Łyżka miodu w beczce dziegciu? Putin o historii Ukrainy na trzydziestolecie jej niepodległości

TOMASZ STRYJEK

Łyżka miodu w beczce dziegciu? Putin o historii Ukrainy na trzydziestolecie jej niepodległości

Jeśli chodzi o stanowisko Władimira Putina pt. „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców”[1] opublikowane 12 lipca 2021 r., najbardziej interesujące wcale nie jest przybliżenie aktualnych politycznych motywów i celów jego autora, lecz prześledzenie jego wywodu o dziejach Ukrainy i wskazanie różnic między tym ostatnim a wersją, którą reprezentuje historiografia akademicka. Jednak prawdziwym wyzwaniem staje się to dopiero wtedy, gdy podejmie się także próbę wyjaśnienia źródeł odmienności sposobu myślenia przywódcy Rosji o historii, w tym szczególnie o kwestii narodowej w Europie Wschodniej w ostatnich dwu stuleciach. Jest to zresztą sposób myślenia nie tylko jego, ale w ogóle elit rosyjskich, tym bardziej że nikt chyba nie sądzi, iż napisał on tego rodzaju tekst osobiście. Nie będę zatem próbował dociec, z jakich względów to pełne stanowisko głowy państwa ujrzało światło dzienne dopiero w lecie 2021 r., a nie już na wiosnę 2014 r., tj. wtedy gdy „noworosyjski” projekt Rosji w Ukrainie był realizowany pełną parą. Odnośnie do tamtego momentu przypomnę jedynie, jak szybko wyszło na jaw, że stojące za tym projektem uzasadnienia historyczne – podawane wówczas hasłowo i nieusystematyzowane – są przez ukraińskich adresatów przeważnie odbierane jako archaiczne. W efekcie w Ukrainie – poza Krymem i regionem ścisłego Donbasu – nie miał on szans na zdobycie poparcia społecznego.

Skądinąd pytanie o motywy i cele prezydenta w lecie 2021 r. uważam za ważne. Niemniej poza sformułowaniem mało odkrywczego domysłu, że do tej wypowiedzi skłoniła go chęć pogłębienia tendencji pogarszających pozycję Ukrainy względem Rosji – na którą złożyły się: początek kadencji nowego prezydenta w USA, amerykańsko-niemiecki układ o ukończeniu budowy Nord Stream II, wyjście Amerykanów z Afganistanu i porzucenie przez nich kolejnego po Kurdach irackich i syryjskich sojusznika w pobliżu granic Rosji, wreszcie symptomy rozczarowania społeczeństwa ukraińskiego ograniczoną efektywnością rządów Sługi Narodu w połowie kadencji prezydenta i Rady Najwyższej – nie miałbym wiele do dodania. Jako nie mniej ważne stawiam pytanie o reakcję państwa ukraińskiego na to wyzwanie, rzucone mu akurat w jego trzydzieste urodziny przez sąsiada od siedmiu lat okupującego część jego terytorium. Do odpowiedzi na nie, rozjaśniając pomysł stojący za tytułem tego tekstu, przejdę w zakończeniu.

W części głównej skupię się na ukazaniu sposobu myślenia elit rosyjskich o historii Ukrainy i Rosji, który fundamentalnie odróżnia jego rozumienie przeszłości w ogóle od sposobu myślenia nie tylko ukraińskiego, ale w większym lub mniejszym stopniu całego współczesnego świata. Przywołana wypowiedź prezydenta nie zawiera akademickiego wywodu historii sąsiedniego kraju, lecz jest zwięzłą (swoją drogą, aż dziw bierze, jak łatwo odsłoniętą na krytykę) egzemplifikacją strategii polegającej na legitymizacji historycznej celów polityki zagranicznej państwa rosyjskiego, prowadzonej przede wszystkim dla powetowania straty pozycji, jaką poniosło ono od 1991 r. Wyraża się w niej, można rzec z odrobiną przesady, globalna unikatowość Rosji jako aktora w stosunkach międzynarodowych. Unikatowość ta staje się jeszcze bardziej widoczna, jeśli weźmie się po uwagę jedynie aktorów typu mocarstwowego. Jakie bowiem inne mocarstwo uzasadnia zależne położenie innego mniejszego państwa wobec siebie tym, że to ostatnie uczestniczy z nim samym w nierozerwalnej komunii „duchowej” ufundowanej ponad tysiąc lat temu? Czy postępują tak np. USA wobec Tajwanu, Wielka Brytania wobec Irlandii, Chiny wobec Korei Północnej lub Indie wobec Nepalu?

Cztery uzasadnienia praw Rosji jako mocarstwa i miejsce w nich Ukrainy

Aby wyjaśnić sposób myślenia Putina o historii, warto sięgnąć do występującej ogólnie w prawosławiu, ale podnoszonej ze szczególnym zaangażowaniem jedynie przez Rosyjską Cerkiew Prawosławną (RCP), koncepcji terytorium kanonicznego. Jakkolwiek prezydent ani razu się na nią nie powołuje, to jednak podobieństwo strategii uzasadniania swych praw przez Cerkiew i państwo w Rosji jest uderzające. Przypomnę, że pod pojęciem tym współczesna RCP rozumie prawo do prowadzenia działalności duszpasterskiej na terytorium dawnego Cesarstwa Rosyjskiego/ZSRR przez wyłącznie własną organizację eklezjalną. Problem ten stał się dla niej szczególnie aktualny po 1991 r., zwłaszcza po uznaniu przez patriarchę Konstantynopola autokefalii Cerkwi Prawosławnej w Ukrainie w 2018 r. W konsekwencji wszelką religijną działalność innych Kościołów, szczególnie chrześcijańskich, na tym terytorium traktuje ona jako nieprzyjazny prozelityzm. W rozumowaniu Putina zasięg dominacji Cerkwi sprzed 1917 r. (w epoce Cesarstwa – i podobnie znów od 1991 r. – tolerowała ona istnienie innych wyznań na tym terytorium, jeśli pojawiły się one tam przed włączeniem ich w jego granice[2]) wyznacza przestrzeń, do której państwo rosyjskie zachowuje prawo wywierania szczególnego wpływu bez względu na to, jak jest ona w danym momencie podzielona politycznie i jakie władze na niej występują.

Niemniej wskazując na bliskość argumentowania przez państwo i Cerkiew w Rosji, nie twierdzę jednocześnie, iż przywódca tej drugiej uważa, że całość ziem dawnego Cesarstwa/ZSRR powinna pozostać w ścisłej jedności „duchowej” i politycznej z centrum w Moskwie. Podnosząc to podobieństwo, chcę natomiast wydobyć dwie cechy jego myślenia o historii – ortodoksyjną wspólnotowość cywilizacyjną jako determinantę tożsamości mieszkańców tej przestrzeni (z wyjątkami na „okrainach” dawnego imperium dotyczącymi ludności schrystianizowanej w innych obrządkach niż prawosławne wcześniej niż moment włączenia ich do Cesarstwa/ZSRR) oraz brak zgody na zmiany „pierwotnego stanu rzeczy”, które nastąpiły w biegu historii. Stan ów w Rosji, Ukrainie i Białorusi w przekonaniu państwa rosyjskiego i RCP pochodzi sprzed ponad tysiąca lat. Jest on konsekwencją przyjęcia chrześcijaństwa wschodniego przez Ruś w 988 r. i chrystianizacji ludności w tym obrządku. Trzeba od razu zaznaczyć, że dla historyka powstanie takiej wspólnoty de facto nie nastąpiło, ponieważ, po pierwsze, do wykorzenienia pogaństwa wśród ludności Rusi trzeba było parusetletnich wysiłków władz, w trakcie których, po drugie, zaznaczył się i nie pozostał bez śladu wpływ innych wyznań: judaizmu, karaimizmu i islamu (X–XIII w.). Z kolei w następnych stuleciach (XIV–XIX w.) doszło też znacznie szersze oddziaływanie rzymskiego katolicyzmu oraz ukształtowanych w XVI w. greckiego katolicyzmu (unityzmu) i protestantyzmu, które wraz z wpływami poprzednio wymienionymi jeszcze bardziej zmieniło mapę wyznaniową i kulturową ludności. Jednak do istoty sposobu myślenia prezydenta należy właśnie to, że przechodzi on nad takimi „niuansami” historycznymi do porządku dziennego.  

Trzeba też dodać, że prawo państwa rosyjskiego do wywierania szczególnego wpływu poza jego współczesnymi granicami jest przez nie dziś rozumiane jako kilkustopniowe. Najszerszy zasięg (1) mają granice nie Cesarstwa/ZSRR, lecz państw członkowskich bloku wschodniego (1945–1991) oraz państw jeszcze dalej od Moskwy położonych i w różnych okresach historii Rosji sprzymierzonych z nią czy zależnych od niej (gł. Finlandia, Grecja, Syria, Irak, północna Persja/Iran, Afganistan, Mongolia, Korea), chyba że wprost należą dziś do innego mocarstwa, w związku z czym przywrócenie ich dawnego związku z Rosją jawi się jako całkowicie nierealne (gł. Mandżuria w Chinach). Jest to, mówiąc najogólniej, koncepcja typu geopolitycznego. Współcześnie jednak, przede wszystkim ze względu na to, że większość tych państw jest członkami UE i NATO i/lub sojusznikami USA, powoływanie się na historyczne prawo wywierania wpływu w tym kręgu jest przez Rosję w XXI w. na poziomie oficjalnym rzadko poruszane.

Kolejny węższy krąg (2) to właśnie zarysowane terytorium kanoniczne Cerkwi, do którego, po pierwsze, nie należą dwie prowincje dawnego Cesarstwa Rosyjskiego – katolicka Polska (Królestwo Polskie) i luterańska Finlandia (Wielkie Księstwo Finlandzkie). Po drugie, status katolickiej Litwy oraz protestanckiej Łotwy i Estonii był w Rosji przed 1917 r. pod interesującym nas względem nie całkiem określony. Wprawdzie w prawie międzynarodowym nie było podstaw, aby rządzenie nimi po włączeniu w granice Cesarstwa w XVIII w. traktować jako określone zobowiązaniami zewnętrznymi, które nakazywały wprowadzenie autonomii i ograniczały politykę ich rusyfikacji oraz konwersji na prawosławie[3]. Niemniej ich odmienność kulturowo-religijna była na tyle duża, że były one traktowane w ramach omawianego kręgu na zasadach bardziej tolerancyjnych niż Białoruś (Zachodnia Rosja) i Ukraina (Małorosja).

Jeszcze węższy krąg szczególnych praw Rosji (3) jest wyznaczony przez obecny zasięg codziennego użytkowania języka rosyjskiego i dominacji wytworów rosyjskiej kultury masowej. Można w uproszczeniu uznać, że pokrywa się on z granicami Rosyjskiego Świata, koncepcji, której instytucjonalny kształt władze Rosji nadały w 2007 r., utworzonej na potrzeby uzasadnienia polityki protekcji swojego języka i kultury. Granice tego świata, w sposób zresztą niemożliwy do ścisłego wytyczenia, biegną już nie między państwami, lecz wewnątrz nich, w szczególności Ukrainy, państw bałtyckich oraz państw Azji Środkowej. Państwa Kaukazu Południowego, niemające w zasadzie większych skupisk ludności rosyjskojęzycznej, pozostają w większości po stronie zewnętrznej tego kręgu, podczas gdy cała Białoruś – po wewnętrznej. Ponieważ chodzi tu raczej o tylko bierną znajomość języka rosyjskiego i w związku z nią posiadanie kompetencji kulturowych do konsumowania wytworów tak prostych, jak popowe utwory muzyczne, elity rosyjskie zaliczają do tego kręgu zdecydowaną większość terytorium Ukrainy. Wydaje się, że w Ukrainie jest z niego wyłączona jedynie część zachodnia, mniej więcej zgodnie z rozgraniczeniem między ZSRR a II RP z lat 1921–1939.

Wreszcie ostatni krąg (4) należnego dziś Rosji zdaniem jej władz zewnętrznego wpływu obejmuje te ziemie, które w okresie kształtowania się rosyjskiego nacjonalizmu w drugiej połowie XIX i na początku XX w. zostały uznane za rosyjskie ziemie ojczyste. On również wykracza poza granice współczesnej Federacji Rosyjskiej, ale jednocześnie nie obejmuje jej całej (gł. Syberii). Problem rozgraniczenia terytorialnego między imperium a ojczyzną – podnoszony na początku tego okresu przez opozycyjnych nacjonalistów, zaś w późniejszej jego części traktowany przez carat coraz bardziej jako własny i pod ich wpływem właśnie przez niego rozwiązywany – nastręczył twórcom nowoczesnych rosyjskich ideologii narodowych wielu trudności. Szczególnie dotyczyło to przynależności tych ziem, których – zgodnie z „pierwotnym stanem rzeczy” – sięgało jednocześnie osadnictwo ruskie i wyznanie prawosławne, lecz mieszały się już one z ludnością innych wyznań i/lub ludnością niesłowiańską. Idzie tu o ziemie zamieszkane przez ludność: pogańską (stepy nadczarnomorskie do ich islamizacji w XIV w.; ugrofińskie ziemie na północy europejskiej części Rosji), islamską (ziemie między Morzem Czarnym a Morzem Kaspijskim oraz Wołgą i Uralem od rozpoczęcia ich kolonizacji w epoce wczesnonowożytnej), katolicką (terytorium tzw. Grodów Czerwieńskich na pograniczu Rusi z Polską oraz tzw. Rusi Karpackiej przy granicy z Węgrami od przyjęcia przez te dwa państwa chrztu w obrządku katolickim w X w., które obejmuje część dzisiejszej zachodniej Ukrainy oraz Auksztoty na pograniczu współczesnej Litwy i Białorusi od katolickiej chrystianizacji elity Wielkiego Księstwa Litewskiego w rezultacie unii krewskiej z 1385 r.), wreszcie protestancką (ziemie na styku między ludnością bałtycką łotewską i ugrofińską estońską a ludnością słowiańską i prawosławną, położone na wschodnich pograniczach współczesnej Łotwy i Estonii od momentu sekularyzacji państwa Zakonu Kawalerów Mieczowych i konwersji jego władz oraz ludności na luteranizm w 1561 r., oraz ugrofińską karelską a słowiańską i prawosławną na wschodnich pograniczach współczesnej Finlandii, które zostały zdobyte przez Rosję w XVIII i na początku XIX w. na luterańskim od 1523 r. Królestwie Szwecji). Odnośnie do kwestii przynależności do ojczyzny – w ujęciu przyjętym przez władze Cesarstwa w końcu XIX w. ojczyzny tzw. wielkiego narodu rosyjskiego, obejmującego trzy „gałęzie”: Wielko-, Biało- (współczesnych Białorusinów) i Mało-Rosjan (współczesnych Ukraińców) – wymienionych wyżej ziem pogranicznych („okrain”) ideologowie nacjonalizmu rosyjskiego wysuwali różne argumenty, ostatecznie nie doszło w tym wypadku do jednomyślności[4].

