Wycinanki (16)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (16)

 

Korzystam ze sposobności, aby naprawić błąd. Zapomnieliśmy wskazać miejsce, skąd wycięliśmy fragment z Ingardena w czwartym odcinku. Przy okazji przypomnę, że nie rozwikłaliśmy niejasności, w jaką zawikłał nas polski fenomenolog. Mamy pewien pomysł, ale musimy przetrzeć szklak. Oto ten z Ingardena fragment bez adresu:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie rzeczywiste[1].

Jak widać, mamy kłopoty z rodzajami istnienia. Mało tego, tak już zostanie. Wydaje się, że nie mamy w zasięgu rozstrzygających kategorii, które dawałyby nam szansę na satysfakcjonujące odpowiedzi.

Co byłoby, gdyby na pytanie, co istnieje, odpowiedzią było NIC, a nie WSZYSTKO? Tę drugą wersję odpowiedzi rozważa przez chwilę Willard Quine i stwierdza:

Wszystko – i każdy uzna tę odpowiedź za prawdziwą. Jest to jednak tylko stwierdzenie, że istnieje to, co istnieje[2].

Moim zdaniem jednak odpowiedź NIC to nie to samo co WSZYSTKO i trudniej przyjąć, że predykat nic nie istnieje jest do zaakceptowania tak samo jak istnieje wszystko. Czy przypadkiem odpowiedź NIC nie istnieje nie zakłada, że istnienie nie ma sensu? Odpowiedź WSZYSTKO nie kwestionuje predykatu istnieje. Z kolei nie istnieje NIC czy istnieje NIC podważa, znosi daną pytania? Druga wersja tej odpowiedzi, istnieje NIC, bezpośrednio nie podważa danej pytania.

Czy pytanie Co istnieje? nie przesądza aby, że coś istnieć musi? Czy odpowiedź na pytanie może znosić datum questionis? Czy też nie jest już odpowiedzią na inne, implicite, pytanie?

Wspaniałe analizy Quine’a ignorują te problemy. Jest za to kolejna kwestia.

Czy przypadkiem w sytuacji, gdy Iksiński twierdzi, że istnieją A, B i C, Quine nie może uchylić się od zaprzeczenia, że te byty istnieją? Czy musi zaprzeczać ich istnieniu? Amerykański logik twierdzi, że ten, kto zaprzecza ontologii Iksińskiego, znajduje się w trudniejszej sytuacji. Wpada w „brodę Platona”[3], która tępi brzytwę Ockhama.

Co się jednak dzieje, gdy nie ma się instrumentarium, aby zaprzeczyć lub potwierdzić istnienie A, B i C?

Zaprzeczający istnieniu A, B, C „dopuszczać” musi te byty, skoro ich istnieniu zaprzecza.

W podobnym polu poruszał się Ayer, wspominany we wcześniejszych wycinankach przedstawiciel logicznego empiryzmu, dyskutując z filozofem ojcem Coplestonem w radiu w 1949 r.:

Przypuśćmy, że mówię: „Tam jest drogulus”, a ty pytasz: […] „Co to jest drogulus?” Mówię więc: „Nie mogę opisać, czym jest drogulus, ponieważ nie jest to taka rzecz, którą można zobaczyć albo dotknąć, nie powoduje żadnych filozoficznych zmian, jest bowiem bezcielesną istotą” Mówisz: „Jak mam zatem odróżnić, czy on tam jest, czy go nie ma?”, a ja: „Nie ma na to sposobu. Nic się nie zmienia zależnie od tego, czy on tam jest, czy go tam nie ma. Ale faktycznie on tam jest. Tuż za tobą w sensie duchowym stoi drogulus”. Czy to ma jakiś sens?[4]

Drogulus jest jednak bytem (konstruktem egzystencjalnym) innego rodzaju niż Pegaz, Zagłoba czy kwadratowa okrągła kopuła nad Berkeley College… Który z nich nie ma szans dostać się do narracji historycznej?


[1] R. Ingarden, O dziele literackim. Badania z pogranicza ontologii, teorii języka i filozofii literatury, tłum. M. Turowicz, Warszawa 1988, s. 285

[2] W.V.O. Quine, O tym, co istnieje (On What There Is, 1948), tłum. B. Stanosz, http://sady.up.krakow.pl/fil.quine.co_istnieje.htm.

[3] „Jest to stara, platońska zagadka niebytu. Niebyt musi w pewnym sensie być, gdyż inaczej czym jest to, czego nie ma? Tej powikłanej doktrynie można by nadać miano brody Platona. Historycznie rzecz biorąc, okazała się ona bardzo twarda, stępiając często ostrze brzytwy Ockhama”. W.V.O. Quine, O tym, co istnieje…, akapit 5.

[4] A.J. Ayer, The Meaning of Live and Other Essays, London 1990, s. 41–42, cyt. za O. Hanfling, Ayer. Analizując, co mamy na myśli, tłum. M. Hernik, Warszawa 1997, s. 15.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (15)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (15)

 

Rzadko zdarza się, aby ktoś dopiero aspirujący do statusu akademickiego filozofa wywołał skandal. Ledwie 25-letni Alfred Jules Ayer opublikował w 1936 r. Language, Truth and Logic[1].

Do naszego namysłu nad dostępem poznawczym do minionej rzeczywistości filozof angielski wnosi opinię odczytywaną wówczas, a może i dzisiaj, jako co najmniej kontrowersyjna:

Kryterium, z którego korzystamy, by sprawdzić, czy rzekome twierdzenia o faktach są nimi naprawdę, to kryterium weryfikowalności. Mówimy, że zdanie [sentence] jest faktycznie znaczące dla określonej osoby wtedy i tylko wtedy, gdy wie ona, jak zweryfikować sąd [proposition], który ma ono wyrażać– czyli, gdy wie, jakie obserwacje doprowadziły ją, pod określonymi warunkami, do przyjęcia sądu jako prawdziwego bądź do odrzucenia go jako fałszywego[2].

Zgódźmy się co do tego, że tak weryfikujemy twierdzenia w nauce, ale i podobnie akceptujemy potoczne opinie czy nawet proste informacje. Z powyższej tezy wnoszę, że dobrze byłoby zaopatrywać formułowane twierdzenia w kryterium ich weryfikacji. Wówczas też stanowiłoby ono składową uzasadnienia. Pomijać je możemy wtedy, gdy – w danej wspólnocie komunikacyjnej – nasuwają się jako oczywiste[3].

Dalej prowadzi nas Ayer do poglądu:

Sądy odnoszące się do przeszłości mają ten sam hipotetyczny charakter co sądy odnoszące się do teraźniejszości i przyszłości[4].

Z opinii tych wynika, że do przeszłości mamy na tyle łatwy, czy na tyle trudny dostęp poznawczy jak do teraźniejszości i przyszłości. Nic tu łatwiej nie ma badacz teraźniejszości, która rozciąga się przed jego zmysłami, niż ten, który może o tym tylko pomarzyć. Zmysłowa, jednostkowa bezpośrednia partycypacja w tzw. rzeczywistości badanej nie ułatwia nam zasadniczo formułowania istotnych poznawczo tez, sugeruje Ayer.

Trudno uwierzyć, by zdanie, że Wellington pobił Napoleona w bitwie pod Waterloo, pociągało za sobą sprawozdanie z (współczesnej) rozmowy, a co dopiero że jest ono równoważne temu sprawozdaniu oraz innym jeszcze świadectwom[5].

Takiej poważnej konstatacji historycznej nie formułujemy na podstawie relacji świadka, uczestnika zdarzeń. Ten bowiem nie obserwuje z perspektywy podręcznika do historii czy narracji historycznej.

Zdania historyczne, bywa, nie mają weryfikacji w postaci relacji bezpośredniego świadka. Plasują się one w kontekście innych zdań historycznych, a nie zmysłowych spostrzeżeń.

W innej pracy wiele lat później upewniał nas o tym:

Gdy mówimy, że Cezar przekroczył Rubikon, możemy mieć już tylko na myśli to, że jeśli zajrzymy do takiego to, a takiego podręcznika historii, przekonamy się, że jego autorzy tak właśnie utrzymują[6].

I dodaje w tej sprawie, jakby reagował na nieufność czytelnika:

Co do mnie, to nie dostrzegam nic paradoksalnego w twierdzeniu, że sądy o przeszłości są regułami przewidywania owych „historycznych” doświadczeń, które przywołuje się zazwyczaj po to, by [sądy takie] zweryfikować. Nie widzę też, jak inaczej można by analizować naszą „wiedzę o przeszłości”[7].

Weryfikacja sądów o przeszłości może odbywać się jedynie w „dialogu narracji” w kanonie danej dyscypliny historycznej. To, jakie źródłowe, empiryczne doświadczenie zostanie wybrane jako weryfikujące, decydują wspólnotowe standardy.


[1] Książka odniosła succès de scandale w 1936 r. Logical Positivism, red. B. Gower, London 1987, s. 23. Wznowienie z 1946 r. zostało już tylko prawie bestsellerem i kolejne wydania ukazywały się niemal co roku przez 25 lat. The Philosophy of A.J. Ayer, red. L.E. Hahn, La Salle, Ill. 1992, s. 18, cyt. za: O. Hanfling, Ayer. Analizując, co mamy na myśli, tłum. M. Hernik, Warszawa 1997, s. 8. Droga od skandalisty do klasyka to jednak nie to samo co od heretyka do ortodoksy…

[2] A.J. Ayer, Language, Truth and Logic, Harmondsworth 1971, s. 48.

[3] Mój mistrz Jerzy Topolski mawiał, że można głosić cokolwiek, byle uzasadnić bliźnim w myśleniu, dlaczego tak się myśli. Szacunkiem wobec adresata swych myśli jest dostarczenie mu uzasadnienia, dlaczego zakłóca się mu spokój, i ułatwienie mu wyrobienia sobie opinii w sprawie.

[4] A.J. Ayer, Language, Truth and Logic, s. 134.

[5] Tamże, s. 598

[6] A.J. Ayer, The Central Question of Philosophy, Harmondsworth 1976, s. 24–25.

[7] A.J. Ayer, Language Truth and Logic, s. 135.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (14)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (14)

W ferworze dyskusji z naiwnymi realistami zwanymi przez Johanna Gustava Droysena zwolennikami eunuchowego obiektywizmu[1] głosiłem, że przecież żaden z nas nie inaczej, jak tylko z książek wie, jaka była przeszłość, a przedtem, że w ogóle była[2].

Wyobraźmy sobie typowego człowieka nowoczesnego. Jego wiedza o istnieniu przeszłości bierze się z intuicji „wczoraj” wziętej z komunikacji życia codziennego, z bajek, opowieści rodzinnych, książek, z edukacji w szkole, ogólnie biorąc, audiowizualnych przedstawień i napomknięć o przeszłości. Jeszcze prościej: z życia.

Jestem zwolennikiem opinii, że fundamentalne wyobrażenia o przeszłości nie biorą się ze szkoły. Wyobrażenia nie biorą się z przymusu reglamentowanej edukacji. Wyobrażenie przeszłości i wiedza o niej – wbrew przekonaniom dobrodusznych nauczycieli i pobożnym życzeniom dysponentów polityki historycznej, polityki pamięci i polityki dziedzictwa – nie pochodzi z regulowanej przez państwo i szkołę zinstytucjonalizowanej indoktrynacji historycznej. To raczej żywiołowe uczestnictwo w kulturze kształtuje w nas wyobrażenie świata minionego. Szkoła – a może i uczelnia – pozostawia w nas jedynie strzępy faktografii osadzone na potocznym obrazie dziejów.

Zastanówmy się, jakie pojęcie o przeszłości i wiedzę o niej mógł mieć poznany w pociągu „znawca historii”, profesor z politechniki?[3]

Zawodowy historyk z kolei kompetencję swą zawdzięcza terminowaniu w profesjonalnej wspólnocie. Wszystko, co wie o przeszłości, także bierze z narracji o niej. Pomyślmy o znanych nam wybitnych historykach. Ci zwłaszcza, którzy urodzili się, powiedzmy, sto pięćdziesiąt lat temu, ale i ci wielcy, którzy niedawno odeszli, imponowali erudycją[4]. Swą obezwładniającą ogromną wiedzę zdobyli, studiując źródła pisane, literaturę historyczną, źródła archeologiczne, dzieła sztuki, różnorodne ślady przeszłości, inne nauki o człowieku. Przyjmijmy, uogólniając nieco, że o przeszłości dowiadywali się z profesjonalnego uczestnictwa we wspólnocie badawczej. Uczyli się od mistrzów i rzemieślników. Socjalizując się i kulturalizując, „historyzowali się”.

Warto dostrzec, że zdaniem większości historyków celem poznania historycznego jest odtworzenie świata takim, jaki był. Ustalenie prawdy. Zapytajmy bliżej, co to przynajmniej dla niektórych z nich znaczy. Świat państw, dynastii, etnosów, polityki, miast, zapachów i dźwięków, ludzkich losów i losów herosów, codziennego bytu, chorób i klęsk elementarnych, handlu, pożywienia, żeglugi, wierzeń, wojen, dyplomacji, władzy, instytucji…? Nieprzeliczalnych rodzajów fenomenów, aspektów i wymiarów minionej ludzkiej rzeczywistości?

Nie da się ponownie powołać do życia ludzi, którzy żyli w przeszłości. Już to samo wyklucza osiągnięcie celu: odtworzyć świat takim, jaki był. Skoro co do tego się zgadzamy, to uznajmy także łącznie roszczenie odtworzenia świata i spełnienie tego roszczenia za utopię. Nie da się odtworzyć świata takim, jaki był, bo nie da się powołać do życia ludzi, którzy tworzyli, używali, napełniali go sensami, działali w nim… Przy tym takimi, jakimi wówczas byli.

Ludzie stanowią historii sedno. Bez ludzi nie byłoby historii. Bez ludzi nie ma historii i bez nich nie ma historia sensu. Bez nich w przyrodzie, środowisku, na planecie nie powstałaby warstwa kultury, która jest ludzkim dodatkiem do tego. To ludzie wygenerowali świat ludzki. Wszystko wokół nas jest obarczone współczynnikiem humanistycznym. Niczego innego nie ma.

Obiektem pożądań historyków jest miniony świat działających ludzi wraz z ich myślowym i praktycznie uchwytnym kontekstem. Gdybyśmy nawet mieli pełną wiedzę o przeszłości, to i tak – zgódźmy się – nie odtworzymy go takim, jaki był. Był bowiem konkretnym, nie tylko pomyślanym światem. Jak dotąd sądzimy, że to niemożliwe.

Nie chodzi mi o to, aby pastwić się nad tą oczywistością. Warto pamiętać o niej i konsekwencjach, jakie z niej płyną.

Pragnienie poznania i rozumienia tej rzeczywistości minionej taką, jaka była, jest jedną z najciekawszych utopii, jakie żywimy po dziś dzień. Kluczowym naszym paradoksem i złudzeniem: dążymy do poznania przeszłości taką, jaka była. Jednocześnie wiemy, że takiej, jaka była, nie ma i nie uda się uzyskać.

Przeszłość, jaką chcemy przywrócić, to ta tylko, która jest nam dzisiaj do czegoś potrzebna.


[1] „[D]ziękuję za taki eunuchowy obiektywizm. Ja chcę nie więcej, ale też nie mniej niż względną prawdę mojego punktu widzenia, jaki zdołałem osiągnąć dzięki mojej ojczyźnie, przekonaniom politycznym i religijnym oraz poważnym studiom. J.G. Droysen, Historyka (fragmenty), w: Opowiadanie historii w niemieckiej refleksji teoretycznoliterackiej i literaturoznawczej od oświecenia do współczesności, wybór, przekład i oprac. J. Kałążny, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2003, s. 122.

[2] Już dzięki bajkom, baśniom, beletryzowaniu codzienności konstytuujemy dziecięcą imaginację i zaludniamy przeszłość. Dawno, dawno temu… (tzn. bardzo dawno, na razie tyle tylko wiemy, co znaczy „dawno”. Za górami, za lasami lub rzekami i morzami…, tyle wystarczy do kształtowania ram przestrzennych wyobraźni dziecka. Tworzymy temporalno-spacjalny habitus minionej rzeczywistości. Miejsca działań podmiotów sprawczych, uczestników awanturniczych zdarzeń mitycznych opowieści. Konstytuujemy świat dla podmiotów opowieści rodzinnych, miejsc pamięci o przodkach rodziców, albumy rodzinne… Koordynujemy z nimi dobro/zło, godne/niegodne, piękne/brzydkie, groźne/przyjazne… Tworzy się rzeczywistość wyobrażana dziecka komunikująca emocje i wartości.

[3] Przywołuję tu wydarzenie opisane w przypisie 4 do Wycinanek (10): Spotkałem w pociągu profesora z politechniki. Ten, widząc, że czytam książkę, jakoby historyczną, zagadnął: ja też znam się na historii (zwrot profesora). Miałem nauczyciela w liceum. Kazał nam wyuczyć się na pamięć 200 dat – pochwalił się. Do dzisiaj pamiętam. Może mnie pan zapytać… Dobrze, odpowiedziałem, i zapytałem: kto komu hołdował w 1525 r.? Profesor odrzekł: Panie, kto by to pamiętał, tyle lat… Z kolei w czasie pobytu w szpitalu zapytała mnie pani docent, czy to wszystko, co mówią i piszą o Pileckim, to prawda. Jakie wyobrażenie o zawodzie historyka ma oczytana doktor habilitowana nauk medycznych? A mniej oświeceni współobywatele?

[4] Erudycja może być deskryptywno-faktograficzna, a może być i eksplanacyjna. Pierwsza idzie tropem pytań: Kto? Co? Gdzie? Kiedy? Jest uzależniona od wydolności pamięci. Druga zaś poszukuje stale odpowiedzi na pytanie: Dlaczego? Eksploatuje zasoby operacyjne i konceptualne wiedzy. Ta pierwsza archiwizuje, ta druga reinterpretuje zasoby myślowe kultury lub konkretnej jej domeny.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”

WALDEMAR STOPCZYŃSKI

Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”

…zajęłam się jednak tym tematem, ponieważ o tej
tragedii napisano wiele ordynarnych i złośliwych kłamstw, czytelnicy zaś
chętnie wierzą byle czemu […]. A skoro dzięki nowym dokumentom, które ostatnio
znów wypłynęły, można zniszczyć to kłamstwo, nie powinniśmy się uchylać od tego
zadania.

Anna Achmatowa o śmierci
Aleksandra Puszkina

„Przy podejściu apologetycznym wszystkie fakty da się
zinterpretować tak, by obraz przeszłości był pozbawiony niepokojących
zarysowań. Historyk staje się »adwokatem«, którego zadaniem jest oddalenie od »klienta«
wszelkich podejrzeń” – Rafał Wnuk pisał tak w odniesieniu do sporu wokół
„ostatniego żołnierza wyklętego” – Józefa Franczaka „Lalka” (Wnuk 2021). Wśród
metod stosowanych, by dezawuować naukowe ustalenia podważające pomnikowość historycznego
bohatera, prof. Wnuk nie wymienił dwóch, moim zdaniem, często wykorzystywanych.
Pierwsza – użyta zresztą w sporze o Franczaka – to zaangażowanie najbliższych
„zaatakowanego”; dzisiaj są to najczęściej dzieci i wnuki. Ich obecność, ich głos
mają wytrącać oręż z rąk „atakujących”, w rozumieniu „adwokatów” uwiarygadniać,
wzmacniać przyjętą „linię obrony”. Druga metoda – przemilczeć to, co godzi w
bohatera. Komentując spór o „wyklętego”, Rafał Wnuk uchwycił mechanizm
uniwersalny, który można odnieść także do tego, co w ostatnich latach dzieje
się wokół historii batalionu „Parasol” – opisanej, zdawało się, kompletnie w
wydanej w 1981 r. monografii Piotra Stachiewicza. Potwierdza to niestety album
o Adamie Borysie „Pługu” autorstwa dyrektora Archiwum Akt Nowych Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa – syna dowódcy „Parasola”, który ukazał się w tym roku
(choć z datą wydania 2020). Poniższy tekst odnosi się nie tylko do samej
książki, jej autorów i tytułowego bohatera. „Parasol” w świetle ujawnionych już
i wciąż ujawnianych dokumentów potrzebuje swoistego audytu spetryfikowanej
wiedzy i historyków, którzy nie uchylą się od tego – być może niewdzięcznego –
zadania. Artykuł jest więc z jednej strony głosem w sporze o konkretnego
bohatera, z drugiej zaś apelem o jakość pisania historii.

