. To raczej żywiołowe uczestnictwo w kulturze kształtuje w nas wyobrażenie świata minionego. Szkoła – a może i uczelnia – pozostawia w nas jedynie strzępy faktografii osadzone na potocznym obrazie dziejów.

Zastanówmy się, jakie pojęcie o przeszłości i wiedzę o niej mógł mieć poznany w pociągu „znawca historii”, profesor z politechniki?[3]

Zawodowy historyk z kolei kompetencję swą zawdzięcza terminowaniu w profesjonalnej wspólnocie. Wszystko, co wie o przeszłości, także bierze z narracji o niej. Pomyślmy o znanych nam wybitnych historykach. Ci zwłaszcza, którzy urodzili się, powiedzmy, sto pięćdziesiąt lat temu, ale i ci wielcy, którzy niedawno odeszli, imponowali erudycją[4]. Swą obezwładniającą ogromną wiedzę zdobyli, studiując źródła pisane, literaturę historyczną, źródła archeologiczne, dzieła sztuki, różnorodne ślady przeszłości, inne nauki o człowieku. Przyjmijmy, uogólniając nieco, że o przeszłości dowiadywali się z profesjonalnego uczestnictwa we wspólnocie badawczej. Uczyli się od mistrzów i rzemieślników. Socjalizując się i kulturalizując, „historyzowali się”.

Warto dostrzec, że zdaniem większości historyków celem poznania historycznego jest odtworzenie świata takim, jaki był. Ustalenie prawdy. Zapytajmy bliżej, co to przynajmniej dla niektórych z nich znaczy. Świat państw, dynastii, etnosów, polityki, miast, zapachów i dźwięków, ludzkich losów i losów herosów, codziennego bytu, chorób i klęsk elementarnych, handlu, pożywienia, żeglugi, wierzeń, wojen, dyplomacji, władzy, instytucji…? Nieprzeliczalnych rodzajów fenomenów, aspektów i wymiarów minionej ludzkiej rzeczywistości?

Nie da się ponownie powołać do życia ludzi, którzy żyli w przeszłości. Już to samo wyklucza osiągnięcie celu: odtworzyć świat takim, jaki był. Skoro co do tego się zgadzamy, to uznajmy także łącznie roszczenie odtworzenia świata i spełnienie tego roszczenia za utopię. Nie da się odtworzyć świata takim, jaki był, bo nie da się powołać do życia ludzi, którzy tworzyli, używali, napełniali go sensami, działali w nim… Przy tym takimi, jakimi wówczas byli.

Ludzie stanowią historii sedno. Bez ludzi nie byłoby historii. Bez ludzi nie ma historii i bez nich nie ma historia sensu. Bez nich w przyrodzie, środowisku, na planecie nie powstałaby warstwa kultury, która jest ludzkim dodatkiem do tego. To ludzie wygenerowali świat ludzki. Wszystko wokół nas jest obarczone współczynnikiem humanistycznym. Niczego innego nie ma.

Obiektem pożądań historyków jest miniony świat działających ludzi wraz z ich myślowym i praktycznie uchwytnym kontekstem. Gdybyśmy nawet mieli pełną wiedzę o przeszłości, to i tak – zgódźmy się – nie odtworzymy go takim, jaki był. Był bowiem konkretnym, nie tylko pomyślanym światem. Jak dotąd sądzimy, że to niemożliwe.

Nie chodzi mi o to, aby pastwić się nad tą oczywistością. Warto pamiętać o niej i konsekwencjach, jakie z niej płyną.

Pragnienie poznania i rozumienia tej rzeczywistości minionej taką, jaka była, jest jedną z najciekawszych utopii, jakie żywimy po dziś dzień. Kluczowym naszym paradoksem i złudzeniem: dążymy do poznania przeszłości taką, jaka była. Jednocześnie wiemy, że takiej, jaka była, nie ma i nie uda się uzyskać.

Przeszłość, jaką chcemy przywrócić, to ta tylko, która jest nam dzisiaj do czegoś potrzebna.


[1] „[D]ziękuję za taki eunuchowy obiektywizm. Ja chcę nie więcej, ale też nie mniej niż względną prawdę mojego punktu widzenia, jaki zdołałem osiągnąć dzięki mojej ojczyźnie, przekonaniom politycznym i religijnym oraz poważnym studiom. J.G. Droysen, Historyka (fragmenty), w: Opowiadanie historii w niemieckiej refleksji teoretycznoliterackiej i literaturoznawczej od oświecenia do współczesności, wybór, przekład i oprac. J. Kałążny, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2003, s. 122.

[2] Już dzięki bajkom, baśniom, beletryzowaniu codzienności konstytuujemy dziecięcą imaginację i zaludniamy przeszłość. Dawno, dawno temu… (tzn. bardzo dawno, na razie tyle tylko wiemy, co znaczy „dawno”. Za górami, za lasami lub rzekami i morzami…, tyle wystarczy do kształtowania ram przestrzennych wyobraźni dziecka. Tworzymy temporalno-spacjalny habitus minionej rzeczywistości. Miejsca działań podmiotów sprawczych, uczestników awanturniczych zdarzeń mitycznych opowieści. Konstytuujemy świat dla podmiotów opowieści rodzinnych, miejsc pamięci o przodkach rodziców, albumy rodzinne… Koordynujemy z nimi dobro/zło, godne/niegodne, piękne/brzydkie, groźne/przyjazne… Tworzy się rzeczywistość wyobrażana dziecka komunikująca emocje i wartości.

[3] Przywołuję tu wydarzenie opisane w przypisie 4 do Wycinanek (10): Spotkałem w pociągu profesora z politechniki. Ten, widząc, że czytam książkę, jakoby historyczną, zagadnął: ja też znam się na historii (zwrot profesora). Miałem nauczyciela w liceum. Kazał nam wyuczyć się na pamięć 200 dat – pochwalił się. Do dzisiaj pamiętam. Może mnie pan zapytać… Dobrze, odpowiedziałem, i zapytałem: kto komu hołdował w 1525 r.? Profesor odrzekł: Panie, kto by to pamiętał, tyle lat… Z kolei w czasie pobytu w szpitalu zapytała mnie pani docent, czy to wszystko, co mówią i piszą o Pileckim, to prawda. Jakie wyobrażenie o zawodzie historyka ma oczytana doktor habilitowana nauk medycznych? A mniej oświeceni współobywatele?

[4] Erudycja może być deskryptywno-faktograficzna, a może być i eksplanacyjna. Pierwsza idzie tropem pytań: Kto? Co? Gdzie? Kiedy? Jest uzależniona od wydolności pamięci. Druga zaś poszukuje stale odpowiedzi na pytanie: Dlaczego? Eksploatuje zasoby operacyjne i konceptualne wiedzy. Ta pierwsza archiwizuje, ta druga reinterpretuje zasoby myślowe kultury lub konkretnej jej domeny.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”

WALDEMAR STOPCZYŃSKI

Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”

…zajęłam się jednak tym tematem, ponieważ o tej
tragedii napisano wiele ordynarnych i złośliwych kłamstw, czytelnicy zaś
chętnie wierzą byle czemu […]. A skoro dzięki nowym dokumentom, które ostatnio
znów wypłynęły, można zniszczyć to kłamstwo, nie powinniśmy się uchylać od tego
zadania.

Anna Achmatowa o śmierci
Aleksandra Puszkina

„Przy podejściu apologetycznym wszystkie fakty da się
zinterpretować tak, by obraz przeszłości był pozbawiony niepokojących
zarysowań. Historyk staje się »adwokatem«, którego zadaniem jest oddalenie od »klienta«
wszelkich podejrzeń” – Rafał Wnuk pisał tak w odniesieniu do sporu wokół
„ostatniego żołnierza wyklętego” – Józefa Franczaka „Lalka” (Wnuk 2021). Wśród
metod stosowanych, by dezawuować naukowe ustalenia podważające pomnikowość historycznego
bohatera, prof. Wnuk nie wymienił dwóch, moim zdaniem, często wykorzystywanych.
Pierwsza – użyta zresztą w sporze o Franczaka – to zaangażowanie najbliższych
„zaatakowanego”; dzisiaj są to najczęściej dzieci i wnuki. Ich obecność, ich głos
mają wytrącać oręż z rąk „atakujących”, w rozumieniu „adwokatów” uwiarygadniać,
wzmacniać przyjętą „linię obrony”. Druga metoda – przemilczeć to, co godzi w
bohatera. Komentując spór o „wyklętego”, Rafał Wnuk uchwycił mechanizm
uniwersalny, który można odnieść także do tego, co w ostatnich latach dzieje
się wokół historii batalionu „Parasol” – opisanej, zdawało się, kompletnie w
wydanej w 1981 r. monografii Piotra Stachiewicza. Potwierdza to niestety album
o Adamie Borysie „Pługu” autorstwa dyrektora Archiwum Akt Nowych Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa – syna dowódcy „Parasola”, który ukazał się w tym roku
(choć z datą wydania 2020). Poniższy tekst odnosi się nie tylko do samej
książki, jej autorów i tytułowego bohatera. „Parasol” w świetle ujawnionych już
i wciąż ujawnianych dokumentów potrzebuje swoistego audytu spetryfikowanej
wiedzy i historyków, którzy nie uchylą się od tego – być może niewdzięcznego –
zadania. Artykuł jest więc z jednej strony głosem w sporze o konkretnego
bohatera, z drugiej zaś apelem o jakość pisania historii.

Pierwsze informacje o pracach nad książką poświęconą
Adamowi Borysowi „Pługowi”, dowódcy batalionu „Parasol”, pojawiły się w grudniu
2017 r. Mariusz Olczak zapowiadał, że „biografia »Pługa«” ukaże się już w roku następnym. Tak się nie stało.
Wcześniej, w 2019 r., premierę miała książka poświęcona Ryszardowi Białousowi
„Jerzemu” – dowódcy batalionu „Zośka”.

Książka o Adamie Borysie to „bliźniaczy album” – ten sam
format i szata graficzna. Są zapowiedzi, że do sprzedaży może trafić wersja
kolekcjonerska w tekturowej oprawie, zawierająca obie pozycje. Słowo wstępu do
albumów napisał minister Mariusz Błaszczak.

Publikacja, której bohaterem jest Ryszard Białous, została
przygotowana samodzielnie przez Mariusza Olczaka. Ma 384 strony, z których 170
to fotografie, 140 – różne teksty i listy „Jerzego” w wyborze i opracowaniu
Olczaka, które poprzedza piętnastostronicowy życiorys dowódcy batalionu
„Zośka”.

Album o „Pługu” został opracowany przez Olczaka z
Hubertem Borysem – profesorem ASP w Warszawie, synem dowódcy „Parasola”. Liczy
479 stron. Aż 280 z nich to fotografie – niewątpliwie w dużej części unikatowe.
46 stron ze 144 przypisami to tekst Olczaka pt. „Adam Borys”; 100 stron zajmuje
tekst Huberta Borysa pt. „Oczami syna. Adam Borys 1909–1986” – także opatrzony
przypisami i wybraną bibliografią. Wreszcie niespełna trzydzieści stron to trzy
wywiady prasowe – dwa z Adamem Borysem (z 1972 i 1984 r.), jeden z Borysem, Piotrem
Stachiewiczem, Zofią Świeszcz-Łazor i Witoldem Florczakiem (z roku 1980).

Mariusz Olczak zapowiadał w 2017 r. „biografię »Pługa«”, ale książka przybrała formę
„albumu” i autorom najwyraźniej zależy na podkreślaniu tego faktu. W krótkim
materiale dołączonym do audycji radiowej z 28 stycznia 2021 r., w której
wystąpili Olczak i Borys, można przeczytać, że wybrano tę formę, ponieważ zarówno
sam batalion, jak i jego dowódca mają już „kompleksowe” opracowanie w postaci
wydanej w 1981 r. monografii „Parasola” autorstwa Piotra Stachiewicza. Jednak w
innej audycji towarzyszącej wydaniu książki (tym razem z udziałem tylko Borysa)
stwierdzono, że dopiero ona jest „pierwszą tak pełną biografią tego wybitnego
Polaka”. Poza tym jako powód albumowego charakteru wydawnictwa podawano
„pozyskane źródła” (Siwek 2021; Truszczak 2021) i wydaje się, że to właśnie ten
fakt wraz z planowaną publikacją książki o Ryszardzie Białousie „Jerzym” wpłynęły
na realizację pomysłu, by wydać dwa „bliźniacze albumy” o dowódcach dwóch „bliźniaczych
batalionów”.