W efekcie do upadku caratu w 1917 r. granice rosyjskiej ojczyzny nie zostały jednoznacznie zdefiniowane w debacie publicznej, a tym bardziej w świadomości społecznej. W każdym razie w skład oficjalnego państwowego rosyjskiego pojęcia ojczyzny do 1917 r. bezdyskusyjnie wchodziły ziemie Ukrainy i Białorusi, które podlegały władzy księcia ruskiego Włodzimierza Wielkiego w momencie przyjęcia chrztu w 988 r., czyli współczesna Republika Ukrainy bez obwodów południowych i wschodnich (a także należąca dziś do Polski część Grodów Czerwieńskich, czyli Chełmszczyzna, a być może również ziemie przemyska i sanocka) oraz cała Republika Białorusi. Rzecz jasna należały też te ziemie współczesnej Federacji Rosyjskiej, które wchodziły w skład Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, Republiki Nowogrodzkiej i ziemi pskowskiej w granicach tych władztw z XIV–XVI w.

Współczesne państwo rosyjskie przejęło w 1991 r. po Cesarstwie/ZSRR nierozwiązany problem granicy między imperium a ojczyzną. Władze sowieckie go ani nie „zamroziły”, ani nie doprowadziły do końca. Doszło do tego wskutek powstania rozbieżności między teorią a praktyką. W założeniu ZSRR był bowiem państwem internacjonalistycznym i jako taki zwalczał myślenie w kategoriach wyłącznych (czy uprzywilejowanych) praw jakiegokolwiek narodu do swojego terytorium. Jednocześnie jednak w konstrukcji ustrojowej wprowadzonej po zakończeniu rewolucji z lat 1917–1921 został zbudowany jako państwo federacji w zasadzie równych republik właśnie narodowych. Nie ma tu miejsca na to, aby w pełni wyjaśnić, dlaczego władze „tolerowały” tę „niekonsekwencję” aż do 1991 r. Dość powiedzieć, że z jednej strony miała być ona tymczasowa, tj. być zlikwidowana zapewne wcześniej niż osiągnięcie ostatecznego zwycięstwa rewolucji komunistycznej, znoszącej państwa i narody w skali całej Eurazji czy nawet ogólnoświatowej, z drugiej – w państwie skądinąd totalitarnym jej skutki utrudniające rządzenie były dla władz niemal nieodczuwalne. W rzeczywistości republikańskie podmioty federacji miały bardzo nikłe możliwości prowadzenia polityki autonomicznej wobec centrum, a jeśli ich elity zdradzały większe ambicje pod tym względem, były szybko odsuwane od władzy. W każdym razie bolszewicy już w latach 1919–1922 zdefiniowali rosyjskie, ukraińskie i białoruskie terytoria narodowe na podstawie etnicznej (językowej) i wytyczyli jednoznaczne granice między tymi trzema republikami. Co więcej, ponieważ w chwili powstania ZSRR w 1922 r. republiki ukraińska i białoruska nie obejmowały całych, w etniczny sposób określonych, terytoriów tych dwu narodów, gdyż rok wcześniej części zachodnie tych ostatnich na mocy traktatu ryskiego znalazły się w Polsce[5], władze w Moskwie dążyły do ich zjednoczenia z USRR i BSRR.

Współcześnie granice kręgu trzeciego i czwartego przecinają się nawzajem, a bywa nawet tak, że te drugie sięgają dalej niż pierwsze. Elity rosyjskie (czego analizowany tekst jest świetną egzemplifikacją) nie są do końca zdecydowane, do którego z nich sięgać, uzasadniając prawo swojego państwa do zachowania szczególnego wpływu. Pokazuje to, że definiowanie terytorium ojczyzny narodu rosyjskiego wprawdzie jest bardziej zaawansowane niż w okresie do 1917 r., ale nadal ostatecznie się nie dokonało. Problem dotyczy zwłaszcza Ukrainy, w której od początku XXI w. wśród państw należących do ZSRR procesy derusyfikacyjne przybrały najszersze rozmiary. O ile bowiem z kręgu trzeciego wyłączona jest Ukraina zachodnia, o tyle do kręgu czwartego raczej należą – w każdym razie próżno dziś w debacie nacjonalistów szukać jednoznacznej „rezygnacji” z nich – Ruś Karpacka (Zakarpacie), położona na skrajnym zachodzie tej części Ukrainy, oraz pobliskie, chociaż znajdujące się już poza uznanymi międzynarodowo granicami tego państwa, Naddniestrze. Natomiast co do tego, czy należą do rosyjskiej ojczyzny Krym, a zdaniem wielu dyskutantów w Rosji także cała „Noworosja” (obwody Ukrainy od odeskiego po Donbas), wątpliwości po wydarzeniach z roku 2014 można uznać za rozwiane.

W przekonaniu elit rosyjskich na obszarze Ukrainy świeckie pojęcie ojczyzny (4) oraz zasięg recepcji rosyjskiej kultury masowej (3) nie pokrywają się ze sobą, ale też obie te koncepcje ustępują pod względem terytorialnym cerkiewnej wspólnej przestrzeni „duchowej” Rosjan, Ukraińców i Białorusinów (2). Jedynie ta ostatnia koncepcja współcześnie dostarcza wystarczających uzasadnień do zakwestionowania odrębności narodowej i państwowej Ukrainy od Rosji. Na jej gruncie bezprawny (bo będący wynikiem obcej „interwencji”) jest zarówno pochodzący z unii brzeskiej z 1596 r. Kościół unicki/greckokatolicki/bizantyjsko-ukraiński z siedzibą obecnego patriarchatu w Kijowie, jak utworzona ostatecznie na podstawie tomosu patriarchy konstantynopolitańskiego z 2018 r. autokefaliczna Cerkiew Prawosławna w Ukrainie, wyrosła z niezależnej od patriarchatu w Moskwie (powstał w 1589 r.) metropolii kijowskiej (powstała w końcu X w.). Niemniej rozwiązanie, zgodnie z którym optymalnie służące interesom Rosji byłoby proste odwołanie się wyłącznie do terytorium kanonicznego, też nie byłoby dla zainteresowanych satysfakcjonujące. „Pierwotny stan rzeczy” (988 r.) nie obejmował bowiem południa i południowego wschodu współczesnej Ukrainy, innymi słowy wspomnianej „Noworosji”, ta zaś spełnia dziś kryteria definicji Rosyjskiego Świata w większym stopniu niż niewyłączalna zarówno z pojęcia ojczyzny, jak z terytorium kanonicznego część centralna tego państwa z ośrodkiem w Kijowie.

Koniec końców w nie całkiem uporządkowanym systemie odwołań do historii cechujących strategię legitymizacyjną państwa rosyjskiego pierwsze miejsce oddaje się jednak koncepcji reprezentowanej przez Cerkiew. Uspójnieniu służy m.in. podkreślanie, że książę Włodzimierz przyjął chrzest nie w stolicy ówczesnego państwa Kijowie, lecz w Chersonezie na Krymie, który to półwysep razem z całym obszarem nadczarnomorskim w 988 r. do jego władztwa nie należał[6]. Wysuwanie na pierwszy plan koncepcji cerkiewnej jest najbardziej użyteczne, gdyż jedynie ona ma charakter… metafizyczny. Tylko na jej gruncie możliwe jest argumentowanie o niedopuszczalności zmiany czy o konieczności powrotu do „pierwotnego stanu rzeczy”. Sięgając do uzasadnień świeckich, argumentacja państwa wikła się w sprzeczności i ucieka do niedomówień. Jednak do pewnego stopnia są one nieuniknione – w końcu prezydent musi mówić, szczególnie do zagranicy, językiem okazującym respekt dla (skądinąd swoiście rozumianego) współczesnego prawa międzynarodowego[7].

Zgodnie z tym ostatnim istnieją nie tylko niepodważalne podstawy istnienia suwerennej Republiki Ukrainy w granicach z 1991 r., lecz także do samostanowienia przez Ukraińców o sobie jako narodzie, za czym idzie prawo wyboru formy ustroju państwa i jego orientacji międzynarodowej. W efekcie prezydent z jednej strony przemawia z dozą pewności i argumentami właściwymi mowom urbi et orbi, z drugiej jednak uwzględnia w pewnym zakresie stan faktyczny pochodzący z ziemskiego „wymiaru”. Te ostatnie miejsca w jego wypowiedzi pozwalają odbiorcom spostrzec, że nie oderwał się on całkiem od rzeczywistości, która pozostaje nadal kształtowana przede wszystkim nie przez jego wolę, lecz przez realia międzynarodowe. Ostatecznie Putin wprost nie deklaruje, czy zgadza się „zrezygnować” ze „zwesternizowanych” (zgodnie z terminologią właściwą dla epoki nowożytnej – „zlatynizowanych”) Ukraińców jako tych, którzy są już bezpowrotnie straceni dla jedności „duchowej” wschodnioeuropejskiego i słowiańskiego prawosławia. On jedynie grozi Ukrainie, że tak może zakończyć się jej polityka niezależności od Rosji. Gdyby to zadeklarował, opowiedziałby się wprost za podziałem Ukrainy i zachowaniem przez Rosję tylko Krymu, Donbasu i być może reszty „Noworosji” (o szczegółach sygnalizowanej przez niego groźby piszę dalej). Postępuje tak jednak nie ze względu na szacunek dla rzeczywistego prawa międzynarodowego, lecz dlatego że nie stracił jeszcze nadziei na zachowanie Ukrainy w całości w strefie wpływu Rosji.

Dziesięć błędów i pominięć prezydenta odnośnie do historii Ukrainy

W wywodzie historii Ukrainy Putina powstanie narodu ukraińskiego i jego pragnienie niezależności od Rosji nie jest efektem mniej czy bardziej typowego dla Europy Środkowej i Wschodniej w XIX i XX w. procesu narodotwórczego, lecz wytworem zachodniego „prozelityzmu” na obszarze dawnej Rusi, wspieranego w niektórych okresach przez część Ukraińców z uwagi na ich własne, klasowe, wąsko rozumiane, interesy (elity szlacheckie i cerkiewne), a także Rosjan ze względu na wyznawanie przez nich błędnej ideologii (bolszewicy). Prezydent wskazuje dobitnie na rolę zewnętrznej ingerencji już we wprowadzeniu, stwierdzając, że do historii Ukrainy:

[p]asuje tu znana od wieków formuła: dziel i rządź. Nic nowego. Stąd próby grania kwestią narodową, siania niezgody między ludźmi. I zadanie nadrzędne – podzielić, a potem rozegrać przeciw sobie części jednego narodu.

Poniżej w dziesięciu punktach rozpatruję jego interpretację głównych wydarzeń i zjawisk w historii Ukrainy, wskazując ich zakorzenienie w opisanym sposobie myślenia oraz związek z interesem współczesnej Rosji jako mocarstwa. Podejmuję wątki dotyczące epok jedynie do 1991 r., ponieważ analiza jego argumentacji przeciwko temu, jak rozwijało się społeczeństwo i państwo ukraińskie w okresie 1991–2021, nie jest już zadaniem dla historyka. Zresztą zasługuje też na osobne opracowanie.

Po pierwsze, tak bardzo pozbawionym śladów w źródłach, że już niemal całkiem zarzuconym w historiografii poglądem jest, ugruntowane jeszcze w nauce sowieckiej, twierdzenie, iż w epoce państwa ruskiego w IXXIII w. jednym językiem dawnoruskim posługiwała się cała jego ludność. W poglądzie tym zawiera się także przekonanie, że widziała ona w tym państwie, i to zarówno „szlachta”, jak „pospólstwo”, „wspólną przestrzeń, swoją Ojczyznę”. W ujęciu tym prezydent sugeruje istnienie jednolitej tożsamości ogółu mieszkańców ziem współczesnej Białorusi, około połowy ziem Ukrainy i moskiewskiej części Rosji europejskiej już w epoce wczesnego średniowiecza. Jest to skrajny prezentyzm, w istocie – wynik projekcji typu tożsamości zbiorowej, charakterystycznej i możliwej do osiągnięcia w Europie dopiero w XX w. (na zachodzie kontynentu już przed I wojną światową, na wschodzie – dopiero po niej) na epokę wcześniejszą o całe tysiąclecie.

Po drugie, w odniesieniu do całej historii ziem współczesnej Ukrainy i Białorusi prezydent posługuje się terminem „ruskie” (русские) lub „zachodnioruskie” (западнорусские; ziemie, państwa, kultura itd.). Współcześnie w Rosji używany jest on wtedy, gdy chodzi nie o obywateli Federacji Rosyjskiej („rosyjscy”; российские), część z nich bowiem w sensie etnicznym nie jest Słowianami, lecz o wszystkich mieszkańców słowiańskich wyobrażonej przestrzeni dawnego Cesarstwa/ZSRR, bez względu na to, w jakim z państw powstałych w 1991 r. rezydują. Innymi słowy, Putin posługuje się terminem sugerującym istnienie ponadnarodowej, cywilizacyjnej jedności „duchowej” Rosjan, Ukraińców i Białorusinów, dla której nie ma odpowiednika w praktyce językowej państw położonych poza granicami Rosyjskiego Świata. Nie ma, ponieważ nigdzie na świecie poza tym obszarem nie zakłada się istnienia współcześnie tego rodzaju wspólnoty.

Po trzecie, metodą prezydenta jest pomijanie kontekstu przywoływanych wydarzeń. Po raz pierwszy Putin wskazuje zdradę – niejako antycypując przyjęcie przez Litwę „latynizmu” i związku z Polską w unii krewskiej z 1385 r. (co w konsekwencji przyniosło „opolaczenie” miejscowej elity) – przedstawiciela ziem „zachodnioruskich” w akcie wsparcia udzielonego przez wielkiego księcia litewskiego Jagiełłę chanowi tatarskiemu Mamajowi, przeciwnikowi wielkiego księcia moskiewskiego Dymitra, w zwycięskiej dla tego ostatniego bitwie na Kulikowym Polu pięć lat wcześniej. Tu również stosuje kryteria wierności wobec własnego narodu z XX stulecia do oceny decyzji politycznej z XIV w. Nielojalność Jagiełły wobec wyobrażonej Rusi/Rosji jest przez niego uwidoczniona przez przypomnienie, że dwaj inni Olgierdowicze, książę Andrzej Połocki i książę Dymitr Briański, wsparli wtedy władcę moskiewskiego. Problem z wiarygodnością tej oceny polega nie tylko na przeniesieniu współczesnego pojęcia wierności i zdrady do epoki konfliktów między władcami, gdy głównym motywem zawierania sojuszy i toczenia walk były względy dynastyczne oraz zasada równowagi sił. Polega także na tym, że prezydent dopuszcza się istotnych pominięć, ich przypomnienie zaś rzuca inne światło na decyzje uczestników konfliktu z 1380 r. Przede wszystkim Jagiełło nie był ani etnicznie Słowianinem (i w związku z tym Rusinem), ani w tym momencie jeszcze chrześcijaninem (ochrzcił się w obrządku katolickim w 1386 r.), w związku z czym nie miał kulturowego czy konfesyjnego powodu do odczuwania solidarności z rusko-prawosławnym Rurykowiczem w Moskwie. Poza tym przywołany konflikt był jednocześnie kolejną odsłoną konfliktu o władzę w chanacie Złotej Ordy, w którym Dymitr moskiewski wspierał Tochtamysza, podobnie jak Jagiełło wybrał stronę przeciwnika tego tatarskiego arystokraty, Mamaja. Ostatecznie w tym przypadku z argumentacji prezydenta nie zostaje nic, co „obciążałoby” Jagiełłę bardziej niż inne wymienione postaci, gdyż wszystkie one kierowały się mniej lub bardziej takimi samymi, typowymi dla epoki, motywami i kalkulacjami. Jednak Putin nie przypadkiem przypisuje księciu Dymitrowi moskiewskiemu rosyjskie motywacje narodowe – działania władcy na rzecz uwolnienia Rusi od „jarzma” tatarskiego wpisuje w misję dziejową „zebrania ziem ruskich” (rosyjskich, ukraińskich i białoruskich), zrealizowaną następnie przez Rurykowiczów i Romanowów w XV–XVIII w.