Pierwsze informacje o pracach nad książką poświęconą
Adamowi Borysowi „Pługowi”, dowódcy batalionu „Parasol”, pojawiły się w grudniu
2017 r. Mariusz Olczak zapowiadał, że „biografia »Pługa«” ukaże się już w roku następnym. Tak się nie stało.
Wcześniej, w 2019 r., premierę miała książka poświęcona Ryszardowi Białousowi
„Jerzemu” – dowódcy batalionu „Zośka”.

Książka o Adamie Borysie to „bliźniaczy album” – ten sam
format i szata graficzna. Są zapowiedzi, że do sprzedaży może trafić wersja
kolekcjonerska w tekturowej oprawie, zawierająca obie pozycje. Słowo wstępu do
albumów napisał minister Mariusz Błaszczak.

Publikacja, której bohaterem jest Ryszard Białous, została
przygotowana samodzielnie przez Mariusza Olczaka. Ma 384 strony, z których 170
to fotografie, 140 – różne teksty i listy „Jerzego” w wyborze i opracowaniu
Olczaka, które poprzedza piętnastostronicowy życiorys dowódcy batalionu
„Zośka”.

Album o „Pługu” został opracowany przez Olczaka z
Hubertem Borysem – profesorem ASP w Warszawie, synem dowódcy „Parasola”. Liczy
479 stron. Aż 280 z nich to fotografie – niewątpliwie w dużej części unikatowe.
46 stron ze 144 przypisami to tekst Olczaka pt. „Adam Borys”; 100 stron zajmuje
tekst Huberta Borysa pt. „Oczami syna. Adam Borys 1909–1986” – także opatrzony
przypisami i wybraną bibliografią. Wreszcie niespełna trzydzieści stron to trzy
wywiady prasowe – dwa z Adamem Borysem (z 1972 i 1984 r.), jeden z Borysem, Piotrem
Stachiewiczem, Zofią Świeszcz-Łazor i Witoldem Florczakiem (z roku 1980).

Mariusz Olczak zapowiadał w 2017 r. „biografię »Pługa«”, ale książka przybrała formę
„albumu” i autorom najwyraźniej zależy na podkreślaniu tego faktu. W krótkim
materiale dołączonym do audycji radiowej z 28 stycznia 2021 r., w której
wystąpili Olczak i Borys, można przeczytać, że wybrano tę formę, ponieważ zarówno
sam batalion, jak i jego dowódca mają już „kompleksowe” opracowanie w postaci
wydanej w 1981 r. monografii „Parasola” autorstwa Piotra Stachiewicza. Jednak w
innej audycji towarzyszącej wydaniu książki (tym razem z udziałem tylko Borysa)
stwierdzono, że dopiero ona jest „pierwszą tak pełną biografią tego wybitnego
Polaka”. Poza tym jako powód albumowego charakteru wydawnictwa podawano
„pozyskane źródła” (Siwek 2021; Truszczak 2021) i wydaje się, że to właśnie ten
fakt wraz z planowaną publikacją książki o Ryszardzie Białousie „Jerzym” wpłynęły
na realizację pomysłu, by wydać dwa „bliźniacze albumy” o dowódcach dwóch „bliźniaczych
batalionów”.

O genezie książki mówił Hubert Borys w audycji
radiowej z 28 stycznia 2021 r.: „Była to inicjatywa pana Mariusza Olczaka,
który zaproponował dwa lata temu w Gdańsku przy okazji jakichś obchodów
kombatanckich, abyśmy taki album, taką książkę wydali” (Siwek 2021). „Jakieś
obchody kombatanckie”, o których mówi prof. Borys, to uroczyste przekazanie przez
niego dokumentów „Parasola” przechowywanych przez „Pługa” do Archiwum Akt Nowych,
które towarzyszyło odsłonięciu w Sopocie w październiku 2017 r. tablicy
pamiątkowej poświęconej Bolesławowi Srockiemu i jego wychowankom z batalionów
„Zośka” i „Parasol”.

Archiwalia przekazane Olczakowi w Sopocie nigdy nie
były dostępne dla badaczy jako spójny zbiór. Adam Borys przechowywał je i
dysponował nimi według uznania. Nie otworzył tego archiwum na oścież dla
nikogo, także dla swego protegowanego – Piotra Stachiewicza, autora rzekomo
„kompleksowego” opracowania historii „Parasola”.

Przeglądałem ten zbiór już w 2017 r., przede wszystkim
pod kątem informacji dotyczących centralnego punktu historii dowodzonego przez
Adama Borysa oddziału – wykonanej 1 lutego 1944 r. akcji przeciwko dowódcy SS i
policji na dystrykt warszawski gen. Franzowi Kutscherze. W ostatnim
ćwierćwieczu zostały opublikowane dwa kluczowe dokumenty z nią związane, o
których istnieniu wiedział i mógł o nich informować tylko Adam Borys. To raport
z akcji napisany przez Stanisława Huskowskiego „Alego”, którego treść podał w
1993 r. dr Henryk Piskunowicz, i opublikowane 23 lata później przez Mariusza
Olczaka pismo przewodnie skierowane do sztabu Kedywu KG AK, dołączone do raportu.
O konsekwencjach pojawienia się w obiegu badawczym raportu „Alego” i problemach
z jego percepcją w świetle spetryfikowanej wiedzy pisałem w kilku tekstach (zob.
bibliografia). Odnalezione przez Olczaka pismo przewodnie Adama Borysa
potwierdza, że dowódca zapoznał się z raportem Huskowskiego i że jest on
wiarygodnym źródłem wiedzy o przebiegu akcji z 1 lutego 1944 r.

Problem w tym, że raport w istotnych sprawach kłóci
się z utrwaloną i zaakceptowaną przez dowódcę wersją przedstawioną w
„kompleksowym” dziele Stachiewicza, w którym na dodatek, powołując się na
relację samego „Pługa”, napisano, że takie dokumenty nigdy nie powstały.

Na początku października 2019 r. w „Przeglądzie
Historyczno-Wojskowym” ukazał się mój artykuł Raport „Alego” z akcji
na Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”
. Odsyłając do tej
szczegółowej analizy, odnotuję tutaj najważniejsze wnioski.

Adam Borys miał nieograniczone możliwości
kontrolowania narracji o najsłynniejszej akcji wykonanej przez jego oddział i z
tych możliwości korzystał na pewno od lat pięćdziesiątych XX wieku. Miał
świadomość dokonującej się deformacji tej opowieści, która krzywdziła jego
poległych żołnierzy. Był jednocześnie jedyną osobą mogącą przeciwdziałać tym
zniekształceniom. Zaakceptował jednak i promował własnym autorytetem dopiero
wersję przedstawioną w książce Stachiewicza „Parasol”, w której jest najwięcej
rozbieżności w stosunku do zapisów w dokumentach z okresu konspiracji – także w
tym, który sam sporządził.

Rozbieżności te nie dotyczą rzeczy i spraw błahych,
odnoszą się do okoliczności i powodów śmierci dwóch uczestników akcji oraz
zachowania w jej trakcie zastępcy dowódcy. Przez lata kształtowała się wersja
ostatecznie przypieczętowana przez Borysa, że Kazimierz Sott „Sokół” i Zbigniew
Gęsicki „Juno” zginęli w nurtach Wisły, ponieważ zignorowali wydany im rozkaz
porzucenia ostrzelanego auta. Tymczasem według odnalezionego przez dr.
Piskunowicza raportu zginęli, bo rozkaz odprowadzenia samochodu na lewobrzeżną
stronę Warszawy wykonali. W odniesieniu do zastępcy dowódcy akcji na Kutscherę
Stanisława Huskowskiego „Alego” wersja zapisana w książce Stachiewicza i
afirmowana przez Borysa zawierała wiele odstępstw od zapisów dokumentarnych z
lutego 1944 r. Według tej wersji tuż przed akcją dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego oraz broni krótkiej i poszedł do walki uzbrojony jedynie w granaty
zamknięte w teczce. Podczas akcji nie poradził sobie z otwarciem teczki i
„załamany ruszył w kierunku samochodów przeznaczonych do odskoku. Dla niego był
to koniec akcji i początek wielkiej, osobistej tragedii” (Stachiewicz 1981, s.
329). W związku z zachowaniem Huskowskiego 1 lutego 1944 r. Stachiewicz uznał,
że nieodsunięcie go od zadań bojowych i wyznaczenie na stanowisko zastępcy
dowódcy akcji na Wilhelma Koppego w Krakowie było wyrazem źle pojętej
„koleżeńskiej przyjaźni” (tamże, s. 415). Z przemilczanych przez Adama Borysa
dokumentów wyłania się zupełnie inny obraz: dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego, ale miał jeden pistolet parabellum, a drugi otrzymał od „Juna” –
ruszył do walki uzbrojony w dwa pistolety i teczkę z filipinkami. W trakcie
akcji nie otworzył teczki, ale wydobył broń i wziął udział w walce. Po południu
tego samego dnia uczestniczył w akcji wyprowadzenia rannych kolegów ze szpitala
Przemienienia Pańskiego i współtworzył ich zbrojną obstawę do rana dnia
następnego, kiedy udał się na odprawę z dowódcą – kpt. Adamem Borysem.

Jest dziś bezspornym faktem, że to Adam Borys
zadecydował o skierowaniu „Alego” do dalszych zadań bojowych po akcji na Kutscherę.
Dowodzi tego dokument podpisany przez Borysa i wysłany do Kedywu KG. Jest to
oczywiste – dowódca skorzystał ze swoich uprawnień do doboru najwłaściwszych w
jego ocenie ludzi. Konsekwencją tej decyzji był udział „Alego” w akcji na
Koppego w lipcu 1944 r. w charakterze zastępcy dowódcy. W jej trakcie zginął.
Czterdzieści lat później w wywiadzie przeprowadzonym przez Małgorzatę Rutkowską
Adam Borys powiedział, że „Alego” nie należało wyznaczać do akcji, a winę za to
ponoszą jego przyjaciele. Niewątpliwie musiało Borysowi chodzić o zmarłego z
powodu ran odniesionych w akcji na Kutscherę Bronisława Pietraszewicza „Lota”
oraz poległych w powstaniu warszawskim Jerzego Zborowskiego „Jeremiego” i
Stanisława Leopolda „Rafała”. Skoro „Pług” wysłał „Alego” do walki, w której
ten zginął, powinien zadbać, aby po wojnie nikt nie szargał pamięci o nim.
Jeżeli uważał, że „Ali” nie nadaje się do walki, to nie powinien go do niej w
1944 r. wysyłać, aby po latach odpowiedzialność za swoją decyzję zrzucać na
poległych podkomendnych.

Adam Borys oraz Piotr Stachiewicz zapewniali o
rzetelności i wszechstronności analizy materiału źródłowego w monografii
„Parasola”. Stachiewicz dopuścił dalsze uzupełnianie bazy źródłowej, ale
wykluczył możliwość pojawienia się archiwaliów, które zburzą „syntetyczną
konstrukcję opracowania”. Okazało się jednak, że ujawnione dokumenty o akcji na
Kutscherę nie wzbogaciły tej konstrukcji, ale ją zburzyły, za co
odpowiedzialność spada na Adama Borysa.

Od odpowiedzi na pytanie, czy uznamy te opublikowane
ustalenia za istotne, czy przyjmiemy za pewnik, że obowiązkiem dowódcy jest
brać odpowiedzialność za podejmowane w czasie walki decyzje i po wojnie zadbać
o pamięć o poległych podkomendnych, zależeć będzie ocena książki Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa.

Zanim omówię, w jaki sposób do tej
sprawy odnieśli się autorzy albumu o „Pługu”, odnotujmy, że obu zależy bardzo
na wykazaniu, iż w okresie powojennym dowódca „Parasola” był poddany
szczególnym szykanom i różnym formom represji, zachowując jednocześnie „wyraźną
niechęć do systemu komunistycznego” (Olczak 2020, s. 49) i rzeczywistą od niego
niezależność. Szczególnie ponury obraz powojennej Polski przedstawia Borys:
terror, mordy, prześladowania polityczne, „wyroki śmierci, wieloletniego
więzienia, propagandowa nagonka, degradacje społeczne, zawodowe – wszystkimi
tymi działaniami sterował PPR, potem PZPR, a realizowały organy państwowe
obsadzone w czasach stalinowskich przez doradców z Rosji i często osoby obce
etnicznie, co miało nie dopuścić do jakichś »odruchów patriotycznych« wewnątrz aparatu władzy” (Borys 2020,
s. 89). „Kedyw, cichociemnych – najbardziej bojowe elementy Armii Krajowej
poddano najbardziej brutalnym torturom, perfidnym oskarżeniom, pokazowym
procesom zakończonym wyrokami śmierci lub wieloletniego więzienia” (tamże, s.
115–116). Syn „Pługa” odnotowuje, że „w końcu lutego 1953 r. roku dokonano
sądowego mordu na pułkowniku Emilu Fieldorfie »Nilu«, bezpośrednim zwierzchniku
ojca z czasów okupacji. Do więzień z wieloletnimi wyrokami trafili żołnierze »Parasola«,
między innymi Wojciech Świątkowski »Korczak«,bliski znajomy rodziców” (tamże,
s. 124). Ta opresyjna władza chciała „zniszczyć bandytę z AK i jego rodzinę” (tamże,
s. 118), „Pług” był „więźniem UB w czasach stalinowskich” (informacja na
okładce), „ujawnionym, obserwowanym przez służby cichociemnym z AK” (tamże, s.
88), który podjął „inną, cywilną walkę o kraj […], w czym kryje się chyba
główny wątek życia i działalności Adama Borysa po roku 1945” (Olczak 2020, s.
43). Tak chcieliby widzieć autorzy swojego bohatera i czasy, w których żył.
Przyjrzyjmy się zatem faktom, które ci sami autorzy podają.

Adam Borys został aresztowany w 1945
r. Olczak podaje datę 3 lipca, Borys 28 czerwca (to drugi przykład rozbieżności
w datowaniu, których autorzy nie wyjaśnili między sobą i nie wyjaśniają
czytelnikowi: Olczak napisał, że „Pług” został ranny w czasie powstania
warszawskiego 7 sierpnia, co jest nieprawdą; Hubert Borys podaje właściwą datę
– 6 sierpnia). W areszcie przesiedział trzy miesiące. Po uwolnieniu zrobił to,
czego oczekiwała nowa władza – „przeprowadził wśród żołnierzy »Parasola« akcję
ujawniania się” (tamże, s. 41), a następnie w RKU w Gnieźnie uzyskał zwolnienie
ze służby wojskowej. Wrócił na stanowisko kierownika Pracowni Białek
Zwierzęcych w Państwowym Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego w Bydgoszczy, które
objął niedługo przed aresztowaniem („Szybko znalazł pracę”; tamże, s. 43). Od
sierpnia 1946 do kwietnia 1947 r. za zgodą Ministerstwa Rolnictwa i Reform
Rolnych przebywał na stypendium UNRRA w Anglii i USA. Po powrocie został
naczelnikiem Wydziału Naukowo-Laboratoryjnego w Centralnym Zarządzie Przemysłu
Konserwowego, który reprezentował w lipcu i sierpniu 1947 r. na Kongresie
Mikrobiologów w Kopenhadze, a we wrześniu tego roku w podobnym charakterze
wyjechał do Parmy. Awansował, zostając naczelnym inspektorem standaryzacji
Ministerstwa Handlu Zagranicznego. W 1950 r. objął stanowisko starszego
inspektora kontroli technicznej w Poznańskich Zakładach Mięsnych, które stracił
w marcu 1952 r. „na podstawie decyzji Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu” (tamże,
s. 44). Przez dwa i pół roku pozostawał bezrobotny. W tym czasie prowadził
swoje gospodarstwo rolne w Witkowie. Do pracy zawodowej wrócił w październiku
1954 r. i przez kolejne niespełna trzy lata był technologiem konserw drobiowych
w Zjednoczeniu Przemysłu Jajczarsko-Drobiarskiego w Prochowicach Śląskich.
Jednocześnie zatroszczył się o karierę naukową – został adiunktem i wykładowcą
w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. 1 stycznia 1958 r. objął posadę
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego w Warszawie, która m.in. otwierała mu
drogę do zagranicznych podróży – najpierw do Londynu, następnie „tych wyjazdów
było wiele, trudno po latach je wszystkie spisać. Była Dania, Szwecja, Francja,
Niemcy Zachodnie, Francja (sic!), USA, Kanada, Jugosławia, Rosja, Węgry itd.”
(Borys 2020, s. 137–138). Wiele tych eskapad, będących w latach sześćdziesiątych
poza kręgiem marzeń przeciętnego obywatela PRL, wynikało z powierzenia Adamowi
Borysowi – „przez czynniki polityczne wyższe niż minister” (tamże, s. 148–149)
– organizacji Zjazdu Pracowników Naukowych Europejskich Instytutów Przemysłu
Mięsnego, który odbył się w Warszawie w 1966 r. „Jak na warunki komunistycznego
państwa, udało mu się współpracować z szeregiem osób i instytucji
zagranicznych” – Mariusz Olczak nie wdaje się w wyjaśnienia, dlaczego „udało
się” to właśnie Adamowi Borysowi (Olczak 2020, s. 46). Sukces organizacyjny
wzbudzał jednak zazdrość, a na nią nałożyły się antysemickie wydarzenia 1968 r.,
których ofiarą padł m.in. przyjaciel i współpracownik Borysa prof. Damazy
Tilgner. 30 kwietnia 1968 r. Adam Borys stracił posadę dyrektora – został
kierownikiem. W latach siedemdziesiątych przyszło uznanie ze strony rządowej,
która nagrodą doceniła naukowe dokonania Borysa. Wreszcie w listopadzie 1981 r.
major „Pług”, ewidentnie tłumiąc w sobie „wyraźną niechęć do systemu
komunistycznego i angażowania legendy dowodzonego przez siebie oddziału do
akcji propagandowych ludowej władzy” (tamże, s. 49), przyjął awans na stopień
podpułkownika z rąk ówczesnego ministra obrony narodowej gen. Wojciecha
Jaruzelskiego („o którym mówił – ta stupaja”; Borys 2020, s. 160), co
miało związek z uroczystą prezentacją książki Piotra Stachiewicza. Działo się
to miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego.

„Dla Adama Borysa pracy w
stalinowskim PRL-u nie było” – napisał jednak Hubert Borys o ojcu (tamże, s.
118). Rzeczywiście przez połowę czasu, który syn „Pługa” nazywa „stalinowskim
PRL-em” (zapewne chodzi o lata 1952–1956), były dowódca „Parasola” był
bezrobotny. W tym czasie dokonano mordu sądowego na gen. Fieldorfie, a
wspomniany podkomendny „Pługa” Wojciech Świątkowski „Korczak” odsiadywał
piętnastoletni wyrok. W tych okolicznościach przymus prowadzenia własnego
gospodarstwa rolnego trudno uznać za szczególną represję. Gdy w styczniu 1958 r.
aresztowano i sądzono za kolportaż „Kultury” paryskiej łączniczkę w akcji na
Kutscherę Annę Szarzyńską-Rewską, Adam Borys od miesiąca zasiadał w fotelu
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego.

Olczak pisze, że po ujawnieniu w 1945
r. Borys „pozostawał pod obserwacją Urzędu Bezpieczeństwa, który gromadził na
niego wszelkie informacje związane zarówno z okresem wojny, jak i bieżącymi
spotkaniami” (Olczak 2020, s. 43). Nie twierdzę, że tak nie było, jednak jako
jedyny przykład inwigilacji Adama Borysa jako dowódcy „Parasola” dyrektor
Archiwum Akt Nowych podaje fakt, że funkcjonariusze MBP w 1949 r. znali wojenne
pseudonimy Borysa: „Gałecki”, „Pług”, „Kar”, „Pal”. A przecież niewątpliwie
jeszcze więcej o dowódcy „Parasola” wiedziały komunistyczne służby z arkusza
ewidencyjnego wypełnionego dobrowolnie przez samego Borysa podczas procedury
ujawnienia przed Komisją Likwidacyjną b. AK we wrześniu 1945 r., który autorzy
albumu prezentują na stronie 390. Po omówieniu czasów stalinizmu nic w narracji
twórców albumu nie wskazuje na zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa Adamem
Borysem jako byłym cichociemnym i dowódcą batalionu „Parasol” – może poza
życzeniowym przekonaniem Huberta Borysa, że „cichociemny i akowiec drażnił
partię” (Borys 2020, s. 146). Inżynier Adam Borys interesował służby jako
„protegowany przez ministra (Feliksa) Pisulę” podróżujący służbowo po całym
świecie dyrektor Instytutu Przemysłu Mięsnego i bliski współpracownik prof.
Damazego Tilgnera. To z jego powodu założono w mieszkaniu Borysa podsłuch
(Olczak 2020, s. 48), a nie ze względu na spotkania kombatanckie, w czasie
których dyskutowano o okupacyjnych i powstańczych sprawach.