O genezie książki mówił Hubert Borys w audycji
radiowej z 28 stycznia 2021 r.: „Była to inicjatywa pana Mariusza Olczaka,
który zaproponował dwa lata temu w Gdańsku przy okazji jakichś obchodów
kombatanckich, abyśmy taki album, taką książkę wydali” (Siwek 2021). „Jakieś
obchody kombatanckie”, o których mówi prof. Borys, to uroczyste przekazanie przez
niego dokumentów „Parasola” przechowywanych przez „Pługa” do Archiwum Akt Nowych,
które towarzyszyło odsłonięciu w Sopocie w październiku 2017 r. tablicy
pamiątkowej poświęconej Bolesławowi Srockiemu i jego wychowankom z batalionów
„Zośka” i „Parasol”.

Archiwalia przekazane Olczakowi w Sopocie nigdy nie
były dostępne dla badaczy jako spójny zbiór. Adam Borys przechowywał je i
dysponował nimi według uznania. Nie otworzył tego archiwum na oścież dla
nikogo, także dla swego protegowanego – Piotra Stachiewicza, autora rzekomo
„kompleksowego” opracowania historii „Parasola”.

Przeglądałem ten zbiór już w 2017 r., przede wszystkim
pod kątem informacji dotyczących centralnego punktu historii dowodzonego przez
Adama Borysa oddziału – wykonanej 1 lutego 1944 r. akcji przeciwko dowódcy SS i
policji na dystrykt warszawski gen. Franzowi Kutscherze. W ostatnim
ćwierćwieczu zostały opublikowane dwa kluczowe dokumenty z nią związane, o
których istnieniu wiedział i mógł o nich informować tylko Adam Borys. To raport
z akcji napisany przez Stanisława Huskowskiego „Alego”, którego treść podał w
1993 r. dr Henryk Piskunowicz, i opublikowane 23 lata później przez Mariusza
Olczaka pismo przewodnie skierowane do sztabu Kedywu KG AK, dołączone do raportu.
O konsekwencjach pojawienia się w obiegu badawczym raportu „Alego” i problemach
z jego percepcją w świetle spetryfikowanej wiedzy pisałem w kilku tekstach (zob.
bibliografia). Odnalezione przez Olczaka pismo przewodnie Adama Borysa
potwierdza, że dowódca zapoznał się z raportem Huskowskiego i że jest on
wiarygodnym źródłem wiedzy o przebiegu akcji z 1 lutego 1944 r.

Problem w tym, że raport w istotnych sprawach kłóci
się z utrwaloną i zaakceptowaną przez dowódcę wersją przedstawioną w
„kompleksowym” dziele Stachiewicza, w którym na dodatek, powołując się na
relację samego „Pługa”, napisano, że takie dokumenty nigdy nie powstały.

Na początku października 2019 r. w „Przeglądzie
Historyczno-Wojskowym” ukazał się mój artykuł Raport „Alego” z akcji
na Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”
. Odsyłając do tej
szczegółowej analizy, odnotuję tutaj najważniejsze wnioski.

Adam Borys miał nieograniczone możliwości
kontrolowania narracji o najsłynniejszej akcji wykonanej przez jego oddział i z
tych możliwości korzystał na pewno od lat pięćdziesiątych XX wieku. Miał
świadomość dokonującej się deformacji tej opowieści, która krzywdziła jego
poległych żołnierzy. Był jednocześnie jedyną osobą mogącą przeciwdziałać tym
zniekształceniom. Zaakceptował jednak i promował własnym autorytetem dopiero
wersję przedstawioną w książce Stachiewicza „Parasol”, w której jest najwięcej
rozbieżności w stosunku do zapisów w dokumentach z okresu konspiracji – także w
tym, który sam sporządził.

Rozbieżności te nie dotyczą rzeczy i spraw błahych,
odnoszą się do okoliczności i powodów śmierci dwóch uczestników akcji oraz
zachowania w jej trakcie zastępcy dowódcy. Przez lata kształtowała się wersja
ostatecznie przypieczętowana przez Borysa, że Kazimierz Sott „Sokół” i Zbigniew
Gęsicki „Juno” zginęli w nurtach Wisły, ponieważ zignorowali wydany im rozkaz
porzucenia ostrzelanego auta. Tymczasem według odnalezionego przez dr.
Piskunowicza raportu zginęli, bo rozkaz odprowadzenia samochodu na lewobrzeżną
stronę Warszawy wykonali. W odniesieniu do zastępcy dowódcy akcji na Kutscherę
Stanisława Huskowskiego „Alego” wersja zapisana w książce Stachiewicza i
afirmowana przez Borysa zawierała wiele odstępstw od zapisów dokumentarnych z
lutego 1944 r. Według tej wersji tuż przed akcją dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego oraz broni krótkiej i poszedł do walki uzbrojony jedynie w granaty
zamknięte w teczce. Podczas akcji nie poradził sobie z otwarciem teczki i
„załamany ruszył w kierunku samochodów przeznaczonych do odskoku. Dla niego był
to koniec akcji i początek wielkiej, osobistej tragedii” (Stachiewicz 1981, s.
329). W związku z zachowaniem Huskowskiego 1 lutego 1944 r. Stachiewicz uznał,
że nieodsunięcie go od zadań bojowych i wyznaczenie na stanowisko zastępcy
dowódcy akcji na Wilhelma Koppego w Krakowie było wyrazem źle pojętej
„koleżeńskiej przyjaźni” (tamże, s. 415). Z przemilczanych przez Adama Borysa
dokumentów wyłania się zupełnie inny obraz: dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego, ale miał jeden pistolet parabellum, a drugi otrzymał od „Juna” –
ruszył do walki uzbrojony w dwa pistolety i teczkę z filipinkami. W trakcie
akcji nie otworzył teczki, ale wydobył broń i wziął udział w walce. Po południu
tego samego dnia uczestniczył w akcji wyprowadzenia rannych kolegów ze szpitala
Przemienienia Pańskiego i współtworzył ich zbrojną obstawę do rana dnia
następnego, kiedy udał się na odprawę z dowódcą – kpt. Adamem Borysem.

Jest dziś bezspornym faktem, że to Adam Borys
zadecydował o skierowaniu „Alego” do dalszych zadań bojowych po akcji na Kutscherę.
Dowodzi tego dokument podpisany przez Borysa i wysłany do Kedywu KG. Jest to
oczywiste – dowódca skorzystał ze swoich uprawnień do doboru najwłaściwszych w
jego ocenie ludzi. Konsekwencją tej decyzji był udział „Alego” w akcji na
Koppego w lipcu 1944 r. w charakterze zastępcy dowódcy. W jej trakcie zginął.
Czterdzieści lat później w wywiadzie przeprowadzonym przez Małgorzatę Rutkowską
Adam Borys powiedział, że „Alego” nie należało wyznaczać do akcji, a winę za to
ponoszą jego przyjaciele. Niewątpliwie musiało Borysowi chodzić o zmarłego z
powodu ran odniesionych w akcji na Kutscherę Bronisława Pietraszewicza „Lota”
oraz poległych w powstaniu warszawskim Jerzego Zborowskiego „Jeremiego” i
Stanisława Leopolda „Rafała”. Skoro „Pług” wysłał „Alego” do walki, w której
ten zginął, powinien zadbać, aby po wojnie nikt nie szargał pamięci o nim.
Jeżeli uważał, że „Ali” nie nadaje się do walki, to nie powinien go do niej w
1944 r. wysyłać, aby po latach odpowiedzialność za swoją decyzję zrzucać na
poległych podkomendnych.

Adam Borys oraz Piotr Stachiewicz zapewniali o
rzetelności i wszechstronności analizy materiału źródłowego w monografii
„Parasola”. Stachiewicz dopuścił dalsze uzupełnianie bazy źródłowej, ale
wykluczył możliwość pojawienia się archiwaliów, które zburzą „syntetyczną
konstrukcję opracowania”. Okazało się jednak, że ujawnione dokumenty o akcji na
Kutscherę nie wzbogaciły tej konstrukcji, ale ją zburzyły, za co
odpowiedzialność spada na Adama Borysa.

Od odpowiedzi na pytanie, czy uznamy te opublikowane
ustalenia za istotne, czy przyjmiemy za pewnik, że obowiązkiem dowódcy jest
brać odpowiedzialność za podejmowane w czasie walki decyzje i po wojnie zadbać
o pamięć o poległych podkomendnych, zależeć będzie ocena książki Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa.

Zanim omówię, w jaki sposób do tej
sprawy odnieśli się autorzy albumu o „Pługu”, odnotujmy, że obu zależy bardzo
na wykazaniu, iż w okresie powojennym dowódca „Parasola” był poddany
szczególnym szykanom i różnym formom represji, zachowując jednocześnie „wyraźną
niechęć do systemu komunistycznego” (Olczak 2020, s. 49) i rzeczywistą od niego
niezależność. Szczególnie ponury obraz powojennej Polski przedstawia Borys:
terror, mordy, prześladowania polityczne, „wyroki śmierci, wieloletniego
więzienia, propagandowa nagonka, degradacje społeczne, zawodowe – wszystkimi
tymi działaniami sterował PPR, potem PZPR, a realizowały organy państwowe
obsadzone w czasach stalinowskich przez doradców z Rosji i często osoby obce
etnicznie, co miało nie dopuścić do jakichś »odruchów patriotycznych« wewnątrz aparatu władzy” (Borys 2020,
s. 89). „Kedyw, cichociemnych – najbardziej bojowe elementy Armii Krajowej
poddano najbardziej brutalnym torturom, perfidnym oskarżeniom, pokazowym
procesom zakończonym wyrokami śmierci lub wieloletniego więzienia” (tamże, s.
115–116). Syn „Pługa” odnotowuje, że „w końcu lutego 1953 r. roku dokonano
sądowego mordu na pułkowniku Emilu Fieldorfie »Nilu«, bezpośrednim zwierzchniku
ojca z czasów okupacji. Do więzień z wieloletnimi wyrokami trafili żołnierze »Parasola«,
między innymi Wojciech Świątkowski »Korczak«,bliski znajomy rodziców” (tamże,
s. 124). Ta opresyjna władza chciała „zniszczyć bandytę z AK i jego rodzinę” (tamże,
s. 118), „Pług” był „więźniem UB w czasach stalinowskich” (informacja na
okładce), „ujawnionym, obserwowanym przez służby cichociemnym z AK” (tamże, s.
88), który podjął „inną, cywilną walkę o kraj […], w czym kryje się chyba
główny wątek życia i działalności Adama Borysa po roku 1945” (Olczak 2020, s.
43). Tak chcieliby widzieć autorzy swojego bohatera i czasy, w których żył.
Przyjrzyjmy się zatem faktom, które ci sami autorzy podają.

Adam Borys został aresztowany w 1945
r. Olczak podaje datę 3 lipca, Borys 28 czerwca (to drugi przykład rozbieżności
w datowaniu, których autorzy nie wyjaśnili między sobą i nie wyjaśniają
czytelnikowi: Olczak napisał, że „Pług” został ranny w czasie powstania
warszawskiego 7 sierpnia, co jest nieprawdą; Hubert Borys podaje właściwą datę
– 6 sierpnia). W areszcie przesiedział trzy miesiące. Po uwolnieniu zrobił to,
czego oczekiwała nowa władza – „przeprowadził wśród żołnierzy »Parasola« akcję
ujawniania się” (tamże, s. 41), a następnie w RKU w Gnieźnie uzyskał zwolnienie
ze służby wojskowej. Wrócił na stanowisko kierownika Pracowni Białek
Zwierzęcych w Państwowym Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego w Bydgoszczy, które
objął niedługo przed aresztowaniem („Szybko znalazł pracę”; tamże, s. 43). Od
sierpnia 1946 do kwietnia 1947 r. za zgodą Ministerstwa Rolnictwa i Reform
Rolnych przebywał na stypendium UNRRA w Anglii i USA. Po powrocie został
naczelnikiem Wydziału Naukowo-Laboratoryjnego w Centralnym Zarządzie Przemysłu
Konserwowego, który reprezentował w lipcu i sierpniu 1947 r. na Kongresie
Mikrobiologów w Kopenhadze, a we wrześniu tego roku w podobnym charakterze
wyjechał do Parmy. Awansował, zostając naczelnym inspektorem standaryzacji
Ministerstwa Handlu Zagranicznego. W 1950 r. objął stanowisko starszego
inspektora kontroli technicznej w Poznańskich Zakładach Mięsnych, które stracił
w marcu 1952 r. „na podstawie decyzji Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu” (tamże,
s. 44). Przez dwa i pół roku pozostawał bezrobotny. W tym czasie prowadził
swoje gospodarstwo rolne w Witkowie. Do pracy zawodowej wrócił w październiku
1954 r. i przez kolejne niespełna trzy lata był technologiem konserw drobiowych
w Zjednoczeniu Przemysłu Jajczarsko-Drobiarskiego w Prochowicach Śląskich.
Jednocześnie zatroszczył się o karierę naukową – został adiunktem i wykładowcą
w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. 1 stycznia 1958 r. objął posadę
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego w Warszawie, która m.in. otwierała mu
drogę do zagranicznych podróży – najpierw do Londynu, następnie „tych wyjazdów
było wiele, trudno po latach je wszystkie spisać. Była Dania, Szwecja, Francja,
Niemcy Zachodnie, Francja (sic!), USA, Kanada, Jugosławia, Rosja, Węgry itd.”
(Borys 2020, s. 137–138). Wiele tych eskapad, będących w latach sześćdziesiątych
poza kręgiem marzeń przeciętnego obywatela PRL, wynikało z powierzenia Adamowi
Borysowi – „przez czynniki polityczne wyższe niż minister” (tamże, s. 148–149)
– organizacji Zjazdu Pracowników Naukowych Europejskich Instytutów Przemysłu
Mięsnego, który odbył się w Warszawie w 1966 r. „Jak na warunki komunistycznego
państwa, udało mu się współpracować z szeregiem osób i instytucji
zagranicznych” – Mariusz Olczak nie wdaje się w wyjaśnienia, dlaczego „udało
się” to właśnie Adamowi Borysowi (Olczak 2020, s. 46). Sukces organizacyjny
wzbudzał jednak zazdrość, a na nią nałożyły się antysemickie wydarzenia 1968 r.,
których ofiarą padł m.in. przyjaciel i współpracownik Borysa prof. Damazy
Tilgner. 30 kwietnia 1968 r. Adam Borys stracił posadę dyrektora – został
kierownikiem. W latach siedemdziesiątych przyszło uznanie ze strony rządowej,
która nagrodą doceniła naukowe dokonania Borysa. Wreszcie w listopadzie 1981 r.
major „Pług”, ewidentnie tłumiąc w sobie „wyraźną niechęć do systemu
komunistycznego i angażowania legendy dowodzonego przez siebie oddziału do
akcji propagandowych ludowej władzy” (tamże, s. 49), przyjął awans na stopień
podpułkownika z rąk ówczesnego ministra obrony narodowej gen. Wojciecha
Jaruzelskiego („o którym mówił – ta stupaja”; Borys 2020, s. 160), co
miało związek z uroczystą prezentacją książki Piotra Stachiewicza. Działo się
to miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego.