Po czwarte, chcąc uzasadnić włączenie w drugiej połowie XVII w. Ukrainy wschodniej, Kijowa i Zaporoża do Carstwa Rosyjskiego (rozejm andruszowski z 1667 r. i pokój Grzymułtowskiego z 1686 r.) oraz udowodnić zdradę tych, którzy obstawali wtedy przy znalezieniu dla Ukrainy miejsca w związku z Królestwem Polskim i Wielkim Księstwem Litewskim (np. w postaci wymienionego w akcie unii hadziackiej z 1658 r. Księstwa Ruskiego), prezydent stara się wykazać dobrowolny i konsultowany społecznie (niemal demokratyczny) sposób, w jaki włączenie to się jakoby dokonało. Nie rozmija się z faktami, gdy pisze, że to hetman Bohdan Chmielnicki i starszyzna Kozaków zwrócili się w 1653 r. do cara Aleksego Romanowa o wzięcie Ukrainy Naddnieprzańskiej pod ochronę w wojnie z Rzeczpospolitą, a także gdy akcentuje motyw wspólnoty wiary prawosławnej oraz potrzeby jej obrony przed latynizacją, jakim się oni kierowali. Pomija wszakże próby zachowania przez Kozaków autonomicznego położenia Ukrainy w związku z Rosją – w momencie zawarcia układu w Perejasławiu w 1654 r. oraz przez następne około siedemdziesiąt lat. Przede wszystkim zaś odwraca charakter ustrojowy autokratycznej Rosji i demokratycznej szlacheckiej Rzeczypospolitej. Mianowicie przeciwstawia układ perejasławski – rzekomo przyjęty nie z woli cara, lecz suwerenną decyzją „najwyższego organu przedstawicielskiego”, Soboru Ziemskiego  – unii lubelskiej z 1569 r., której wynikiem było jego zdaniem włączenie Ukrainy do Korony Polskiej bez „konsultacji” społecznych. Trzeba przypomnieć, że z jednej strony instytucja Soboru nie miała w Rosji większego znaczenia ustrojowego, wcześniej zbierała się na wezwanie carskie bardzo rzadko, a później przestała być w ogóle zwoływana. Natomiast z drugiej strony – o ile poprzedzający zawarcie unii akt inkorporacji Wołynia, Podola i Kijowszczyzny Zygmunta Augusta z Lublina z 1569 r. był arbitralną decyzją monarszą, o tyle król nie wydał go bez wcześniejszych porozumień z magnatami wołyńskimi, kijowskimi i podolskimi (jednocześnie, dążąc do osłabienia opozycji ze strony elity Wielkiego Księstwa Litewskiego, pominął przedstawicieli ziem litewskich i białoruskich). Ponadto – co tu jest najważniejsze – aktem unii lubelskiej szlachta Ukrainy zyskała prawa polityczne przysługujące całemu temu stanowi w Rzeczypospolitej. Innymi słowy, stała się wraz z królem suwerenem w państwie, otrzymując prawa wyborcze do Sejmu i miejsca w Senacie, czyli w instytucjach, których odpowiedników nie było w państwie carskim.

Po piąte, przedstawiając udział ludzi wywodzących się z ziem Ukrainy włączonych do Rosji w wyniku wspomnianych traktatów z 1667 i 1686 r. oraz rozbiorów Rzeczypospolitej w budowie państwa rosyjskiego, prezydent przywołuje postaci, które doszły do najwyższych godności w europejskiej części państwa. Chodzi mu zapewne o kariery niewymienionych z nazwiska absolwentów Akademii Kijowsko-Mohylańskiej, którzy w końcu XVII w., pełniąc funkcje metropolitarne, rozwinęli życie intelektualne w Rosji. Niemniej o ile historycy ukraińscy interpretują ich rolę raczej jako promowanie wolnej myśli, zakorzenionej w klimacie debat akademickich prowadzonych w czasie ich wcześniejszego pobytu w Kijowie, o tyle Putin widzi w nich przede wszystkim wiernych poddanych monarchy i budowniczych imperium. Wobec ludności ziem włączonych używa stosowanego w oficjalnej nomenklaturze tamtej epoki terminu „Małorosjanie” (ludność dzisiejszej Ukrainy północnej, centralnej oraz Wołynia i Podola), a wobec ziem nadczarnomorskich wraz z Krymem, zdobytych na wojnach z Chanatem Krymskim i Turcją w latach 1697–1792 i niezamieszkanych wcześniej przez ludność słowiańską, terminu „Noworosja” (co istotne, niestosowanego wtedy wobec nich jako całości i w takim znaczeniu upowszechnionego przez Rosję dopiero w XXI w.).

Oba wskazane w poprzednim akapicie argumenty historyczne Putina ukazują imperialny charakter panowania Rosji nie tylko na ziemiach zdobytych w XVIII i XIX w. na Syberii, Dalekim Wschodzie, Północy, Kaukazie czy właśnie nad Morzem Czarnym, ale i na wymienionych powyżej w pierwszej kolejności ziemiach ukraińskich. Prawdą jest, że dla ówczesnych elit rosyjskich włączenie centralnych ziem ukraińskich (z Kijowem) do Rosji nie było aktem podboju, lecz przeciwnie – przyłączeniem do wspólnego państwa najwcześniej schrystianizowanej części ich ojczyzny. Niemniej objęcie ziem władzą caratu wszędzie, także na Ukrainie, oznaczało wprowadzenie autokratycznego systemu władzy, który – swoją drogą, czerpiąc od początku XVIII w. wzory administracyjne od europejskich absolutystów – nie liczył się z odmiennościami regionalnymi oraz zarządzał całością terytorium państwa centralistycznie wprost z Petersburga. W efekcie różnice identyfikacyjne, językowe i kulturowe między słowiańskimi i prawosławnymi częściami Cesarstwa, w XVIII w. nawet większe niż w chwili powstania państwa ruskiego w IX w., były prędzej czy później skazane na zatarcie. Jako najlepsza egzemplifikacja tej tezy mogą posłużyć losy hetmanatu kozackiego na Lewobrzeżu, który z autonomicznej jednostki w połowie XVII w. spadł stopniowo do pozycji równej zwykłej guberni, aby w końcu w 1764 r. zostać całkowicie zniesionym. Są zatem podstawy, by twierdzić, że mniej więcej od czasów cara reformatora Piotra I Rosja zaczęła odgrywać rolę centrum kolonialnego nie tylko wobec swych „okrain”, lecz także części swego „rdzenia” (w jej własnym przekonaniu) – Ukrainy.

Po szóste, pominięcia i uproszczenia prezydenta są widoczne również w jego historycznym wyjaśnieniu, dlaczego dziś można mówić o wspólnocie językowej Rosjan i Ukraińców. Teza, że ci drudzy nie mają własnego języka, nie została wprawdzie przez niego wypowiedziana, niemniej sugestia, iż współczesny język ukraiński powstał jako wynik obcych wpływów oddzielających mowę Ukraińców od języka rosyjskiego – jak najbardziej tak. Putin powołuje się bowiem na świadectwo metropolity unickiego Josifa Rutskiego z początku XVII w., zgodnie z którym w Rosji oraz ruskiej części Wielkiego Księstwa Litewskiego, pomijając niewielkie różnice, rozumiano się doskonale nawzajem, a pisano wręcz w tym samym języku. Tym razem pominięcie/uproszczenie polega na tym, że hierarsze chodziło o język liturgiczny starocerkiewnosłowiański, używany w całym słowiańskim prawosławiu (z odmiennymi redakcjami lokalnymi), nie zaś o język literacki rosyjski, a o tym ostatnim zapewne myślą, czytając słowa prezydenta, „zwykli” czytelnicy (jest całkiem prawdopodobne, że i on sam, przyswajając sobie tekst przygotowany przez kogoś innego, też w dobrej wierze w tym miejscu pomyślał o swoim ojczystym języku). Na tym gruncie Putin przekonuje też, że zbrodnią jest współczesny postulat dzielenia dziedzictwa literatury świeckiej Rosjan i Ukraińców. Chodzi mu o dorobek takich postaci, jak Nikołaj Gogol (Mykoła Hohoł), które do języka literackiego rosyjskiego swych dzieł wprowadzały wiele słów „małorosyjskich”. Postulat dzielenia przypisuje w domyśle nacjonalistom ukraińskim. Istotnie można się zgodzić z głową państwa rosyjskiego, że współczesne kwalifikowanie twórczości takich wielokulturowych postaci wyłącznie do jednej literatury narodowej grozi zubożeniem dorobku ludzkości w ogóle. Ale o tym, że takie rygorystyczne podejście rozdzielające dziedzictwo dwu narodów reprezentuje w Ukrainie najwyżej garstka nacjonalistów, Putin odbiorców już nie informuje.

Po siódme, argumentacja Putina w największym stopniu odrywa się od rzeczywistości historycznej i zbliża się do sposobu myślenia nacjonalistów rosyjskich z końca XIX i pierwszej połowy XX w. w punkcie dotyczącym roli Polski i Austro-Węgier w powstaniu narodu ukraińskiego. Odnośnie do tego okresu prezydent nie zaprzecza prowadzeniu przez carat polityki represji wobec publikacji w języku ukraińskim (cyrkularz wałujewski z 1863 r. i ukaz emski z 1876 r.), niemniej w całości usprawiedliwia wydanie dyskryminacyjnych aktów potrzebą obrony jedności „duchowej” „wielkiego narodu rosyjskiego” przed próbami rozbicia z zewnątrz. W jego przekonaniu nie byłoby ich, gdyby nie polska gra na oderwanie Ukrainy od caratu w powstaniu styczniowym w 1863 r. (inaczej: manipulacja oczekiwaniami ludu ukraińskiego w interesie przywrócenia rządów polskiej szlachty) oraz habsburska polityka wspierania Kościoła greckokatolickiego i zwalczania orientacji na Rosję wśród ludności Galicji Wschodniej w okresie autonomicznym (1861–1914). Innymi słowy, ukraińska ideologia narodowa, upatrująca w imperium, samodzierżawiu, wreszcie w nacjonalizmie rosyjskim (który – jak już wspomniałem – stopniowo na przełomie XIX i XX w. był recypowany przez władze jako ideologia państwa) głównego przeciwnika emancypacji społecznej i narodowej Ukraińców jawi się w jego oświadczeniu jako nic innego niż wytwór, znanej z publikacji z epoki, „polsko-austriackiej intrygi”. W tym miejscu prezydent, zaprzeczając autentyczności procesów narodotwórczych na terytorium Cesarstwa i odnosząc się jedynie do czynników zewnętrznych oddziałujących na powstanie narodu ukraińskiego (czynniki takie siłą rzeczy niemal zawsze są efektem prób realizacji interesów innych narodów czy państw), przejawia już nie tylko ignorancję w zakresie wiedzy o przeszłości, lecz także całkowitą niezgodę na ideę samostanowienia, które legła u podstaw europejskiego porządku międzynarodowego w XX w.

Po ósme, w ocenach Putina Ukraińskiej Republiki Ludowej (URL), państwa ukraińskiego powołanego w rosyjskiej części Ukrainy w czasie rewolucji 1917–1921, przejawia się przekonanie, że jakakolwiek państwowość tego narodu niezależna od Rosji może powstać – także współcześnie – jedynie jako twór sił zewnętrznych i jako taka jest skazana na rychły upadek. Kryje się za tym „braterska” przestroga pod adresem Ukraińców, którzy zdaniem prezydenta mają wyjątkową skłonność do brania za dobrą monetę obietnic zachodnich „sojuszników”. Paralela między sytuacją z 1918 r., tj. zależnością URL i następującego po niej Państwa Ukraińskiego pod przywództwem Pawła Skoropadskiego od Niemiec, oraz sytuacją z 2014 r., tj. oparciem oporu militarnego Ukrainy wobec interwencji Rosji na przekonaniu, że USA, NATO i UE udzielą jej pomocy, jest tu przedstawiona niemal expressis verbis. Putin kładzie nacisk na niestabilność obu wymienionych państw ukraińskich z lat 1918–1921, które rzeczywiście wobec słabego oparcia u ludności oraz zmagań z paroma przeciwnikami naraz nie zdołały zakorzenić swych struktur w terenie. Charakterystyczne jest także bardzo pobieżne wspomnienie przez prezydenta o ówczesnej Zachodnioukraińskiej Republice Ludowej (ZURL) jako tej, która nie poprawiła ogólnego bilansu ukraińskich działań państwotwórczych po I wojnie światowej, gdyż zaraz po pojawieniu się została podbita przez Polskę. Warto zauważyć, że gdyby prezydent napisał o niej więcej, nie mógłby już tak łatwo dowodzić niestabilności czy braku rozbudowanych i zakorzenionych struktur w terenie. Wiele wskazuje na to, że ZURL miała silne podstawy, by spełnić kryteria stabilnego państwa, niemniej w ciągu ośmiu miesięcy od powstania uległa silniejszej II RP. Skądinąd Putin nie rysuje już innych elementów polityki tej ostatniej wobec kwestii ukraińskiej w latach 1918–1921. W efekcie wyprawa kijowska Polski i URL z kwietnia 1920 r. wygląda w wypowiedzi prezydenta na kolejną polską wschodnią wyprawę „kolonialną”. W jej trakcie – argumentuje Putin – zdrajca Ukrainy Symon Petlura oddał sąsiadowi całą zachodnią Ukrainę. Natomiast o tym, co miało w zamiarach obu rządów w rezultacie wspólnych działań ich armii zostać ustanowione w jej części centralnej i wschodniej (restytucja URL), prezydent „z braku miejsca” w ogóle nie wspomina.

Po dziewiąte, jedynym okresem historycznym, w którym Putin wyprowadza negatywny wpływ Rosji na losy Ukrainy, jest polityka bolszewików i w ogóle ZSRR wobec niej. Chodzi tu o wspomniane już przeze mnie (przy kwestii problemów z wyodrębnieniem terytorialnym rosyjskiej ojczyzny z imperium) oparcie konstrukcji ustrojowo-administracyjnej ZSRR w 1922 r. na republikach narodowych. Putin zauważa bowiem – swoją drogą, trudno się z tym nie zgodzić – że istnienie USRR w latach 1919–1991 oraz zjednoczenie w jej granicach niemal całego terytorium etnicznego Ukrainy przyczyniło się do ugruntowania identyfikacji narodowej jej ludności, nawet jeśli ta ostatnia miała u schyłku tego okresu charakter nie-„suwerenny”, tzn. nie była związana z wyobrażeniem własnego niezależnego państwa. Niemniej odbieranie przez czytelnika jednoznacznej krytyki prezydenta wymierzonej w bolszewickie „eksperymenty” ideologiczne z kwestią narodową, przeprowadzone kosztem „historycznej Rosji”, jako krytyki jego własnego narodu byłoby nadużyciem. Kim bowiem byli dla prezydenta bolszewicy? Na to pytanie nie ma odpowiedzi w analizowanym tekście poza taką, że stroną „wojny domowej” 1917–1921. Czy to ostatnie oznacza, że byli także jedną z narodowych rosyjskich orientacji politycznych? Nie ma pewnej odpowiedzi, ale więcej wskazuje na to, że w razie zadania prezydentowi takiego pytania wprost byłaby ona negatywna.