Według Huberta Borysa „dziełem życia”
jego ojca był Instytut Przemysłu Mięsnego (Borys 2020, s. 131), ale z
perspektywy badacza trudno się z tym zgodzić – to batalion „Parasol” był
głównym przyczynkiem do sławy „Pługa” (a także powodem wydania albumu). W
szeregach tego oddziału, wykonując rozkazy „Pługa”, walczyli i ginęli ludzie, o
których pamięć dowódca powinien rzetelnie zadbać, czego jednak nie zrobił.
Niestety, autorzy książki Adam Borys „Pług”.
Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol”
postanowili uniknąć otwartej
konfrontacji z trudnym tematem.

Aby nakreślić portret Adama Borysa
zatroskanego o losy swoich podkomendnych, Olczak na stronie 49 wspomina o
udziale „Pługa” w odbywanych rzekomo tuż po wojnie spotkaniach „grupy
skupiającej dawnych wychowawców środowisk szaroszeregowych”, w których oprócz
byłego dowódcy „Parasola” uczestniczyli „Bolesław Srocki, profesor Józef
Zawadzki, ksiądz Jan Zieja”. W tym miejscu autor odesłał czytelników do mojej
książki W kręgu Bolesława Srockiego.
Ludzie „Petu”. Relacje – wspomnienia – polemiki
(Stopczyński 2016, s. 251).
W rzeczywistości mowa tam jest o powołaniu po akcji na Kutscherę (a zatem w
1944 r.!) Rady Wychowawczej Szarych Szeregów, której działania spotkały się z
obstrukcją dowództwa Kedywu i brakiem realnego zaangażowania samego „Pługa”
(Broniewski 1982, s. 174).

W kolejnym zdaniu Olczak przypisał
Borysowi wyłączną zasługę zbierania relacji żołnierzy „Parasola”, czego nie
jest w stanie udowodnić. Zresztą tego nie robi, każąc czytelnikowi przyjąć
niczym nieuprawnione nadużycie za aksjomat.

„Był w związku z tym – pisze Olczak –
bardzo blisko niemal wszystkich ważniejszych inicjatyw wydawniczych, począwszy
od Kroniki batalionu, a skończywszy na kolejnych wydaniach pracy Piotra
Stachiewicza o »Parasolu«” (Olczak
2020, s. 50). To zdanie autor opatruje przypisem znowu odsyłającym do książki
„W kręgu Bolesława Srockiego…”, ale zapewniam, że nie mógł tam znaleźć
czegokolwiek potwierdzającego wyrażone przez siebie przekonanie. Mowa tam o
powojennych zabiegach Srockiego wokół publikacji opracowań dotyczących
żołnierzy „Parasola”, opartych na relacjach gromadzonych z inicjatywy prof.
Zawadzkiego, Srockiego i Borysa. Redakcja tych opracowań i próby ich wydania
podejmowane przez Srockiego przypadły na przełom 1946 i 1947 r. „Pług”
przebywał wtedy na stypendium w USA i Anglii. Zespół Redakcyjny „Kroniki »Parasola«”
zawiązał się dopiero w 1956, a Piotr Stachiewicz wziął się za pisanie historii
„Parasola” pod koniec lat sześćdziesiątych. Te kwestie wykraczały poza ramy
chronologiczne książki. Stały się natomiast przedmiotem szczegółowej analizy w
tekście „Raport »Alego« z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu »Parasol«”,
którego dyrektor AAN nie zdecydował się włączyć do bibliografii.

W artykule szczegółowo przedstawiłem
„ważniejsze inicjatywy wydawnicze” związane z historią „Parasola”, pokazując
stopniową deformację centralnego punktu tej historii: opisu akcji na Kutscherę,
za którą to deformację odpowiadał dowódca. Moja skrupulatność okazała się, jak
widać, przesadną ostrożnością. Olczak nie tylko nie kwestionuje przemożnego
udziału „Pługa” w kształtowaniu narracji o „Parasolu”, ale wręcz go podkreśla, dostrzegając
w tym wielką zasługę dowódcy. Stwierdza, że to dzięki Borysowi powstała książka
Stachiewicza, „jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza monografia oddziału
Armii Krajowej przygotowana w okresie PRL przez żołnierza Armii Krajowej” (tamże,
s. 50). Jedynie do rangi ciekawostki sprowadza Olczak fakt, że „Borys nie
udostępnił autorowi większości posiadanych dokumentów i fotografii, co
zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę uwarunkowania wynikające
z okresu PRL
i inwigilację jego osobiście oraz jego rodziny” (tamże, s.
59). To „co zrozumiałe” jest formą nacisku autora na czytelnika, aby cofnął się
przed zadaniem oczywistego pytania: których „dokumentów i fotografii” Borys ze
względu na „uwarunkowania wynikające z okresu PRL” i „inwigilację” nie mógł
udostępnić Stachiewiczowi? W mojej ocenie w zbiorze Adama Borysa nie ma ani jednej
kartki, której wykorzystanie na potrzeby rzetelnego opracowania historii
„Parasola” mogłoby zaszkodzić komukolwiek – zwłaszcza w czasach gdy Piotr
Stachiewicz pisał swoją książkę. Jeżeli dyrektor AAN twierdzi, że takie „fotografie
i dokumenty” w tym zbiorze są, powinien je wskazać.

A
jak sprawy te wyglądają w tekście Huberta Borysa? Najpierw ważna uwaga. Zaangażowanie
(lub zaangażowanie się) Huberta Borysa w przygotowanie książki o ojcu na
prawach współautorstwa wprowadza istotne komplikacje. Jak czytać jego tekst?
Czy jak opracowanie, na co wskazywałyby informacja na stronie tytułowej oraz
przypisy i zamieszczona na końcu bibliografia? Czy jednak jak relację – z
powodu tych przypisów i bibliografii raczej nietypową – którą zamieszczono bez
żadnego naukowego komentarza? Ten zaś w wielu miejscach byłby konieczny, choćby
po to, by sprostować oczywiste błędy, np. gdy autor pisze, że batalion „Zośka”
podlegał Kedywowi Okręgu Warszawskiego AK, a „Parasol” Kedywowi Komendy Głównej
AK (Borys 2020, s. 91). Laik może nie wiedzieć, że obydwa oddziały od początku
były i do końca pozostały w dyspozycji dowódcy Kedywu Komendy Głównej, natomiast
historyk powinien w tym miejscu interweniować. Mariusz Olczak jednak nie
interweniuje – ani w tym miejscu, ani w żadnym innym, dopuszczając do
nieskrępowanego snucia się opowieści, której fragmenty często niewiele mówią o
bohaterze książki, za to całkiem sporo o autorze. Tak jest choćby z historią o
murarzu, który w wyniku zemsty „powiatowego sekretarza partii, pochodzenia
żydowskiego” trafił do katowni UB w Gnieźnie. Swojego oprawcę robotnik, którego
szczęśliwie odratowano, rozpoznał dwadzieścia lat później jako sprzedawcę w
prywatnym sklepiku w Świnoujściu. „Tak rodził się nowy, antykomunistyczny antysemityzm”
– spuentował anegdotę odwołaniem do stereotypu „żydokomuny” prof. Borys (tamże,
s. 121). Niezależnie od tego, czym jest tekst Huberta Borysa – relacją,
opracowaniem, czy trochę jednym, trochę drugim, zasługuje na jedyny właściwy
sposób lektury – krytyczny.

W kontekście dopuszczonego przez
„Pługa” zdeformowania narracji historycznej o akcji na Kutscherę niektóre jego
fragmenty nabierają wręcz karykaturalnego charakteru i są nieuświadamianym
chyba aktem oskarżenia skierowanym przeciwko ojcu – dowódcy „Parasola”, który
sprzeniewierzył się obowiązkowi wobec poległych podkomendnych. Szczególnie
wyraźnie objawia się to we fragmentach poświęconych filmowi „Zamach” Jerzego
Passendorfera z 1959 r., który autor uznał za „zabawną ramotę”: „Dzieło to
miało być filmową rekonstrukcją akcji »Parasola« na generała Kutscherę. Film
niezbyt zgodny z faktami historycznymi, realiami okupacyjnymi, nie pada w nim
nawet nazwa oddziału, pseudonimy i nazwiska uczestników narracji [sic!]
zastąpiono zupełnie innymi. Ta tendencja do podmiany historycznych faktów na
inne, które można było dobrowolnie kształtować czy deformować, to w PRL-u stały
zabieg. Sylwetki bohaterów, potraktowane na modłę nieznośnie psychologizującej
maniery lat pięćdziesiątych, są mało autentyczne i chyba przekonują tylko mniej
wyrobionego odbiorcę. Ojciec pytany o to dzieło tylko się ironicznie
uśmiechał”. I na koniec tych rozważań: „Ojciec historię traktował poważnie.
Piosenki, wiersze, filmy – owszem, proszę bardzo, ale najpierw prawda, i to
cała prawda” (tamże, s. 139–140).

To, co dyskwalifikowało w oczach
Huberta Borysa film Passendorfera z końca lat pięćdziesiątych, tłumaczy błędy i
niedostatki książki Piotra Stachiewicza – „raczej drobne, poprawiane w
kolejnych wydaniach” (tamże, s. 160). Przypomnijmy, że monografia „Parasola”
ukazała się w schyłkowym okresie „karnawału Solidarności”. Jednak zdaniem prof.
Borysa także wtedy „komuniści i ich narzędzia […] nie
zmienili swojego stosunku do akowców, węszyli, zbierali informacje, szkodzili
byłym żołnierzom i ich rodzinom. Zmieniały się tylko metody działania”.
Nastąpiło co prawda „złagodzenie działalności cenzury, ale nie oznaczało to, że
można było pisać całą prawdę. Może więc lepiej było pewne fakty i oceny
zostawić w dyskrecji. O czym konkretnie wiedział Adam Borys – tego już się nie
dowiemy” (tamże, s. 90). Jakie „fakty i oceny” należało „zostawić w dyskrecji”
w książce o oddziale dyspozycyjnym Kedywu, w której czytelnik mógł przeczytać bez
ezopowego kluczenia o „zamordowaniu w wyniku procesu” sądowego gen. Fieldorfa
„Nila”, o „zamordowaniu” Jana Rodowicza „Anody”, o fikcyjnych śledztwach i
potajemnych zabójstwach w latach czterdziestych i pięćdziesiątych (Stachiewicz 1981, s. 630) – tego już
Hubert Borys nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia także, że na przykład w odniesieniu do centralnego
punktu okupacyjnej historii „Parasola” dowiedzieliśmy się jednak, „o czym
konkretnie wiedział Adam Borys”, a czego nie chciał powiedzieć, kiedy żył.

Hubert Borys kreuje wizerunek ojca
jako osoby inicjującej gromadzenie relacji, co wynikało z „poczucia obowiązku
dowódcy wobec poległych i żyjących swoich żołnierzy” (Borys 2020, s. 107), jako
naukowiec zaś „dążył przez wiele lat do opracowań spełniających kryteria
naukowe”, które przeciwstawią się „kłamliwej propagandzie”, bo „Parasolowi”
„należał się prawdziwy, zweryfikowany naukowo dokument włączony na stałe w
pamięć narodu” (tamże, s. 89). Dążenia byłego dowódcy znalazły wreszcie
ukoronowanie w dziele autorstwa Piotra Stachiewicza. Ale czy rzeczywiście jest
to książka dająca się naukowo zweryfikować? Na pewno nie w odniesieniu do tego,
co mógł i powinien był zrelacjonować dowódca oddziału. Przyznaje to Hubert
Borys, który jedną z części swojego tekstu zatytułował „Czterdzieści jeden lat
samotności… i milczenia”: „Dlaczego ojciec sam nie pisał, nie zostawił relacji
czy wspomnień? – pyta prof. Borys, świadomy istnienia problemu. – To zagadka,
nie tylko dla mnie. Jako dowódca wiedział więcej niż inni” (tamże 2020, s. 90).
No właśnie – co zatem należy zrobić z faktem, że Stachiewicz w książce odwołuje
się jednak do relacji Adama Borysa, które – jeżeli rzeczywiście były złożone –
nie istnieją w formie weryfikowalnej naukowo? Wielką gratką byłoby sięgnięcie
do relacji „Pługa”, na którą powołuje się Stachiewicz, o nieanalizowaniu
przebiegu akcji na Kutscherę, bo „nie było z kim analizy tej przeprowadzać”, a
wnioski zostały jedynie „zrekapitulowane” przez Borysa na odprawach u płk.
„Nila” (Stachiewicz 1981, s. 346). Jest to niestety niemożliwe – nic o takiej
relacji nie wiadomo. Gdyby jednak istniała i czekała tylko na odkrycie, nie
mogłaby być sprzeczna z tym, co napisał Stachiewicz.

Milczenie ojca syn tłumaczy czytelnikowi
dwojako. Po pierwsze – ujawnienie pełnej wiedzy dowódcy „Parasola” „mogłoby
zaszkodzić innym i ich rodzinom”. O tej przesadnej trosce o bezpieczeństwo
podkomendnych i ich rodzin na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
pisałem wyżej. Po drugie: „Była także osobista postawa samego Adama Borysa.
Pamięć miał dobrą, na pewno wiele faktów i jego opinii, gdyby je ujawnił,
rzuciłoby ciekawe światło na szereg historycznych zagadnień. Wolał jednak
schować się za relacje i wspomnienia swoich podwładnych. »Parasol« to było
wspólne dzieło, dowódca i jego podkomendni nie byli zantagonizowani, wzajemnie
się uzupełniali i odegrali swoją rolę” (Borys 2020, s. 90). I w innym miejscu:
„Oto dowódca razem ze swoimi podwładnymi opisuje to, co zdziałali, nie narzuca
swoich opinii, »Parasol« był dziełem wspólnym” (tamże, s. 159). Pomińmy
kuriozalną metodologicznie koncepcję „chowania się za relacjami i wspomnieniami
swoich podkomendnych”. Przyjrzyjmy się natomiast kreowanemu przez Huberta
Borysa obrazowi idylli, jaka miała rzekomo towarzyszyć pisaniu historii
„Parasola”. Kilka przykładów spośród wielu, które zadają kłam zaklinaniu mało
chwalebnej rzeczywistości.

Prof. Tomasz Strzembosz w notatkach
do recenzji książki Stachiewicza pisał o osobowości autora i jej wpływie na
kształt dzieła (rezygnując jednocześnie świadomie z wprowadzenia tych
informacji do opublikowanego tekstu): „bardzo pewny siebie i autorytatywny,
mający w środowisku »Parasola« wielbicieli
i przeciwników. Te przyjaźnie i animozje bardzo wyraźnie odzwierciedliły się w
książce […]. Osoby go krytykujące mają mały udział w opisywanej historii »Parasola«” (Strzembosz 1983b, s. 1).

Przykład kolejny. Dr Maria Wiśniewska
„Malina” wchodziła w skład Zespołu Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«”, którego
zbiór archiwalny został przez Stachiewicza przejęty, a dorobek był w wydanej
monografii bezpardonowo dezawuowany (Strzembosz 1983a, s. 219). Dwa miesiące po
ukazaniu się książki o „Parasolu” napisała do prof. Tomasza Strzembosza list.
Przytaczam in extenso początek:
„Gdyby ta książka została wydana 100 lat temu, niewątpliwie wezwałabym Piotra
Stachiewicza na pojedynek, a Ciebie Tomaszu poprosiłabym na sekundanta. 50 lat
temu oddałabym sprawę wziętemu adwokatowi, prawa autorskie miały wtedy swoją
wartość, a przecież Piotr Stachiewicz przywłaszczył sobie nie tylko zdjęcia,
które mu rodziny wypożyczyły, ale i relacje, których zebraliśmy kiedyś przeszło
300 i jako materiały archiwalne złożyliśmy chyba w roku 1965 do WIH. Łącznie z
pierwszym opracowaniem zostały one przeliczone na złotówki wpłacone na fundusz
społeczny środowiska »Parasol«.
W jego opracowaniu figurują one często jako jego własne relacje, albo Komisji
Historycznej, której on mieni się Przewodniczącym, a która dalibóg w okresie 12
lat jego pracy nad historią batalionu nie działała, bo kto jak kto, ale on sam
chyba zdaje sobie sprawę najlepiej, że do żadnej pracy zespołowej nie nadaje
się, czego niestety najlepszym przykładem jest jego książka wydana w tej chwili
przez PAX” (Wiśniewska 1982, s. 1).

Zacytuję z tego listu jeszcze jeden
fragment, zapewne znany Hubertowi Borysowi, a niewątpliwie znany Mariuszowi
Olczakowi, który cytował go w audycjach radiowych oraz w jednej z książek jako
dowód miru, jakim były dowódca cieszył się wśród dawnych podkomendnych, i
wsparcia, jakiego im udzielał w pisaniu historii batalionu (Olczak 2019, s.
46). Dyrektor AAN w albumie zrezygnował z jego cytowania – prawdopodobnie dokładniej
przeczytał list „Maliny” i zrozumiał, że on cały, a ten fragment szczególnie,
jest oskarżeniem Adama Borysa o apodyktyczność i nieuznawanie jakiejkolwiek
niezależności od jego woli. A zatem – pisze do prof. Strzembosza dr Wiśniewska
– w trakcie prac nad „Kroniką…” „z wyżyn swego Olimpu (urzędował na 3 piętrze
przy ul. Hożej w Centrali Przemysłu Jajczarskiego-Drobiarskiego) dowodził
batalionem w dalszym ciągu »Dyrektor«-»Pług«-Adam Borys. Jego autorytet był
taki sam jak w czasie okupacji, i tak samo jak wtedy w praktyce wszelka
dyskusja, a co dopiero udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z
ośmieszeniem się. Przytoczyłam opinię »Maga«, Zdzisława Dobrowolskiego, z jego
ówczesnej relacji, z którą się absolutnie zgadzam w odniesieniu do lat
powojennych” (Wiśniewska 1982, s. 1). Zdzisław Dobrowolski „Mag” był w
„Parasolu” oficerem bezpieczeństwa. We wspomnianej relacji charakteryzował
swoje obowiązki, wskazując, że najważniejszą jego prerogatywą było opiniowanie
opracowania planów akcji pod kątem bezpieczeństwa. W drastycznych sytuacjach
mógł nawet zażądać jej odwołania. Taka była teoria, w rzeczywistości system
bezpieczeństwa nie działał w tym kluczowym zakresie ze względu na sposób dowodzenia
Adama Borysa, który ten system wprowadził – „wszelka dyskusja, a co dopiero
udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z ośmieszeniem się” (Stopczyński
2019, s. 76).

Na to, że piszący o czasach wojennych
„Mag” i powołująca się na niego, ale pisząca o latach powojennych „Malina” mają
rację, dowodów dostarcza i sam Hubert Borys, który tak charakteryzuje ojca:
„był bardzo, jak to się mówi, podmiotowy, był silną osobowością i nie pozwalał
sobie narzucić poglądów, których nie akceptował” (Borys 2020, s. 87). Opowiada
też anegdotę o rozstrzygnięciu „wewnątrzśrodowiskowego konfliktu”, związanego z
wątpliwościami niektórych byłych podwładnych co do słuszności promowania
monografii „Parasola” w atmosferze „rozprawiania się z Solidarnością, opozycją polityczną, Kościołem, ze wszystkimi”.
Adam Borys „postanowił zakończyć obrady. Wyglądało to tak: krzyknął »Powstań!«. I wstali, stanęli na
baczność i zamilkli” (tamże, s. 160).