„Dla Adama Borysa pracy w
stalinowskim PRL-u nie było” – napisał jednak Hubert Borys o ojcu (tamże, s.
118). Rzeczywiście przez połowę czasu, który syn „Pługa” nazywa „stalinowskim
PRL-em” (zapewne chodzi o lata 1952–1956), były dowódca „Parasola” był
bezrobotny. W tym czasie dokonano mordu sądowego na gen. Fieldorfie, a
wspomniany podkomendny „Pługa” Wojciech Świątkowski „Korczak” odsiadywał
piętnastoletni wyrok. W tych okolicznościach przymus prowadzenia własnego
gospodarstwa rolnego trudno uznać za szczególną represję. Gdy w styczniu 1958 r.
aresztowano i sądzono za kolportaż „Kultury” paryskiej łączniczkę w akcji na
Kutscherę Annę Szarzyńską-Rewską, Adam Borys od miesiąca zasiadał w fotelu
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego.

Olczak pisze, że po ujawnieniu w 1945
r. Borys „pozostawał pod obserwacją Urzędu Bezpieczeństwa, który gromadził na
niego wszelkie informacje związane zarówno z okresem wojny, jak i bieżącymi
spotkaniami” (Olczak 2020, s. 43). Nie twierdzę, że tak nie było, jednak jako
jedyny przykład inwigilacji Adama Borysa jako dowódcy „Parasola” dyrektor
Archiwum Akt Nowych podaje fakt, że funkcjonariusze MBP w 1949 r. znali wojenne
pseudonimy Borysa: „Gałecki”, „Pług”, „Kar”, „Pal”. A przecież niewątpliwie
jeszcze więcej o dowódcy „Parasola” wiedziały komunistyczne służby z arkusza
ewidencyjnego wypełnionego dobrowolnie przez samego Borysa podczas procedury
ujawnienia przed Komisją Likwidacyjną b. AK we wrześniu 1945 r., który autorzy
albumu prezentują na stronie 390. Po omówieniu czasów stalinizmu nic w narracji
twórców albumu nie wskazuje na zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa Adamem
Borysem jako byłym cichociemnym i dowódcą batalionu „Parasol” – może poza
życzeniowym przekonaniem Huberta Borysa, że „cichociemny i akowiec drażnił
partię” (Borys 2020, s. 146). Inżynier Adam Borys interesował służby jako
„protegowany przez ministra (Feliksa) Pisulę” podróżujący służbowo po całym
świecie dyrektor Instytutu Przemysłu Mięsnego i bliski współpracownik prof.
Damazego Tilgnera. To z jego powodu założono w mieszkaniu Borysa podsłuch
(Olczak 2020, s. 48), a nie ze względu na spotkania kombatanckie, w czasie
których dyskutowano o okupacyjnych i powstańczych sprawach.

Według Huberta Borysa „dziełem życia”
jego ojca był Instytut Przemysłu Mięsnego (Borys 2020, s. 131), ale z
perspektywy badacza trudno się z tym zgodzić – to batalion „Parasol” był
głównym przyczynkiem do sławy „Pługa” (a także powodem wydania albumu). W
szeregach tego oddziału, wykonując rozkazy „Pługa”, walczyli i ginęli ludzie, o
których pamięć dowódca powinien rzetelnie zadbać, czego jednak nie zrobił.
Niestety, autorzy książki Adam Borys „Pług”.
Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol”
postanowili uniknąć otwartej
konfrontacji z trudnym tematem.

Aby nakreślić portret Adama Borysa
zatroskanego o losy swoich podkomendnych, Olczak na stronie 49 wspomina o
udziale „Pługa” w odbywanych rzekomo tuż po wojnie spotkaniach „grupy
skupiającej dawnych wychowawców środowisk szaroszeregowych”, w których oprócz
byłego dowódcy „Parasola” uczestniczyli „Bolesław Srocki, profesor Józef
Zawadzki, ksiądz Jan Zieja”. W tym miejscu autor odesłał czytelników do mojej
książki W kręgu Bolesława Srockiego.
Ludzie „Petu”. Relacje – wspomnienia – polemiki
(Stopczyński 2016, s. 251).
W rzeczywistości mowa tam jest o powołaniu po akcji na Kutscherę (a zatem w
1944 r.!) Rady Wychowawczej Szarych Szeregów, której działania spotkały się z
obstrukcją dowództwa Kedywu i brakiem realnego zaangażowania samego „Pługa”
(Broniewski 1982, s. 174).

W kolejnym zdaniu Olczak przypisał
Borysowi wyłączną zasługę zbierania relacji żołnierzy „Parasola”, czego nie
jest w stanie udowodnić. Zresztą tego nie robi, każąc czytelnikowi przyjąć
niczym nieuprawnione nadużycie za aksjomat.

„Był w związku z tym – pisze Olczak –
bardzo blisko niemal wszystkich ważniejszych inicjatyw wydawniczych, począwszy
od Kroniki batalionu, a skończywszy na kolejnych wydaniach pracy Piotra
Stachiewicza o »Parasolu«” (Olczak
2020, s. 50). To zdanie autor opatruje przypisem znowu odsyłającym do książki
„W kręgu Bolesława Srockiego…”, ale zapewniam, że nie mógł tam znaleźć
czegokolwiek potwierdzającego wyrażone przez siebie przekonanie. Mowa tam o
powojennych zabiegach Srockiego wokół publikacji opracowań dotyczących
żołnierzy „Parasola”, opartych na relacjach gromadzonych z inicjatywy prof.
Zawadzkiego, Srockiego i Borysa. Redakcja tych opracowań i próby ich wydania
podejmowane przez Srockiego przypadły na przełom 1946 i 1947 r. „Pług”
przebywał wtedy na stypendium w USA i Anglii. Zespół Redakcyjny „Kroniki »Parasola«”
zawiązał się dopiero w 1956, a Piotr Stachiewicz wziął się za pisanie historii
„Parasola” pod koniec lat sześćdziesiątych. Te kwestie wykraczały poza ramy
chronologiczne książki. Stały się natomiast przedmiotem szczegółowej analizy w
tekście „Raport »Alego« z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu »Parasol«”,
którego dyrektor AAN nie zdecydował się włączyć do bibliografii.

W artykule szczegółowo przedstawiłem
„ważniejsze inicjatywy wydawnicze” związane z historią „Parasola”, pokazując
stopniową deformację centralnego punktu tej historii: opisu akcji na Kutscherę,
za którą to deformację odpowiadał dowódca. Moja skrupulatność okazała się, jak
widać, przesadną ostrożnością. Olczak nie tylko nie kwestionuje przemożnego
udziału „Pługa” w kształtowaniu narracji o „Parasolu”, ale wręcz go podkreśla, dostrzegając
w tym wielką zasługę dowódcy. Stwierdza, że to dzięki Borysowi powstała książka
Stachiewicza, „jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza monografia oddziału
Armii Krajowej przygotowana w okresie PRL przez żołnierza Armii Krajowej” (tamże,
s. 50). Jedynie do rangi ciekawostki sprowadza Olczak fakt, że „Borys nie
udostępnił autorowi większości posiadanych dokumentów i fotografii, co
zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę uwarunkowania wynikające
z okresu PRL
i inwigilację jego osobiście oraz jego rodziny” (tamże, s.
59). To „co zrozumiałe” jest formą nacisku autora na czytelnika, aby cofnął się
przed zadaniem oczywistego pytania: których „dokumentów i fotografii” Borys ze
względu na „uwarunkowania wynikające z okresu PRL” i „inwigilację” nie mógł
udostępnić Stachiewiczowi? W mojej ocenie w zbiorze Adama Borysa nie ma ani jednej
kartki, której wykorzystanie na potrzeby rzetelnego opracowania historii
„Parasola” mogłoby zaszkodzić komukolwiek – zwłaszcza w czasach gdy Piotr
Stachiewicz pisał swoją książkę. Jeżeli dyrektor AAN twierdzi, że takie „fotografie
i dokumenty” w tym zbiorze są, powinien je wskazać.

A
jak sprawy te wyglądają w tekście Huberta Borysa? Najpierw ważna uwaga. Zaangażowanie
(lub zaangażowanie się) Huberta Borysa w przygotowanie książki o ojcu na
prawach współautorstwa wprowadza istotne komplikacje. Jak czytać jego tekst?
Czy jak opracowanie, na co wskazywałyby informacja na stronie tytułowej oraz
przypisy i zamieszczona na końcu bibliografia? Czy jednak jak relację – z
powodu tych przypisów i bibliografii raczej nietypową – którą zamieszczono bez
żadnego naukowego komentarza? Ten zaś w wielu miejscach byłby konieczny, choćby
po to, by sprostować oczywiste błędy, np. gdy autor pisze, że batalion „Zośka”
podlegał Kedywowi Okręgu Warszawskiego AK, a „Parasol” Kedywowi Komendy Głównej
AK (Borys 2020, s. 91). Laik może nie wiedzieć, że obydwa oddziały od początku
były i do końca pozostały w dyspozycji dowódcy Kedywu Komendy Głównej, natomiast
historyk powinien w tym miejscu interweniować. Mariusz Olczak jednak nie
interweniuje – ani w tym miejscu, ani w żadnym innym, dopuszczając do
nieskrępowanego snucia się opowieści, której fragmenty często niewiele mówią o
bohaterze książki, za to całkiem sporo o autorze. Tak jest choćby z historią o
murarzu, który w wyniku zemsty „powiatowego sekretarza partii, pochodzenia
żydowskiego” trafił do katowni UB w Gnieźnie. Swojego oprawcę robotnik, którego
szczęśliwie odratowano, rozpoznał dwadzieścia lat później jako sprzedawcę w
prywatnym sklepiku w Świnoujściu. „Tak rodził się nowy, antykomunistyczny antysemityzm”
– spuentował anegdotę odwołaniem do stereotypu „żydokomuny” prof. Borys (tamże,
s. 121). Niezależnie od tego, czym jest tekst Huberta Borysa – relacją,
opracowaniem, czy trochę jednym, trochę drugim, zasługuje na jedyny właściwy
sposób lektury – krytyczny.