Wreszcie, po dziesiąte, to, skądinąd wyolbrzymione, znaczenie ZSRR w ukraińskim procesie narodotwórczym służy Putinowi do wyrażenia gróźb pod adresem współczesnego państwa ukraińskiego (o których też już wspomniałem). Chodzi mianowicie o to, aby wypomnieć obecnym władzom w Kijowie, że cieszą się (od 2014 r. odnośnie do Krymu i Donbasu już tylko nominalnym) posiadaniem ziem, które były kolejno włączane do USRR dzięki łaskawości kolejnych kierownictw ZSRR: w latach 1939–1940 poszczególnych części Ukrainy Zachodniej, w 1945 r. Zakarpacia, w 1948 r. Wyspy Żmij na Morzu Czarnym, wreszcie w 1954 r. Krymu. Wprost wypowiedziany przez Putina argument, że prawo wystąpienia z ZSRR jego republik założycielskich powinno przysługiwać jedynie pod warunkiem „zwrotu” tych ziem, które dołączono do nich po jego powstaniu w 1922 r., świadczy o dwóch jego przekonaniach. Otóż rozpad państwa sowieckiego nadal ocenia – podobnie jak wtedy, gdy w 2005 r. powiedział to po raz pierwszy – jako „największą katastrofę polityczną XX w.”, natomiast Republika Ukrainy w granicach z lat 1991–2014 jest tworem sowieckim. A jeśli tak, to Federacja Rosyjska jako spadkobierca prawny ZSRR ma prawo przeprowadzić zabór części jej terytorium. Trudno o bardziej jednoznaczne ze strony głowy państwa uzasadnienie działań prowadzonych przez Rosję wobec Ukrainy od 2014 r. Putin jednak nie zauważył najwyraźniej jednej konsekwencji tej zaiste imperialnej interpretacji dziejów najnowszych Ukrainy: komu miałyby być zwrócone ziemie Ukrainy Zachodniej włączone do USRR w latach 1939–1945? Rosji? A może nie jej, lecz Polsce, Czechosłowacji i Rumunii? A może Rosja, otrzymawszy je, z kolei zaproponowałaby ich zwrot tym jej zachodnim sąsiadom, których historycznego prawa do posiadania suwerennych państw współcześnie nie kwestionuje?

Zanalizowana argumentacja Putina w założeniu miała mieć charakter całościowy. Trzeba przyznać, że wszechstronnie próbuje on w niej podważyć istnienie ukraińskiego państwa, języka, kultury, wreszcie samego narodu. Odnajdujemy w niej nie tylko sposób myślenia o historii, której bieg ocenia się z perspektywy nienaruszalności „pierwotnego stanu rzeczy”, lecz także jej rozumienie jako ciągu wydarzeń rozwijających się cyklicznie. W ujęciu prezydenta historia Ukrainy i jej relacji z Rosją powtarza się – pierwsza wciąż wpada w sidła wrogów, a druga jest zmuszona poświęcać wielu swych ludzi i rozmaite interesy, aby ją ratować. W tej statycznej opowieści nie ma miejsca na podmiotowość jednostek oraz zbiorowości, w tym całych narodów. Spostrzec w niej można wreszcie niemal wszystkie podstawowe argumenty powtarzane przez przeciwników Ukrainy od około dwóch stuleci.

Putin i Zełenski oraz polityka pamięci w konflikcie rosyjsko-ukraińskim

Na tym tle zastanawiające jest to, dlaczego jednego argumentu, wręcz żelaznego w tym historycznym „arsenale”, prawie w ogóle zabrakło. W wypowiedzi Putina nie padają nazwy OUN i UPA, ledwie pojawia się też nazwisko Stepana Bandery. Jedynie marginalnie wspomina on o współpracy Ukraińców z III Rzeszą w czasie II wojny światowej i o „recydywie faszyzmu” w związku z „zamachem” na konstytucyjne władze dokonanym w lutym 2014 r. w Kijowie (Euromajdanem). Szerzej pisze jedynie o tym, że Zachód domaga się dziś od Rosji rozliczenia się ze „zbrodni sowieckich”, włączając do nich bezzasadnie takie działania władz ZSRR, jak polityka kolektywizacji, a następnie zwalczanie skutków Wielkiego Głodu na początku lat trzydziestych (prezydent nie posuwa się do tego, aby użyć terminu „ludobójstwo” sformułowanego do oceny polityki Stalina wobec USRR w polityce pamięci Ukrainy za rządów prezydenta Wiktora Juszczenki 2005–2010). Zarzut prezydenta o bezpodstawne oskarżenie nie jest jednak adresowany do obecnych władz Ukrainy. Najbardziej wiarygodne wyjaśnienie źródła tej wstrzemięźliwości lidera Rosji głosi, że postanowił on rządzącej od 2019 r. ekipie prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, inaczej niż ekipie jego poprzednika Petra Poroszenki (2014–2019), „oszczędzić” najbardziej ostrych zarzutów. Tę decyzję Putina można wyjaśnić tym, że władze Ukrainy od 2019 r. nie przykładają wielkiej wagi do polityki pamięci, w tym nie podnoszą ani kwestii Hołodomoru, ani walki ruchu nacjonalistycznego z lat trzydziestych–czterdziestych XX w. przeciw ZSRR.

Rodzi się zatem pytanie, jak one odbierają takie wypowiedzi pod adresem swojego państwa, jak tu zanalizowana mowa Putina? Czy zauważają w niej jedynie wspomniane „ustępstwo” przeciwnika, jednocześnie nie dostrzegając ataków, jakie odnośnie do wszystkich pozostałych okresów w dziejach Ukrainy on przeprowadził? Do niedawna mogło się wydawać, że ekipa Zełenskiego tak bardzo zaniedbuje zajmowanie się pamięcią zbiorową, iż w ogóle nie zwraca uwagi na politykę swego rywala w tej sferze. Jednak niedawne doniesienia z Kijowa wydają się świadczyć o przypisaniu przez nią kwestiom historycznym większego znaczenia. W czasie obchodów Dnia Niepodległości 24 sierpnia 2021 r. prezydent Ukrainy zapowiedział rychłe wprowadzenie ustawą Rady Najwyższej do państwowego kalendarza Dnia Państwowości, który byłby świętem wolnym od pracy, obchodzonym corocznie 28 lipca, kiedy w kalendarzu chrześcijańskim wypada dzień św. Włodzimierza. Jest to domniemana data przyjęcia chrztu przez władcę państwa ruskiego w 988 r. Ta zapowiedź prezydenta może wskazywać na przebudzenie się oficjalnego Kijowa. Można domniemywać, że przyczyniła się do niego m.in. właśnie publikacja tekstu Putina z 12 lipca br. Jednak na pytanie, czy za tym pójdzie intensyfikacja działań Ukrainy w dziedzinie polityki pamięci, odpowiedzi nie poznany najprawdopodobniej aż do początku kolejnej prezydenckiej kampanii wyborczej w tym państwie, która poprzedzi elekcję głowy państwa na jesieni 2022 r.


[1] https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,27388209,wladimir-putin-o-historycznej-jednosci-rosjan-i-ukraincow.html. Wersja oryginalna tekstu jest dostępna pod adresem http://kremlin.ru/events/president/news/66181 (dostęp 20 IX 2021).

[2] Między innymi judaizmu czy islamu, tego ostatniego zwłaszcza w Azji Środkowej. Pomijam tu kwestię, że terytorium kanoniczne RCP nie obejmuje Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu. Odrębność eklezjalna tamtejszych wyznawców prawosławia jest przez patriarchę moskiewskiego uznawana.

[3] Natomiast takie podstawy wynikały w przypadku Królestwa Polskiego z postanowień kongresu wiedeńskiego w 1815 r. oraz Wielkiego Księstwa Finlandzkiego z traktatu rosyjsko-szwedzkiego w Fredrikshamn z 1809 r. W odniesieniu do Polski uznano, że powstania narodowe, zwłaszcza styczniowe w 1863 r., uwolniły Rosję od respektowania tych zobowiązań. Niemniej aż do 1915 r. nadal stosowano wobec niej środki polityki rusyfikacyjnej mniej dotkliwe niż wobec Ukrainy.

[4] Co więcej, problem rozgraniczenia między ojczyzną a imperium dotyczył nawet ziem styku ludności rusko-prawosławnej z wyznawcami prawosławia, ale nie-Słowianami i jednocześnie poddanymi innego państwa niż rosyjskie. Chodziło tu zwłaszcza o terytorium współczesnej Republiki Naddniestrza, położone na pograniczu z Besarabią, czyli wschodnią częścią Hospodarstwa Mołdawskiego (lenna sułtańskiego od XV w.), włączoną w granice Cesarstwa po wojnie z Turcją w 1812 r. (traktat w Bukareszcie).

[5] Swoją drogą, zgodnie z regulacjami traktatu z Saint-Germain z 1919 r. między Austrią a państwami ententy w okresie międzywojennym skrawki współczesnej Ukrainy należały także do Rumunii (Północna Bukowina) i Czechosłowacji (Zakarpacie). Wreszcie Budziak (południową część Besarabii) Rumunia anektowała kosztem Rosji w 1918 r., niwelując wspomniane włączenie do tej ostatniej całej Besarabii w 1812 r.

[6] Zob. przemówienie Władimira Putina do Dumy Państwowej z okazji aneksji Krymu, 18 III 2014, tłum. pol. „Gazeta Wyborcza”, 21 III 2014, http://wyborcza.pl/magazyn/1,136823,15666360,Putin__Rosja_byla_slaba_i_ja_ograbiono.html (dostęp 20 IX 2021).

[7] W jaki sposób współczesna Rosja usiłuje podważyć na gruncie tego prawa przynależność Krymu do Ukrainy i uzasadnić jego aneksję, powołując się m.in. na tzw. precedens kosowski, zob. tamże.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (23)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (23)

Quine, to wyjątkowy talent do języków: sztucznych jak logika, teoria mnogości, matematyka…, jak i języków naturalnych. Panował on nad nimi, jako ich użytkownik, ale i dysponował horyzontem metajęzykowym.

Jego pobyt w Europie (1932-1933) w kręgach Koła Wiedeńskiego, Moritza Schlicka w Wiedniu i Rudolfa Carnapa wówczas w Pradze wiódł także przez Warszawę.[1]

Quine poznał na seminarium Schlicka naszego znajomego Alfreda Ayera. Tak oto wspomina w 1985 r.:

„Dwudziestego stycznia miałem wystąpienie w Kole Wiedeńskim. Przedstawi­łem po niemiecku streszczenie mojej rozprawy doktorskiej. Najpierw półtorej godziny mówienia i pisania na tablicy, a następnie ożywiona dyskusja. Miałem straszną tremę, więc kiedy było już po wszystkim, kamień spadł mi z serca. Na owym spotkaniu poznałem Freddiego Ayera, obecnie znanego jako Sir Alfred. Dopiero, co ukończył studia na Oksfordzie pod kierunkiem Gilberta Ryle’a i wraz ze swoją żoną Renée, znaną później jako Lady Hampshire, przyjechał na kilka miesięcy do Wiednia. Freddie znał biegle francuski, jego niemiecki był jednak słaby, dlatego pożyczył ode mnie tekst mojego doktoratu, żeby uzupełnić sobie to, czego z referatu nie zrozumiał. W ciągu następnych pięciu tygodni Naomi i ja często spotykaliśmy się z Ayerami. Renée niedawno odbyła podróż dookoła świata. Amerykę Północ­ną przejechała na motorze, zahaczając również o Meksyk. Ona i Freddie byli wyjątkowo sprawni, jeśli chodzi o zakupy i gotowanie. Wydając dwa lata później głośną książkę, Language, Truth, and Logic, Ayer stał się w kręgu anglojęzycznym najbardziej znanym propagatorem idei Koła Wiedeńskiego”  [2]

Obaj początkujący badacze, 24 letni Amerykanin, [3] i 22 letni Anglik – jeden dopiero, co po doktoracie, drugi ledwie po studiach, obaj żonaci. [4] Odbywali europejskie staże w towarzystwie swych małżonek. Obie pary przypłynęły do Europy w 1932 roku. A podróże zajmowały sporo czasu i były pasmem dyskomfortów.

Młodych badaczy pociągała legenda Wittgensteina. Ayer miał zamiar terminować u niego w Anglii, Quine miał nadzieję może tylko poznać, porozmawiać już w Wiedniu. Ayerowi odradził jego mentor Gilbert Ryle, z kolei charyzmatyczny Niemiec – prorok, jak go określił Amerykanin, nie odpowiedział na propozycję spotkania. [5]  Kolega z Harvardu rekomendował mu, aby udał się do Carnapa. Zaczytywał się już w Der logische Aufbau der Weil ). Quine`owie w Wiedniu uczyli się niemieckiego na publicznych kursach dla obcokrajowców.  Wykłady Schlicka, to nie było to. Quine szlifował na nich swój niemiecki. Z satysfakcją terminował naukowo dopiero w Pradze gdzie serdecznie przyjął go i zaopiekował się nim Rudolf Carnap. Tam z przyjemnością chodził na jego wykłady.

Morał z tej opowieści póki co jest taki tylko, że terminować należy u mistrzów. Wówczas wiadomo, co czytać i co ważniejsze, czego nie czytać. [6] Nawet jakbyś miał natknąć się na pluskwy, skromne warunki materialne, niewygody, przykre wypadki to i tak · z czysto egoistycznych powodów należy terminować u tych, którzy decydują o tym jak i o czym należy myśleć. Zwłaszcza jak się ma nieco ponad dwadzieścia lat.


[1] Ubolewał, że tak był znakomicie goszczony, tyle odbył dysput naukowych w Warszawie, że nie znalazł czasu, aby nauczyć się polskiego.  O tym warszawskim odcinku europejskiej podróży, może innym razem

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 29

[3] Nasłuchujący wieści z Bostonu o mającej się ukazać w wydawnictwie jego macierzystego Harvardu jego pracy doktorskiej,  (The Logic of Sequences. A Generalization of Principia Mathematica); w rezultacie po perturbacjach z pieniędzmi, po skrótach i poprawkach i pod wpływem owocnej naukowo – jak sam podkreślał – wizyty w kręgach logików i filozofów warszawskich, praca ta ukazał się pod tytułem A System of Logistic już po powrocie do Ameryki w 1934 r.)

[4] Pamiętamy, że Alfred Ayer, gdy usłyszał o możliwości wyjazdu naukowego do Wiednia, uznał, że skoro zamierzali się z Renée pobrać, to ślub trzeba przyspieszyć, aby podróż poślubną połączyć z naukową. Wspominam tu o podróżach naukowych młodocianych uczonych, aby podkreślić, że nic to, komu do tego, że doktorant, czy stypendysta zabiera ze sobą żonę lub partnerkę, zwłaszcza, gdy tak jak przyszła Lady Hampshire radzi sobie z zakupami i gotowaniem.  Oboje państwo Ayer imponowali w tej dziedzinie tylko wtedy, gdy robili to wspólnie. 

Nic to komu do tego, z kim kto spędza czas wolny zagranicą. Czy przywozi ktoś męża ze stypendium, czy też jedzie z żoną, niekoniecznie swoją, na staż badawczy.