I jeszcze jeden dowód na to, że
okoliczności, w jakich pisano historię „Parasola” pod dyktando jego dowódcy,
nie były idylliczne, a efekt musi budzić zastrzeżenia co do rzetelności i
uczciwości.

Wacław Czyszek „Wacek” (1919–2002) formalnie
i faktycznie podlegał służbowo kpt. „Pługowi” tylko przez pierwszych sześć dni
powstania warszawskiego – do momentu zranienia dowódcy, który już do oddziału
nie wrócił. Gdy tuż przed 1 sierpnia 1944 r. wszedł do 2. kompanii „Parasola”
jako zastępca dowódcy drużyny „Andrzeja” (Andrzeja Wojnicza), miał za sobą
przeszkolenie jeszcze w przedwojennej podchorążówce, z której od razu poszedł
na front w 1939 r. Do niewoli dostał się po bitwie pod Kockiem i z tej niewoli
uciekał dwukrotnie w okolicznościach niewątpliwie spektakularnych – w końcu
skutecznie. Po dotarciu do Warszawy w 1942 r. skontaktował się z „Andrzejem”,
który dowodził wtedy kilkunastoosobowym oddziałem osłonowym KG AK. W czasie
powstania warszawskiego w niespełna dwa tygodnie „Wacek” awansował z zastępcy
dowódcy drużyny do zastępcy pełniącego obowiązki dowódcy batalionu „Parasol”
Jerzego Zborowskiego „Jeremiego”. Był oficerem liniowym prowadzącym żołnierzy
do walki, ale brał także udział w odprawach sztabowych. Dowodził batalionem w
trakcie próby przebicia oddziałów staromiejskich do Śródmieścia. Został wtedy
ciężko ranny. Już po wojnie amputowano mu całą lewą nogę. Założył i prowadził
obserwatorium geofizyczne w Helu.

Po powołaniu do życia w 1956 r. Zespołu
Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«” jego członkowie zwrócili się do Czyszka w
kwestiach związanych z powstaniem warszawskim, a „Wacek” zaoferował szeroką
pomoc. W liście do Zbigniewa Gąsiora „Garbatego” z 6 sierpnia 1956 pisał:
„Służę wszelkimi wyjaśnieniami odnośnie [do] spraw wątpliwych i niejasnych. […]
Służę wszystkimi materiałami odnośnie [do] udziału »Parasola« w Powstaniu. Podejmę się opracowania, jak również w
wypadku konieczności i czasu [sic!] mogę zająć się stroną techniczną”. 18
stycznia 1957 r. dawał już instrukcje dotyczące sposobu spisywania i
opracowywania relacji, informując, co sam spisał: „Zrobiłem dzień po dniu
działalność bojową baonu z kompaniami i niektórymi plutonami włącznie, a w
niektórych wypadkach mam zespoły drużyn i same drużyny. Umiejscowiłem baon w
ramach obrony i zależności służbowej jednostek nadrzędnych”. W lutym 1957 r. oczekiwał
nadsyłania do konsultacji materiałów, które miały już dotrzeć do Zespołu
Redakcyjnego. W liście z 25 stycznia 1958 r. (prawdopodobnie do Stanisława
Jastrzębskiego „Kopcia”) omawiał kwestię weryfikacji odznaczeń: „Co do obiekcji
»Dyrektora« – wydaje mi się, że
rozumiejąc jego sytuację i skrupulatność, to jednak wiele spraw w związku z
odznaczeniami szczególnie w walkach o Stare Miasto – było poza jego wiedzą i
wielki upór jego byłby zupełnie niezrozumiały”.

Zdecydowanie upraszczając
okoliczności, w jakich Zespół Redakcyjny sprzedał w 1960 r. Wojskowemu
Instytutowi Historycznemu ukończone maszynopisy z historią batalionu
doprowadzoną do dni przedpowstaniowych oraz zgromadzone relacje i archiwalia,
Mariusz Olczak napisał, że mimo fiaska nie zrezygnowano „z opisania historii »Parasola«” (Olczak, s. 50) – i z roku
1960 od razu przeskoczył do 1969, kiedy za pracę tę zabrał się namaszczony
przez Borysa Stachiewicz. Pominięto milczeniem inicjatywę, którą być może
realizowano poza kontrolą „Pługa”, choć zapewne nie bez jego wiedzy. Piszę „być
może”, ponieważ była realizowana pod auspicjami ZBoWiD-u, do którego Borys
„mimo nacisków nie chciał wstąpić” i o którym „pogardliwie mawiał: »To spekulanci i milicjanci«”; choć
„niektórzy akowcy dla »świętego
spokoju« wstępowali do tej organizacji”, to „taki sposób wykazywania
lojalności wobec PRL odrzucał zdecydowanie”, gdyż „w jego pojęciu czerpanie
osobistych zysków z walki o wolność było niemoralne” (Borys 2020, s. 146). Najwyraźniej
wbrew byłemu dowódcy 21 maja 1966 r. zawiązało się Środowisko b. Żołnierzy Batalionu
„Parasol” przy Okręgu Warszawskim ZBoWiD-u, którego przewodniczącym został
„Kopeć”. Powołano grupy i zespoły, m.in. „Zespół Historyczny”, który miał się
zająć „sprawą wydania kroniki 43–44, zbieraniem materiałów dotyczących okresu
Powstania”. W skład tego zespołu weszło dwanaście osób; oprócz członków Zespołu
Redakcyjnego w gronie tym znalazł się m.in. Wacław Czyszek. W „Komunikacie nr
1” Adam Borys nie jest w ogóle wymieniony. W grudniu 1966 r. Czyszek otrzymał
pismo z WIH z „Umową Wydawniczą Nr 16/67/II” na napisanie „Kroniki batalionu »Parasol« cz. III” o „objętości około
2 arkuszy autorskich”. Czyszek zobowiązywał się przesłać maszynopis do 1
kwietnia 1967 r., a WIH, że książka ukaże się drukiem w ciągu dwóch lat od dnia
jego przekazania, czyli w 1969 r. 29 marca 1967 r. „Wacek” zwrócił się z prośbą
do WIH o wydłużenie o dwa tygodnie terminu oddania pracy, ponieważ gotowy
maszynopis chce skonsultować „z gronem Kol. Kol. ze Środowiska »Parasol«”, na co wyrażono zgodę.
Przestrzegając ustalonych terminów, 15 kwietnia 1967 r. Czyszek przesłał trzy
egzemplarze maszynopisu opracowania „Kronika »Parasola« cz. III” ppłk. Tadeuszowi Stępniowskiemu, który odbiór
potwierdził swoim podpisem. Później zdarzył się „cud” i maszynopis w WIH
zaginął bez śladu. W listopadzie 1970 r. na ręce nowego komendanta WIH, płk.
Tadeusza Jędruszczaka, „Wacek” wysłał stosowne wyjaśnienia w ślad za pismami, w
których oskarżano go o niewywiązanie się z umowy. „Dalsze losy mej pracy nie są
mi znane. […] Nie wiem, jaki będzie dalszy epilog mego opracowania, jednak jest
pewne, że jako autor w terminie wywiązałem się z mego zobowiązania zgodnie z
umową. Nie wchodzę w szczegóły, ale dziwi mnie to, że tej pracy nie ma WIH” –
czytamy w tym piśmie. I dalej: „Rozdmuchana historia w pewnych kręgach budziła
mój niesmak do tej całej sprawy. Machnąłem na to ręką”. Być może opracowanie
Czyszka padło ofiarą kadrowych rozgrywek wewnątrz WIH związanych ze zmianą
komendanta i odsunięciem grupy pracowników, w tym ppłk. Stępniowskiego, ale w
korespondencji „Wacka” znajdziemy ślady, że i jego praca, i on sam byli
obiektami mało chwalebnych działań wewnątrz środowiska byłych żołnierzy
„Parasola”. Zacytujmy fragment listu do Eugeniusza Schielberga „Dietricha” z 7
sierpnia 1973 r., w którym znowu poruszył sprawę weryfikacji odznaczeń i
awansów za czas powstania. Stwierdzał, że w tej materii istotne nie powinno być
„stanowisko ludzi, którzy decydując o wnioskach za okres POWSTANIA [sic!], w
Powstaniu tym nie brali czynnego udziału z przyczyn zranienia, względnie
dekowania się, gdyż i tacy byli – względnie byli w tym czasie gdzie indziej.
Nie będę wymieniał z nazwisk, gdyż obydwaj dobrze się orientujemy, o kogo
chodzi. […] Stoję daleko od wszelkich sporów i waśni »naszego«grona – piszę naszego w cudzysłowie, gdyż jak
oświadczył jeden ze chcących być znanym wg mnie i właściwie znanym
parasolarzem, że jeżeli chodzi o mnie, to wg niego nie należę do grupy b.
PARASOLARZY [sic!] – Odpowiedziałem prosto, jeżeli tak, to wykreśl i mój wkład
w Powstanie, jeżeli potrafisz to zrobić”. I jeszcze jeden cytat z późniejszego
o kilka dni listu do niezidentyfikowanego żołnierza „Parasola”: „Co do mnie, do
spraw »Parasola« wrócę i nie
jest wykluczone, że w innej formie moje pamiętniki się ukażą. Naturalnie PO
SMUTNYM DOŚWIADCZENIU [sic!] nie mam zamiaru konsultować mej pracy w gronie
tych AMBICJONALNYCH [sic!] b. parasolarzy”.

Wacława Czyszka „wkładu w Powstanie”
wykreślić się nie dało, ale wkład Wacława Czyszka w opisanie powstania –
owszem. Zerknijmy do bibliografii książki Stachiewicza. Znajdziemy tam jedną
tylko pozycję „Wacka” – podany pod zniekształconym nazwiskiem Cysek krótki
artykuł Bojowy szlak batalionu „Parasol” opublikowany w „Gazecie Ludowej” w 1946 (u Stachiewicza
błędnie podano rok 1947). W książce nie wykorzystano spisanych relacji i opracowań
osoby mającej największe kompetencje do opisu walk „Parasola” w pierwszej
połowie powstania. Nie ma relacji dotyczących żołnierzy z drużyny „Andrzeja”,
nie ma dziesięciostronicowego komentarza do wydanej w 1957 r. książki Adama
Borkiewicza Powstanie Warszawskie 1944,
w których „Wacek” szczegółowo i krytycznie odniósł się do opisu działań
batalionu „Parasol”, nie ma trzeciej części „Kroniki »Parasola«” i wielu innych.

Cytowane powyżej listy Wacława
Czyszka do Zbigniewa Gąsiora pochodzą z Archiwum Ośrodka Karta i są
niewątpliwie znane Mariuszowi Olczakowi, a na pewno znane być powinny.
Pozostałe listy i umowa Czyszka z WIH znajdują się w zbiorze archiwaliów po
majorze „Wacku” przekazanym w zeszłym roku do AAN, którego Olczak jest dyrektorem.

Kim
mógł być „chcący być znanym” i „właściwie znany parasolarz”, który kwestionował
prawa Czyszka do bycia byłym „parasolarzem”? Palce jednej ręki to aż nadto, aby
policzyć tych, którzy przeżyli wojnę i których wojenne dokonania i stanowisko w
batalionie mogłyby ośmielić do usuwania z szeregów „Parasola” właśnie Wacława
Czyszka. Z tych, moim zdaniem, tylko Adam Borys miał realny i przemożny wpływ
na to, jak opisywane były – wtedy już przez Piotra Stachiewicza – dzieje
batalionu. Ktokolwiek to był, przedstawianie przez Huberta Borysa książki Stachiewicza
jako efektu zgodnej i bezkolizyjnej współpracy byłego dowódcy z byłymi
podkomendnymi świadczy o braku świadomości faktów lub świadomej dezinformacji.

Druga po tekstach Mariusza Olczaka i
Huberta Borysa część albumu, „Zdjęcia i dokumenty”, jest niewątpliwie gratką.
To bodaj setki czasami unikatowych fotografii i reprodukcji archiwaliów
konspiracyjnych oraz powstańczych. Szkoda, że temu bogactwu, sprawiającemu
wrażenie wręcz nadmiaru, nie towarzyszy poziom opracowania. Najczęściej podpis
fotografii sprowadza się do prostego opisu tego, co czytelnik i tak widzi. Na
przykład plan akcji na Kretschmanna sporządzony przez „Kopcia”, na którym widać
wielkimi literami i cyframi zapis, że został narysowany w skali 1:2500 ma taki
podpis: „Oryginalny plan akcji w skali 1:2500” (s. 325). Czy nie należało wielu
z tych niewątpliwie ważnych dokumentów pisanych drobnym pismem na bibułkach
zostawić do przygotowywanego pod redakcją Olczaka zbioru wszystkich dokumentów
„Parasola”? Dam jeden przykład. Na stronie 252 prezentowane są cztery
dokumenty, w tym mała żółta karteczka informująca o zmianie kryptonimów
oddziałów dyspozycyjnych Kedywu, opatrzona datą 26 listopada 1943. Niepozorny
skrawek papieru, ale treść doniosła. Według Stachiewicza zmiana kryptonimu
kompanii „Agat” na „Pegaz” nastąpiła w pierwszych dniach stycznia 1944 r. i
miała związek z aresztowaniem kierowcy oddziału Tadeusza Kostrzewskiego
„Niemiry” (Stachiewicz 1981, s. 260–261). W świetle tego i innych zamieszczonych
w albumie dokumentów okazuje się to nieprawdą. Na stronie 280 autorzy pokazują
sporządzone 1 grudnia 1943 r. „Sprawozdanie z działalności oddziału »Pegaz« za listopad 1943”. W nagłówku
ktoś z rozpędu wpisał maszynowo „Agat-Bryl”. Odręcznie zamazano więc stary
kryptonim i nadpisano nowy: „Pegaz”. W spiętrzeniu publikowanych dokumentów
pozbawionych fachowego komentarza takie rzeczy umykają. A jest ich w
prezentowanych dokumentach więcej.

Po raz pierwszy czytelnicy mogą
zobaczyć w jednym tomie wszystkie trzy dokumenty sporządzone po akcji na
Kutscherę. Oczywiście niczego na temat konsekwencji wypływających z faktu, że
Adam Borys o dwóch z tych dokumentach nie mówił, autorzy opracowania nie
podali. W tym miejscu popełnili jednak błąd wynikający z niedochowania
szczególnej staranności tam, gdzie ta staranność jest ze względu na delikatność
sprawy właśnie szczególnie potrzebna. W opisie zdjęć Stanisława Huskowskiego
pomylono z jego bratem, żołnierzem batalionu „Zośka” – Tadeuszem Huskowskim.

Pozbawiona w ogóle opracowania jest
część trzecia, czyli teksty prasowe z wypowiedziami „Pługa”. A ingerencja
autorów opracowania jest nieodzowna co najmniej w dwóch miejscach. Na stronach
473–474 w wywiadzie udzielonym Małgorzacie Rutkowskiej została poruszona sprawa
Stanisława Huskowskiego „Alego”. Odpowiedź Borysa powinna być opatrzona
komentarzem informującym, że w świetle dokumentów prezentowanych na stronach
350–358 albumu były dowódca „Parasola” zrzucił odpowiedzialność za własne
decyzje na poległych podkomendnych.

Drugi fragment domagający się
komentarza to ten z wywiadu, w którym Stefan Smarzyński zapytał Adama Borysa o
dekonspirację oddziału „Osa-Kosa” (s. 454). „Pług” utrzymywał, że za tragiczną
w skutkach wpadkę w kościele św. Aleksandra odpowiada zdrajca Stanisław Jaster
„Hel”, który został za tę rzekomą zdradę stracony w nieustalonych
okolicznościach. Publikowane w ostatnich latach wyniki badań wskazują wyraźnie,
że „Hel” nie zdradził. Zawierają tak wiarygodne ustalenia, że we wrześniu 2019 r.
prezydent RP odznaczył pośmiertnie Stanisława Jastera Krzyżem Kawalerskim
Orderu Odrodzenia Polski.

Informacje prostujące krzywdzące
poległych żołnierzy wypowiedzi Adama Borysa należały się i „Alemu”, i „Helowi”,
ale autorzy albumu nie uznali za stosowne ich podać.

Książka Mariusza Olczaka i Huberta Borysa była okazją
do rozprawienia się z zarzutami stawianymi dowódcy „Parasola”, zarzutami, o
których autorzy wiedzieli. Sądzę, że nad książką zaciążył apologetyczny zamiar.
Album miał być pomnikiem wystawionym legendarnemu dowódcy legendarnego
batalionu i nic nie mogło temu przeszkodzić, nawet oczywiste fakty. Olczak z
Borysem zachowali się jak rzeźbiarze, którzy wybrali blok marmuru na pomnik.
Marmur przywieziono do pracowni i artyści przystąpili do pracy. Nagle okazało
się, że marmur ma skazę, jest pęknięty. Zdecydowali się jednak kuć dalej, rysy
zapowiadające przyszłą katastrofę zapełniając szpachlą i skręcając śrubami.
Pomnik wreszcie osadzili na cokole i odsłonili w myśl zasady „jakoś to będzie”.

Przemilczanie kluczowych faktów niewygodnych dla
kreowanego wizerunku bohatera książki, manipulowanie ustaleniami innych
badaczy, wyrażanie w książce sądów anachronicznych, sprzecznych z publikowanymi
jednocześnie w tej książce dokumentami źródłowymi bez słowa komentarza, wystawiają
niedobre świadectwo autorom. Zwłaszcza Mariuszowi Olczakowi, który w tym
autorskim tandemie jest historykiem – choć bardziej okazał się „adwokatem”.


BIBLIOGRAFIA

Borys
H., Olczak M. (2020), „Pług”. Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol”,
Warszawa.

Broniewski
S. (Stefan Orsza) (1982), Całym życiem. Szare Szeregi w relacji naczelnika,
Warszawa.

Olczak
M. (2019), Batalion „Parasol” w powstaniu warszawskim, Warszawa.

Siwek
P. (2021), Hubert Borys: ojciec nie starał się wracać do wojennych wspomnień, https://www.polskieradio.pl/8/404/Artykul/2667914,Hubert-Borys-ojciec-nie-staral-sie-wracac-do-wojennych-wspomnien
(dostęp 21 lutego 2021).

Stachiewicz P. (1981),
„Parasol”. Dzieje oddziału do zadań specjalnych Kierownictwa Dywersji Komendy
Głównej Armii Krajowej
, Warszawa.

Stopczyński
W. (2009), Teczka pełna granatów,
„Kombatant”, nr 3.

Stopczyński
W. (2012), O „Raporcie Alego z akcji na Kutscherę” – odpowiedź na polemikę
dr Marii Wiśniewskiej
, „Przegląd
Historyczno-Wojskowy”, nr 2.

Stopczyński
W. (2016), W kręgu Bolesława Srockiego. Ludzie „Petu”. Relacje – wspomnienia
– polemiki
, Gdańsk.

Stopczyński
W. (2018), „Zamach na Kutscherę”, czyli
IPN-u kłopot z raportem „Alego”
,https://histmag.org/Zamach-na-Kutschere-czyli-IPN-u-klopot-z-raportem-Alego-16326/1
(dostęp 28 lutego 2021).

Stopczyński
W. (2019), Raport „Alego” z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”
, „Przegląd Historyczno-Wojskowy”, nr 2.

Strzembosz
T. (1983a), „Parasol”, „Kwartalnik Historyczny”, nr 1.

Strzembosz
T. (1983b), AAN, Akta Tomasza Strzembosza, sygn. 566, „»Parasol« Piotra Stachiewicza”, rkps,
b.d., b.p.

Truszczak
D. (2021), Adam Borys ps. Pług. Pierwszy
dowódca batalionu AK „Parasol”
, https://www.polskieradio.pl/7/5098/Artykul/2675896,Adam-Borys-ps-Plug-Pierwszy-dowodca-batalionu-AK-Parasol
(dostęp 21 lutego 2021).

Wiśniewska
M. (1982), AAN, Akta Adama
Borysa, sygn. 1, List do Tomasza Strzembosza w sprawie książki Piotra
Stachiewicza „Parasol” z 7 lutego 1982, mps, b.m., b.p.

Wnuk
R. (2021), Kilka myśli na marginesie medialnego sporu o Józefa Franczaka
„Lalka”
, http://ohistorie.eu/2021/01/09/kilka-mysli-na-marginesie-medialnego-sporu-o-jozefa-franczaka-lalka/
(dostęp 13 czerwca 2021).