W kontekście dopuszczonego przez
„Pługa” zdeformowania narracji historycznej o akcji na Kutscherę niektóre jego
fragmenty nabierają wręcz karykaturalnego charakteru i są nieuświadamianym
chyba aktem oskarżenia skierowanym przeciwko ojcu – dowódcy „Parasola”, który
sprzeniewierzył się obowiązkowi wobec poległych podkomendnych. Szczególnie
wyraźnie objawia się to we fragmentach poświęconych filmowi „Zamach” Jerzego
Passendorfera z 1959 r., który autor uznał za „zabawną ramotę”: „Dzieło to
miało być filmową rekonstrukcją akcji »Parasola« na generała Kutscherę. Film
niezbyt zgodny z faktami historycznymi, realiami okupacyjnymi, nie pada w nim
nawet nazwa oddziału, pseudonimy i nazwiska uczestników narracji [sic!]
zastąpiono zupełnie innymi. Ta tendencja do podmiany historycznych faktów na
inne, które można było dobrowolnie kształtować czy deformować, to w PRL-u stały
zabieg. Sylwetki bohaterów, potraktowane na modłę nieznośnie psychologizującej
maniery lat pięćdziesiątych, są mało autentyczne i chyba przekonują tylko mniej
wyrobionego odbiorcę. Ojciec pytany o to dzieło tylko się ironicznie
uśmiechał”. I na koniec tych rozważań: „Ojciec historię traktował poważnie.
Piosenki, wiersze, filmy – owszem, proszę bardzo, ale najpierw prawda, i to
cała prawda” (tamże, s. 139–140).

To, co dyskwalifikowało w oczach
Huberta Borysa film Passendorfera z końca lat pięćdziesiątych, tłumaczy błędy i
niedostatki książki Piotra Stachiewicza – „raczej drobne, poprawiane w
kolejnych wydaniach” (tamże, s. 160). Przypomnijmy, że monografia „Parasola”
ukazała się w schyłkowym okresie „karnawału Solidarności”. Jednak zdaniem prof.
Borysa także wtedy „komuniści i ich narzędzia […] nie
zmienili swojego stosunku do akowców, węszyli, zbierali informacje, szkodzili
byłym żołnierzom i ich rodzinom. Zmieniały się tylko metody działania”.
Nastąpiło co prawda „złagodzenie działalności cenzury, ale nie oznaczało to, że
można było pisać całą prawdę. Może więc lepiej było pewne fakty i oceny
zostawić w dyskrecji. O czym konkretnie wiedział Adam Borys – tego już się nie
dowiemy” (tamże, s. 90). Jakie „fakty i oceny” należało „zostawić w dyskrecji”
w książce o oddziale dyspozycyjnym Kedywu, w której czytelnik mógł przeczytać bez
ezopowego kluczenia o „zamordowaniu w wyniku procesu” sądowego gen. Fieldorfa
„Nila”, o „zamordowaniu” Jana Rodowicza „Anody”, o fikcyjnych śledztwach i
potajemnych zabójstwach w latach czterdziestych i pięćdziesiątych (Stachiewicz 1981, s. 630) – tego już
Hubert Borys nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia także, że na przykład w odniesieniu do centralnego
punktu okupacyjnej historii „Parasola” dowiedzieliśmy się jednak, „o czym
konkretnie wiedział Adam Borys”, a czego nie chciał powiedzieć, kiedy żył.

Hubert Borys kreuje wizerunek ojca
jako osoby inicjującej gromadzenie relacji, co wynikało z „poczucia obowiązku
dowódcy wobec poległych i żyjących swoich żołnierzy” (Borys 2020, s. 107), jako
naukowiec zaś „dążył przez wiele lat do opracowań spełniających kryteria
naukowe”, które przeciwstawią się „kłamliwej propagandzie”, bo „Parasolowi”
„należał się prawdziwy, zweryfikowany naukowo dokument włączony na stałe w
pamięć narodu” (tamże, s. 89). Dążenia byłego dowódcy znalazły wreszcie
ukoronowanie w dziele autorstwa Piotra Stachiewicza. Ale czy rzeczywiście jest
to książka dająca się naukowo zweryfikować? Na pewno nie w odniesieniu do tego,
co mógł i powinien był zrelacjonować dowódca oddziału. Przyznaje to Hubert
Borys, który jedną z części swojego tekstu zatytułował „Czterdzieści jeden lat
samotności… i milczenia”: „Dlaczego ojciec sam nie pisał, nie zostawił relacji
czy wspomnień? – pyta prof. Borys, świadomy istnienia problemu. – To zagadka,
nie tylko dla mnie. Jako dowódca wiedział więcej niż inni” (tamże 2020, s. 90).
No właśnie – co zatem należy zrobić z faktem, że Stachiewicz w książce odwołuje
się jednak do relacji Adama Borysa, które – jeżeli rzeczywiście były złożone –
nie istnieją w formie weryfikowalnej naukowo? Wielką gratką byłoby sięgnięcie
do relacji „Pługa”, na którą powołuje się Stachiewicz, o nieanalizowaniu
przebiegu akcji na Kutscherę, bo „nie było z kim analizy tej przeprowadzać”, a
wnioski zostały jedynie „zrekapitulowane” przez Borysa na odprawach u płk.
„Nila” (Stachiewicz 1981, s. 346). Jest to niestety niemożliwe – nic o takiej
relacji nie wiadomo. Gdyby jednak istniała i czekała tylko na odkrycie, nie
mogłaby być sprzeczna z tym, co napisał Stachiewicz.

Milczenie ojca syn tłumaczy czytelnikowi
dwojako. Po pierwsze – ujawnienie pełnej wiedzy dowódcy „Parasola” „mogłoby
zaszkodzić innym i ich rodzinom”. O tej przesadnej trosce o bezpieczeństwo
podkomendnych i ich rodzin na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
pisałem wyżej. Po drugie: „Była także osobista postawa samego Adama Borysa.
Pamięć miał dobrą, na pewno wiele faktów i jego opinii, gdyby je ujawnił,
rzuciłoby ciekawe światło na szereg historycznych zagadnień. Wolał jednak
schować się za relacje i wspomnienia swoich podwładnych. »Parasol« to było
wspólne dzieło, dowódca i jego podkomendni nie byli zantagonizowani, wzajemnie
się uzupełniali i odegrali swoją rolę” (Borys 2020, s. 90). I w innym miejscu:
„Oto dowódca razem ze swoimi podwładnymi opisuje to, co zdziałali, nie narzuca
swoich opinii, »Parasol« był dziełem wspólnym” (tamże, s. 159). Pomińmy
kuriozalną metodologicznie koncepcję „chowania się za relacjami i wspomnieniami
swoich podkomendnych”. Przyjrzyjmy się natomiast kreowanemu przez Huberta
Borysa obrazowi idylli, jaka miała rzekomo towarzyszyć pisaniu historii
„Parasola”. Kilka przykładów spośród wielu, które zadają kłam zaklinaniu mało
chwalebnej rzeczywistości.

Prof. Tomasz Strzembosz w notatkach
do recenzji książki Stachiewicza pisał o osobowości autora i jej wpływie na
kształt dzieła (rezygnując jednocześnie świadomie z wprowadzenia tych
informacji do opublikowanego tekstu): „bardzo pewny siebie i autorytatywny,
mający w środowisku »Parasola« wielbicieli
i przeciwników. Te przyjaźnie i animozje bardzo wyraźnie odzwierciedliły się w
książce […]. Osoby go krytykujące mają mały udział w opisywanej historii »Parasola«” (Strzembosz 1983b, s. 1).

Przykład kolejny. Dr Maria Wiśniewska
„Malina” wchodziła w skład Zespołu Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«”, którego
zbiór archiwalny został przez Stachiewicza przejęty, a dorobek był w wydanej
monografii bezpardonowo dezawuowany (Strzembosz 1983a, s. 219). Dwa miesiące po
ukazaniu się książki o „Parasolu” napisała do prof. Tomasza Strzembosza list.
Przytaczam in extenso początek:
„Gdyby ta książka została wydana 100 lat temu, niewątpliwie wezwałabym Piotra
Stachiewicza na pojedynek, a Ciebie Tomaszu poprosiłabym na sekundanta. 50 lat
temu oddałabym sprawę wziętemu adwokatowi, prawa autorskie miały wtedy swoją
wartość, a przecież Piotr Stachiewicz przywłaszczył sobie nie tylko zdjęcia,
które mu rodziny wypożyczyły, ale i relacje, których zebraliśmy kiedyś przeszło
300 i jako materiały archiwalne złożyliśmy chyba w roku 1965 do WIH. Łącznie z
pierwszym opracowaniem zostały one przeliczone na złotówki wpłacone na fundusz
społeczny środowiska »Parasol«.
W jego opracowaniu figurują one często jako jego własne relacje, albo Komisji
Historycznej, której on mieni się Przewodniczącym, a która dalibóg w okresie 12
lat jego pracy nad historią batalionu nie działała, bo kto jak kto, ale on sam
chyba zdaje sobie sprawę najlepiej, że do żadnej pracy zespołowej nie nadaje
się, czego niestety najlepszym przykładem jest jego książka wydana w tej chwili
przez PAX” (Wiśniewska 1982, s. 1).

Zacytuję z tego listu jeszcze jeden
fragment, zapewne znany Hubertowi Borysowi, a niewątpliwie znany Mariuszowi
Olczakowi, który cytował go w audycjach radiowych oraz w jednej z książek jako
dowód miru, jakim były dowódca cieszył się wśród dawnych podkomendnych, i
wsparcia, jakiego im udzielał w pisaniu historii batalionu (Olczak 2019, s.
46). Dyrektor AAN w albumie zrezygnował z jego cytowania – prawdopodobnie dokładniej
przeczytał list „Maliny” i zrozumiał, że on cały, a ten fragment szczególnie,
jest oskarżeniem Adama Borysa o apodyktyczność i nieuznawanie jakiejkolwiek
niezależności od jego woli. A zatem – pisze do prof. Strzembosza dr Wiśniewska
– w trakcie prac nad „Kroniką…” „z wyżyn swego Olimpu (urzędował na 3 piętrze
przy ul. Hożej w Centrali Przemysłu Jajczarskiego-Drobiarskiego) dowodził
batalionem w dalszym ciągu »Dyrektor«-»Pług«-Adam Borys. Jego autorytet był
taki sam jak w czasie okupacji, i tak samo jak wtedy w praktyce wszelka
dyskusja, a co dopiero udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z
ośmieszeniem się. Przytoczyłam opinię »Maga«, Zdzisława Dobrowolskiego, z jego
ówczesnej relacji, z którą się absolutnie zgadzam w odniesieniu do lat
powojennych” (Wiśniewska 1982, s. 1). Zdzisław Dobrowolski „Mag” był w
„Parasolu” oficerem bezpieczeństwa. We wspomnianej relacji charakteryzował
swoje obowiązki, wskazując, że najważniejszą jego prerogatywą było opiniowanie
opracowania planów akcji pod kątem bezpieczeństwa. W drastycznych sytuacjach
mógł nawet zażądać jej odwołania. Taka była teoria, w rzeczywistości system
bezpieczeństwa nie działał w tym kluczowym zakresie ze względu na sposób dowodzenia
Adama Borysa, który ten system wprowadził – „wszelka dyskusja, a co dopiero
udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z ośmieszeniem się” (Stopczyński
2019, s. 76).

Na to, że piszący o czasach wojennych
„Mag” i powołująca się na niego, ale pisząca o latach powojennych „Malina” mają
rację, dowodów dostarcza i sam Hubert Borys, który tak charakteryzuje ojca:
„był bardzo, jak to się mówi, podmiotowy, był silną osobowością i nie pozwalał
sobie narzucić poglądów, których nie akceptował” (Borys 2020, s. 87). Opowiada
też anegdotę o rozstrzygnięciu „wewnątrzśrodowiskowego konfliktu”, związanego z
wątpliwościami niektórych byłych podwładnych co do słuszności promowania
monografii „Parasola” w atmosferze „rozprawiania się z Solidarnością, opozycją polityczną, Kościołem, ze wszystkimi”.
Adam Borys „postanowił zakończyć obrady. Wyglądało to tak: krzyknął »Powstań!«. I wstali, stanęli na
baczność i zamilkli” (tamże, s. 160).

I jeszcze jeden dowód na to, że
okoliczności, w jakich pisano historię „Parasola” pod dyktando jego dowódcy,
nie były idylliczne, a efekt musi budzić zastrzeżenia co do rzetelności i
uczciwości.