[5] „ Napisałem do wielkiego Wittgensteina. Uczy teraz w Cambridge, w Anglii, ale… prawdopodob­
nie będzie spędzał wakacje w Wiedniu. Poprosiłem o audiencję u proroka. Zobaczymy czy…
odpowie na moją prośbę (nie wie przecież jeszcze, jakim jestem sympatycznym człowiekiem) „ Pisał do rodziców Quine; patrz tu przyp. 3, s. 20

[6] Proszę mi przypisywać tę zasadę: mistrz jest po to, aby podpowiadał co czytać, co wkuwać, a czego nie wolno czytać. Ile to zaoszczędzono by nam trudu i życia, aby nam ktoś zawczasu powiedział: nie czytaj tego.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (22)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (22)

Od jakiegoś czasu zwracam uwagę na częste, na okoliczność ocen, opinii, recenzji i wspierania wniosków o… i starań o… szermowanie określeniem wybitny. To swego rodzaju licentia poetica. Akt komunikacji obyczajowej, promocyjnej, propagandowej…? Waloryzowanie osiągnięć naukowych? Obowiązkowe stało się jubileuszowe etykietowanie moich koleżanek i kolegów mianem wybitnych. Zdaje się, że określenie wybitna uczona, czy wybitny znawca, wybitny badacz, wybitny specjalista…., to już tylko wykrzykniki, retoryka mów okolicznościowych, pogrzebowych… Dyżurny zwrot okazjonalny…

Szczególną uwagę zwracają dostojne, patetyczne użycia jubileuszowe. Wielu jubilatów wybitnymi zostaje na okoliczność okrągłej rocznicy urodzin, przejścia na emeryturę… Wszyscy wiemy, że tzw. okrągła rocznica urodzin, jeśli już to winna być zasługą wybitną, to raczej matki jubilata. Nie jest godne miana wybitności przeżycie 70 lat, czy zwłaszcza/i także 55 lat przez dzieciątko niegdyś urodzone. To matka zwykle poddana presji natury urodziła jubilata. To ojciec o ile towarzyszył rodzicielce przy porodzie, ma w tych urodzinach udział większy niż sam jubilat, który nie tyle, że się s i ę  u r o d z i ł, ile został urodzony. Podobnie jak faktem jest to, że jubilat nie począł się sam, tak i nie urodził się. To matka powinna świętować jubileusz. Już to ojciec, obarczony podejrzeniem o intencjonalny udział w akcie powołania do życia dzisiejszego jubilata ma co więcej świętować niż jubilat. Jubilat nie ma się co obnosić z dumą z powodu siedemdziesięciu lat, to nic szczególnego, nic wyjątkowego. Tu nie ma w niczym jubilata zasługi. Wielu uczestników uroczystości uzyskało lepszy wynik mierzony czasem ich trwania na tym łez…

Zauważmy jak często w dniu solidnej rocznicy urodzin jubilata, rodzi się i jego wybitność. Przy czym owa rocznica okazała się godną księgi pamiątkowej już wtedy, gdy okrągła jest już i 55, 60 i 65 rocznica urodzin.  Ilość przeżytych lat, z tego parę w niemowlęctwie, wielu, kolejnych lat niepiśmiennych aż do pierwszego niezgrabnego z pomocą babci napisu kochanej mamie… do pierwszego opublikowanego testu „naukowego”, gdy jubilat miał powiedzmy już 25 lat. Wcześniej przez ćwierć wieku nasz jubilat był z punktu widzenia publikacji naukowych trwaniem w epoce przedpiśmiennej. Świętowanie, nagradzanie i wychwalanie, odznaczanie i uroczyste nadawanie miana bycia wybitnym na okoliczność przeżycia okrągłych 55 lat, czy 70, czy 95 lat, nie jest okolicznością naukową, z którą mogłoby się wiązać określenie wybitny. Wybitność nie wiąże się z okrągłymi urodzinami, czy sędziwym wiekiem. Wieloletnim kierowaniem agendą uniwersytecką. Wieloletnim reprezentowaniem korporacji w korporacji, lecz miejscem we wspólnocie badawczej.

Powstaje pytanie, kto inspiruje rocznice inicjacji naukowych, np. 50-lecie pracy naukowej, 30 lecia „pierwszej” publikacji. Dział kadr, czy pion naukowy instytucji? Czyżby sam jubilat stęskniony za splendorami?  A może powinniśmy oblewać już 15 lecie pracy naukowej? Mamy jeszcze odnowienia doktoratów, bo te stare unieważniły się, jak ostatnie prawa jazdy? [1]  A nadawanie doktoratów honorowych? Na przykład za zasługi w recenzowaniu, promowaniu i awansowaniu kadry danego uniwersytetu otrzymuje urzędnik nauki tytuł doktora honorowego uczelni.[2] Czy też za inspirowanie i budowanie agendy badawczej, umiędzynarodowienie jej, goszczenie stażystów, wspólne projekty badawcze? A może za światowe znaczenie twórczości?

Do jakiego miana pretendują, czy pasują ci, którzy są rzeczywiście wybitni. Nie potrzebują być tak nazywani, bo mało kto wpadnie na to, że nimi nie są. Nie ośmieli się zaprzeczyć wspólnotowej, powszechnej opinii. Czy można przecież nie wiedzieć, że?


[1] Pytałem nie tak całkiem dawno, o to, dlaczego emerytowany profesor, który już 15 lat nie musi wykazywać się aktualnym świadectwem zdolności do pracy, recenzuje i stwierdza o zdolności do samodzielnej pracy naukowej habilitantki? Skoro ja muszę odbywać badania okresowe, to dlaczego recenzent w postępowaniu o profesurę, który jest o rok ode mnie starszy, nie musi, a i ten, który jest o piętnaście lat starszy nie tylko nie musi, ale już nie musi pamiętać, czy tę opinię już wydał i czy nadesłał. Czy badanie okresowe pracownika uczelni jest na okoliczność zdolności do wykonywania pracy nauczyciela akademickiego?

[2]  Bywa za wspieranie socjalnych habilitacji, czy profesur.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (21)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (21)

Najwyższy stopień uznania wyrażamy zwykle dla artystów. Tu jakoś łatwiej nam dostrzec wielki talent. Szafujemy określeniem genialny pianista, aktor, czy malarz, rzadziej kusimy się o określenie genialny poeta, czy pisarz.  Powiada mi ktoś ostatnio, że Ronaldo to wielki piłkarz, ale genialny to już tylko Messi.

Ja, bo przecież mi wolno, mogę uważać Prince`a za muzycznego geniusza …[1]

A jednak, czy powiadamy genialny filozof? A może genialny logik i logistyk?[2]

Geniusze mają „nadprzyrodzony” kontakt ze światem. Można zastanawiać się, czy Einstein miał kontakt z tym samym światem, co jemu współcześni i czy jakikolwiek fizyk ówczesny za całym jego heretyckim makro i mikroświatem nadążał. Geniusze, oddaleni są od prozy naszego myślenia i odczuwania. Dopiero, gdy nam coś ujawnią i my z podziwem się z tym godzimy, dostępujemy zaszczytu, wzruszamy się…, ogłaszamy ich geniuszami.

Willarda Van Ormana Quine`a twórczość w dziedzinie logiki i matematyki zasługuje na miano więcej niż wybitnej. Obok tego wielkie znaczenie dla współczesnej myśli mają jego koncepty filozoficzne.  

A więc Quine miał „nadprzyrodzony” kontakt ze światem.  Po pierwsze, rozumiał metalogiczne struktury zetknięcia bytu i języka. Języka jako twórcy istnienia, bytu, jako sprawcy myślenia.  Na pytanie, jak słowa łączą się ze światem odpowiada wiodąc od logiki przez matematykę, przyrodoznawstwo ku filozofii.  Potrafi dzięki genialnemu instrumentarium myślowemu odkrywać podobieństwa nauki i potocznego myślenia.  Efekt Quine`a to nadzwyczajne zdolności penetrujące uprzednio już interesownie uporządkowane i przemyślane zasoby tradycji.  Jego perswazyjne rozumowania przebiegają po prostych, ale należących do wielu płaszczyzn. Imponują wolnością asocjacji, śmiałością konkluzji.

Filozof ten o podobnej do Quine`a proweniencji intelektualnej zaczynał od użycia narzędzi logiko-metodologicznych do analizy praktyk badawczych humanistyki.  Podstawę sukcesów interpretacyjnych Jerzego Kmity tworzy stosowanie, w gruncie rzeczy logicznego punktu widzenia w przyglądaniu się szeroko rozumianej kulturze. Na poziomie logiki porównywać można wszystko, jeśli dostrzeże się komponentę logiczno-epistemologiczną w porównywanych fenomenach.  Klimat szkoły lwowsko-warszawskiej, logiczna analiza języka w duchu warszawsko-wiedeńskim, to tradycja myślenia Kmity wzmocniona uznaniem dla niemieckich filozofów i amerykańskich neopragmatystów.

 Cechą młodego Quine`a jak i wczesnego Kmity jest dysponowanie od początku  mocniejszym pojęciowo instrumentarium interpretacyjnym niż interpretowane systemy przekonań.  Przewagę tę daje właśnie logical point of view,  który przenicowuje koncepty metafizyczne, artystyczne a nade wszystko naukowe.

Czytane, słuchane przez nich dyskursy od razu znajdują sobie należne miejsce w czekającej na nie sieci mocniejszych kategorii interpretujących. Popadają w objęcia skojarzeń naukowych i pozanaukowych.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     

Określenie wybitny filozof, czy  wybitny uczony często zdradza banalność tego określenia,  wtedy zwłaszcza gdy jest on bezdyskusyjnie więcej niż wybitny.


[1] Kiedyś na seminarium zapytałem  prof. Topolskiego autora świeżo wydanej Historii świata o to dlaczego zaliczył do zasłużonych dla  muzyki popularnej drugiej połowy XX wieku  „śpiewającego poetę” Leonarda Cohena?  Moje starsze wiekiem i statusem koleżanki uznały wówczas moje pytanie za niestosowne. Może dlatego, że jakobym miał określić kanadyjskiego  barda marudzącym poetą i że daje się on cenić zwłaszcza  dlatego, że lubi czerwone wino.  Odpowiedź profesora  była dla wszystkich druzgocąca: tak mi powiedziała Ania – odrzekł . Ania, to dzisiaj pani dr Anna Topolska, wówczas ledwie nastoletnia córka profesora, dzisiaj m.in. wielce obiecująca tłumaczka.  Powiedziałem już w kuluarach profesorowi, że córka goszczącej mnie w Paryżu znajomej mojej ciotki,  podobnie wcześnie małoletnia pannica tupała nogami protestując, gdy wątpiłem w dziejowe znaczenie wyczynów estradowych Michela Jacksona.

[2] Jeden z moich studentów użył określenia prof. Arystoteles, inny, pan Kartezjusz. Po krótkiej dyskusji  ustaliliśmy co i jak.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (20)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (20)

W Muzeum Narodowym w Tbilisi oglądałem kolekcję wyrobów scytyjskich. Zrozumiałem wtedy, że może i rację mają ci, którzy sztukę traktują jako zjawisko uniwersalne. Przedmioty tam wówczas wystawiane były – przepraszam za trywialność – według mnie piękne. Wspaniałe, tak bezwzględnie, bez współczynnika historycznego. One są w gatunku swoim współcześnie piękne[1].

Doskonale sobie zdaję sprawę, że mój gust, bo o gust tu idzie, nie jest obowiązującą nigdzie miarą piękna. Faktem jest jednak, że współczesny amator sztuki znajduje w sztuce tak odległej kulturowo od jego wychowania i otoczenia artystycznego, tak dalekiej od dotychczasowych doświadczeń uczestnictwa w kulturze artystycznej, zwłaszcza biżuterii, bo za taką wziąć możemy przedmioty z odległych czasów, wytwarzane i używane zarówno w sferze sacrum, jak i profanum.

Naszyjniki i kolie i tak najlepiej wyglądałyby na szyi i dekolcie mojej przewodniczki, pięknej gruzińskiej Greczynki. Wyglądałyby jak Alawerdi w Dolinie Alazańskiej na tle ośnieżonego Kaukazu. Przy okazji, literatura przedmiotu wskazuje na intensywne kontakty Greków ze Scytami. W Gruzji są rozpoznane archeologiczne ślady po Scytach. Herodota doniesienia to powszechnie znane źródło pisane powtarzające zasłyszane wieści o Scytach, m.in. o tym, że wymieniali oni z Grekami zboże na wyroby codziennego użytku.

Chodzi mi tu o przeżycie mocniejsze niż zwykły obowiązkowy podziw dla sztuki egipskiej, greckiej, chrześcijańskiej, celtyckiej… Kultura wręcz „nakazuje” nam podziwiać, cenić, uznawać za arcydzieła piramidy, katedry gotyckie, wszystko, co z ręki Picassa, Le Corbusiera, Dostojewskiego, Joyce’a, Beethovena czy Prince’a…

Przedmioty te oglądałem w muzeum. Samo ono stwarza kontekst interpretacyjny dla eksponatów. Przy czym nie było to muzeum sztuki starożytnej czy dawnej. Była to raczej ekspozycja „archeologiczna”. Prezentacja kultury scytyjskiej niźli sztuki scytyjskiej. Tak to wtedy rozumiałem. Dowód na umiejętności wytwarzania, kulturę obróbki metali i kamieni szlachetnych.

Muzeum w czasach zmierzchu państwa sowieckiego, przykład daleko posuniętej jego amortyzacji. W stanie upadku, podobnie jak imperium. Czynne od 9 do 17, z tym że kasa w godzinach 14–16 nieczynna. Przerwa obiadowa, albo to jak w krajach gorących, siesta, albo sowiecki sanitarnyj czas/piereryw na obied. Kierunek zwiedzania zapewnia wydrążona przez podeszwy zwiedzających ścieżka w parkiecie prowadząca od sali do sali, od gabloty do gabloty. Ta zaś to rodzaj pochylonej szkolnej ławy z taflą szkła, przytwierdzonej jeszcze kilkadziesiąt lat temu do parkietu. Okna i drzwi oryginalne wykrzywione w reumatycznym grymasie. W każdej sali dieżurnaja na krześle godnym muzeum, szydełkuje. Dla muzeum tyle tylko pożytku, że dama w wieku emerytalnym ma siedzącą pracę. Bilety wstępu w typografii jak bilety trolejbusowe[2].

W gablotach wspaniałe eksponaty, ku którym trzeba się nachylać, zaglądać do skrzynek z kłódkami solidnych rozmiarów. Narracja muzealna to tylko nazwa artefaktu, wiek, miejsce odnalezienia.

Jak to dzisiaj wygląda, kliknij link w przyp. 1, a także muzeum.ge, gdzie na pierwszej stronie rozgałęziona sieć Georgian National Museum i nowoczesne ekspozycje.

Przedmioty pochodzące z kultury scytyjskiej mogły trafić do różnych elementów świata współczesnego: na wystawę dzieł sztuki, jako eksponaty archeologiczne, do magazynów placówek naukowych i wystawienniczych, skąd nigdy nie ujrzą światła dziennego, zostaną lub, o zgrozo, nie zostaną skatalogowane czy zinwentaryzowane. Mogły trafić w ręce prywatne, a nawet na palce, nadgarstki, szyje kobiet bądź odpowiednie fragmenty męskiego ciała – choćby ówczesne elementy uzbrojenia. Przypuszczać możemy, że artefakty po Scytach znajdują się w sejfach lub jedynie w albumach oraz wizualnych prezentacjach w sieci. Niektóre już tylko w starych książkach jako fotografie czy ryciny, inne w rejestrach zagubionych przedmiotów, w spisach skradzionych obiektów archeologicznych i dzieł sztuki. Znaczna część kurhanów została rozgrabiona jeszcze w starożytności, a i w czasach nowożytnych i najnowszych spenetrowano je w celach daleko niepoznawczych. Część artefaktów kultury materialnej Scytów i nie tylko tej cywilizacji została zniszczona w wyniku klęsk elementarnych, wojen. Część pozostałości kryje ziemia. Dowodzi tego fakt, że najstarszy dywan, mumie, przedmioty codziennego użytku z Pazyryk odkryto jeszcze w końcu lat czterdziestych minionego stulecia.