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (13)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (13)

Wiemy już, że za rok minie siedemdziesiąt lat od publikacji czwartego wydania Logiki Condillaca, w tłumaczeniu Jana Zanoski, ze wstępem i komentarzami Tadeusza Kotarbińskiego.

Przy okazji inaugurowano serię wydawniczą „Biblioteka Klasyków Filozofii”. Najpierw pod egidą Państwowego Instytutu Wydawniczego, a jeszcze od 1952 r. przy Państwowym Wydawnictwie Naukowym.

Signum temporis wydarzenia to takie oto deklaracje jednej ze stron ówczesnej ideologicznej barykady, zaprezentowane przez przewodniczącego Komitetu Redakcyjnego „Biblioteki”:

Biblioteka Klasyków Filozofii winna ułatwić czytelnikowi zorientowanie się w drogach dziejowych, które prowadziły do ukształtowania się materializmu dialektycznego, przewodniej dziś doktryny filozoficznej przyświecającej siłom obecnej przebudowy ustroju społecznego. Więc, z jednej strony, uwydatnić kształtowanie się materializmu w walce z idealizmem, z drugiej – wyzwalanie się materializmu z uproszczeń mechanistycznych[1].

Zarazem jednak w tym samym tekście odzywa się natychmiast ktoś inny i dodaje:

Byłoby jednak błędem z punktu widzenia tego właśnie celu, a w tym większej mierze z punktu widzenia najszerszych perspektyw wykształcenia ogólnego, gdyby się w wyborze dzieł ograniczono wyłącznie do utworów tak czy inaczej materialistycznych. Przeciwnie, by umożliwić czytelnikowi zrozumienie dynamiki dziejów myśli filozoficznej, muszą być uwzględnione kardynalne dzieła myślicieli obcych materializmowi, a nawet niektórych skrajnie idealistycznych, jeżeli stanowiły na swój czas wyraz postępu lub jeśli wywołały potężne poruszenie umysłów[2].

Powyższą asekurację na rzecz tego, aby w jakieś mierze „Biblioteka Klasyków Filozofii” nie była wyłącznie „materialistyczna”, „wypadnie uzupełnić kryteriami niejako koniunkturalnymi”, pomocnymi w kwalifikowaniu dzieł do serii, pisano wówczas[3]. Okazały się nimi: dostępność tłumaczy specjalistów, potrzeby dydaktyki filozofii, zamysły konkurencyjnych oficyn oraz wynik dyskusji na temat tego, kto jest, a kto nie jest klasykiem filozofii. Widać, więc, że Komitet Redakcyjny pozostawił sobie w zasadzie wolność wyboru tego, co będzie publikował, zwłaszcza że „Biblioteka” miała wydawać dzieła autorów tworzących nie później niż na początku XIX w. Komitet Redakcyjny BKF uzyskał więc stosowne zabezpieczenie przed spodziewaną presją koniunktury politycznej. Mógł pomijać „materialistów” i myślicieli społecznych drugiej połowy XIX i XX w., stanowiących zaplecze ideologiczne sił ówczesnej „przebudowy ustroju społecznego”[4].

W anonsującym „Bibliotekę Klasyków Filozofii” tekście opublikowanym w „Myśli Filozoficznej” w 1951 r. znajdujemy jeszcze coś. Fragment wszyty tu przez koniunkturę polityczną. Akt już nie tylko deklaracji intencji, obarczonych zastrzeżeniami dającymi podstawy, aby owe intencje się nie spełniły. Jest to wręcz nadużycie zawodowe. Konkretna interpretacja filozoficzna dzieła filozoficznego. Pisząc o Logice Condillaca, po średniku stwierdza się, że to

swoista antycypacja marksistowskiego operowania pojęciem praktyki jako sprawdzianu prawdy (ale związana z zaufaniem do naturalnego funkcjonowania umysłu, mającym korzenie w zaufaniu do natury w ogóle… celowo wszak urządzonej przez Stwórcę); przypadkowa antycypacja dialektyki w rozważaniu znamiennym:

„drzéwo np. i krzew są dwa gatunki zupełnie od siebie różné. Ale drzewo może bydź mniejszé, a krzew może bydź większy; i tak łatwo przyydziémy do takiéy rośliny, która nie jest ani drzewém, ani krzewiém, czyli która jest razém iendém i drugiém…”

Te przykłady – dodaje tu autor – wystarczą, by sobie uprzytomnić, ile tu momentów interesujących dla czytelnika chętnego do obcowania z ideami w perspektywie perypetii dziejowych. A cóż dopiero mówić o cisnących się do głowy zagadnieniach historiozoficznych: jaką formację dziejową reprezentuje Condillac, jakiej warstwie społecznej odpowiadało to wszystko i co z tego za nauka dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej[5].

Antycypacja marksistowskiej koncepcji praktyki jako kryterium prawdy powiązana z naturalistycznym umysłem biorącym się z zamysłu Stwórcy? Aż trudno uwierzyć, że autorem tych słów jest Kotarbiński. Co z podręcznika logiki francuskiego myśliciela ma wynikać dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej? Chciałbym wierzyć, że jednak nie Kotarbiński to napisał. Te fragmenty to ideologiczny wstępniak.


[1] T. Kotarbiński, Biblioteka Klasyków Filozofii, w: tegoż, Wybór pism, t. 2: Myśli o myśleniu, Warszawa 1958; pierwodruk: „Myśl Filozoficzna 1951, nr 1/2, cyt. za: tenże, Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979, s. 24.

[2] Tamże, s. 24–25.

[3] Tamże, s. 25.

[4] Zakres pojęcia „klasycy filozofii został zawężony o tyle, że Biblioteka nie obejmuje prac koryfeuszów marksizmu-leninizmu, których dzieła przygotowują do wydania po polsku inne grupy redakcyjne”. Tamże, s. 23.

[5] Tamże, s. 29–30.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Koryfeusz Czarnek

RAFAŁ WNUK

Koryfeusz Czarnek

Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek zrewolucjonizował stosowane na świecie metody pomiaru wartości dorobku naukowego. W takim Oxfordzie, Harvardzie, Yale itp. powołuje się niezależnych recenzentów – wybitnych naukowców w poszczególnych dziedzinach, nad stworzeniem systemów pracują zespoły specjalistów od ewaluacji i informatyków, żadnemu politykowi nie przyjdzie na myśl, by zadzwonić do członka takiego zespołu, nie mówiąc o proponowaniu jakiejś punktacji. Ci zachodni politycy nie mają bowiem głębokiej wszechstronnej wiedzy niezbędnej do tworzenia zasad parametryzacji dzieł naukowych. Minister Czarnek to człowiek z innej ligi. Jego interdyscyplinarne przygotowanie i nieomylny instynkt sprawiają, że na polu ewaluacji nauki dokonuje on cudów. Bo do kategorii cudów należy zaliczyć awans pism uznawanych wcześniej za przeciętne i lokalne do kategorii „wybitne”. I tylko ludzie małostkowi dostrzegają nieistniejący związek między miejscem zatrudnienia ministra Czarnka, jakim jest Wydział Prawa KUL, a tym, że minister ten podniósł ocenę „Biuletynu Stowarzyszenia Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego” z 20 do 70 punktów. Taka „TEKA Komisji Prawniczej PAN Oddział w Lublinie” była „wyceniana” na 40 punktów. A przecież dwa teksty zamieścił w niej nie kto inny, ale sam minister Czarnek. Minister niesprawiedliwość tę słusznie naprawił, przyznając „TECE” 100 punktów. Pismo natychmiast zyskało poziom światowy, a dorobek naukowy ministra został w końcu właściwie doceniony. Gdyby minister Czarnek przewodniczył Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu i wprowadził podobne zasady punktowania zawodów sportowych, to na Olimpiadzie w Tokio Polska w klasyfikacji medalowej z pewnością rywalizowałaby z USA i Chinami, a nie z Iranem, Tajwanem czy Chorwacją.

Podobnie jak minister Czarnek jestem pracownikiem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Kościół katolicki i chrześcijaństwo są dla mnie ważne. Staram się obserwować zachodzące tam procesy i je zrozumieć. Przy ministrze czuję się jednak całkowitym dyletantem.

Czarnek – wykładowca KUL i prawnik – wyrokuje: „ks. Boniecki to nie jest Kościół katolicki czy chrześcijański, to jest jakiś kościół neoprotestancki”. Minister – jak się okazuje, także wybitny teolog – sam jeden zastąpił watykańską Kongregację Nauki Wiary i biskupa Rzymu. Wykazał się nieomylnym instynktem, z miejsca bowiem przejrzał ks. Bonieckiego. Dostrzegł w nim zło, którego przez wiele lat współpracy z duchownym nie zdołał zauważyć ks. bp Karol Wojtyła/papież Jan Paweł II. Przy okazji minister samodzielnie dokonał wykładni kluczowych punktów doktryny wiary i moralności. Sam jeden zdecydował, kto jest, a kto nie jest księdzem, i kto jest, a kto nie jest katolikiem. Wykluczenie przez niego Kościołów protestanckich z grona wspólnoty chrześcijańskiej to teologiczny przewrót kopernikański. W głowie wykładowcy mojej uczelni narodził się projekt wielkiej rewolucji w Kościele katolickim. Przy pomysłach ministra Czarnka zmiany soboru trydenckiego czy soboru watykańskiego II wydają się śmiesznie powściągliwe. Biorąc powyższe pod uwagę, należy poważnie się zastanowić, czy Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II nie powinien zmienić nazwy na Katolicki Uniwersytet Lubelski Ministra Przemysława Czarnka.

Aby uzyskać pełniejszy obraz potencjału intelektualnego i szerokości horyzontów ministra Czarnka, przypomnę jego dokonania z zakresu psychiatrii i seksuologii. Diagnoza, że osoby LGBT „nie są równe normalnym ludziom”, uczyniła jego osobę rozpoznawalną w świecie nie tylko naukowym. Okazał się on też specjalistą w dziedzinach tak nieoczywistych, jak fitness czy dietetyka. Doszedł otóż do wniosku, że szkoła powinna się skoncentrować na odchudzaniu dziewcząt. Ten postawny, nieanorektyczny, bez wątpienia wysportowany mężczyzna z pewnością wie, co mówi.

Milczałbym dalej w zachwycie, gdyby nie list ministra Czarnka do przewodniczącej Komisji Kultury i Edukacji Parlamentu Europejskiego Sabine Verheyen[1]. Okazuje się bowiem, że minister jest też historykiem czy raczej historiozofem. Prostymi, niemal żołnierskimi słowami tłumaczy pani Verheyen, czym jest „pedagogika wstydu”. Są to działania wrogów Polski oczerniających Rzeczpospolitą i Polaków na arenie międzynarodowej. Minister błyszczy wiedzą i podaje konkretne przykłady podłości obcych sił.

Wysuwany wobec władz międzywojennej Polski zarzut łamania tzw. małego traktatu wersalskiego nazywa kłamliwym pomówieniem. Na mocy sygnowanej przez nasz kraj w 1919 r. umowy odradzająca się Polska zobowiązywała się do równego traktowania wszystkich byłych obywateli państw rozbiorowych zamieszkujących obszar II RP. Podpisany przez przedstawicieli Polski dokument głosił m.in.: „Wszyscy obywatele polscy bez różnicy języka lub religji będą równi wobec prawa i korzystać będą z tych samych praw cywilnych i politycznych. Różnica co do religji, wierzeń lub wyznania nie powinna szkodzić żadnemu obywatelowi polskiemu w korzystaniu z praw cywilnych i politycznych, mianowicie gdy chodzi o dopuszczenie do urzędów publicznych, obowiązków i zaszczytów, lub wykonywania różnych zawodów i przemysłu”.

Kilka lat po podpisaniu wspomnianego zobowiązania państwo polskie zaczęło likwidować szkolnictwo ukraińskie i białoruskie. Z czasem na uczelniach wyższych zaczęto wobec Żydów stosować getto ławkowe i numerus clausus, a nawet numerus nullus, mniejszościom narodowym blokowano dostęp do urzędów i zamykano gazety. Minister Czarnek słusznie uważa, że Polska miała prawo podpisać traktat gwarantujący prawo mniejszościom i go nie przestrzegać. Jako prawnik doskonale wyczuwa, że taki dokument z definicji jest nieważny, bo ogranicza suwerenność rządu. Jestem pewien, że dziś „trybunał konstytucyjny” podzieliłby powyższą argumentację. Międzywojenna Polska notorycznie łamała traktat mniejszościowy, krytykowanie jej z tego powodu to bez wątpienia brutalny atak na dzisiejszą wolną Polskę.

Ma rację minister Czarnek, twierdząc, że każda krytyczna wypowiedź o wydarzeniach z przeszłości Polski to powtarzanie kalumnii propagandy hitlerowskich Niemiec. Muszę się tu przyznać do ciężkiego przewinienia – w latach dziewięćdziesiątych jako początkujący historyk odkryłem dokumenty wskazujące, że zgrupowanie oddziałów NSZ pod dowództwem Mieczysława Pazderskiego „Szarego” wymordowało mieszkańców ukraińskiej wsi Wierzchowiny: dzieci, starców, kobiety i mężczyzn[2]. W nieświadomości swej rzecz opisałem i opublikowałem, tym samym zacząłem uprawiać antypolską „pedagogikę wstydu”. Powinienem przecież ukryć dokumenty i milczeć. Ponieważ tego nie zrobiłem, minister Czarnek ma pełne prawo mnie i mnie podobnych uznać za ludzi podążających szlakiem wyznaczonym przez goebbelsowską propagandę. Usprawiedliwić mnie może wyłącznie młody wówczas wiek.

Dzięki uwadze ministra, że opisywanie Polski 1939 r. jako państwa nieprzygotowanego do wojny to echo propagandy sowieckiej i niemieckiej, opadły mi z oczu łuski. Rząd polski na uchodźstwie od momentu, gdy na jego czele stanął gen. Władysław Sikorski, uporczywie twierdził, że klęska wrześniowa była efektem nieprzygotowania Polski do wojny przez władze sanacyjne. Dzięki Czarnkowi już wiem, że rząd Sikorskiego realizował „pedagogikę wstydu”, działał pod wpływem niemieckiej i sowieckiej propagandy. Myślę, że minister powinien nakazać zrewidowanie pod tym kątem podręczników szkolnych i napiętnować antypolskie działania premiera emigracyjnego rządu.

Podziwiam też maestrię ministra Czarnka w operowaniu źródłami. Pisze on, że Sowieci atak na Polskę usprawiedliwiali „obroną życia oraz mienia ludności białoruskiej, a także ukraińskiej”. Chodzi mu o odezwę do żołnierzy Armii Czerwonej odczytaną tuż przed atakiem. Głosiła ona:

Narody białoruski, ukraiński i polski krwawią w wojnie, wszczętej z Niemcami przez obszarniczo-kapitalistyczną klikę rządzącą Polską. Robotnicy i chłopi Białorusi, Ukrainy i Polski powstali do walki ze swymi odwiecznymi wrogami – obszarnikami i kapitalistami. Wojska niemieckie zadały ciężką klęskę głównym siłom armii polskiej. Z nastaniem świtu 17 września armie Frontu Białoruskiego przechodzą do natarcia z zadaniem wsparcia powstańców robotników i chłopów Białorusi i Polski w zrzuceniu jarzma obszarników i kapitalistów i niedopuszczenia do zdobycia terytorium Zachodniej Białorusi przez Niemcy[3].

Ma rację minister, że pomija w wywodzie te wątki sowieckiej propagandy, które mówią o „braterskiej pomocy narodowi polskiemu”. Dzięki temu maluje prosty świat. Z jednej strony Polacy – ofiary, z drugiej strony „obcy” – Sowieci, Ukraińcy, Niemcy, Białorusini. Po co tłumaczyć zawiłości dialektyki komunistów, zaprzątać umysły czytelników szkodliwą wiedzą, wyjaśniać, czym dla bolszewików była „walka klas”. Skoro treść dokumentu nie pasuje do tezy, należy go tak przedstawić, by do niej pasował. Kreatywne podejście do tekstów źródłowych to ważny filar „pedagogiki dumy”, którą minister Czarnek słusznie realizuje.

„Pedagogika dumy” jest oparta na twierdzeniu, że Polacy to najwspanialszy naród na świecie, który ze swej natury jest skłonny wyłącznie do czynienia dobra i niezdolny do zła. Każdy pedagog wie, że proces wychowawczy wymaga konsekwencji. Żelazna wręcz konsekwencja to kolejna cecha ministra. Według niego wszelkie informacje o antysemityzmie żołnierzy AK są całkowicie bezpodstawne. Z pewnością wie on, że partyzanci działającego w Lasach Janowskich oddziału NOW-AK Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”[4] czy podkomendni Mariana Sołtysiaka „Barabasza” w Górach Świętokrzyskich zabijali Żydów[5]. Z żydowskich relacji wynika jasno, że ukrywający się śmiertelnie bali się polskich oddziałów partyzanckich. Dlatego tym bardziej należy docenić jego stanowcze twierdzenie, iż głosy mówiące o antysemityzmie części akowców to bezpodstawna insynuacja. Głośne zaprzeczanie faktom wymaga wielkiej odwagi, hartu ducha i konsekwencji. Minister Czarnek jest wcieleniem tych męskich cnót.

Niektóre myśli ministra to prawdziwe diamenty. Pisze on: „Obaj okupanci brutalnie mordowali polską inteligencję, harcerzy, polskich Żydów”. Postuluję, by jednym z zadań przyszłorocznej matury z historii było wykazanie prawdziwości tego zdania. Maturzysta, który nie potrafiłby udowodnić, że sowieckie mordy na Żydach i harcerzach były równoważne z niemieckimi, oblewałby maturę.

Minister ma wyrafinowane poczucie humoru, co udowodnił, pisząc: „Wolność i demokrację Niemcom przyniosły wojska innych krajów (m.in. Amerykanie, Anglicy czy Polacy)”. Minister – przypomnijmy, prawnik – okupację nazwał wyzwoleniem, dyskretnie szydząc zarówno z propagandy sowieckiej, która okupację kolejnych państw nazwała misją wyzwoleńczą, jak i propagandy anglosaskiej, dowodzącej, że „wyzwala” Niemców, Austriaków czy Włochów spod władzy Niemców, Austriaków i Włochów. A już wymienienie Polaków żołnierzy I Armii Wojska Polskiego w gronie „wyzwolicieli” i krzewicieli „demokracji” to intelektualna prowokacja[6]. Nazwanie komunistycznego wojska dowodzonego przez sowieckiego generała armią wolności było normą w komunistycznej „Trybunie Ludu”. Dziś takie słowa dowodzą dużej osobistej odwagi lub ironii.

Na koniec minister podkreśla, że urzęduje w budynku, który podczas wojny był siedzibą Gestapo i miejscem kaźni Polaków. Przemysław Czarnek daje do zrozumienia, że jest nie tylko ministrem edukacji i nauki, lecz także ministrem wszystkich zabitych, zamordowanych, poległych od ran polskich patriotów, ministrem cmentarzy wojennych, miejsc kaźni i pól bitewnych. Jestem przekonany, że wobec tak głęboko merytorycznej argumentacji przewodnicząca Komisji Kultury i Edukacji Parlamentu Europejskiego szczerze pożałowała słów krytyki pod adresem ministra Czarnka i udała się do Canossy.


[1] 21 VII 2021 r. minister Przemysław Czarnek skierował list do przewodniczącej Komisji Kultury i Edukacji Parlamentu Europejskiego Sabine Verheyen. Był on odpowiedzią na pismo przewodniczącej Verheyen z 17 VI 2021 r., w którym wyrażała ona zaniepokojenie planowanymi zmianami w edukacji historycznej w polskich szkołach. List ministra Czarnka został rozesłany do mediów. W momencie powstawania tekstu pismo przewodniczącej Sabine Verheyen nie było dostępne na stronach Ministerstwa Edukacji i Nauki.

[2] R. Wnuk, Wierzchowiny i Huta, „Polska 1944/1945–1989. Studia i materiały” 1996, t. 4, s. 71–88.

[3] Cyt. za: D. Boćkowski, Na zawsze razem. Białostocczyzna i Łomżyńskie w polityce radzieckiej w czasie II wojny światowej (IX 1939 – VIII 1944), Warszawa 2005, s. 30–31.

[4] M. Surdej, Okręg Rzeszowski Narodowej Organizacji Wojskowej – Narodowego Zjednoczenia Wojskowego w latach 19441947, Rzeszów–Warszawa 2018, s. 41–43.