Wacław Czyszek „Wacek” (1919–2002) formalnie
i faktycznie podlegał służbowo kpt. „Pługowi” tylko przez pierwszych sześć dni
powstania warszawskiego – do momentu zranienia dowódcy, który już do oddziału
nie wrócił. Gdy tuż przed 1 sierpnia 1944 r. wszedł do 2. kompanii „Parasola”
jako zastępca dowódcy drużyny „Andrzeja” (Andrzeja Wojnicza), miał za sobą
przeszkolenie jeszcze w przedwojennej podchorążówce, z której od razu poszedł
na front w 1939 r. Do niewoli dostał się po bitwie pod Kockiem i z tej niewoli
uciekał dwukrotnie w okolicznościach niewątpliwie spektakularnych – w końcu
skutecznie. Po dotarciu do Warszawy w 1942 r. skontaktował się z „Andrzejem”,
który dowodził wtedy kilkunastoosobowym oddziałem osłonowym KG AK. W czasie
powstania warszawskiego w niespełna dwa tygodnie „Wacek” awansował z zastępcy
dowódcy drużyny do zastępcy pełniącego obowiązki dowódcy batalionu „Parasol”
Jerzego Zborowskiego „Jeremiego”. Był oficerem liniowym prowadzącym żołnierzy
do walki, ale brał także udział w odprawach sztabowych. Dowodził batalionem w
trakcie próby przebicia oddziałów staromiejskich do Śródmieścia. Został wtedy
ciężko ranny. Już po wojnie amputowano mu całą lewą nogę. Założył i prowadził
obserwatorium geofizyczne w Helu.

Po powołaniu do życia w 1956 r. Zespołu
Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«” jego członkowie zwrócili się do Czyszka w
kwestiach związanych z powstaniem warszawskim, a „Wacek” zaoferował szeroką
pomoc. W liście do Zbigniewa Gąsiora „Garbatego” z 6 sierpnia 1956 pisał:
„Służę wszelkimi wyjaśnieniami odnośnie [do] spraw wątpliwych i niejasnych. […]
Służę wszystkimi materiałami odnośnie [do] udziału »Parasola« w Powstaniu. Podejmę się opracowania, jak również w
wypadku konieczności i czasu [sic!] mogę zająć się stroną techniczną”. 18
stycznia 1957 r. dawał już instrukcje dotyczące sposobu spisywania i
opracowywania relacji, informując, co sam spisał: „Zrobiłem dzień po dniu
działalność bojową baonu z kompaniami i niektórymi plutonami włącznie, a w
niektórych wypadkach mam zespoły drużyn i same drużyny. Umiejscowiłem baon w
ramach obrony i zależności służbowej jednostek nadrzędnych”. W lutym 1957 r. oczekiwał
nadsyłania do konsultacji materiałów, które miały już dotrzeć do Zespołu
Redakcyjnego. W liście z 25 stycznia 1958 r. (prawdopodobnie do Stanisława
Jastrzębskiego „Kopcia”) omawiał kwestię weryfikacji odznaczeń: „Co do obiekcji
»Dyrektora« – wydaje mi się, że
rozumiejąc jego sytuację i skrupulatność, to jednak wiele spraw w związku z
odznaczeniami szczególnie w walkach o Stare Miasto – było poza jego wiedzą i
wielki upór jego byłby zupełnie niezrozumiały”.

Zdecydowanie upraszczając
okoliczności, w jakich Zespół Redakcyjny sprzedał w 1960 r. Wojskowemu
Instytutowi Historycznemu ukończone maszynopisy z historią batalionu
doprowadzoną do dni przedpowstaniowych oraz zgromadzone relacje i archiwalia,
Mariusz Olczak napisał, że mimo fiaska nie zrezygnowano „z opisania historii »Parasola«” (Olczak, s. 50) – i z roku
1960 od razu przeskoczył do 1969, kiedy za pracę tę zabrał się namaszczony
przez Borysa Stachiewicz. Pominięto milczeniem inicjatywę, którą być może
realizowano poza kontrolą „Pługa”, choć zapewne nie bez jego wiedzy. Piszę „być
może”, ponieważ była realizowana pod auspicjami ZBoWiD-u, do którego Borys
„mimo nacisków nie chciał wstąpić” i o którym „pogardliwie mawiał: »To spekulanci i milicjanci«”; choć
„niektórzy akowcy dla »świętego
spokoju« wstępowali do tej organizacji”, to „taki sposób wykazywania
lojalności wobec PRL odrzucał zdecydowanie”, gdyż „w jego pojęciu czerpanie
osobistych zysków z walki o wolność było niemoralne” (Borys 2020, s. 146). Najwyraźniej
wbrew byłemu dowódcy 21 maja 1966 r. zawiązało się Środowisko b. Żołnierzy Batalionu
„Parasol” przy Okręgu Warszawskim ZBoWiD-u, którego przewodniczącym został
„Kopeć”. Powołano grupy i zespoły, m.in. „Zespół Historyczny”, który miał się
zająć „sprawą wydania kroniki 43–44, zbieraniem materiałów dotyczących okresu
Powstania”. W skład tego zespołu weszło dwanaście osób; oprócz członków Zespołu
Redakcyjnego w gronie tym znalazł się m.in. Wacław Czyszek. W „Komunikacie nr
1” Adam Borys nie jest w ogóle wymieniony. W grudniu 1966 r. Czyszek otrzymał
pismo z WIH z „Umową Wydawniczą Nr 16/67/II” na napisanie „Kroniki batalionu »Parasol« cz. III” o „objętości około
2 arkuszy autorskich”. Czyszek zobowiązywał się przesłać maszynopis do 1
kwietnia 1967 r., a WIH, że książka ukaże się drukiem w ciągu dwóch lat od dnia
jego przekazania, czyli w 1969 r. 29 marca 1967 r. „Wacek” zwrócił się z prośbą
do WIH o wydłużenie o dwa tygodnie terminu oddania pracy, ponieważ gotowy
maszynopis chce skonsultować „z gronem Kol. Kol. ze Środowiska »Parasol«”, na co wyrażono zgodę.
Przestrzegając ustalonych terminów, 15 kwietnia 1967 r. Czyszek przesłał trzy
egzemplarze maszynopisu opracowania „Kronika »Parasola« cz. III” ppłk. Tadeuszowi Stępniowskiemu, który odbiór
potwierdził swoim podpisem. Później zdarzył się „cud” i maszynopis w WIH
zaginął bez śladu. W listopadzie 1970 r. na ręce nowego komendanta WIH, płk.
Tadeusza Jędruszczaka, „Wacek” wysłał stosowne wyjaśnienia w ślad za pismami, w
których oskarżano go o niewywiązanie się z umowy. „Dalsze losy mej pracy nie są
mi znane. […] Nie wiem, jaki będzie dalszy epilog mego opracowania, jednak jest
pewne, że jako autor w terminie wywiązałem się z mego zobowiązania zgodnie z
umową. Nie wchodzę w szczegóły, ale dziwi mnie to, że tej pracy nie ma WIH” –
czytamy w tym piśmie. I dalej: „Rozdmuchana historia w pewnych kręgach budziła
mój niesmak do tej całej sprawy. Machnąłem na to ręką”. Być może opracowanie
Czyszka padło ofiarą kadrowych rozgrywek wewnątrz WIH związanych ze zmianą
komendanta i odsunięciem grupy pracowników, w tym ppłk. Stępniowskiego, ale w
korespondencji „Wacka” znajdziemy ślady, że i jego praca, i on sam byli
obiektami mało chwalebnych działań wewnątrz środowiska byłych żołnierzy
„Parasola”. Zacytujmy fragment listu do Eugeniusza Schielberga „Dietricha” z 7
sierpnia 1973 r., w którym znowu poruszył sprawę weryfikacji odznaczeń i
awansów za czas powstania. Stwierdzał, że w tej materii istotne nie powinno być
„stanowisko ludzi, którzy decydując o wnioskach za okres POWSTANIA [sic!], w
Powstaniu tym nie brali czynnego udziału z przyczyn zranienia, względnie
dekowania się, gdyż i tacy byli – względnie byli w tym czasie gdzie indziej.
Nie będę wymieniał z nazwisk, gdyż obydwaj dobrze się orientujemy, o kogo
chodzi. […] Stoję daleko od wszelkich sporów i waśni »naszego«grona – piszę naszego w cudzysłowie, gdyż jak
oświadczył jeden ze chcących być znanym wg mnie i właściwie znanym
parasolarzem, że jeżeli chodzi o mnie, to wg niego nie należę do grupy b.
PARASOLARZY [sic!] – Odpowiedziałem prosto, jeżeli tak, to wykreśl i mój wkład
w Powstanie, jeżeli potrafisz to zrobić”. I jeszcze jeden cytat z późniejszego
o kilka dni listu do niezidentyfikowanego żołnierza „Parasola”: „Co do mnie, do
spraw »Parasola« wrócę i nie
jest wykluczone, że w innej formie moje pamiętniki się ukażą. Naturalnie PO
SMUTNYM DOŚWIADCZENIU [sic!] nie mam zamiaru konsultować mej pracy w gronie
tych AMBICJONALNYCH [sic!] b. parasolarzy”.

Wacława Czyszka „wkładu w Powstanie”
wykreślić się nie dało, ale wkład Wacława Czyszka w opisanie powstania –
owszem. Zerknijmy do bibliografii książki Stachiewicza. Znajdziemy tam jedną
tylko pozycję „Wacka” – podany pod zniekształconym nazwiskiem Cysek krótki
artykuł Bojowy szlak batalionu „Parasol” opublikowany w „Gazecie Ludowej” w 1946 (u Stachiewicza
błędnie podano rok 1947). W książce nie wykorzystano spisanych relacji i opracowań
osoby mającej największe kompetencje do opisu walk „Parasola” w pierwszej
połowie powstania. Nie ma relacji dotyczących żołnierzy z drużyny „Andrzeja”,
nie ma dziesięciostronicowego komentarza do wydanej w 1957 r. książki Adama
Borkiewicza Powstanie Warszawskie 1944,
w których „Wacek” szczegółowo i krytycznie odniósł się do opisu działań
batalionu „Parasol”, nie ma trzeciej części „Kroniki »Parasola«” i wielu innych.

Cytowane powyżej listy Wacława
Czyszka do Zbigniewa Gąsiora pochodzą z Archiwum Ośrodka Karta i są
niewątpliwie znane Mariuszowi Olczakowi, a na pewno znane być powinny.
Pozostałe listy i umowa Czyszka z WIH znajdują się w zbiorze archiwaliów po
majorze „Wacku” przekazanym w zeszłym roku do AAN, którego Olczak jest dyrektorem.

Kim
mógł być „chcący być znanym” i „właściwie znany parasolarz”, który kwestionował
prawa Czyszka do bycia byłym „parasolarzem”? Palce jednej ręki to aż nadto, aby
policzyć tych, którzy przeżyli wojnę i których wojenne dokonania i stanowisko w
batalionie mogłyby ośmielić do usuwania z szeregów „Parasola” właśnie Wacława
Czyszka. Z tych, moim zdaniem, tylko Adam Borys miał realny i przemożny wpływ
na to, jak opisywane były – wtedy już przez Piotra Stachiewicza – dzieje
batalionu. Ktokolwiek to był, przedstawianie przez Huberta Borysa książki Stachiewicza
jako efektu zgodnej i bezkolizyjnej współpracy byłego dowódcy z byłymi
podkomendnymi świadczy o braku świadomości faktów lub świadomej dezinformacji.

Druga po tekstach Mariusza Olczaka i
Huberta Borysa część albumu, „Zdjęcia i dokumenty”, jest niewątpliwie gratką.
To bodaj setki czasami unikatowych fotografii i reprodukcji archiwaliów
konspiracyjnych oraz powstańczych. Szkoda, że temu bogactwu, sprawiającemu
wrażenie wręcz nadmiaru, nie towarzyszy poziom opracowania. Najczęściej podpis
fotografii sprowadza się do prostego opisu tego, co czytelnik i tak widzi. Na
przykład plan akcji na Kretschmanna sporządzony przez „Kopcia”, na którym widać
wielkimi literami i cyframi zapis, że został narysowany w skali 1:2500 ma taki
podpis: „Oryginalny plan akcji w skali 1:2500” (s. 325). Czy nie należało wielu
z tych niewątpliwie ważnych dokumentów pisanych drobnym pismem na bibułkach
zostawić do przygotowywanego pod redakcją Olczaka zbioru wszystkich dokumentów
„Parasola”? Dam jeden przykład. Na stronie 252 prezentowane są cztery
dokumenty, w tym mała żółta karteczka informująca o zmianie kryptonimów
oddziałów dyspozycyjnych Kedywu, opatrzona datą 26 listopada 1943. Niepozorny
skrawek papieru, ale treść doniosła. Według Stachiewicza zmiana kryptonimu
kompanii „Agat” na „Pegaz” nastąpiła w pierwszych dniach stycznia 1944 r. i
miała związek z aresztowaniem kierowcy oddziału Tadeusza Kostrzewskiego
„Niemiry” (Stachiewicz 1981, s. 260–261). W świetle tego i innych zamieszczonych
w albumie dokumentów okazuje się to nieprawdą. Na stronie 280 autorzy pokazują
sporządzone 1 grudnia 1943 r. „Sprawozdanie z działalności oddziału »Pegaz« za listopad 1943”. W nagłówku
ktoś z rozpędu wpisał maszynowo „Agat-Bryl”. Odręcznie zamazano więc stary
kryptonim i nadpisano nowy: „Pegaz”. W spiętrzeniu publikowanych dokumentów
pozbawionych fachowego komentarza takie rzeczy umykają. A jest ich w
prezentowanych dokumentach więcej.