Ogólnie biorąc, ślady po naszych przodkach zostały także z braku praktyki zbierania i kolekcjonowania, ochraniania śladów przeszłości, braku de facto archeologii zaprzepaszczone.

Pytanie, czy mogło być inaczej? A jak jest dzisiaj?


[1] https://www.hermitagemuseum.org/wps/portal/hermitage/panorama/virtual_visit/panoramas-g-1/?lng=pl. Wybierz prezentacje 1–4. Zwłaszcza eksponaty z kultury scytyjskiej; na dniach w Kijowie: https://nmiu.org/anonsy-museum/2479-z-18-serpnia-v-muzei-mozhna-bude-ohlianuty-skifske-zoloto; britishmuseum.org; https://www.louvre.fr/en. W tych ostatnich mniej zasobów pochodzących z cywilizacji scytyjskiej, bo później był to obszar kolonizowania innego imperium.

[2] Opis ten ma wywołać melancholię u niektórych moich koleżanek i kolegów.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (19)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (19)

Nie tylko zmysłowo uchwytne cechy fizykalne zwróciły moją uwagę na kamień na polnej drodze.

Każda z tych cech identyfikowana jest przez odpowiedni zmysł, których jest pięć (wzrok – kształt, słuch – dźwięk, dotyk – faktura, ciężar, zapach i smak) […]. Opis rzeczy w terminach nazywających wskazane właściwości określę (za tradycją filozofii analitycznej) mianem opisu fizykalnego[1],

ale i natychmiast pomyślane pytanie: Do czego i po co to komu było? Sprowokowało to mnie do przekazania przydrożnego kamienia archeologom[2].

Pomyślany przeze mnie szkic opisu fizykalnego znaleziska umiejscowił się w polu wspólnych asocjacji z opisem mentalnym obiektu[3]. Cechy kwalifikowane zmysłowo (rodzaj skały, twardość, barwa, zużycie…) spotkały się z cechami „funkcjonalnymi” („młotek (?)”, „obuch”, „zużycie”, „uchwyt”) i spowodowały odruchowe pytania: Co to jest? Skąd tu taki kamień? Czy ktoś w ciągu ostatnich stu lat mógł się pokusić tu o takie narzędzie? To nieprawdopodobne. Oczywiście archeolog, gdyby znalazł się w moim położeniu, przeprowadziłby w schemacie podobną, mniej amatorską analizę i dokonał błyskawicznej identyfikacji przedmiotu zwieńczonej pytaniem: Czy przedmiot ten jest godny źródłoznawczej archeologicznej analizy, czy nie?[4] Z naszego przykładu widać, że i napotkane przez amatorów pozostałości po naszych przodkach mogą trafić w ręce badaczy.

Identyfikacja amatorska – jak moja – naśladuje tę zawodową spontanicznie. Opis fizykalny podsuwa hipotezy genetyczne: Skąd to? Ile to może mieć lat, kto to wykonał? Amator odpowiada „na oko”, szkicuje także opis fizykalny. Amator odruchowo pyta, kto jest autorem/sprawcą tego obiektu[5]. Powstaje pytanie, czy opis fizykalny, a więc z użyciem terminów używanych przez współczesne wyrafinowane dziedziny wiedzy przyrodoznawczej i techniki badawcze, może poza klasyfikacją aktualizującą wnieść coś do poznania dziejów ludzkich wspólnot?[6] Czy tylko dokonać prezentystycznej interpretacji kultury badanej? Po pierwsze, powtórzę: szkic rozpoznania sensu kulturowego obiektu, jakiego dokonałem na miejscu zdarzenia, to spontaniczny fizykalno-mentalny „synkretyczny” opis. Na moim miejscu archeolog dokonałby „polowego” rozpoznania, tj. sporządził opis fizykalno-mentalny, przy czym z racji doświadczenia zawodowego, w tym pracy w terenie, zarówno opis fizykalny, jak i mentalny jest już wstępem do profesjonalnej interpretacji archeologicznej. Ani amator, ani zawodowiec nie uchroni się jednak moim zdaniem przed interakcją interpretacyjną obu rodzajów opisu: fizykalnego i mentalnego.


[1] A. Pałubicka, Narzędzie i rzecz w interpretacji kulturoznawczej w kontekście idei filozoficznych Martina Heideggera, w: Heidegger w kontekstach, red. N. Leśniewski, Bydgoszcz 2007, s. 120.

[2] „Opis narzędzia w terminach sensu (do czego służy) kulturowego, powszechnie w danej grupie ludzkiej akceptowanego, […] nazwę opisem mentalnym”. Tamże, s. 121.

[3] Nazwałem obiektem „historycznie podejrzanym” kawałek przetworzonego kamienia. Archeolog zakwalifikował go do rozpoznania. Jasne, że zwykłe skały, efekty procesów fizykochemicznych i trwania w środowisku nie zanosimy archeologom. Krótko, za ich fizykalne oblicze nie czynimy odpowiedzialnymi intencjonalnych podmiotów.

[4] Rozumowanie archeologa, według Pałubickiej, przebiega następująco: „Sposób użycia, poręczność narzędzia nadaje mu sens, tworząc kontekst kulturowy. Ów sens kulturowy, dla którego zamiennie będę używać słowa: intencja, narzuca się podmiotowi w pierwszej kolejności w trakcie bezpośredniego kontaktu. Do bezpośredniego kontaktu zaliczyć należy spontaniczną reakcję archeologa w terenie, rozumiejącego znalezisko i reagującego wyrażeniem okazjonalnym w rodzaju: O, grób! Skarb! Domostwo!, itp. Spoglądając, nie widzimy najpierw rzeczy, lecz narzędzie w kontekście, do czego”. A. Pałubicka, Narzędzie i rzecz…, s. 120.

[5] Przepraszam za oczywistość: w narracji archeologicznej sprawcy/wykonawcy to nie jednostki, lecz „kultury archeologiczne”. Jeśli rzecz kwalifikujemy jako artefakt archeologiczny, to – zwłaszcza w odniesieniu do archeologii przedpiśmiennej – nie szukamy autora artefaktu z imienia i nazwiska ani nie dodajemy uwagi w rodzaju „anonimowy autor z kręgu Pazyryk culture”. Archeologia w sytuacji klasycznej, tj. wtedy, gdy operuje na materiale powstałym w czasach przedpiśmiennych (zwanych przez historyków przedhistorycznymi), nie ma do czynienia z tekstami. Nie może więc indywidualizować sprawstwa/autorstwa. Za sprawcę artefaktów kultury bierze wspólnotę ludzką, tzw. kulturę archeologiczną. Kwestia może się przedstawiać zgoła inaczej, kiedy archeolog ma do czynienia z obiektami pochodzącymi z czasów historycznych w rozumieniu tradycyjnego historyka, tj. z czasów, kiedy artefaktom archeologicznym towarzyszą źródła pisane.

[6] Jak rozumiem, interpretacja poczyniona w świetle współczesnej wiedzy przyrodoznawczej jest wiedzą, którą nie dysponowali użytkownicy owych przedmiotów. Podobnie nie mogli wyprowadzać dyrektyw do produkowania ani użytkowania tych rzeczy wynikających z tej wiedzy.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Stanisław Lem (1921–2006). Umysł fantastyczny

KAROL KASPROWICZ

Stanisław Lem (1921–2006). Umysł fantastyczny

 

„Jest czwarta rano, a właściwie w nocy. Do świtu pozostało jeszcze kilka długich godzin. Kliny, dalekie przedmieście Krakowa, bardziej wieś niż miasto, jeszcze śpią. Żaden pies nie szczeka, żaden kogut nie pieje, żadna krowa nie ryczy. Żaden samochód nie jedzie. Dopóki nie ruszy poranne sąsiedzkie machanie łopatami, żaden zresztą nie przejedzie, bo w nocy spadł śnieg. Jedyna trasa łącząca te kilka domków z cywilizacją – na planie miasta szumnie nazywana ulicą, ale na razie to po prostu polna droga odbijająca od szosy zakopiańskiej – w tej chwili jest nieprzejezdna. Stanisławowi Lemowi to akurat nie przeszkadza. Nigdzie się nie wybiera, przynajmniej w sensie fizycznym. Ale za chwilę będzie szybować wyobraźnią ku gwiazdom, bo te kilka godzin przed świtem, kiedy wszyscy domownicy jeszcze śpią, to jego ulubiona pora na pisanie. Wyobraźnia nie potrzebuje odśnieżonych dróg” (Orliński 2017, s. 7). Pierwsze zdania Prologu zatytułowanego Feci, quod potui z biografii Stanisława Lema Lem. Życie nie z tej ziemi (2017) autorstwa Wojciecha Orlińskiego trafnie opisują fenomen potęgi wyobraźni krakowskiego pisarza. Ten fantastyczny umysł nie znał granic przestrzennych ani czasowych dla swoich wyobrażeń mimo czasów i zawirowań dziejowych, w jakich przyszło mu funkcjonować. Kim zaś był ten wyjątkowy człowiek, potrafiący wyjrzeć poza kurtynę przeszłości i teraźniejszości?

Prolog. Młody Lem

Stanisław Lem urodził się najprawdopodobniej 13 września 1921 r. we Lwowie w rodzinnym mieszkaniu znajdującym się w kamienicy przy ulicy Brajerowskiej 4 jako jedyne dziecko Samuela Lema (inna forma – Lehm, 1879–1954), lwowskiego lekarza, i Sabiny z domu Woller (1892–1979). Do aktu urodzenia wpisano jednak datę 12 września, aby zgodnie z przesądem uniknąć pecha. Nie udało się jednak go uniknąć – Lem i jego rodzina ze względu na żydowskie pochodzenie w czasie II wojny światowej przeżyli koszmar okupacji sowieckiej, niemieckiej i powtórnie sowieckiej. Mimo to w eseju autobiograficznym zatytułowanym Chance and Order, który ukazał się na łamach magazynu „The New Yorker” w 1984 r., Lem wspomina dorastanie we Lwowie pełne dziecięcych i młodzieńczych zabaw. Jako jedynak bawił się w tworzenie paszportów, certyfikatów, pozwoleń, notatek rządowych i innych dokumentów. Ze swymi ekscentrycznymi pomysłami ciekał w fikcyjne miejsca niedostępne na mapie oraz w czasy nieobecne w kalendarzu dla nikogo poza nim samym. Przedwojenny okres lwowski zapisał się w pamięci pisarza jako wyjątkowy okres stabilizacji. Później w początkach walk o Lwów balkon w mieszkaniu na Brajerowskiej był wspominany niczym bezpieczny azyl, z którego młody Stanisław Lem obserwował grozę wojny.

Jeszcze przed wybuchem wojny Lem zdał maturę. Marzył o podjęciu studiów na Politechnice Lwowskiej i zostaniu uczonym. Gdyby nie wybuch wojny, nic nie stałoby na przeszkodzie, aby wyjątkowo utalentowany młodzieniec osiągnął swoje cele. Jednak los i przypadek – będące jakże częstym aspektem i aktorem tworzonych przez Lema światów – chciały inaczej. Jak sam wspominał: „W kilka lat po drugiej wojnie światowej od pewnego starszego człowieka zajmującego jakieś stanowisko w przedwojennym szkolnictwie dowiedziałem się, że kiedy zbadano iloraz inteligencji wszystkich uczniów gimnazjów – musiało być to w roku 1936 lub 1937 – uzyskałem 180 punktów i – wedle słów tego człowieka – byłem najinteligentniejszym dzieckiem w całej południowej Polsce. Przed wojną nie miałem o tym pojęcia, wyników badań nie ujawniono. W każdym razie w tym sensie stanowiłem już jakiś wyjątek od powszechnej przeciętnej. Jednak w żadnej mierze wysoki iloraz inteligencji nie mógł okazać się pomocny w przeżyciu niemieckiej okupacji na terenie Generalnej Guberni”[1]. Ostatecznie w świetle nadzwyczajnej sytuacji postanawia odłożyć na bok marzenia i pójść w ślady ojca. W 1940 r. rozpoczyna studia na lwowskim Uniwersytecie Medycznym, które przerywa rok później. Wojenne doświadczenia rzadko rozwijano w dotychczasowych biografiach Lema, mimo że są one kluczowe dla zrozumienia zarówno jego twórczości, jak i obrazu świata zawartego w kreowanych uniwersach.

Bez wątpienia okupacja niemiecka z lat 1941–1944 odcisnęła na Lemie znaczące piętno, widoczne nie tylko w prozie realistycznej (Szpitalu Przemienienia), lecz także w Głosie Pana (wspomnienia Rapaporta) czy Edenie. Oddajmy głos twórcy Cyberiady: „W tym okresie w sposób bardzo bezpośredni i «praktyczny» dowiedziałem się, że nie jestem «Aryjczykiem». Moi przodkowie byli Żydami, jednak ja nie miałem pojęcia o judaizmie ani, niestety, o żydowskiej kulturze. Właściwie dopiero nazistowskiemu ustawodawstwu zawdzięczam świadomość, że w moich żyłach płynie żydowska krew. Udało nam się jednak uniknąć uwięzienia w getcie – dzięki fałszywym dokumentom wraz z rodzicami zdołałem przetrwać ten czas”[2]. We Lwowie przeżył okupację niemiecką, pracując jako pomocnik mechanika i spawacz w garażach firmy zajmującej się odzyskiwaniem surowców. Gdy w 1944 r. miasto zostało odbite przez wojska radzieckie, Lem relacjonował: „Kiedy podczas walk o Lwów siedzieliśmy w piwnicy, nagle strasznie jakoś zachciało mi się napić zimnego barszczu, który stał w kuchni, w baniaku. Bohatersko udałem się na górę. Miałem, pamiętam, garnuszek porcelanowy z uszkiem. Kiedy zaczerpnąłem nim barszczu – nagle zrobiło się biało i rozległ się taki huk, że zupełnie ogłuchłem. Jak się potem dowiedziałem, przy naszym domu od strony ulicy stały czołgi sowieckie i samolot niemiecki zrzucił na nie bomby przeciwpancerne. Odłamki tych bomb trafiły w ścianę wewnętrzną kuchni; gdybym stał metr dalej, to bym zginął. Z garnuszka zostało mi tylko uszko na palcu, na ramionach miałem okienną ramę od kuchennego lufcika, a po czole ciekła mi krew, bo wypadająca szyba trochę mnie pokrajała. Straciłem apetyt na barszcz… i zakrwawiony wróciłem do piwnicy” (Fiałkowski 2000, s. 46).