[5] A. Skibińska, J. Tokarska-Bakir, „Barabasz” i Żydzi. Z historii oddziału AK „Wybranieccy”, „Zagłada Żydów. Studia i materiały” 2011, nr 7, s. 63–122.

[6] Na holendersko-niemieckim pograniczu 1 Dywizja Pancerna gen. Stanisława Maczka zajęła skrawek niemieckiego terytorium. Stało się to jednak już po kapitulacji III Rzeszy, toteż minister Czarnek, pisząc o polskich „wyzwolicielach”, musi mieć na myśli I Armię Wojska Polskiego, która doszła aż do Berlina.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (12)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (12)

Konstatowałem tydzień temu, że zadanie napisania podręcznika do logiki dla szkół elementarnych powierzyła Komisja Edukacji Narodowej filozofowi ówcześnie uznanemu i kontrowersyjnemu, twórcy sensualizmu[1], Étienne’owi Bonnot de Condillacowi, oświeconemu chrześcijaninowi, którego obszerne wykłady dla księcia Parmy, świadectwo „nowoczesnej erudycji”, sekwestrowano za panowania Ludwika XV. Jego doktrynę, bliską ideom Johna Locke’a, cechowało – jak pisze Kotarbiński – „wprost pozytywistyczne odwoływanie się do «czuciów» jako jedynego źródła wiedzy”. Grzegorz Piramowicz już w 1779 r. streszczał i oceniał w obecności króla (sic!) nadesłany przez Condillaca tekst podręcznika. Czy od razu na podstawie tłumaczenia Ignacego Potockiego? Dodajmy, że podręcznik napisany na zamówienie rządu polskiego ukazał się we Francji już w 1780 r.[2] Polskie wydanie dopiero w 1802 r.:

Logika, czyli pierwsze zasady sztuki myślenia, dzieło elementarne, niegdyś przez Stefana Bonnot de Condillac, opata de Mureaux, Akademiy Francuzkiéy, Berlinskiéy, Parmenskiéy i Lugduńskiéy Członka, na żądanié bywszéy Kommissyi Edukacyi Narodowéy dla Szkół Publicznych napisané i od Niéy aprobowané, a teraz z przydatkiém niektórych objaśniéń i przypisów przez Jana Znoskę, nauk Wyzwolonych i Filozofii Doktora, Prawa i Historyi w Szkołach Akademickich Wileńskich Professora, z francuskiego na polski język przełożoné, w Wilnie w Drukarni Akademickiéy. R. 1802[3]

Na zwłokę tę wpłynęły losy Komisji Edukacji Narodowej i Rzeczypospolitej. Niemniej w tych okolicznościach fakt, że podręcznik ten ukazał się i, jak wiadomo, spopularyzowany, dobrze służył edukacji elementarnej.

Do roku 1819 ukazały się trzy wydania Logiki Condillaca, kolejne, czwarte, dopiero w 1952, już jako świadectwo historii logiki, źródło wiedzy o kształtowaniu się polskiego języka logiki i filozofii. Dwa przykłady archaiczności języka polskiego z początku XIX w.: dla Znoski: „obłąkać się”, „obłąkanie” to tyle, co „błądzić”, „błądzenie”, a „czyn” – to nie akt sprawczy, to po prostu równoznacznik „faktu”[4].

Za rok:

godziwą będzie rzeczą – pisał prawie siedemdziesiąt lat temu Kotarbiński – obchodzić stupięćdziesięcioletni[5] jubileusz ukazania się w szacie polskiej tego dziełka […]. Uprzytamnia się sobie w sposób jasny obraz pięknej kooperacji międzynarodowej w dziele kształcenia szkolnego… Utwór to francuski, inicjatywa polska [por. list zamawiający Ignacego Potockiego z r. 1777, Wycinanki (11)] i tłumacza polskiego wysiłek, by oddać po sarmacku treść myśli w wyrobionej już bardzo francuszczyźnie wypowiedzianych[6].


[1] T. Kotarbiński, Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979, s. 29; po sarmacku mogłoby to być „czucizmu” É.B. Condillac, Traité des sensations, w: tegoż, Oeuvres philosophiques, red. G. Le Roy, t. 1–3, Paris 1947–1951, t. 1, 1947; W. Wojciechowska, Le sensualisme de Condillac, „Revue philosophique de la France et de l’étranger” 1968, t. 158, s. 297–320.

[2] É.B. Condillac, La logique ou les Premiers Développement de l’Art de Penser, Paris 1780; tenże, Traité d’Art de Penser, w: tegoż, Oeuvres philosophiques, t. 1

[3] T. Kotarbiński, Szkice…, s. 28. Nota bene Kotarbiński w Wykładach z dziejów logiki (Warszawa 1985, s. 76) podaje, że przekład polski Jana Zanoski wykonano wedle wydania paryskiego: É.B. Condillac, La logique ou les Premiers Développement de l’Art de Penser, a nie tekstu nadesłanego do KEN jeszcze w 1778 r.

[4] T. Kotarbiński, Szkice…, s. 51.

[5] Mowa jest o roku 1952.

[6] T. Kotarbiński, Biblioteka Klasyków Filozofii, w: tegoż, Wybór pism, t. 2: Myśli o myśleniu, Warszawa 1958; pierwodruk: „Myśl Filozoficzna” 1951, nr 1/2; cyt. za: tenże, Szkice…, s. 28.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (11)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (11)

Rok 1773 to kasacja zakonu jezuitów, powstanie Komisji Edukacji Narodowej.

Dobra pojezuickie oddano na cele powszechnooświatowe. Komisja, przejęta koniecznością wychowania światłych i dzielnych obywateli, w sytuacji braku podręczników powołała w 1775 r. Towarzystwo do Ksiąg Elementarnych. Kolegium dziesięcioosobowe pod przewodnictwem Ignacego Potockiego. Ośmiu na dziesięciu członków to duchowni, wśród nich pedagog Antoni Popławski, pijar, autor generalnego planu nauczania w szkołach, oraz Grzegorz Piramowicz, jezuita, wybitny pisarz pedagogiczny, jak określa go Tadeusz Kotarbiński[1]. Kotarbiński poświadcza zgodność gremium co do celów i metod pracy, jaką nieprzyjazne wobec siebie środowiska zakonne potrafiły ustanowić dla dobra ojczyzny. O ile programy szkolne były uzupełniane przez powstające kolejne, o tyle brakowało podręczników. Nasuwa się pytanie, w jakiej mierze KEN była świadectwem oświecenia elit, a w jakiej przejawem desperacji ministerstwa wobec dezorganizacji szkolnictwa jezuickiego. A może „prapozytywistycznym” odruchem pracy u podstaw w obliczu upadku państwa?

Zainteresował mnie przypadek logiki jako przedmiotu nauczania szkolnego. Znamienne, że w sytuacji znaczącego własnego dorobku w dziedzinie logiki, jaki odnotowuje się począwszy od roku 1599 – w tym recepcji dzieł obcych – Komisja Edukacji Narodowej ogłosiła międzynarodowy konkurs na podręcznik logiki w trzech językach, łacinie, francuskim i polskim. Anons o konkursie zamieściła paryska „Nouvelle Ephéméride”. Napłynęło sześć „prospectusów”. Żadnemu konspektowi nie udało się uzyskać przychylnej opinii Kolegium.

Konkurs na podręcznik logiki rozpisany przez pijarów i niedawnych jezuitów pod przewodem świeckiego arystokraty, dla celów oświecenia publicznego? A może to efekt wzajemnej nieufności obu zakonów?

Wówczas „ucieczono się” – jak soczyście określa Kotarbiński – do bezpośredniego zamówienia podręcznika logiki u sławnego „myśliciela, pisarza i wychowawcy”, abbé Étienne’a Bonnot de Condillaca[2]. Ignacy Potocki napisał do niego list (po francusku, 2 września 1777 r.):

Korzysta Pan z przywileju ludzi sławnych; znanym będąc w krajach bardzo nawet odległych, nie wie Pan o czytelnikach, którzy z dzieł jego czerpią światło nauki. Filozofów zawsze poszukiwano, zawsze zwracano się do nich o rady, a częstokroć dokuczano im natarczywością. Nie obroni się więc i Pan przed takimi utrudnieniami, sprzężonymi z Jego powołaniem. Rada wychowania narodowego zleciła mi troskę o podręczniki, co do których zaniechano ogłaszania konkursu publicznego; dotyczy to m.in. logiki. Znając Pańskie dzieła i zważywszy, że Rada kierowała się Pańskimi zasadami, organizując nauczanie publiczne w szkołach wojewódzkich, sądzę, że nikt nie zdoła lepiej od Pana uporać się z tym doniosłym zadaniem. Czyżby Pan, dokonawszy prac na rzecz suwerennego księcia, mógł odmówić użyczenia swych osiągnięć narodowi, który winien być suwerennym. Podaję do Pańskiej wiadomości treść ogłoszonego przez nas programu. Prosimy o napisanie podręcznika logiki po francusku, licząc na grudzień 1779. Rada wychowania może Pana zapewnić, że będzie umiała zarówno ocenić, jak też wynagrodzić Pańską pracę. Gdyby inne zajęcia nie pozwoliły Panu podjąć się tego dzieła, byłbym bardzo, a bardzo wdzięczny za wskazanie kogoś z Francji, kto by mógł wedle Pańskiego zdania odpowiedzieć naszym zamiarom, korzystając z Pańskiej wiedzy i światłych rad. Będzie to w każdym razie ktoś z grona Pańskich uczniów: należy pragnąć, dla dobra ludzkości, by Pan miał uczniów spośród wszystkich narodów[3].

Zwracam uwagę na szczególną stosowność i zręczność formuły zawartej w liście: „Rada wychowania może Pana zapewnić, że będzie umiała zarówno ocenić, jak też wynagrodzić Pańską pracę”.

Autor wywiązał się z zadania już rok później. Potocki od razu przetłumaczył pierwszy spory fragment.


[1] „Wycinam” z ustaleń: Kotarbiński, Wstęp (Do: Etienne Bonnot de Condillac, Logika), w: Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979; La logique ou les premiers développements de l’art de pensée E. Bonnot de Condillac z 1780 r., gdzie o sztuce myślenia traktuje się, tłum. polskie Jan Zonosko, z 1802 r.; oraz zamieszczonego w tym tomie odczytu: Logika w Polsce, jej oryginalność i obce wpływy. (Odczyt wygłoszony w Bibliotece Polskiej Akademii w Rzymie 15 kwietnia 1959), tłum. z francuskiego Izydora Dąmbska, s. 229–256.

[2] O napisanie podręcznika zwrócono się nie do tego, jak już wiemy, kto wziął udział w konkursie, lecz tego, którego maksymę umieszczono w jednym z projektów („złe nauczanie gorsze jest od braku nauczania”). T. Kotarbiński, Szkice…, s. 35.

[3] T. Kotarbiński, Wstęp…, s. 40–41.


Redakcja językowa: Beata Bińko 




Holokaust na Węgrzech w świetle procesu Adolfa Eichmanna w Jerozolimie (1961–1962)

Kadr z filmu Lista Schindlera, reż. Steven Spielberg, 1993 (© TM & Universal, https://www.youtube.com/watch?v=j1VL-y9JHuI&list=PL3AD38307A15C3B18&index=3 [Movieclips via Youtube, screencap: 00:46], dostęp 30.11.2020)

SZYMON
PIETRZYKOWSKI

Holokaust na Węgrzech
w świetle procesu Adolfa Eichmanna w Jerozolimie (1961–1962)

Wprowadzenie

W 2021 r. mija okrągła, sześćdziesiąta rocznica procesu
Eichmanna. Od 11 kwietnia do 14 sierpnia 1961 r. toczyło się postępowanie przed
sądem okręgowym w Jerozolimie. Z racji wielkiego zainteresowania tym wydarzeniem
ze strony opinii publicznej obrady zostały przeniesione do wtenczas nowo wybudowanego
jerozolimskiego Domu Ludowego (Beit ha-Am), którego wnętrze przearanżowano na salę sądową;
sąd zebrał się ponownie w połowie grudnia tegoż roku (11–15 grudnia), aby wysłuchać
mów końcowych oskarżenia i obrony oraz głosić wyrok (uznający winę oskarżonego
w odniesieniu do zdecydowanej większości stawianych mu zarzutów – tj. zbrodni przeciwko
ludzkości, zbrodni wojennych, przynależności do organizacji uznanych na zbrodnicze
przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze i nowej kategorii wprowadzonej
przez sądownictwo izraelskie, tj. zbrodni przeciwko narodowi żydowskiemu – oraz
skazujący oskarżonego na karę śmierci) wraz z uzasadnieniem. Eichmann skorzystał
z przysługującego mu prawa do apelacji, co przedłużyło sprawę. W postępowaniu apelacyjnym
Sąd Najwyższy w Izraelu podtrzymał karę śmierci i jeszcze zaostrzył treść wyroku.
Prośba o łaskę skierowana do ówczesnego prezydenta Icchaka Ben Cewiego została odrzucona
(mimo apelów m.in. ze strony Martina Bubera czy Gerszoma Scholema o podjęcie innej
decyzji).

Proces Eichmanna wypełnił również funkcję pozaprawną (extra-legal). W zamierzeniu oskarżenia miał
on posłużyć jako narzędzie legalizmu dydaktycznego (didactic legalism: Douglas 2001, s. 3 i n.) – publiczność zgromadzona
w Beit ha-Aam bądź przed odbiornikami radiowymi (w Izraelu nie funkcjonowała jeszcze
wtedy ogólnodostępna telewizja, głównymi przekaźnikami informacji o procesie, i
nie tylko, były radio i prasa) po raz pierwszy usłyszała o Zagładzie, zapoznając
się z przejmującymi zeznaniami świadków oskarżenia, z których większość (poza kilkoma
wyjątkami) stanowili ocalali/ocaleni. Z perspektywy sześciu dekad można uznać, że
strategia ta odniosła skutek i, nawiązując do słów Davida Cesaraniego, od tego czasu
„Holokaust zastygł i stał się częścią obywatelskiej religii Izraelczyków – z wszystkimi
dobrymi i złymi skutkami tego zjawiska” (Cesarani 2008, s. 425). W niniejszym artykule,
posługując się wybranymi zeznaniami świadków, postaram się zobrazować przebieg Holokaustu
na Węgrzech – w niedługim czasie (maj 1944 – luty 1945 r.) pochłonął on ponad pół
miliona istnień (około 564 tys. osób; Braham 2016, s. 1056). Zeznania te umożliwiają
uchwycenie zróżnicowanej palety zjawisk i postaw (judenraty kolaboracja/opór, działania
ratownicze, krótkotrwałe funkcjonowanie efemerycznych/prowizorycznych gett takich
jak Użhorod, masowe deportacje do Auschwitz-Birkenau). Mając na uwadze, iż transkrypty
z procesu Eichmanna dotychczas nie zostały przetłumaczone na język polski w całości
bądź pokaźnej części (poza cytatami w monografiach), można uznać, że przytaczane
tu obszerne fragmenty wypowiedzi świadków mogą nie być znane polskiemu czytelnikowi.

Endlösung na Węgrzech

Od 14 maja do 9 lipca 1944 r. Żydzi węgierscy zostali poddani
masowym deportacjom z kraju. W stronę Auschwitz-Birkenau wyruszyły wtedy 142 pociągi,
z łączną liczbą wynoszącą 430–440 tysięcy osób – ponad połowa z około 825 tys. Żydów
ujętych w cenzusie z 1941 r. (Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau 2014;
Piper 1992, s. 122). Ponadto tysiące Żydów siłą zaciągnięto do granicy z Austrią
jako przymusową siłę roboczą przy kopaniu rowów fortyfikacyjnych. Stali się oni
tym samym jedną z ostatnich wspólnot wśród ofiar Zagłady (wraz m.in. z pozostającymi
jeszcze przy życiu mieszkańcami getta łódzkiego, którzy nie zostali zgładzeni w
obozach zagłady Kulmhof w Chełmnie nad Nerem i Birkenau, czy Żydami nadal przebywającym
we „wzorcowym getcie” Theresienstadt), pochodzącą z ostatniego państwa, które dostało
się pod okupację niemiecką. Węgry pod autorytarnymi rządami regenta Miklósa Horthyego
(1920–1944) – sprzymierzeniec III Rzeszy na początku wojny, członek sojuszu Osi
od października 1940 r., stały beneficjent licznych przetasowań terytorialnych w
latach 1938–1941 – straciły zaufanie do Hitlera po klęsce pod Stalingradem (w niedługim
czasie strona węgierska usiłowała zawrzeć osobny rozejm z Amerykanami i Brytyjczykami),
jak też zaufanie ze strony samego Hitlera w związku z długotrwałym oporem przed
przekazaniem rodzimych Żydów w ręce nazistów, mimo nacisków również ze strony węgierskiej
radykalnej prawicy (Baron 2020; Romiscs 2016, s. 27–36; Korsai 2014, s. 91–113).
W konsekwencji Niemcy wkroczyli 14 marca 1944 r. i de facto podporządkowali sobie kraj (Cesarani 2008, s. 209–256). Należy
przy tym nadmienić, że rządzący nie odczuwali potrzeby rozciągnięcia protekcji
na Żydów zamieszkujących terytoria anektowane i/lub nieutożsamiającymi się z Węgrami
– w styczniu 1942 r. oddziały węgierskie dokonały masakry 3 tys. Żydów w Nowym Sadzie,
stolicy Wojwodiny, w części przyłączonej do Węgier (von Klimó 2018); latem wywieziono z kolei około 20 tys. Żydów z Rusi
Podkarpackiej do Kamieńca Podolskiego na zajętej przez Niemców Ukrainie, gdzie zostali
rozstrzelani przez oddziały Einsatzgruppen (Mallmann 2001, s. 239–264; Eisen, Stark
2013, s. 207–241). Postawę tę, tj. próbę ochrony „własnych” Żydów i wrogość w stosunku
do „obcych”, powielili też Rumuni i Bułgarzy – pozostali członkowie Osi o podobnym
statusie co Węgry* (Gerlach 2016, s. 368–403). Jedyną społecznością, która uniknęła
wywózek na północ, byli Żydzi budapeszteńscy (około 200 tys. według szacunków przedwojennych).
Deportacje co
prawda objęły także Żydów z przedmieść Budapesztu, lecz oszczędzona została żydowska
społeczność zamieszkała w stolicy (Ungváry
2016, s. 105–146; Piotrkowiak-Junkiert 2016, s. 119–138). Ci zaś po obaleniu
Horthyego w październiku 1944 r. i przejęciu władzy przez Ferenca Szálasiego (1944–1945) – przywódcy faszystowskiego, skrajnie antysemickiego
ugrupowania strzałkokrzyżowców – padli ofiarą pogromów toczących się
w mieście do wejścia Armii Czerwonej 13 lutego 1945 r. (Deák 1965, s. 364–407;
Lackó 1969; Cohen 1987, s. 369–384). Nie
do przecenienia okazała się wówczas działalność Raoula Wallenberga – dyplomaty,
sekretarza ambasady szwedzkiej, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata – który współdziałając
m.in. z Czerwonym Krzyżem i nuncjaturą apostolską, doprowadził do ocalenia tysięcy
Żydów poprzez wystawianie im szwedzkich paszportów czy innego rodzaju działania
pomocowe (Bierman 1981; Ben-Tov 1988; Schult 2009; Carlberg 2016). Szacuje się,
że okupację przetrwało ogółem 255,5 tys. węgierskich Żydów, w tym około 119 tys.
Żydów zamieszkałych w stolicy, wtłoczonych od listopada 1944 r. do zamkniętego getta
(Braham 2016, s. 1507). Do 20 tys. budapeszteńskich Żydów zginęło z rąk strzałkokrzyżowców
(tamże, s. 1505), część z nich rozstrzelano przy brzegu Dunaju, a ich ciała wrzucono
do wody (upamiętnia ich odsłonięty w 2005 r. pomnik w postaci rzędu butów porozstawianych
wzdłuż rzeki; w 2019 r. izraelscy płetwonurkowie oczyścili dno Dunaju w poszukiwaniu
szczątków). 8 października 1944 r. z Budapesztu ku zachodowi wyruszył marsz śmierci
składający się z 70 tys. Żydów – część uczestników trafiła do wciąż funkcjonujących
w tym czasie obozów (Dachau, Mauthausen), pozostałych skierowano w stronę Wiednia,
do budowy umocnień. Marsz ten pochłonął tysiące istnień (Lappin 2000, s. 203–242;
Blatman 2011, s. 223–243).