Po raz pierwszy czytelnicy mogą
zobaczyć w jednym tomie wszystkie trzy dokumenty sporządzone po akcji na
Kutscherę. Oczywiście niczego na temat konsekwencji wypływających z faktu, że
Adam Borys o dwóch z tych dokumentach nie mówił, autorzy opracowania nie
podali. W tym miejscu popełnili jednak błąd wynikający z niedochowania
szczególnej staranności tam, gdzie ta staranność jest ze względu na delikatność
sprawy właśnie szczególnie potrzebna. W opisie zdjęć Stanisława Huskowskiego
pomylono z jego bratem, żołnierzem batalionu „Zośka” – Tadeuszem Huskowskim.

Pozbawiona w ogóle opracowania jest
część trzecia, czyli teksty prasowe z wypowiedziami „Pługa”. A ingerencja
autorów opracowania jest nieodzowna co najmniej w dwóch miejscach. Na stronach
473–474 w wywiadzie udzielonym Małgorzacie Rutkowskiej została poruszona sprawa
Stanisława Huskowskiego „Alego”. Odpowiedź Borysa powinna być opatrzona
komentarzem informującym, że w świetle dokumentów prezentowanych na stronach
350–358 albumu były dowódca „Parasola” zrzucił odpowiedzialność za własne
decyzje na poległych podkomendnych.

Drugi fragment domagający się
komentarza to ten z wywiadu, w którym Stefan Smarzyński zapytał Adama Borysa o
dekonspirację oddziału „Osa-Kosa” (s. 454). „Pług” utrzymywał, że za tragiczną
w skutkach wpadkę w kościele św. Aleksandra odpowiada zdrajca Stanisław Jaster
„Hel”, który został za tę rzekomą zdradę stracony w nieustalonych
okolicznościach. Publikowane w ostatnich latach wyniki badań wskazują wyraźnie,
że „Hel” nie zdradził. Zawierają tak wiarygodne ustalenia, że we wrześniu 2019 r.
prezydent RP odznaczył pośmiertnie Stanisława Jastera Krzyżem Kawalerskim
Orderu Odrodzenia Polski.

Informacje prostujące krzywdzące
poległych żołnierzy wypowiedzi Adama Borysa należały się i „Alemu”, i „Helowi”,
ale autorzy albumu nie uznali za stosowne ich podać.

Książka Mariusza Olczaka i Huberta Borysa była okazją
do rozprawienia się z zarzutami stawianymi dowódcy „Parasola”, zarzutami, o
których autorzy wiedzieli. Sądzę, że nad książką zaciążył apologetyczny zamiar.
Album miał być pomnikiem wystawionym legendarnemu dowódcy legendarnego
batalionu i nic nie mogło temu przeszkodzić, nawet oczywiste fakty. Olczak z
Borysem zachowali się jak rzeźbiarze, którzy wybrali blok marmuru na pomnik.
Marmur przywieziono do pracowni i artyści przystąpili do pracy. Nagle okazało
się, że marmur ma skazę, jest pęknięty. Zdecydowali się jednak kuć dalej, rysy
zapowiadające przyszłą katastrofę zapełniając szpachlą i skręcając śrubami.
Pomnik wreszcie osadzili na cokole i odsłonili w myśl zasady „jakoś to będzie”.

Przemilczanie kluczowych faktów niewygodnych dla
kreowanego wizerunku bohatera książki, manipulowanie ustaleniami innych
badaczy, wyrażanie w książce sądów anachronicznych, sprzecznych z publikowanymi
jednocześnie w tej książce dokumentami źródłowymi bez słowa komentarza, wystawiają
niedobre świadectwo autorom. Zwłaszcza Mariuszowi Olczakowi, który w tym
autorskim tandemie jest historykiem – choć bardziej okazał się „adwokatem”.


BIBLIOGRAFIA

Borys
H., Olczak M. (2020), „Pług”. Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol”,
Warszawa.

Broniewski
S. (Stefan Orsza) (1982), Całym życiem. Szare Szeregi w relacji naczelnika,
Warszawa.

Olczak
M. (2019), Batalion „Parasol” w powstaniu warszawskim, Warszawa.

Siwek
P. (2021), Hubert Borys: ojciec nie starał się wracać do wojennych wspomnień, https://www.polskieradio.pl/8/404/Artykul/2667914,Hubert-Borys-ojciec-nie-staral-sie-wracac-do-wojennych-wspomnien
(dostęp 21 lutego 2021).

Stachiewicz P. (1981),
„Parasol”. Dzieje oddziału do zadań specjalnych Kierownictwa Dywersji Komendy
Głównej Armii Krajowej
, Warszawa.

Stopczyński
W. (2009), Teczka pełna granatów,
„Kombatant”, nr 3.

Stopczyński
W. (2012), O „Raporcie Alego z akcji na Kutscherę” – odpowiedź na polemikę
dr Marii Wiśniewskiej
, „Przegląd
Historyczno-Wojskowy”, nr 2.

Stopczyński
W. (2016), W kręgu Bolesława Srockiego. Ludzie „Petu”. Relacje – wspomnienia
– polemiki
, Gdańsk.

Stopczyński
W. (2018), „Zamach na Kutscherę”, czyli
IPN-u kłopot z raportem „Alego”
,https://histmag.org/Zamach-na-Kutschere-czyli-IPN-u-klopot-z-raportem-Alego-16326/1
(dostęp 28 lutego 2021).

Stopczyński
W. (2019), Raport „Alego” z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”
, „Przegląd Historyczno-Wojskowy”, nr 2.

Strzembosz
T. (1983a), „Parasol”, „Kwartalnik Historyczny”, nr 1.

Strzembosz
T. (1983b), AAN, Akta Tomasza Strzembosza, sygn. 566, „»Parasol« Piotra Stachiewicza”, rkps,
b.d., b.p.

Truszczak
D. (2021), Adam Borys ps. Pług. Pierwszy
dowódca batalionu AK „Parasol”
, https://www.polskieradio.pl/7/5098/Artykul/2675896,Adam-Borys-ps-Plug-Pierwszy-dowodca-batalionu-AK-Parasol
(dostęp 21 lutego 2021).

Wiśniewska
M. (1982), AAN, Akta Adama
Borysa, sygn. 1, List do Tomasza Strzembosza w sprawie książki Piotra
Stachiewicza „Parasol” z 7 lutego 1982, mps, b.m., b.p.

Wnuk
R. (2021), Kilka myśli na marginesie medialnego sporu o Józefa Franczaka
„Lalka”
, http://ohistorie.eu/2021/01/09/kilka-mysli-na-marginesie-medialnego-sporu-o-jozefa-franczaka-lalka/
(dostęp 13 czerwca 2021).


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (13)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (13)

Wiemy już, że za rok minie siedemdziesiąt lat od publikacji czwartego wydania Logiki Condillaca, w tłumaczeniu Jana Zanoski, ze wstępem i komentarzami Tadeusza Kotarbińskiego.

Przy okazji inaugurowano serię wydawniczą „Biblioteka Klasyków Filozofii”. Najpierw pod egidą Państwowego Instytutu Wydawniczego, a jeszcze od 1952 r. przy Państwowym Wydawnictwie Naukowym.

Signum temporis wydarzenia to takie oto deklaracje jednej ze stron ówczesnej ideologicznej barykady, zaprezentowane przez przewodniczącego Komitetu Redakcyjnego „Biblioteki”:

Biblioteka Klasyków Filozofii winna ułatwić czytelnikowi zorientowanie się w drogach dziejowych, które prowadziły do ukształtowania się materializmu dialektycznego, przewodniej dziś doktryny filozoficznej przyświecającej siłom obecnej przebudowy ustroju społecznego. Więc, z jednej strony, uwydatnić kształtowanie się materializmu w walce z idealizmem, z drugiej – wyzwalanie się materializmu z uproszczeń mechanistycznych[1].

Zarazem jednak w tym samym tekście odzywa się natychmiast ktoś inny i dodaje:

Byłoby jednak błędem z punktu widzenia tego właśnie celu, a w tym większej mierze z punktu widzenia najszerszych perspektyw wykształcenia ogólnego, gdyby się w wyborze dzieł ograniczono wyłącznie do utworów tak czy inaczej materialistycznych. Przeciwnie, by umożliwić czytelnikowi zrozumienie dynamiki dziejów myśli filozoficznej, muszą być uwzględnione kardynalne dzieła myślicieli obcych materializmowi, a nawet niektórych skrajnie idealistycznych, jeżeli stanowiły na swój czas wyraz postępu lub jeśli wywołały potężne poruszenie umysłów[2].

Powyższą asekurację na rzecz tego, aby w jakieś mierze „Biblioteka Klasyków Filozofii” nie była wyłącznie „materialistyczna”, „wypadnie uzupełnić kryteriami niejako koniunkturalnymi”, pomocnymi w kwalifikowaniu dzieł do serii, pisano wówczas[3]. Okazały się nimi: dostępność tłumaczy specjalistów, potrzeby dydaktyki filozofii, zamysły konkurencyjnych oficyn oraz wynik dyskusji na temat tego, kto jest, a kto nie jest klasykiem filozofii. Widać, więc, że Komitet Redakcyjny pozostawił sobie w zasadzie wolność wyboru tego, co będzie publikował, zwłaszcza że „Biblioteka” miała wydawać dzieła autorów tworzących nie później niż na początku XIX w. Komitet Redakcyjny BKF uzyskał więc stosowne zabezpieczenie przed spodziewaną presją koniunktury politycznej. Mógł pomijać „materialistów” i myślicieli społecznych drugiej połowy XIX i XX w., stanowiących zaplecze ideologiczne sił ówczesnej „przebudowy ustroju społecznego”[4].

W anonsującym „Bibliotekę Klasyków Filozofii” tekście opublikowanym w „Myśli Filozoficznej” w 1951 r. znajdujemy jeszcze coś. Fragment wszyty tu przez koniunkturę polityczną. Akt już nie tylko deklaracji intencji, obarczonych zastrzeżeniami dającymi podstawy, aby owe intencje się nie spełniły. Jest to wręcz nadużycie zawodowe. Konkretna interpretacja filozoficzna dzieła filozoficznego. Pisząc o Logice Condillaca, po średniku stwierdza się, że to

swoista antycypacja marksistowskiego operowania pojęciem praktyki jako sprawdzianu prawdy (ale związana z zaufaniem do naturalnego funkcjonowania umysłu, mającym korzenie w zaufaniu do natury w ogóle… celowo wszak urządzonej przez Stwórcę); przypadkowa antycypacja dialektyki w rozważaniu znamiennym:

„drzéwo np. i krzew są dwa gatunki zupełnie od siebie różné. Ale drzewo może bydź mniejszé, a krzew może bydź większy; i tak łatwo przyydziémy do takiéy rośliny, która nie jest ani drzewém, ani krzewiém, czyli która jest razém iendém i drugiém…”

Te przykłady – dodaje tu autor – wystarczą, by sobie uprzytomnić, ile tu momentów interesujących dla czytelnika chętnego do obcowania z ideami w perspektywie perypetii dziejowych. A cóż dopiero mówić o cisnących się do głowy zagadnieniach historiozoficznych: jaką formację dziejową reprezentuje Condillac, jakiej warstwie społecznej odpowiadało to wszystko i co z tego za nauka dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej[5].

Antycypacja marksistowskiej koncepcji praktyki jako kryterium prawdy powiązana z naturalistycznym umysłem biorącym się z zamysłu Stwórcy? Aż trudno uwierzyć, że autorem tych słów jest Kotarbiński. Co z podręcznika logiki francuskiego myśliciela ma wynikać dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej? Chciałbym wierzyć, że jednak nie Kotarbiński to napisał. Te fragmenty to ideologiczny wstępniak.


[1] T. Kotarbiński, Biblioteka Klasyków Filozofii, w: tegoż, Wybór pism, t. 2: Myśli o myśleniu, Warszawa 1958; pierwodruk: „Myśl Filozoficzna 1951, nr 1/2, cyt. za: tenże, Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979, s. 24.

[2] Tamże, s. 24–25.

[3] Tamże, s. 25.

[4] Zakres pojęcia „klasycy filozofii został zawężony o tyle, że Biblioteka nie obejmuje prac koryfeuszów marksizmu-leninizmu, których dzieła przygotowują do wydania po polsku inne grupy redakcyjne”. Tamże, s. 23.