Gdy koszmar wojny się skończył, rodzina Lemów jednym z pierwszych transportów przeniosła się do Krakowa już latem 1945 r. Lem – młody emigrant ze Lwowa, przejętego w powojennych rozstrzygnięć przez „radzieckiego przyjaciela ze wschodu” – podjął przerwane studia medyczne. Ponieważ jednak w tamtym czasie każdy absolwent medycyny musiał odbyć obowiązkową służbę wojskową, Lem w 1948 r. postanowił zakończyć swoją przygodę uniwersytecką oraz ostatecznie porzucił myśl o karierze lekarskiej, by zająć się wyłącznie pisaniem. Doświadczenia wojenne – ciągłe balansowanie na granicy życia i śmierci – bez wątpienia leżą u podstaw wielu Lemowskich opowieści. Dla twórcy Cyberiady fantastyka naukowa była „dźwignią wyobraźni”, ucieczką ku wolności w okolicznościach, w jakich przyszło mu żyć. Pierwszymi utworami Lema, które publikował jeszcze jako student medycyny, były jednak opowiadania o tematyce okupacyjnej drukowane w latach 1946–1948 na łamach „Kuźnicy”, „Żołnierza Polskiego”, „Odry” i „Co Tydzień Powieść”. Napisał w tamtym okresie także swoją pierwszą powieść Szpital Przemienienia (1948), realistyczną historię szpitala psychiatrycznego w czasach wojny, która została pozytywnie oceniona przez krytyków.

Interludium. Światy Lema

W latach 1948–1950 pracował jako młodszy asystent w Konwersatorium Naukoznawczym Asystentów Uniwersytetu Jagiellońskiego prowadzonym przez dr. Mieczysława Choynowskiego, który stał się naukowym mentorem Lema. Jak wspominał po latach w wywiadach: „Choynowski wywarł wpływ na całe moje życie” oraz „Choynowskiemu zawdzięczam najważniejsze moje naukowe lektury”. Udział w konwersatorium pozwolił Lemowi zrozumieć, jak działa nauka, i właśnie ta wiedza odróżniała go wśród pisarzy science fiction od innych kolegów po fachu. Bez niej trudno wyobrazić sobie arcydzieła gatunku, w których Lem wytrawnym okiem przygląda się zmaganiom człowieka ze wszechświatem i z granicami własnej wiedzy, co widać szczególnie w Głosie Pana. Choynowski pomógł Lemowi zrozumieć naukę, Jerzy Turowicz, legendarny redaktor „Tygodnika Powszechnego” – paradoksy ludzkiej natury. Tym samym odnalazł dwóch nauczycieli, którzy go uformowali i ukierunkowali intelektualnie w stronę niezależnych poszukiwań i krytycznego myślenia.

Przykładem niech będzie najsłynniejsza jego powieść Solaris (1961), w której idea światów fikcyjnych przeplata się ze światem realnym i leży u podstaw historii o samoświadomym oceanie-planecie. Jak mówił Salman Rushdie, Solaris ma moc „wnikania w najgłębsze zakamarki ludzkich umysłów, a następnie materializowania ich wspomnień”[3]. Kluczowym wątkiem tej opowieści jest jednak spotkanie czy też kontakt z Innym/Obcym, a właściwie jego niemożliwość. „Jestem rozpalony ideą poznania. Przejawia się to u mnie jako fascynacja granicami możliwości ludzkiego rozumu poznającego. Cała moja literatura jest o tym” – mówił Stanisław Lem w jednym z wywiadów[4]. Biblioteka w Solaris jest jądrem poznania wszechświata. To miejsce świadczy o ułomności ludzkiej wiedzy. Takie biblioteki są alegorią poznania, ale wcale mu nie służą, świadczą wręcz o niepoznawalności rzeczywistości. Podobnie jak u Jorge Luisa Borgesa jest to biblioteka labiryntu, symbolu impasu poznawczego, gdzie dzieł jest nieskończona liczba, a nadmiar informacji nie prowadzi ku wiedzy. W obu przypadkach mamy do czynienia z figurą wielkiego paradoksu i zarazem absurdu. W Solaris i innych dziełach Lem stawia nam fundamentalne pytanie: W jaki sposób ludzie konfrontują się z tajemniczym Obcym? Robimy to, jak przekonuje autor, z nieuchronnie antropocentrycznej perspektywy, mierząc tego Obcego wedle naszych ludzkich, przyziemnych standardów – naszych skal i miar (Tambor 2021, s. 70–74).

Proza Lema jest pełna neologizmów i charakterystycznych zwrotów oraz określeń. Wiele z nich okazało się swoistymi proroctwami wynalazków przyszłości, choć istnieją obecnie pod innymi nazwami[5]. Wymyślił narzędzia, które dziś, pięćdziesiąt lat później, są naszą codziennością: tablety, e-booki czy smartfony. Na kartach jego książek pojawiły się wyszukiwarki i rzeczywistość wirtualna, nazwana chyba lepiej przez Lema – fantomatyką. Bibliotekę Trionów możemy odczytywać jako Internet. Triony funkcjonowały w twórczości Lema jak współczesne pendrive’y, które połączone falami radiowymi, tworzyły ogromną bazę wiedzy. Tak Lem opisuje to zjawisko w Obłoku Magellana z 1955 r.: „Trion może magazynować nie tylko obrazy świetlne, sprowadzone do zmian jego struktury krystalicznej, a więc podobizny stronic książkowych, nie tylko wszelkiego rodzaju fotografie, mapy, obrazy, wykresy czy tablice, jednym słowem wszystko, co można przedstawić w sposób dostępny odczytaniu wzrokiem. Trion może magazynować równie łatwo dźwięki, a więc głos ludzki, jak i muzykę, istnieje też metoda «zapisu woni»” (Lem 2005, s. 174). „Ariadnologia” zaś do złudzenia przypomina sposób działania wyszukiwarki Google, niczym śledzenie nici Ariadny, by w labiryncie informacji odszukać tę jedną, która nas interesuje.

W większości wyliczanek wynalazków Lema bywa jednak pomijane to, że pisarz nie tylko przewidział pewne odkrycia naukowe, lecz także ich konsekwencje społeczne. W wykreowanych przez Lema światach takich jak Kongres futurologiczny (1971), wypełnionych technologią, wynalazkami i hipotezami naukowymi, możemy dostrzec wizję społeczeństw, które farmakologicznie poprawiają rzeczywistość. W Powrocie z gwiazd (1961), pisząc o „betryzacji” tworzącej człowieka pozbawionego podstawowych instynktów, Lem ostrzega przed eksperymentami społecznymi (można w tym zobaczyć analogię do dzisiejszych możliwości edycji genów metodą CRISPR Cas-9). Pod powierzchnią fabuły kryją się pytania tak obecnie ważkie jak to, czym jest prawda i czy należy do niej dążyć za wszelką cenę.

Nic dziwnego, że tak wyrafinowana uczta intelektualna znalazła zwolenników ponad granicami dwubiegunowego świata okresu zimnej wojny. Stanisław Lem cieszy(ł) się ogromną popularnością w Europie Środkowej i ZSRR. Jego twórczość, opowiadająca o uniwersalnych i kluczowych problemach ludzkości, przekraczała granice. Pisanie o Lemie, czyli „lemologia”: tłumaczenia, interpretacje dzieł, idei czy pomysłów, to od wielu lat nie lokalna awangarda, lecz dziedzina ogólnoświatowa. Wokół Ziemi krąży satelita jego imienia, jest patronem wielu ulic w Polsce, w przestrzeni kosmicznej między Marsem a Jupiterem orbituje asteroida Lema. Powstają adaptacje jego dzieł w postaci inscenizacji teatralnych, a nawet operowych. Już w 1970 r. awangardowa opera Krzysztofa Meyera oparta na motywach z Cyberiady, pełna neologizmów i specyficznych dla Lema zwrotów – zaczynająca się od „Dawno, dawno temu był sobie inżynier-kosmolog” – zdobyła Grand Prix of the Prince Pierre of Monaco. Powstały adaptacje filmowe najbardziej znanych utworów i opowiadań. Najgłośniejsza z nich, Solaris w reżyserii Andrieja Tarkowskiego, została wyróżniona na festiwalu w Cannes w 1972 r. Trzydzieści lat później, tym razem w hollywoodzkiej obsadzie i stylu, ukazała się adaptacja Stevena Soderbergha (2002) z George’em Clooneyem w roli Kelvina. Andrzej Wajda sięgnął zaś po opowiadanie Czy Pan istnieje, Mr Jones? i zekranizował je pod tytułem Przekładaniec (1968). Nie sposób wymienić choćby fragmentu artefaktów kulturowych, które wyrosły dzięki fantastycznemu umysłowi Lema. O żywotności jego wyobrażeń niech świadczy to, że jego twórczość jest przekładana na nowe nośniki i języki komunikacji, które tak trafnie przewidział. Na przykład na podstawie powieści Niezwyciężony powstaje obecnie gra komputerowa, a ostatnio doczekała się ona świetnej adaptacji komiksowej.

Epilog

W połowie lat siedemdziesiątych XX w. problemy zdrowotne pisarza spowodowały stopniowe zakończenie złotego okresu twórczości. Pogarszający się stan zdrowia autora Cyberiady był jedną z istotniejszych przyczyn odejścia od konwencji powieści i skupienia się na krótszych formach. Lem pisał w czasie pobytu („emigracji”) w Berlinie w 1983 r.: „Przypuszczam, że jestem równocześnie niezadowolony i zarazem dumny z tego, co napisałem – zapewne w jakimś stopniu cechuje mnie arogancja, nie mam jednak tej świadomości. Dostrzegam ją tylko «behawiorystycznie», na przykład w tym, że zniszczyłem wszystkie rękopisy pomimo rozlicznych próśb o złożenie ich dla potomności w archiwach jakiejś instytucji. Dla wyjaśnienia mego postępowania stworzyłem takie oto obrazowe uzasadnienie: piramidy były jednym z cudów świata dopóty, dopóki nie wiadomo było, jak je zbudowano. Długie równie pochyłe, po których niewolnicy wciągali toczone na drewnianych walcach kamienne bloki, zostały rozebrane po skończonej pracy i dziś pośród pustynnych piaskowych wydm samotne piramidy tajemniczo górują nad pustynią. Ja także zabieram moją równię pochyłą, rusztowania i inne narzędzia, i pozostawiam tylko to, czego nie muszę się wstydzić”[6]. Ostatecznie w latach osiemdziesiątych Stanisław Lem zdecydował się także zakończyć budowę swoich piramid. Po powrocie do kraju w 1989 r. zadeklarował zaprzestanie pisania beletrystyki.

Od lat dziewięćdziesiątych Lem dał się poznać jako płodny felietonista „Tygodnika Powszechnego”, twórca opowiadań oraz Kasandra w okresie powszechnego technooptymizmu. Jego wnikliwe analizy współczesności wskazywały na zagrożenia płynące z zauroczenia nowymi sposobami komunikacji oraz odkryciami naukowymi. Przykładem „bomby megabitowe” przypominające współczesne zjawisko fake newsów czy sceptycyzm wobec biologicznych ingerencji w ciało człowieka. Pisał wówczas: „Co będzie możliwe za lat dwa tysiące – tego oczywiście nie wiem. Natomiast miraż, jakim mydli nam się dzisiaj oczy – człowiek dobrze poskładany, dobrze połatany, trochę jak ubranie, które już właściwie świeciło na tyłku i było w wielu miejscach przetarte, ale je przenicowano i uzupełniono rozmaitymi wstawkami czy łatami – nie wygląda najbardziej zachęcająco”[7]. Lem wielokrotnie wyliczał wyzwania stojące przed cywilizacją i wyrażał zwątpienie czy ludzkości uda się wznieść na wysokość zadań, przed którymi przyjdzie jej stanąć. Rozwijał tym samym myśli zawarte w jednym z najważniejszych dzieł, Summa technologiae, opisującym wyzwania przyszłości, „których materialnego charakteru, uwarunkowanego technologią przyszłości, nie możemy przewidzieć, ale których psychologiczne efekty potrafimy choć w drobnej mierze pojąć, ponieważ sami jesteśmy ludźmi” (Lem 1995, s. 52).

Stanisław Lem zmarł w Krakowie 27 marca 2006 r. Trafniej jednak moglibyśmy powiedzieć, że uległ przemianie i istnieje w innym, fantastycznym wszechświecie. Według jednej z alegorycznych interpretacji Solaris – której sam Lem nie zaprzeczał (co, dodajmy, zdarzało się nader rzadko w wypadku cudzych odczytań) – pod oceanem tytułowej planety kryje się ludzki mózg powiększony do skali planetarnej, co podkreślałoby tym samym jego niewyobrażalną złożoność[8]. Mózg będący tajemnicą zaś to swoisty lejtmotyw twórczości Lema. Skoro nie znamy samych siebie, jak możemy poznać nieskończony Wszechświat? Podobnie jak w przypadku planety mózg jest koloidalny i niesamowicie pomarszczony – niczym powierzchnia oceanu Solaris. Będący siedzibą świadomej myśli i nieświadomej fantazji, ludzki mózg/umysł jest w stanie tworzyć, wymyślać czy symulować najbardziej zdumiewające kreacje (np. twory „F”). Równocześnie jednak jest bardzo odporny na rozumienie – prawdopodobnie dlatego, jak często zaznaczał Lem, że sam musi jednocześnie służyć zarówno jako podmiot, jak i przedmiot poznania. Analogicznie mózg Lema był niczym wszechświat. Niezgłębiony, pełny tajemnic, paradoksów – będący siedzibą zdumiewających myśli i wizji, przekraczających granice ludzkiej wyobraźni.

Autorowi Solaris bardzo podobał się napis na budynku Politechniki Lwowskiej: Hic mortui vivunt (łac. Tu umarli żyją). Łacińskie motto widniejące na grobie Lema: Feci, quod potui, faciant meliora potentes, czyli Zrobiłem, co umiałem. Niech więcej zrobią zdolniejsi, jest zaś skierowane ku odbiorcom jego dziedzictwa – miejmy nadzieję, że tradycja jego pięknej myśli, fantazji i wyobraźni będzie kontynuowana.


Bibliografia

Fiałkowski Tomasz (2000), Świat na krawędzi, Kraków.

Orliński Wojciech (2017), Lem. Życie nie z tej ziemi, Kraków.

Lem Stanisław (2003), O przyszłości, „Tygodnik Powszechny” nr 50, https://www.tygodnikpowszechny.pl/o-przyszlosci-lem-163374 (dostęp 2 IX 2021).

Lem Stanisław (2005), Obłok Magellana, Kraków.

Lem Stanisław (1996), Summa technologiae, t. 1, Warszawa.

Tambor Jolanta (2021), Czy możliwy jest kontakt między światami? Mistrzostwo Stanisława Lem, „Forum Akademickie” nr 7/8.


Netografia

Gliński Mikołaj, 13 przepowiedni Lema, które się sprawdziły, https://culture.pl/pl/artykul/13-przepowiedni-lema-ktore-sie-sprawdzily (dostęp 2 IX 2021).

Grimstad Paul, The Beautiful Mind-Bending of Stanislaw Lem, https://www.newyorker.com/culture/culture-desk/the-beautiful-mind-bending-of-stanislaw-lem (dostęp 2 IX 2021).

Lem Stanisław, Przypadek i ład, https://solaris.lem.pl/home/biografia/przypadek-i-lad (dostęp 2 IX 2021).

Ruddick Nicholas, Solaris. Geniusz Lema w świetle arcydzieła, https://wszystkoconajwazniejsze.pl/nicholas-ruddick-solaris-geniusz-lema-w-swietle-arcydziela/ (dostęp 2 IX 2021).


Chcesz wiedzieć więcej? Przed podróżą do gwiazd spójrz do poniższych propozycji:

Wybrane publikacje

Dajnowski Maciej, Groteska w twórczości Stanisława Lema, Gdańsk 2005.

Gajewska Agnieszka, Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema, Poznań 2017.