49489143477_9640cd35a8_b

Buty na brzegu Dunaju (budapeszteński pomnik Holokaustu), fot. Luc Coekaerts
(domena publiczna, https://www.flickr.com/photos/luc_coekaerts/49489143477/sizes/l/, dostęp 30.11.2020)

Eichmann i inni

Osobą bezpośrednio nadzorującą realizację „ostatecznego
rozwiązania” (Endlösung] na Węgrzech był
sam Adolf Eichmann – kierownik powołanej w tym celu specjalnej sekcji IV B4 Reichssicherheitshauptamt
(RSHA, tj. Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy), której działalność obejmowała
całą okupowaną przez Niemcy Europę. Do Budapesztu udał się już w dniu wkroczenia
tam wojsk niemieckich, wraz z grupą zaufanych współpracowników (m.in. Dieterem Wislicenym
– świadkiem na procesie przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze,
osądzonym i straconym w 1948 r., i 500–600-osobowym Sondereinsatzkommando Ungarn, składającym się z członków SS, SD (Sicherheitsdienst
– Służba Bezpieczeństwa Reichsführera
SS Heinricha Himmlera) oraz Sipo (Sicherheitspolizei – Policja Bezpieczeństwa) (Cesarani
2008, s. 209–256; Stangneth 2014; Braham 2015). Ten schyłkowy
okres działalności Eichmanna był jednym z najszerzej omówionych zagadnień na procesie.
Poświęcono mu ponad dziesięć z łącznie 121 sesji kolegium sędziowskiego (sesje 51–62,
84–87, 103–104 i następne; 24 maja – 1 czerwca, 3–6 lipca, 19–20 lipca 1961 r. i
później).

Rola
judenratów – casus Kastnera i Freudigera

Oprócz martyrologii Żydów węgierskich poruszona została
budząca kontrowersje kwestia kontaktów pomiędzy oskarżonym oraz jego ludźmi a ukonstytuowaną
z polecenia Niemców Centralną Radą Żydowską w Budapeszcie – kadłubową formą „samorządu”
na podobieństwo rad żydowskich (Judenräte) funkcjonujących w pozostałych
miejscach. W połowie lat pięćdziesiątych w Izraelu toczył się głośny proces o zniesławienie,
jaki ocalałemu z Zagłady węgierskiemu Żydowi, właścicielowi hotelu, dziennikarzowi
amatorowi Malkielowi Gruenwaldowi wytoczył Israel Kastner (wcześniej Rezső Rudolf Kasztner), ówczesny rzecznik prasowy ministerstwa
handlu i przemysłu, za okupacji wiceprzewodniczący powstałego w styczniu 1943 r.
Komitetu Pomocowego z siedzibą w Budapeszcie. Kastner, który doprowadził do ewakuacji
1684 Żydów z Węgier do Szwajcarii w zamian za okup w wysokości tysiąca dolarów od
osoby oraz łapówki wypłacane Niemcom (złoto, diamenty, kosztowne przedmioty), został
oskarżony o to, że wykorzystując bliskie kontakty z Eichmannem i jego ludźmi, w
istocie doprowadził do ocalenia nielicznej elity kosztem „szeregowych”, nieuprzywilejowanych
pobratymców. Sprawa ta miała dość czytelny podtekst polityczny – prawica, z którą
był związany Gruenwald, utożsamiała rządzącą od powstania państwa aż do schyłku
lat siedemdziesiątych lewicową Partię Pracy (Mapai) z kolaborującymi radami, tymczasem
opozycyjny Herut (jego spadkobiercą jest dzisiejszy Likud) i różne inne ugrupowania
z tej strony sceny politycznej odwoływały się do tradycji zbrojnego oporu – w gettach
i obozach podczas wojny czy w jiszuwie (osadnictwo żydowskie na terenie Palestyny/Izraela)
przeciwko Brytyjczykom (Wietz 1994, s. 349–371; Stauber 2007, s. 42–44, 78–96; Segev
2012, s. 179–238). Finałem postępowania przed sądem pierwszej instancji (1954–1955)
było skazanie Grunwalda, orzekający w tej sprawie sędzia Benjamin Halewi ukarał
go jednak symboliczną grzywną w wysokości jednego funta, a prowadzone przez Kastnera
negocjacje z Eichmannem porównał do umowy z diabłem (Halewi zasiadł później w trzyosobowym
kolegium osądzającym Eichmanna). Kastner złożył apelację, która znacząco zweryfikowała
wyrok na jego korzyść. Nie doczekał jej finału – 15 marca 1957 r. zginął blisko
swego domu w zamachu z rąk prawicowych ekstremistów (Moaz 1995, s. 279–289, Weitz
1996, s. 1–26; Bilsky 2001, s. 117–160; Segev 2012, s. 241–300).

File:Rudolf Kastner, 1950s.jpg

Rudolf
Kastner w izraelskiej stacji radiowej Kol Israel, prowadzący audycję po węgiersku,
wczesne lata pięćdziesiąte (domena publiczna https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Rudolf_Kastner,_1950s.jpg,
dostęp 30.11.2020)

Echa
procesu Kastnera rozbrzmiały m.in. w trakcie wystąpienia jako świadka oskarżenia
na sesjach nr 51 i 52 (24 i 25 lipca 1961 r.) Pinchasa Freudigera (wcześniej Fülöp Filip von Freudiger) – byłego barona,
który po emigracji do Izraela po wojnie zhebraizował tożsamość; członka budapeszteńskiego
Judenratu (The
Trial of Adolf Eichmann: Session 51 of 121 [Part 4-6 of 6]; Session 52 of 121 [Part
1-7 of 8]: Testimony of Pinchas Freudiger)
.
Chociaż przedstawił sylwetkę i działalność Eichmanna w jednoznacznie niekorzystnym
świetle, jego opowieść dotycząca tego, jak wyglądała codzienność centralnej rady
m.in. w newralgicznym okresie od maja do lipca 1944 r. – o przekazywaniu nieruchomości
na potrzeby Niemców, dostarczaniu żydowskich robotników do niewolniczej pracy (za
którą nie otrzymywali oni wynagrodzenia), wreszcie o konieczności sporządzania list
i dostarczania deportowanych do Auschwitz-Birkenau – wywołała gwałtowną reakcję.
Jak relacjonowała Hannah Arendt, „podczas zeznań […] doszło
do jedynego poważnego incydentu na sali sądowej: publiczność zaczęła krzyczeć na
świadka po węgiersku i żydowsku, a sąd musiał ogłosić przerwę. Freudiger – ortodoksyjny
Żyd zachowujący się z dużym dostojeństwem – był wstrząśnięty” (Arendt 1998, s. 161).
Oburzenie wywoływała nierówność losu przedstawicieli elit, jak Freudiger, i „zwykłych”
Żydów. Odzwierciedla ją doświadczenie będące udziałem samego zeznającego: po załatwieniu
przez niego sfałszowanych paszportów i otrzymaniu informacji od Wislicenyego o możliwości
przekroczenia granicy węgiersko-rumuńskiej szczęśliwie przedostał się do Rumunii
11 sierpnia 1944 r. – niespełna dwa tygodnie przed wkroczeniem Armii Czerwonej (22
sierpnia). Z jego przypadkiem tragicznie koresponduje sytuacja setek tysięcy węgierskich
Żydów bez środków finansowych i znajomości wśród okupantów, którzy wchodzili do
pociągów z przekonaniem, że udają się do obozów pracy, podczas gdy miejscem ich
przeznaczenia były krematoria Birkenau. Według najnowszych ustaleń z 430–440 tys.
deportowanych życie straciło w ten sposób około 320–325 tys. – 75% wszystkich transportów
z Węgier, jedna trzecia całkowitej liczby ofiar. Wiosną i latem 1944 r. obóz zagłady
osiągnął apogeum śmiercionośnej działalności (Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau
2014) – Randoph L. Braham szacuje, że obozy mogło przeżyć 20 tys. węgierskich Żydów
(Braham 2016, s. 1507). Zarazem należy pamiętać, że żydowskie władze zostały w istocie
postawione w obliczu tego, co amerykański literaturoznawca Lawrence L. Langer określił
mianem choiceless choicess – sytuacji
bez wyjścia, gdy każdy krok/każda decyzja, jakiekolwiek by one były, rodziły tragiczne
konsekwencje, na podobieństwo antycznych tragedii greckich (Langer 1980, s. 53–58;
Langer 1982, s. 72 i n.; Langer 1991, s. 26, 83; Langer 1995, s. 46 i n., 80; Langer
2006, s. 46, 102; Langer 2021, s. 39, 110 i n.). Obecnie postawa judenratów poddawana
jest z tego względu rewaluacji. Choć nierzadkie były przypadki daleko idącej współpracy
z okupantem – jak działo się to w getcie łódzkim pod rządami Chaima Mordechaja Rumkowskiego
czy zarządzanym przez Jakuba Gensa getcie wileńskim – panuje ogólny konsensus, iż
żydowscy decydenci, czyniąc użytek z dramatycznie ograniczonych środków i/lub możliwości,
jakimi wtedy dysponowali, dążyli do maksymalizacji współczynnika przeżycia podległych
im wspólnot. Niektóre podjęte przez nich (i nie tylko) działania mieszczą się w
utworzonej przez izraelskiego historyka Yehudę Bauera kategorii amidy (hebr.
amida – opór)– niezbrojnego oporu (Bauer
2016, s. 164, 183–185 i in.). W innym świetle niż kilka dekad temu postrzegany jest
choćby wspomniany wcześniej Kastner, często nazywany dziś „węgierskim Schindlerem”
(Leclézio 2016).

vlcsnap-2020-11-30-06h07m36s662
vlcsnap-2020-11-30-06h03m40s319

Pinchas
Freudiger zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (po prawej stronie obrócony plecami
prokurator posiłkowy Gabriel Bach) (https://www.youtube.com/watch?v=eyL8cVKSR0A&t=1904s [archiwalny
materiał filmowy z większości posiedzeń udostępniony na platformie YouTube przez
Yad Vashem i Archiwum Państwowe Izraela w związku z 50. rocznicą tego wydarzenia,
screencap: 13:12 i 24:16], dostęp 30.11.2020)

Akcja ratownicza Joela Branda

Jako jeden z przykładów amidy czy, w odniesieniu do Niemców,
manifestacji typowej dla schyłku wojny dezorganizacji/odejścia od działalności motywowanej
przede wszystkim założeniami rasowymi na rzecz potrzeb danej chwili, można uznać
transakcję „ciężarówki za krew” (ostatecznie niezrealizowaną), jaką Eichmann miał
zawrzeć z reprezentantem Komitetu Pomocowego, bliskim znajomym Kastnera, Joelem
Brandem, pod koniec kwietnia 1944 r. – jeszcze przed rozpoczęciem fali masowych
deportacji. W niepisanej umowie Niemcy mieli zobowiązać się do uwolnienia miliona
Żydów i zamknięcia Auschwitz w zamian za 10 tys. samochodów ciężarowych wypełnionych
trudno dostępnymi towarami (mydło, kawa, herbata, czekolada; wolfram i pozostałe
materiały do produkcji broni), przystosowanych do trudnych zimowych warunków. Brand,
który wcześniej pośredniczył w przerzucaniu Żydów z innych zagrożonych krajów do
Węgier, kiedy również one przestały być już azylem i po wyczerpaniu się innych strategii,
stanął na stanowisku (wraz z Kastnerem), że jedyną drogą ratunku jest nawiązanie
kontaktów z czołowymi funkcjonariuszami nazistowskimi, co opłacili wysokimi łapówkami
(Friling 1999, s. 405–436; Braham 2004, s. 21–57; Gerlach 2008, s. 217–230). Po
ustaleniu wstępnych warunków i nawiązaniu kontaktów z Agencją Żydowską, która miała
pośredniczyć w negocjacjach między Niemcami a zachodnimi aliantami, Brand udał się
do Stambułu, gdzie dotarł 19 maja (jego żonę Hansi wraz z dziećmi zatrzymano jako
gwarantów umowy; Brand jeszcze nie miał wtedy świadomości, że zaczęły się wywozy
do Auschwitz). Odbył rozczarowujące spotkanie z osobami z Agencji (w tym z Mosze
Szaretem, przyszłym premierem Izraela w latach 1954–1955) – w jego przekonaniu byli
oni nadmiernie skupieni na kwestiach wewnętrznych oraz planach powojennej emigracji
do Erec Israel i nie zdawali sobie sprawy z gehenny, jakiej codziennie doświadczała
europejska diaspora. W monografii o niemiecko-izraelskich kontaktach w okresie 1933–1945
Yehuda Bauer twierdzi, że Brand przecenił stopień sprawczości Agencji, gdyż z samej
istoty tej instytucji nie mógł być zbyt wielki (Bauer 1994, s. 172–195). Niedługo
potem został aresztowany przez Brytyjczyków, przeświadczonych, że jest on niemieckim
szpiegiem. Brand przeżył wojnę (podobnie jak wzięci w niewolę żona i dzieci), zamieszkał
w Izraelu, zeznawał jako świadek oskarżenia w procesie Eichmanna oraz załogi Auschwitz-Birkenau
we Frankfurcie nad Menem (1963–1965). W obu zeznaniach nie ukrywał goryczy w związku
z niepowodzeniem jego misji (zapis zeznań w Jerozolimie: The Trial of Adolf Eichmann:
Session 56 of 121 [Part 1-4 of 4]; Session 57 of 121 [Part 1-4 of 8]; Session 59
of 121 [Part 3-5 of 6]: Testimony of Joel Brand)
. W reportażu Harry’ego
Goldena dla amerykańskiego czasopisma „Life” z 21 kwietnia 1961 r., już w trakcie
trwania procesu Eichmanna, Brand został scharakteryzowany jako „człowiek żyjący
w cieniu, ze złamanym sercem” (Golden 1961, s. 46). W niezbyt licznych rozmowach
opowiadał on o olbrzymiej odpowiedzialności ciążącej na jego barkach. Uczucie to
podzielała jego małżonka, także zeznająca w Jerozolimie, o czym wspomniała jako
świadek (The Testimony of Adolf Eichmann: Session 58 of 121 [Part 15 of
5]; Session 59 of 121 [Part 13 of 6] Testimony of Hansi Brand), później w rozmowach
z reżyserem dokumentu Shoah Claude’m Lanzmannem.
Nie zmieściły się one w trwającej ponad dziewięć godzin wersji kinowej i telewizyjnej
z 1985 r., są do odnalezienia na udostępnionym przez Lanzmanna Muzeum Pamięci Holokaustu
w Waszyngtonie (United States Holocaust Memorial Museum, USHMM) materiale filmowym
(USHMM, Claude
Lanzmann Shoah Collection, Interview with Hansi Brand, 1979 & 1985; Vice 2021).

vlcsnap-2020-11-30-06h36m42s571
vlcsnap-2020-11-30-06h29m03s399

Hansi Brand z d. Hartmann (u góry) i Joel Brand (poniżej) zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (https://www.youtube.com/watch?v=w6g3Ax2nYd8&t=1319s [screencap: 01:37 i 23:06], dostęp 30.11.2020)

Banalność zła?

Brand najwyraźniej padł ofiarą okrutnego blefu ze strony
nazistów i własnej błędnej kalkulacji. Wiele faktów/okoliczności towarzyszących
tej misji nadal czeka na odkrycie, należy jednak uznać, że Niemcy nie zamierzali
wstrzymać deportacji Żydów spoza Budapesztu do Birkenau – niezależnie od obrotu
spraw. Tego samego dnia, kiedy Brand wyruszył w podróż, Eichmann udał się z wizytą
kontrolną do Auschwitz – w odpowiedzi na zastrzeżenie wyrażone przez komendanta
obozu Rudolfa Hössa, że nie jest on w stanie pomieścić tak wielu więźniów, zasugerował
mu, żeby przybyłych na miejsce Żydów uśmiercać od razu. Jego sugestia została uwzględniona
– do obsługi ponad setki transportów uruchomiono nową linię kolejową zatrzymującą
się w bliskiej odległości komór gazowych i krematoriów (Testimony of Rudolf Hoess,
Commandant of Auschwitz [Testimony on Monday, April 15, 1946]; Cesarani 2008, s.
230). Późnowojenna demoralizacja udzieliła się też szefowi sekcji IV B4 RSHA, do wyjazdu na Węgry zatwardziałemu puryście. Eichmann korzystał
tam z życia. Zamieszkał w pożydowskiej luksusowej willi, wdawał się w romanse, dużo
pił i palił, po mieście poruszał się amfibią z nieograniczonym limitem paliwa (Cesarani
2008, s. 241–243). Jego decyzja o przystąpieniu do negocjacji z reprezentantami
Komitetu Pomocowego, wbrew dotychczasowej bezkompromisowej postawie w kontaktach
z Żydami, mogła wynikać po części z podszytej zazdrością rywalizacji z zaufanym
człowiekiem Heinricha Himmlera, kierownikiem Wydziału Gospodarczego SS na Węgrzech
Kurtem Becherem – Eichmann zdał sobie sprawę, że angażując się w potajemne, wysoce
intratne konszachty ze stroną żydowską celem oszczędzenia przynajmniej części z
nich, Becher wchodził w zakres jego kompetencji; co więcej, zapewne również on zapragnął
się wzbogacić na tym procederze (tamże, s. 234–236 i n.). Występując w funkcji świadka
na jerozolimskim procesie Hansi Brand wyznała, iż negocjując z Eichmannem, odniosła
wrażenie, że wcale nie zamierzał dotrzymać umowy, mimo deklarowanej gotowości (The
Trial of
Adolf Eichmann: Session 58 of 121 [Part 3 of 8]: Testimony of Hansi Brand)
. Tak w istocie się stało. Fakt, iż stojąc w obliczu klęski, otoczone przez
nacierające z obydwu stron wojska sowieckie, amerykańskie i brytyjskie, władze III
Rzeszy ostatnimi siłami zmobilizowały/przekierowały aparat państwa ku realizacji
gigantycznego przedsięwzięcia – zgładzenia węgierskich Żydów, jedynej jeszcze nietkniętej
społeczności żydowskiej w niemieckiej strefie wpływów (nie licząc interioru Rumunii
i Bułgarii – państw mających więcej szczęścia niż Węgry, tam bowiem udało się
zmienić sojusze przed końcem wojny) – świadczy o nadrzędnej pozycji ideologii antysemickiej/rasistowskiej,
ważniejszej niż pragmatyzm czy instynkt samozachowawczy. Eichmann do tego stopnia
był pochłonięty realizacją swej idée fixe
– świata bez Żydów – że nie pogodził się z poleceniem wstrzymaniu deportacji. Wbrew
rozkazom przełożonych zorganizował jeszcze dwa dodatkowe transporty 17 i 19 maja
(Cesarani 2008, s. 238–239; zob. też Csosz 2017) . W przekonaniu Arendt postawa
ta stała się świadectwem „banalności zła”, gdy wplątana w biurokratyczne tryby jednostka
traci rozeznanie odnośnie do etycznego wymiaru swych czynów (Arendt 1998, s. 358–362,
372 i n.). Nowsze studia poświęcone Eichmannowi z reguły dość krytycznie odnoszą
się do tejże koncepcji, zasadnicze motywacje jego działań upatrując w głęboko zakorzenionym
antysemityzmie, resentymentach czy potrzebie przynależności (Diner 1997, s. 177–190;
Cesarani 2008, s. 407–446 i n.; Lipstadt 2012, s. 167–204; Stangneth 2014).

vlcsnap-2020-11-30-06h41m14s388
vlcsnap-2020-11-30-06h46m42s937

Adolf Eichmann w trakcie zeznań Hansi Brand (https://www.youtube.com/watch?v=w6g3Ax2nYd8, dostęp 30.11.2020)

Deportacje do Auschwitz-Birkenau
– świadectwo Martina Földiego

Sposób, w jaki przebiegały deportacje na ówczesnej węgierskiej
prowincji, szczegółowo przedstawił w jednym z najbardziej poruszających świadectw
wygłoszonych podczas procesu w Jerozolimie dr Martin Földi – dawny oficer w armiach
Austro-Węgier i Czechosłowacji, przed okupacją pracujący jako prawnik w Użhorodzie (węg. Ungvár) – historycznej stolicy Rusi Karpackiej.
Miasto to od X w. n.e. przynależało do Węgier, następnie Cesarstwa Austro-Węgierskiego,
w latach 1919–1938 znalazło się w granicach Czechosłowacji, od 1938 do 1944 r. ponownie
było przyłączone do Węgier, obecnie zaś leży na obszarze Ukrainy tuż przy granicy
ze Słowacją (zamieszkują je w większości Ukraińcy, mniejszości rosyjska, węgierska,
słowacka i romska stanowią łącznie około 25% populacji). Jako obywateli węgierskich
Földiego wraz z rodziną nie objęto deportacją do Kamieńca Podolskiego w sierpniu
1941 r. – Żydzi z przygranicznych miejscowości (poza Użhorodem również m.in. z Mukaczewa,
Chustu, Jasiny) zostali przewiezieni koleją oraz ciężarówkami do Kołomyi, następnie
zmuszeni do przemarszu w stronę Kamieńca Podolskiego przez Dniestr. Getto w Użhorodzie
zostało utworzone w czasie święta Pesach (21–23 kwietnia). Istniało zaledwie kilka
tygodni – do 31 maja 1944 r., kiedy wyruszył ostatni z pięciu transportów zmierzających
do Auschwitz (deportacje trwały tam od 17 maja). Będąc przedstawicielem przedwojennej
elity, z dobrą znajomością języka niemieckiego, Földi znalazł zatrudnienie w administracji
getta podporządkowanej lokalnej radzie żydowskiej. Ta z kolei realizowała zalecenia
wychodzące z centrali w Budapeszcie. W rzeczywistości instytucje te stanowiły bezwolne
narzędzia w rękach Niemców, którzy powierzyli im upiorny obowiązek pośredniczenia
w dziele własnej eksterminacji. Zeznając na 53. sesji sądu 21 maja 1961 r., Földi
w następujący sposób opisał upokarzającą prowizoryczność codziennego życia w getcie:

[…] [Prokurator posiłkowy Gabriel Bach] Czy świadek
własnymi słowami może opowiedzieć sądowi, co działo się [w getcie – S.P.], gdzie
się znajdowało, jakie panowały tam warunki?