[5] Tamże, s. 29–30.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Koryfeusz Czarnek

RAFAŁ WNUK

Koryfeusz Czarnek

Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek zrewolucjonizował stosowane na świecie metody pomiaru wartości dorobku naukowego. W takim Oxfordzie, Harvardzie, Yale itp. powołuje się niezależnych recenzentów – wybitnych naukowców w poszczególnych dziedzinach, nad stworzeniem systemów pracują zespoły specjalistów od ewaluacji i informatyków, żadnemu politykowi nie przyjdzie na myśl, by zadzwonić do członka takiego zespołu, nie mówiąc o proponowaniu jakiejś punktacji. Ci zachodni politycy nie mają bowiem głębokiej wszechstronnej wiedzy niezbędnej do tworzenia zasad parametryzacji dzieł naukowych. Minister Czarnek to człowiek z innej ligi. Jego interdyscyplinarne przygotowanie i nieomylny instynkt sprawiają, że na polu ewaluacji nauki dokonuje on cudów. Bo do kategorii cudów należy zaliczyć awans pism uznawanych wcześniej za przeciętne i lokalne do kategorii „wybitne”. I tylko ludzie małostkowi dostrzegają nieistniejący związek między miejscem zatrudnienia ministra Czarnka, jakim jest Wydział Prawa KUL, a tym, że minister ten podniósł ocenę „Biuletynu Stowarzyszenia Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego” z 20 do 70 punktów. Taka „TEKA Komisji Prawniczej PAN Oddział w Lublinie” była „wyceniana” na 40 punktów. A przecież dwa teksty zamieścił w niej nie kto inny, ale sam minister Czarnek. Minister niesprawiedliwość tę słusznie naprawił, przyznając „TECE” 100 punktów. Pismo natychmiast zyskało poziom światowy, a dorobek naukowy ministra został w końcu właściwie doceniony. Gdyby minister Czarnek przewodniczył Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu i wprowadził podobne zasady punktowania zawodów sportowych, to na Olimpiadzie w Tokio Polska w klasyfikacji medalowej z pewnością rywalizowałaby z USA i Chinami, a nie z Iranem, Tajwanem czy Chorwacją.

Podobnie jak minister Czarnek jestem pracownikiem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Kościół katolicki i chrześcijaństwo są dla mnie ważne. Staram się obserwować zachodzące tam procesy i je zrozumieć. Przy ministrze czuję się jednak całkowitym dyletantem.

Czarnek – wykładowca KUL i prawnik – wyrokuje: „ks. Boniecki to nie jest Kościół katolicki czy chrześcijański, to jest jakiś kościół neoprotestancki”. Minister – jak się okazuje, także wybitny teolog – sam jeden zastąpił watykańską Kongregację Nauki Wiary i biskupa Rzymu. Wykazał się nieomylnym instynktem, z miejsca bowiem przejrzał ks. Bonieckiego. Dostrzegł w nim zło, którego przez wiele lat współpracy z duchownym nie zdołał zauważyć ks. bp Karol Wojtyła/papież Jan Paweł II. Przy okazji minister samodzielnie dokonał wykładni kluczowych punktów doktryny wiary i moralności. Sam jeden zdecydował, kto jest, a kto nie jest księdzem, i kto jest, a kto nie jest katolikiem. Wykluczenie przez niego Kościołów protestanckich z grona wspólnoty chrześcijańskiej to teologiczny przewrót kopernikański. W głowie wykładowcy mojej uczelni narodził się projekt wielkiej rewolucji w Kościele katolickim. Przy pomysłach ministra Czarnka zmiany soboru trydenckiego czy soboru watykańskiego II wydają się śmiesznie powściągliwe. Biorąc powyższe pod uwagę, należy poważnie się zastanowić, czy Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II nie powinien zmienić nazwy na Katolicki Uniwersytet Lubelski Ministra Przemysława Czarnka.

Aby uzyskać pełniejszy obraz potencjału intelektualnego i szerokości horyzontów ministra Czarnka, przypomnę jego dokonania z zakresu psychiatrii i seksuologii. Diagnoza, że osoby LGBT „nie są równe normalnym ludziom”, uczyniła jego osobę rozpoznawalną w świecie nie tylko naukowym. Okazał się on też specjalistą w dziedzinach tak nieoczywistych, jak fitness czy dietetyka. Doszedł otóż do wniosku, że szkoła powinna się skoncentrować na odchudzaniu dziewcząt. Ten postawny, nieanorektyczny, bez wątpienia wysportowany mężczyzna z pewnością wie, co mówi.

Milczałbym dalej w zachwycie, gdyby nie list ministra Czarnka do przewodniczącej Komisji Kultury i Edukacji Parlamentu Europejskiego Sabine Verheyen[1]. Okazuje się bowiem, że minister jest też historykiem czy raczej historiozofem. Prostymi, niemal żołnierskimi słowami tłumaczy pani Verheyen, czym jest „pedagogika wstydu”. Są to działania wrogów Polski oczerniających Rzeczpospolitą i Polaków na arenie międzynarodowej. Minister błyszczy wiedzą i podaje konkretne przykłady podłości obcych sił.

Wysuwany wobec władz międzywojennej Polski zarzut łamania tzw. małego traktatu wersalskiego nazywa kłamliwym pomówieniem. Na mocy sygnowanej przez nasz kraj w 1919 r. umowy odradzająca się Polska zobowiązywała się do równego traktowania wszystkich byłych obywateli państw rozbiorowych zamieszkujących obszar II RP. Podpisany przez przedstawicieli Polski dokument głosił m.in.: „Wszyscy obywatele polscy bez różnicy języka lub religji będą równi wobec prawa i korzystać będą z tych samych praw cywilnych i politycznych. Różnica co do religji, wierzeń lub wyznania nie powinna szkodzić żadnemu obywatelowi polskiemu w korzystaniu z praw cywilnych i politycznych, mianowicie gdy chodzi o dopuszczenie do urzędów publicznych, obowiązków i zaszczytów, lub wykonywania różnych zawodów i przemysłu”.

Kilka lat po podpisaniu wspomnianego zobowiązania państwo polskie zaczęło likwidować szkolnictwo ukraińskie i białoruskie. Z czasem na uczelniach wyższych zaczęto wobec Żydów stosować getto ławkowe i numerus clausus, a nawet numerus nullus, mniejszościom narodowym blokowano dostęp do urzędów i zamykano gazety. Minister Czarnek słusznie uważa, że Polska miała prawo podpisać traktat gwarantujący prawo mniejszościom i go nie przestrzegać. Jako prawnik doskonale wyczuwa, że taki dokument z definicji jest nieważny, bo ogranicza suwerenność rządu. Jestem pewien, że dziś „trybunał konstytucyjny” podzieliłby powyższą argumentację. Międzywojenna Polska notorycznie łamała traktat mniejszościowy, krytykowanie jej z tego powodu to bez wątpienia brutalny atak na dzisiejszą wolną Polskę.

Ma rację minister Czarnek, twierdząc, że każda krytyczna wypowiedź o wydarzeniach z przeszłości Polski to powtarzanie kalumnii propagandy hitlerowskich Niemiec. Muszę się tu przyznać do ciężkiego przewinienia – w latach dziewięćdziesiątych jako początkujący historyk odkryłem dokumenty wskazujące, że zgrupowanie oddziałów NSZ pod dowództwem Mieczysława Pazderskiego „Szarego” wymordowało mieszkańców ukraińskiej wsi Wierzchowiny: dzieci, starców, kobiety i mężczyzn[2]. W nieświadomości swej rzecz opisałem i opublikowałem, tym samym zacząłem uprawiać antypolską „pedagogikę wstydu”. Powinienem przecież ukryć dokumenty i milczeć. Ponieważ tego nie zrobiłem, minister Czarnek ma pełne prawo mnie i mnie podobnych uznać za ludzi podążających szlakiem wyznaczonym przez goebbelsowską propagandę. Usprawiedliwić mnie może wyłącznie młody wówczas wiek.

Dzięki uwadze ministra, że opisywanie Polski 1939 r. jako państwa nieprzygotowanego do wojny to echo propagandy sowieckiej i niemieckiej, opadły mi z oczu łuski. Rząd polski na uchodźstwie od momentu, gdy na jego czele stanął gen. Władysław Sikorski, uporczywie twierdził, że klęska wrześniowa była efektem nieprzygotowania Polski do wojny przez władze sanacyjne. Dzięki Czarnkowi już wiem, że rząd Sikorskiego realizował „pedagogikę wstydu”, działał pod wpływem niemieckiej i sowieckiej propagandy. Myślę, że minister powinien nakazać zrewidowanie pod tym kątem podręczników szkolnych i napiętnować antypolskie działania premiera emigracyjnego rządu.

Podziwiam też maestrię ministra Czarnka w operowaniu źródłami. Pisze on, że Sowieci atak na Polskę usprawiedliwiali „obroną życia oraz mienia ludności białoruskiej, a także ukraińskiej”. Chodzi mu o odezwę do żołnierzy Armii Czerwonej odczytaną tuż przed atakiem. Głosiła ona:

Narody białoruski, ukraiński i polski krwawią w wojnie, wszczętej z Niemcami przez obszarniczo-kapitalistyczną klikę rządzącą Polską. Robotnicy i chłopi Białorusi, Ukrainy i Polski powstali do walki ze swymi odwiecznymi wrogami – obszarnikami i kapitalistami. Wojska niemieckie zadały ciężką klęskę głównym siłom armii polskiej. Z nastaniem świtu 17 września armie Frontu Białoruskiego przechodzą do natarcia z zadaniem wsparcia powstańców robotników i chłopów Białorusi i Polski w zrzuceniu jarzma obszarników i kapitalistów i niedopuszczenia do zdobycia terytorium Zachodniej Białorusi przez Niemcy[3].

Ma rację minister, że pomija w wywodzie te wątki sowieckiej propagandy, które mówią o „braterskiej pomocy narodowi polskiemu”. Dzięki temu maluje prosty świat. Z jednej strony Polacy – ofiary, z drugiej strony „obcy” – Sowieci, Ukraińcy, Niemcy, Białorusini. Po co tłumaczyć zawiłości dialektyki komunistów, zaprzątać umysły czytelników szkodliwą wiedzą, wyjaśniać, czym dla bolszewików była „walka klas”. Skoro treść dokumentu nie pasuje do tezy, należy go tak przedstawić, by do niej pasował. Kreatywne podejście do tekstów źródłowych to ważny filar „pedagogiki dumy”, którą minister Czarnek słusznie realizuje.

„Pedagogika dumy” jest oparta na twierdzeniu, że Polacy to najwspanialszy naród na świecie, który ze swej natury jest skłonny wyłącznie do czynienia dobra i niezdolny do zła. Każdy pedagog wie, że proces wychowawczy wymaga konsekwencji. Żelazna wręcz konsekwencja to kolejna cecha ministra. Według niego wszelkie informacje o antysemityzmie żołnierzy AK są całkowicie bezpodstawne. Z pewnością wie on, że partyzanci działającego w Lasach Janowskich oddziału NOW-AK Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”[4] czy podkomendni Mariana Sołtysiaka „Barabasza” w Górach Świętokrzyskich zabijali Żydów[5]. Z żydowskich relacji wynika jasno, że ukrywający się śmiertelnie bali się polskich oddziałów partyzanckich. Dlatego tym bardziej należy docenić jego stanowcze twierdzenie, iż głosy mówiące o antysemityzmie części akowców to bezpodstawna insynuacja. Głośne zaprzeczanie faktom wymaga wielkiej odwagi, hartu ducha i konsekwencji. Minister Czarnek jest wcieleniem tych męskich cnót.

Niektóre myśli ministra to prawdziwe diamenty. Pisze on: „Obaj okupanci brutalnie mordowali polską inteligencję, harcerzy, polskich Żydów”. Postuluję, by jednym z zadań przyszłorocznej matury z historii było wykazanie prawdziwości tego zdania. Maturzysta, który nie potrafiłby udowodnić, że sowieckie mordy na Żydach i harcerzach były równoważne z niemieckimi, oblewałby maturę.

Minister ma wyrafinowane poczucie humoru, co udowodnił, pisząc: „Wolność i demokrację Niemcom przyniosły wojska innych krajów (m.in. Amerykanie, Anglicy czy Polacy)”. Minister – przypomnijmy, prawnik – okupację nazwał wyzwoleniem, dyskretnie szydząc zarówno z propagandy sowieckiej, która okupację kolejnych państw nazwała misją wyzwoleńczą, jak i propagandy anglosaskiej, dowodzącej, że „wyzwala” Niemców, Austriaków czy Włochów spod władzy Niemców, Austriaków i Włochów. A już wymienienie Polaków żołnierzy I Armii Wojska Polskiego w gronie „wyzwolicieli” i krzewicieli „demokracji” to intelektualna prowokacja[6]. Nazwanie komunistycznego wojska dowodzonego przez sowieckiego generała armią wolności było normą w komunistycznej „Trybunie Ludu”. Dziś takie słowa dowodzą dużej osobistej odwagi lub ironii.