Filozoficzny Lem. Wybór tekstów Stanisława Lema i opracowania, t. 1, Warszawa 2021.

Jarzębski Jerzy, Wszechświat Lema, Kraków 2003.

Lem w oczach krytyki światowej, oprac. Jerzy Jarzębski, Kraków 1989.

Lem Stanisław, Muth Jon J., Podróż siódma. Opowieść graficzna, Kraków 2021 (komiks).

Lem Tomasz, Awantury na tle powszechnego ciążenia, Kraków 2009.

Majewski Paweł, Między zwierzęciem a maszyną. Utopia technologiczna Stanisława Lema, Wrocław 2007.

Michera Wojciech, Piękna jako bestia. Przyczynek do teorii obrazu, Wrocław 2010.

Mikołajczyk Rafał, Niezwyciężony. Na podstawie powieści Stanisława Lema, Warszawa 2019 (komiks).

Okołowski Paweł, Głos Pana Lema. Szkice z filozofii człowieka, wartości i kosmosu. W stulecie urodzin autora Summy, Kraków 2021.

Okołowski Paweł, Materia i wartości. Neolukrecjanizm Stanisława Lema, Warszawa 2010.

Orliński Wojciech, Co to są sepulki? Wszystko o Lemie, Kraków 2007.

Orliński Wojciech, Lem. Życie nie z tej ziemi, Wołowiec 2017.

Orliński Wojciech, Lem w PRL-u, czyli nieco prawdy w zwiększonej objętości, Kraków 2021.

Płaza Maciej, O poznaniu w twórczości Stanisława Lema, Wrocław 2006.

Stanisław Lem. Pisarz, myśliciel, człowiek, red. Jerzy Jarzębski, Andrzej Sulikowski, Kraków 2003.

Stoff Andrzej, Powieści fantastyczno-naukowe Stanisława Lema, Warszawa 1983.

Szpakowska Małgorzata, Dyskusje ze Stanisławem Lemem, Warszawa 1996.

Wasilewski Andrzej, Teoria literatury Stanisława Lema, Szczecin 2017.

 

Wywiady i rozmowy ze Stanisławem Lemem

Bereś Stanisław, Rozmowy ze Stanisławem Lemem, Kraków 1987.

Bereś Stanisław, Tako rzecze… Lem, Kraków 2002.

Fiałkowski Tomasz, Świat na krawędzi, Kraków 2000.

Swirski Peter, Świat według Lema, tłum. Paweł Powolny, Małgorzata Wojtunik-Ricketts, Katowice 2016.

 

Strony internetowe o Stanisławie Lemie

https://lem.pl/

https://solaris.lem.pl/

Rok Lema

 

Aplikacja Lemologia

Firma iSource wydała Lemologię – pierwszą polską interaktywną app-książkę na iPada. Jest to cyfrowa edycja książki Wojciecha Orlińskiego Co to są sepulki? Wszystko o Lemie. Aplikacja, będąca kompendium wiedzy na temat Stanisława Lema i jego twórczości, zawiera ponad 130 rozdziałów. Znajduje się w niej blisko 200 ilustracji. Bezpośrednio z aplikacji można rozwinąć niektóre hasła w Wikipedii, zobaczyć filmy nakręcone na podstawie „Lemowskich” scenariuszy na YouTube oraz kupić online książki Lema w tradycyjnej, papierowej postaci.


[1] Stanisław Lem, Przypadek i ład, https://solaris.lem.pl/home/biografia/przypadek-i-lad (dostęp 2 IX 2021).

[2] Tamże.

[3] Cyt. za: Paul Grimstad, The Beautiful Mind-Bending of Stanislaw Lem, https://www.newyorker.com/culture/culture-desk/the-beautiful-mind-bending-of-stanislaw-lem (dostęp 2 IX 2021).

[4] Audycja Połączyć mikroświaty. Tajniki twórczości Stanisława Lema https://www.polskieradio.pl/9/8995/Artykul/2696855,Polaczyc-mikroswiaty-Tajniki-tworczosci-Stanislawa-Lema (dostęp 2 IX 2021).

[5] Mikołaj Gliński, 13 przepowiedni Lema, które się sprawdziły, https://culture.pl/pl/artykul/13-przepowiedni-lema-ktore-sie-sprawdzily (dostęp 2 IX 2021).

[6] Stanisław Lem, Przypadek i ład…

[7] Stanisław Lem, O przyszłości, „Tygodnik Powszechny” 2003, nr 50, https://www.tygodnikpowszechny.pl/o-przyszlosci-lem-163374 (dostęp 2 IX 2021).

[8] Nicholas Ruddick, Solaris. Geniusz Lema w świetle arcydzieła, https://wszystkoconajwazniejsze.pl/nicholas-ruddick-solaris-geniusz-lema-w-swietle-arcydziela/ (dostęp 2 IX 2021).


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (18)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (18)

Idąc polną drogą, kopnąłem, co odczułem boleśnie, jakiś kamień. Potoczył się kilka metrów. Podniosłem i uznałem – jak dzisiaj podpowiada autointro-retrospekcja – że to wytwór kultury. Przemyślnie dostosowany do ludzkich potrzeb produkt natury. Odruchowo wsunąłem do kieszeni.

Kilka dni później, będąc w pracy, natknąłem się na znalezisko ponownie, w mojej kurtce. Zadzwoniłem do kolegi archeologa piętro wyżej i poszedłem do niego. Co to jest? – zapytał. Nie wiem – odpowiedziałem – to ty jesteś archeologiem. Skąd to masz? – dopytał. Znalazłem na polnej drodze – odpowiedziałem. Gdzie? U mnie na wsi. Wszystko, co znajdujesz na polnej drodze, niesiesz do archeologa? – zapytał nie całkiem serio. Jasne, że nie wszystko, ale… Coś mnie tknęło… Jak to tknęło? – powtórzył. No nie wiem, ale… Niby kamień, ale jakiś historycznie dziwny. Nie wiem, ale to nie jest relikt z czasów moich dziadków – rzekłem. Raczej nie – potwierdził – ale to nie znaczy, że musi zainteresować archeologa[1].

Jak bardzo „skorupa” powinna być stara, aby mogła zainteresować archeologa? Jak bardzo pochówek musi być stary, aby mógł w nim grzebać archeolog? Czy możesz rozkopywać grób mojego prapradziadka? Czego szukali archeolodzy na lotnisku w Smoleńsku? Czy archeolog bywa ekspertem kryminalistycznym? Czy mamy w Polsce specjalistów od najnowszej kultury materialnej? Czy są historycy, a może tylko zbieracze, kolekcjonerzy artefaktów kultury materialnej czasów najnowszych? Dobrze już, dobrze… Pogadamy na seminarium – odpowiedział. – Przekażę twój kamień Piotrowi. Zobaczymy, co powie… Zadzwonię…

A więc powtórzmy, korzystam przygodnie z intuicyjnego podziału natura/kultura i kwalifikuję znalezisko do działu kultura[2]. To nie jest „produkt natury”, błyskawicznie ustalam. Przy czym przyjmuję, że nie jest to jeden z bardzo wielu szczątków naszej współczesnej działalności. Domniemywam, że to obrobiony ze względu na jakąś potrzebę fragment kamienia. Dla mnie historycznie podejrzany.

Wiedziałem, co z nim dalej zrobię, lub po prostu nie pozostawiłem go na drodze. Gdy ponownie „odnajduję go” w kieszeni, już coś z tym dalej robię. Czy fakt, że koledzy archeolodzy są ledwie piętro wyżej, nadało bieg sprawie? To oni przejęli identyfikację/interpretację artefaktu. Trafił do wąskiej grupy fachowców[3].

Sytuację rozumiem następująco: przypadkowy reprezentant kultury, ale jednak – ponownie przypadkowo – bliźni archeologom metodolog nauk historycznych dzięki swej intuicji kulturowej uznaje, ze znaleziony kamień jest godny fachowego oglądu. Powierza wspólnocie, do której w szerokim sensie należy, odpowiedź na pytanie: Co to jest? Trafia do archeologa.

Owo wstępne rozpoznanie, jednostkowa, niepowtarzalna intuicja zawiera – moim zdaniem – przemieszanie potocznego opisu fizykalnego z opisem mentalnym. Jest pobieżną refleksją, z czego i po co to zrobiono. To jednak, jak dla mnie, spontaniczny, nieprofesjonalny dialog kultury dzisiejszej z kulturą minioną. Efekt, w tym przypadku to przynajmniej wstępne badanie archeologiczne, daje początek dialogu kultury badającej z kulturą badaną[4].


[1] Archeologia to nauka o człowieku, o jego bycie/losie widzianym poprzez ślady powstałe po uchwytnej zmysłowo zarówno odruchowej, jak i zamierzonej jego aktywności życiowej. To moja prywatna definicja archeologii, godna rozwinięcia. Nie dodaję „historyczna nauka o człowieku”, albowiem każda nauka o człowieku jest historyczna.

[2] Intuicja na razie choćby w takim tylko wstępnym ujęciu: „Istnieje przynajmniej jedna rzeczywistość, którą wszyscy ujmujemy z wewnątrz, przez intuicję, a nie z pomocą analizy tylko. Jest nią nasza własna osobowość w swym przepływie przez czas. Jest nią nasze «ja», które trwa. Możemy nie współczuć intelektualnie z żadną inną rzeczą. Z pewnością jednak współczujemy z samym sobą”. H. Bergson, Wstęp do metafizyki, tłum. K. Błeszyński, Kraków 2018, s. 35. Intuicja moja to moje myślowe doświadczenie bycia w „mojej kulturze”.

[3] Kolega kolegi archeologa ma możliwość skorzystania z wiedzy międzynarodowej wspólnoty specjalistów. Audiowizualnej konsultacji na początek. Badań porównawczych, kwerendy zasobów archiwalnych… To elitarna wiedza i dostęp do wyszukanych metod. Badań fizykochemicznych? Czy na tę ścieżkę badań wkroczy nasz kamień, zdecydują wypowiedziane w sieci opinie wąskiej wspólnoty badaczy?

[4] Ten dualizujący sposób mówienia i myślenia – przedstawiony przez Josefa Miterrera w pracy Tamta strona filozofii – traktuję od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia jako relację kultury poznającej do poznawanej. Badającej do badanej. Prezentowane tezy uzyskują niezdawkowe uzasadnienie w moich pracach, w szczególności: O myśleniu historycznym (Oficyna Wydawnicza Epigram, Bydgoszcz 2009) oraz Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii (Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej, Leopoldinum, Wrocław 1995, wyd. 2 WNUWr, 2010). Zob. J. Miterrer, Tamta strona filozofii. Przeciwko dualistycznej zasadzie poznania, tłum. M. Łukasiewicz, Warszawa 1999.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (17)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (17)

Metafora genezy i rozwoju to niezbywalne cechy myślenia historycznego. Metafora genezy w wersji źródło/początek jest archetypem antyczno-zachodnioeuropejskiego myślenia, który inspiruje do działań, fascynuje media i sztukę.

Oto przykład. Fragment z Rolanda Topora:

Opróżniałem właśnie z Globusem drugą butelczynę Chenas, kiedy ten wskazał palcem na tajemnicze plecy osobnika tkwiącego samotnie w głębi sali.

– widzisz tego faceta? To właśnie on odkrył właściwe źródło Amazonki.

Popatrzyłem z należytą uwagą na rzeczone plecy. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniały się niczym szczególnym.

– nie wygląda na bardzo starego… Myślałem, że odkryto je już dawno temu.

– tak podawała prasa – zaśmiał się szyderczo Globus. – To bzdury. Zresztą gazety podawały: „źródła Amazonki”. Ta liczba mnoga nie budziła twoich wątpliwości? Nie; jednego badacza, któremu udało się dotrzeć do właściwego źródła, masz właśnie przed sobą, tu, w restauracji Panika.

– Jak on się za to zabrał?

Globus poruszył głową, usiłując wychylić kieliszek Chenas, i na koszuli pojawiła się wielka, czerwona plama.

– wyruszył od ujścia Amazonki, bo facet jest skrupulatny, a potem posuwał się w górę rzeki. Posuwał się, posuwał, aż znalazł pierwsze źródło, które wytryskiwało między zwałami kamieni. Ale to źródło musiało się gdzieś zaczynać, czyż nie? No więc facet kopał, kopał, aż odkrył podziemną strugę. Kontynuował kopanie, idąc cały czas pod prąd, no i pewnego dnia – ponieważ Ziemia jest okrągła – znalazł się we własnym domu, na szóstym piętrze przy ulicy Pont-aux-Choux 20. I wtedy dokonał niezwykłego odkrycia…[1]

Powtórzmy, niezbywalną figurą retoryczną historiografii jest metafora genezy. Bez niej niemożliwe jest myślenie historyczne. Na czym, jeśli nie na więzi genetycznej można by snuć opowieść historyka? Mamy coś w zamian? Przy okazji, jak rozpoczynałby historyk swą opowieść, jeśliby nie odruch de origine? Od czego zacząłby? Od początku? Źródeł, praźródeł korzeni, przodków i tym podobnych wcieleń. To zaistnienie, wstęp do zmienności, rozwoju, ruchu, zmiany.

Od źródeł do ujścia. Du début jusqu’à la fin.

Jeśli jedną z możliwych interpretacji idei genezy jest zaprzyjaźniona z nią idea początku, a asocjacja początku np. rzeki wiedzie ku jej źródłom, jednym z możliwych sposobów rozumienia genezy jest bliskoznaczne w efekcie pojęcie źródeł.

Chcesz nakreślić genezę zjawiska historycznego, to wskaż jego początki, wskaż, skąd i z czego się wzięło, gdzie jego początki, z czego pochodzi jego istotowość, jaki stan był praźródłem. Przesłanką tego odruchu genezy jest szkic „natury” fenomenu, dla którego poszukujemy genezy. Szczytem skrupulatności jest rozpoczęcie poszukiwania źródła Amazonki z miejsca, gdzie spełnia się jej cel, gdzie już inna niż ta u ujścia Amazonka nie będzie. W którym jej finalnym biegu jeszcze nią jest, a w którym jest już oceanem. Poszukiwacz źródeł – bohater opowiastki Topora – nie ustalał, gdzie ujście jest jeszcze dominacją słodkiej wody i ile jej trzeba, aby uznać, że to wciąż ujście rzeki. Czego źródeł szukał? Tej wielkiej rzeki, a nie jej licznych dopływów[2]. Zdefiniował obiekt, którego genezę, początki, źródła postanowił odnaleźć. Te, które odnalazł, nie wystarczyły, bo początki także mają początki. Wszystko zależy od tego, jak rozumiesz to, czego genezy szukasz.


[1] R. Topor, Najpiękniejsza para piersi na świecie, tłum. E. Kuczkowska, J. Kortas, Gdańsk 1995, s. 170; zostawiam czytelnikowi decyzję, czy doczyta sobie puentę tej opowiastki.

[2] Dla ciekawych, polskie wątki w sporze o źródła Amazonki: R. Badowski, Spór o źródła Amazonki, http://archiwum.wiz.pl/1997/97031600.asp. Tam też ślady francuskie. W połowie lat osiemdziesiątych prowadzono eksploracje inspirowane mitem źródeł/początków wielkich rzek, w tym Amazonki. Głośne medialnie i wspierane przez instytucje, w tym prasę National Geographic… Rywalizacje przy okazji o to, która rzeka dłuższa. Stąd być może inspiracje francuskiego artysty; I ukazało się w 1986 r.


Redakcja językowa: Beata Bińko