Na koniec minister podkreśla, że urzęduje w budynku, który podczas wojny był siedzibą Gestapo i miejscem kaźni Polaków. Przemysław Czarnek daje do zrozumienia, że jest nie tylko ministrem edukacji i nauki, lecz także ministrem wszystkich zabitych, zamordowanych, poległych od ran polskich patriotów, ministrem cmentarzy wojennych, miejsc kaźni i pól bitewnych. Jestem przekonany, że wobec tak głęboko merytorycznej argumentacji przewodnicząca Komisji Kultury i Edukacji Parlamentu Europejskiego szczerze pożałowała słów krytyki pod adresem ministra Czarnka i udała się do Canossy.


[1] 21 VII 2021 r. minister Przemysław Czarnek skierował list do przewodniczącej Komisji Kultury i Edukacji Parlamentu Europejskiego Sabine Verheyen. Był on odpowiedzią na pismo przewodniczącej Verheyen z 17 VI 2021 r., w którym wyrażała ona zaniepokojenie planowanymi zmianami w edukacji historycznej w polskich szkołach. List ministra Czarnka został rozesłany do mediów. W momencie powstawania tekstu pismo przewodniczącej Sabine Verheyen nie było dostępne na stronach Ministerstwa Edukacji i Nauki.

[2] R. Wnuk, Wierzchowiny i Huta, „Polska 1944/1945–1989. Studia i materiały” 1996, t. 4, s. 71–88.

[3] Cyt. za: D. Boćkowski, Na zawsze razem. Białostocczyzna i Łomżyńskie w polityce radzieckiej w czasie II wojny światowej (IX 1939 – VIII 1944), Warszawa 2005, s. 30–31.

[4] M. Surdej, Okręg Rzeszowski Narodowej Organizacji Wojskowej – Narodowego Zjednoczenia Wojskowego w latach 19441947, Rzeszów–Warszawa 2018, s. 41–43.

[5] A. Skibińska, J. Tokarska-Bakir, „Barabasz” i Żydzi. Z historii oddziału AK „Wybranieccy”, „Zagłada Żydów. Studia i materiały” 2011, nr 7, s. 63–122.

[6] Na holendersko-niemieckim pograniczu 1 Dywizja Pancerna gen. Stanisława Maczka zajęła skrawek niemieckiego terytorium. Stało się to jednak już po kapitulacji III Rzeszy, toteż minister Czarnek, pisząc o polskich „wyzwolicielach”, musi mieć na myśli I Armię Wojska Polskiego, która doszła aż do Berlina.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (12)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (12)

Konstatowałem tydzień temu, że zadanie napisania podręcznika do logiki dla szkół elementarnych powierzyła Komisja Edukacji Narodowej filozofowi ówcześnie uznanemu i kontrowersyjnemu, twórcy sensualizmu[1], Étienne’owi Bonnot de Condillacowi, oświeconemu chrześcijaninowi, którego obszerne wykłady dla księcia Parmy, świadectwo „nowoczesnej erudycji”, sekwestrowano za panowania Ludwika XV. Jego doktrynę, bliską ideom Johna Locke’a, cechowało – jak pisze Kotarbiński – „wprost pozytywistyczne odwoływanie się do «czuciów» jako jedynego źródła wiedzy”. Grzegorz Piramowicz już w 1779 r. streszczał i oceniał w obecności króla (sic!) nadesłany przez Condillaca tekst podręcznika. Czy od razu na podstawie tłumaczenia Ignacego Potockiego? Dodajmy, że podręcznik napisany na zamówienie rządu polskiego ukazał się we Francji już w 1780 r.[2] Polskie wydanie dopiero w 1802 r.:

Logika, czyli pierwsze zasady sztuki myślenia, dzieło elementarne, niegdyś przez Stefana Bonnot de Condillac, opata de Mureaux, Akademiy Francuzkiéy, Berlinskiéy, Parmenskiéy i Lugduńskiéy Członka, na żądanié bywszéy Kommissyi Edukacyi Narodowéy dla Szkół Publicznych napisané i od Niéy aprobowané, a teraz z przydatkiém niektórych objaśniéń i przypisów przez Jana Znoskę, nauk Wyzwolonych i Filozofii Doktora, Prawa i Historyi w Szkołach Akademickich Wileńskich Professora, z francuskiego na polski język przełożoné, w Wilnie w Drukarni Akademickiéy. R. 1802[3]

Na zwłokę tę wpłynęły losy Komisji Edukacji Narodowej i Rzeczypospolitej. Niemniej w tych okolicznościach fakt, że podręcznik ten ukazał się i, jak wiadomo, spopularyzowany, dobrze służył edukacji elementarnej.

Do roku 1819 ukazały się trzy wydania Logiki Condillaca, kolejne, czwarte, dopiero w 1952, już jako świadectwo historii logiki, źródło wiedzy o kształtowaniu się polskiego języka logiki i filozofii. Dwa przykłady archaiczności języka polskiego z początku XIX w.: dla Znoski: „obłąkać się”, „obłąkanie” to tyle, co „błądzić”, „błądzenie”, a „czyn” – to nie akt sprawczy, to po prostu równoznacznik „faktu”[4].

Za rok:

godziwą będzie rzeczą – pisał prawie siedemdziesiąt lat temu Kotarbiński – obchodzić stupięćdziesięcioletni[5] jubileusz ukazania się w szacie polskiej tego dziełka […]. Uprzytamnia się sobie w sposób jasny obraz pięknej kooperacji międzynarodowej w dziele kształcenia szkolnego… Utwór to francuski, inicjatywa polska [por. list zamawiający Ignacego Potockiego z r. 1777, Wycinanki (11)] i tłumacza polskiego wysiłek, by oddać po sarmacku treść myśli w wyrobionej już bardzo francuszczyźnie wypowiedzianych[6].


[1] T. Kotarbiński, Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979, s. 29; po sarmacku mogłoby to być „czucizmu” É.B. Condillac, Traité des sensations, w: tegoż, Oeuvres philosophiques, red. G. Le Roy, t. 1–3, Paris 1947–1951, t. 1, 1947; W. Wojciechowska, Le sensualisme de Condillac, „Revue philosophique de la France et de l’étranger” 1968, t. 158, s. 297–320.

[2] É.B. Condillac, La logique ou les Premiers Développement de l’Art de Penser, Paris 1780; tenże, Traité d’Art de Penser, w: tegoż, Oeuvres philosophiques, t. 1

[3] T. Kotarbiński, Szkice…, s. 28. Nota bene Kotarbiński w Wykładach z dziejów logiki (Warszawa 1985, s. 76) podaje, że przekład polski Jana Zanoski wykonano wedle wydania paryskiego: É.B. Condillac, La logique ou les Premiers Développement de l’Art de Penser, a nie tekstu nadesłanego do KEN jeszcze w 1778 r.

[4] T. Kotarbiński, Szkice…, s. 51.

[5] Mowa jest o roku 1952.

[6] T. Kotarbiński, Biblioteka Klasyków Filozofii, w: tegoż, Wybór pism, t. 2: Myśli o myśleniu, Warszawa 1958; pierwodruk: „Myśl Filozoficzna” 1951, nr 1/2; cyt. za: tenże, Szkice…, s. 28.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (11)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (11)

Rok 1773 to kasacja zakonu jezuitów, powstanie Komisji Edukacji Narodowej.

Dobra pojezuickie oddano na cele powszechnooświatowe. Komisja, przejęta koniecznością wychowania światłych i dzielnych obywateli, w sytuacji braku podręczników powołała w 1775 r. Towarzystwo do Ksiąg Elementarnych. Kolegium dziesięcioosobowe pod przewodnictwem Ignacego Potockiego. Ośmiu na dziesięciu członków to duchowni, wśród nich pedagog Antoni Popławski, pijar, autor generalnego planu nauczania w szkołach, oraz Grzegorz Piramowicz, jezuita, wybitny pisarz pedagogiczny, jak określa go Tadeusz Kotarbiński[1]. Kotarbiński poświadcza zgodność gremium co do celów i metod pracy, jaką nieprzyjazne wobec siebie środowiska zakonne potrafiły ustanowić dla dobra ojczyzny. O ile programy szkolne były uzupełniane przez powstające kolejne, o tyle brakowało podręczników. Nasuwa się pytanie, w jakiej mierze KEN była świadectwem oświecenia elit, a w jakiej przejawem desperacji ministerstwa wobec dezorganizacji szkolnictwa jezuickiego. A może „prapozytywistycznym” odruchem pracy u podstaw w obliczu upadku państwa?

Zainteresował mnie przypadek logiki jako przedmiotu nauczania szkolnego. Znamienne, że w sytuacji znaczącego własnego dorobku w dziedzinie logiki, jaki odnotowuje się począwszy od roku 1599 – w tym recepcji dzieł obcych – Komisja Edukacji Narodowej ogłosiła międzynarodowy konkurs na podręcznik logiki w trzech językach, łacinie, francuskim i polskim. Anons o konkursie zamieściła paryska „Nouvelle Ephéméride”. Napłynęło sześć „prospectusów”. Żadnemu konspektowi nie udało się uzyskać przychylnej opinii Kolegium.

Konkurs na podręcznik logiki rozpisany przez pijarów i niedawnych jezuitów pod przewodem świeckiego arystokraty, dla celów oświecenia publicznego? A może to efekt wzajemnej nieufności obu zakonów?

Wówczas „ucieczono się” – jak soczyście określa Kotarbiński – do bezpośredniego zamówienia podręcznika logiki u sławnego „myśliciela, pisarza i wychowawcy”, abbé Étienne’a Bonnot de Condillaca[2]. Ignacy Potocki napisał do niego list (po francusku, 2 września 1777 r.):

Korzysta Pan z przywileju ludzi sławnych; znanym będąc w krajach bardzo nawet odległych, nie wie Pan o czytelnikach, którzy z dzieł jego czerpią światło nauki. Filozofów zawsze poszukiwano, zawsze zwracano się do nich o rady, a częstokroć dokuczano im natarczywością. Nie obroni się więc i Pan przed takimi utrudnieniami, sprzężonymi z Jego powołaniem. Rada wychowania narodowego zleciła mi troskę o podręczniki, co do których zaniechano ogłaszania konkursu publicznego; dotyczy to m.in. logiki. Znając Pańskie dzieła i zważywszy, że Rada kierowała się Pańskimi zasadami, organizując nauczanie publiczne w szkołach wojewódzkich, sądzę, że nikt nie zdoła lepiej od Pana uporać się z tym doniosłym zadaniem. Czyżby Pan, dokonawszy prac na rzecz suwerennego księcia, mógł odmówić użyczenia swych osiągnięć narodowi, który winien być suwerennym. Podaję do Pańskiej wiadomości treść ogłoszonego przez nas programu. Prosimy o napisanie podręcznika logiki po francusku, licząc na grudzień 1779. Rada wychowania może Pana zapewnić, że będzie umiała zarówno ocenić, jak też wynagrodzić Pańską pracę. Gdyby inne zajęcia nie pozwoliły Panu podjąć się tego dzieła, byłbym bardzo, a bardzo wdzięczny za wskazanie kogoś z Francji, kto by mógł wedle Pańskiego zdania odpowiedzieć naszym zamiarom, korzystając z Pańskiej wiedzy i światłych rad. Będzie to w każdym razie ktoś z grona Pańskich uczniów: należy pragnąć, dla dobra ludzkości, by Pan miał uczniów spośród wszystkich narodów[3].

Zwracam uwagę na szczególną stosowność i zręczność formuły zawartej w liście: „Rada wychowania może Pana zapewnić, że będzie umiała zarówno ocenić, jak też wynagrodzić Pańską pracę”.

Autor wywiązał się z zadania już rok później. Potocki od razu przetłumaczył pierwszy spory fragment.


[1] „Wycinam” z ustaleń: Kotarbiński, Wstęp (Do: Etienne Bonnot de Condillac, Logika), w: Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979; La logique ou les premiers développements de l’art de pensée E. Bonnot de Condillac z 1780 r., gdzie o sztuce myślenia traktuje się, tłum. polskie Jan Zonosko, z 1802 r.; oraz zamieszczonego w tym tomie odczytu: Logika w Polsce, jej oryginalność i obce wpływy. (Odczyt wygłoszony w Bibliotece Polskiej Akademii w Rzymie 15 kwietnia 1959), tłum. z francuskiego Izydora Dąmbska, s. 229–256.

[2] O napisanie podręcznika zwrócono się nie do tego, jak już wiemy, kto wziął udział w konkursie, lecz tego, którego maksymę umieszczono w jednym z projektów („złe nauczanie gorsze jest od braku nauczania”). T. Kotarbiński, Szkice…, s. 35.

[3] T. Kotarbiński, Wstęp…, s. 40–41.


Redakcja językowa: Beata Bińko