[Martin Földi] Getto utworzono przy cegielni, jakieś dwa, trzy kilometry
poza miastem. Zaczęło się od zatrzymywania ludzi z obwodów wokół Użhorodu – rozpoczęły
się deportacje z okolicy. Widzieliśmy nawet przez okno, jak ludzie ci szli drogą
do cegielni. I tak region po regionie, dzielnica po dzielnicy. Kiedy przyszła kolej
na nas, my również zostaliśmy tam wysłani.

[GB] Ilu Żydów przebywało
w tym czasie w getcie?

[MF] Łącznie czternaście
tysięcy [w opracowaniach jest mowa o 25 tys. Żydów z miasta i okolic – S.P.]. Wiem
o tym, gdyż [byłem] członkiem komitetu powołanego na wniosek rady.

[GB] A jaka w ocenie świadka
powinna być liczba osób adekwatna do wydzielonej im przestrzeni?

[MF] Wystarczyłaby na maksymalnie
dwa tysiące osób – a i tu wystąpiłyby trudności. Ale te dwa tysiące mogło się tam
zmieścić.

[GB] Jak długo świadek przebywał
w getcie?

[MF] Byliśmy tam około miesiąca
[Földi ma na myśli siebie wraz z rodziną – S.P.].

[GB] Co świadek może powiedzieć
sądowi o warunkach mieszkaniowych i sanitarnych w getcie?

[MF] Były poniżej tego wszystkiego,
co można uznać za racjonalne. Getto zajmowało bardzo niewielki obszar i nie było
tam odpowiednich domów/budynków, aby pomieścić ludzi. Getto stanowiło po prostu
dach bez ścian [w transkrypcie w angielskim tłumaczeniu widnieje zwrot There was simply a roof without
walls
. Możliwe, że świadek przejęzyczył się, mając
na myśli to, że getto w istocie składało się z samych ścian/murów bez dachu – S.P.].

[GB] Co z toaletami?

[MF] Toalety były katastrofalne.
[Niemcy] kazali nam zbudować niezamknięte latryny. Wszyscy z nich korzystali.

[GB] Na otwartej przestrzeni?

[MF] Na zupełnie otwartej przestrzeni. Miało to straszliwy skutek. Od samego początku przyczyniło się do demoralizacji [Należy przypuszczać, że Földi w pierwszej kolejności odnosi się tu do urągających ludzkiej godności warunków panujących w tym i pozostałych gettach/obozach. Zarazem długie kolejki, jakie siłą rzeczy tworzyły się do ograniczonej liczby latryn/szalet, często służyły jako jedyne platformy w miarę swobodnej dyskusji/wymiany informacji, co mogło stanowić problem dla przedstawicieli władzy – zarządów gett czy więźniów porządkowych w obozach. Być może jako przedstawiciel gettowej administracji/władz niższego szczebla mógł mieć na myśli również to drugie znaczenie – S.P.: Ostrower 2015].**

(The Trial of Adolf Eichmann: Session of 53 of 121 [Part
3 & 4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi)

Podobnie jak działo się to w pozostałych miejscach, także
tutaj Niemcy zastosowali skuteczną strategię dezinformacji społeczności żydowskiej
odnośnie do losu, jaki ich czeka. W Użhorodzie przekazywali sprzeczne sygnały. Földi wspomniał w zeznaniu o oficerze Gestapo, który
miał mu powiedzieć: Ihr lebt ja hier wie die Schweine, Ihr werdet nach Deutschland ueberfuehrt,
wo Ihr in normalen Verhaeltnissen leben werdet mit Euren Familien…
Ihr werdet dort arbeiten („Żyjecie tu
jak świnie, zostaniecie przeniesieni do Niemiec i tam będziecie wieść normalne życie
wraz z rodzinami… Będziecie tam pracować”; The Trial of Adolf Eichmann: Session of 53 of 121 [Part
4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi). Po tym, jak deportacje
już się rozpoczęły, potwierdzać to miały kartki pocztowe, w których deportowani
odręcznie informowali swoich krewnych, że znaleźli się Niemczech, i chwalili panujące
tam warunki. Była to mistyfikacja: ci spośród przybyłych do Auschwitz, którzy nie
zostali skierowani od razu do komór gazowych, otrzymywali papier i przyrządy do
pisania, następnie musieli napisać to, co dyktował im stojący za ich plecami żandarm
bądź kapo. Uczynił to też Földi:

[GB] Co powiedzieli świadkowi, aby napisał
na kartce?

[MF] Nie pamiętam tego słowo w słowo.
Brzmiało to mniej więcej tak: „Czuje się dobrze/swobodnie [I am at ease] i chodzę do pracy”. Nie pamiętam dokładnie tej kartki
pocztowej, lecz później odkryłem, że wciąż znajduje się ona w posiadaniu mojej siostry
w Budapeszcie, do której ją wysłałem.

[GB] Czy kazali świadkowi napisać nazwę
miejsca, w jakim się znajdował?

[MF] Tak, Waldsee. Muszę dodać, że jeszcze
będąc w getcie, otrzymaliśmy taką pocztówkę z pierwszych transportów.

[GB] Otrzymaliście zatem pocztówkę z
Waldsee. Co o tym pomyśleliście?

[MF] Zaczęliśmy szukać tego miejsca [na
mapie – S.P.] i znaleźliśmy ośrodek wypoczynkowy o tej nazwie w Austrii.

[GB] W jaki sposób otrzymywanie tych
pocztówek wpłynęło w tym czasie na społeczność?

[MF] Uspokoiło to nasze umysły. Pomyśleliśmy
w każdym razie, że mają się dobrze i że było takie wspaniałe miejsce w Austrii.
Tak się nam wtedy wydawało.

(Trial of Adolf
Eichmann: Session of 53 of 121 [Part 4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi)

Zachowana pocztówka do siostry świadka, której autentyczność potwierdził on
pod przysięgą, została włączona do akt dowodowych. Földi napomknął również o piśmie
od Gestapo, które rada starszych przekazała administracji, w którym pojawiła się
uwaga o dzieciach włóczących się bez celu po getcie zamiast studiować Torę bądź
kształcić się religijnie. Starszeństwo potraktowało to jako dobry znak – naczelny
rabin zasugerował, by podziękować za troskę i skierować prośbę o zgodę na wysłanie
kilku mężczyzn do synagogi, by mogli wyjąć z niej księgi/materiały, które umożliwiłyby
prowadzenie nauki/studiów. Treść pisma mogła być odczytana (i pewnie też była) jako
zapowiedź stabilizacji. Ta jednak nie nastąpiła. Niecały miesiąc po powstaniu getta
zaczęły się deportacje. Földi został zapytany o towarzyszące im okoliczności oraz
przebieg:

[GB]
W jaki sposób przeprowadzano […] deportacje?

[MF]
Otrzymaliśmy zawiadomienie od Centralnej Rady Żydowskiej [w Budapeszcie – S.P.],
że zobligowani jesteśmy do sporządzenia listy mającej zawierać, z tego co pamiętam,
od 1500 do 2000 osób. Wewnątrz getta znajdował się głośnik i za jego pośrednictwem
wzywaliśmy te osoby, które zgłosiły chęć opuszczenia getta w większych grupach,
żeby zarejestrowały się w biurze. Zgłaszały się całe rodziny lub pojedynczy członkowie
rodzin, którzy przekazywali nam całą listę z dalszymi krewnymi i przyjaciółmi. Był
tam pewien urzędnik, również będący Żydem/jednym z nas, który zapisywał je i sporządzał
z nich listę. Następnego dnia odbywał się apel i zgromadzeni ludzie dzieleni byli
na sekcje po 50–52 osoby – całość liczyła około 1500–2000 osób.

[GB]
Czy obowiązywało rozróżnienie na dzieci, kobiety i mężczyzn?

[MF]
Nie, nie było żadnego rozróżnienia.

[GB]
Wszyscy zostali zabrani?

[MF]
Tak. Wszyscy zostali zabrani. Stare kobiety i mężczyźni, kobiety i mężczyźni [Old men and women,
women and men
].

[GB] Jakim rodzajem
pociągów byli oni zabierani?

[MF] Pociągami
bydlęcymi/towarowymi [freight trains].
Widzieliśmy te pociągi
z getta. Choć były daleko, mogliśmy je dostrzec.

[GB] Jak wiele osób mogło się zmieścić
w jednym wagonie?

[MF] Od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu
osób.

[GB]
W jakim tempie deportacje były przeprowadzane?

[MF]
Niemal codziennie lub w odstępie dwóch dni.

[GB]
Niemal codziennie lub w odstępie dwóch dni wyruszał pociąg z 1500 ludźmi w środku?

[MF]
Tak. Co dwa dni – tak byłoby dokładniej.

[GB]
A kiedy wyjechał świadek?

[MF]
Wyjechałem ostatnim transportem.

[GB] Czy w pociągu znajdowali się również
członkowie rodziny świadka?

[MF]
Była tam cała moja rodzina. A poza tym jechali z nami także trzej oficerowie, którzy
zasiadali w administracji getta. […]

[GB]
Kim byli członkowie najbliższej rodziny świadka?

[MF]
Moja żona, syn, córka, teść, teściowa, szwagier, jego żona i ich mała dziewczynka.

[GB]
Dokąd was wieziono?

[MF]
Przewieziono nas do Csap i Koszyc. W Koszycach wiedzieliśmy już, że znajdujemy się
na granicy między Słowacją a Węgrami. Mieliśmy też świadomość, że jeśli w nocy opuścimy
Koszyce, będzie to oznaczać, że udajemy się na wschód. Do Polski. Gdyby dalsza trasa
prowadziła w linii prostej, to, jak wierzyliśmy, pozostalibyśmy na terytorium Czechosłowacji.

[GB]
W którym kierunku pojechaliście?

[MF]
Pojechaliśmy do Auschwitz. Przez Obišovce-Preszów.

(tamże)

Dziewczynka
w czerwonym płaszczyku

Jako członek administracji getta, gdzie jego wiedza prawnicza,
znajomość niemieckiego oraz oficerski stopień mogły znaleźć zastosowanie (odpowiadał
m.in. za utrzymywanie porządku w getcie), Földi zajmował wyższe stanowisko w hierarchii
getta. Zapewne z tego powodu spotkał go wątpliwy przywilej znalezienia się w ostatnim
pociągu zmierzającym w kierunku Auschwitz (zazwyczaj wypełniali go członkowie judenratów
i pozostali przedstawiciele elity żydowskiej – tak było chociażby w wypadku Chaima
Rumkowskiego, deportowanego wraz z rodziną ostatnim pociągiem z Łodzi do Auschwitz
29 sierpnia 1944 r.). W Jerozolimie Földi opowiedział, co wydarzyło się niespełna
szesnaście lat wcześniej, kiedy wysiadł z rodziną na rampie kolejowej:

Gdy dotarliśmy
już do Auschwitz, pojawili się jacyś ludzie – nie wiedzieliśmy, kim byli, nigdy
wcześniej nie widzieliśmy takich uniformów, jakie mieli na sobie. Dostaliśmy wtedy
rozkaz, żeby szybko wyjść z pociągu i włożyć wszystkie nasze rzeczy do ciężarówki.
Wysiedliśmy więc, a wszystko następowało po sobie w tak pośpiesznym tempie, że nie
zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje. Powiedzieli nam, że mężczyźni muszą
stanąć po prawej stronie wraz z dziećmi powyżej czternastego roku życia, kobiety
z młodszymi chłopcami i dziewczynkami po lewej stronie. One, kobiety, zaczęły iść
[They, the women began walking], podczas
gdy my wciąż staliśmy, aż nagle straciliśmy je z pola widzenia. Stałem tam razem
z synem. Miał zaledwie dwanaście lat. Gdy zaczęliśmy iść do przodu, podszedł pewien
mężczyzna. Nie miałem pojęcia, kim był. Miał na sobie mundur armii niemieckiej,
bardzo elegancki. Zapytał o moją profesję. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym mu powiedział,
że z zawodu jestem prawnikiem, nie byłoby to dla mnie szczególnie pomocne, oznajmiłem
mu więc, że jestem byłym oficerem. Spojrzał na mnie i zapytał: «Ile lat ma chłopiec?».
W tym momencie nie mogłem już kłamać i powiedziałem mu, że ma dwanaście lat. Zapytał
się mnie wówczas: Wo ist die Mutti? [Gdzie
jest matka?]. Odpowiedziałem: „Poszła na lewo”. Wtedy zwrócił się do mojego syna:
„Biegnij za swoją matką”. Potem szedłem dalej prawą stroną i widziałem biegnącego
chłopca. Zastanawiałem się, jakim sposobem mógłby odnaleźć swą matkę. Było tam mnóstwo
kobiet i mężczyzn, ale spostrzegłem swoją żonę. Jakim sposobem ją rozpoznałem? Moja
córka miała na sobie czerwony płaszczyk [My
little girl was wearing some kind of a red coat
]. Czerwony punkt oznaczał, że
żona znajduje się w pobliżu. Czerwony punkt stawał się coraz mniejszy i mniejszy.
Poszedłem w prawo i nie zobaczyłem ich już nigdy więcej.

(tamże)

vlcsnap-2020-11-30-06h59m14s302
vlcsnap-2020-11-30-07h07m11s267

Prokurator posiłkowy Gabriel Bach w trakcie procesu Eichmanna (u góry). Martin Földi (poniżej) zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (https://www.youtube.com/watch?v=eyL8cVKSR0A&t=1907s [screencap: 00:15 i 29:13], dostęp 30.11.2020)

File:Selection on the ramp at Auschwitz-Birkenau, 1944 (Auschwitz Album) 1c.jpg

Selekcja
węgierskich Żydów przy rampie kolejowej obozu Auschwitz II (Birkenau), maj/czerwiec
1944 (domena publiczna, Wikimedia Commons, https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Selection_on_the_ramp_at_Auschwitz-Birkenau,_1944_(Auschwitz_Album)_1c.jpg, za: The Auschwitz Album / Lili Jacob’s Album, wybór
i red.: B. Klarsfeld, S. Klarsfeld, New York, ca 1983, (dostęp 30.11.2020)

Martin Földi przebywał w
Auschwitz dziesięć dni. Najprawdopodobniej mógł potem trafić do jednego z podobozów
bądź wyruszyć do Niemiec, oddalając się od nacierającej ze Wschodu Armii Czerwonej.
Przeżył wojnę i złożył świadectwo. Sugestywność opowiedzianej przez niego historii
o znikającej dziewczynce w czerwonym płaszczu poruszyła zgromadzoną na sali publiczność
i dziennikarzy. Szybko uznano ją za jeden z symboli procesu Eichmanna – na równi
ze szklaną kabiną, w której przebywał oskarżony (ze szkła przeciwpancernego, żeby
zapobiec ewentualnemu zamachowi), czy nagłym omdleniem Jechiela Dinura, bardziej
znanego jako pisarz o pseudonimie K. Zetnik (Kacetnik), podczas składania przezeń
zeznań o warunkach panujących na „planecie z popiołów [planet of the ashes], Auschwitz” (The Trial of Adolf Eichmann: Session
68 of 121 [Part 1 of 9]: Testimony of Yehiel Dinur; Segev 2012, s. 9–16 i n.). Historię
tę rozpowszechniano w niezliczonych relacjach prasowych. Wykorzystał ją i utrwalił
także Steven Spielberg w filmie Lista Schindlera
(1993). Czerwony jest płaszcz dziewczynki, którą zauważa grany przez Liama Neesona
Oskar Schindler, gdy z pobliskiego wzgórza przygląda się likwidacji getta w Krakowie.
To jedyny przypadek wykorzystania koloru w tym filmie, celowo utrzymanym w czarno-białej
stylistyce, przypominającej stare, archiwalne taśmy (Insdorf 2003, s. 259–261; Wright
2008, s. 60–64; Ebertz 2008, s. 112–128; Thomson 2013). Roma Ligocka (ur. 1938)
– ceniona krakowska malarka, scenografka, kostiumolożka, autorka wielu książek,
która spędziła część dzieciństwa w krakowskim getcie, następnie ukrywała się wraz
z matką u polskiej rodziny – oglądając tę scenę, rozpoznała w niej siebie (Ligocka
2001; Salski 2016). Stało się to inspiracją do napisania tomu wspomnień pt. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku z 2000
r. Ukazała w nim doświadczenia z dzieciństwa przeżytego w getcie (kuzynem Ligockiej
jest Roman Polański, podobnie jak ona będący dzieckiem ocalałym z Holokaustu – nakręcony
w 2002 r. film Pianista, chociaż zasadniczo
oparty na wspomnieniach Władysława Szpilmana, w pewnym stopniu można uznać za autobiograficzny).
W wywiadzie udzielonym w 2018 r. analitykowi prawnemu CNN Eliemu Honigowi 91-letni
wówczas Gabriel Bach – na procesie Eichmanna występujący w funkcji prokuratora posiłkowego,
późniejszy sędzia w Sądzie Najwyższym Izraela – wyznał, że gdy przepytywany przez
niego świadek skończył opowiadać tę historię, był to jedyny moment, w którym nie
był on w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. Jak pisze Honig: „Świadomy, że sędziowie
oczekują, by kontynuował zadawanie pytań, a kamery nie przestały kręcić, udał, że
porządkuje papiery na biurku, zyskując w ten sposób chwilę na to, by z powrotem
dojść do siebie” (Honig 2018).

vlcsnap-2020-11-30-07h34m34s929

Fragment filmu Lista Schindlera, reż. Steven Spielberg, 1993 (© TM &
Universal, https://www.youtube.com/watch?v=j1VL-y9JHuI&list=PL3AD38307A15C3B18&index=3 [Movieclips via Youtube, screencap: 00:46], dostęp 30.11.2020)

Uzupełnienie

* W pierwszych
dniach po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 r., w której Rumunia
uczestniczyła jako sojusznik III Rzeszy, władze rumuńskie zainicjowały pogrom w
Jassach – historycznej stolicy Mołdawii Zachodniej, graniczącej wówczas z przyłączonymi
do ZSRR niespełna rok wcześniej Besarabią i Północną Bukowiną. Społeczność żydowska
zamieszkująca wschodnie obszary kraju była fałszywie oskarżana o uleganie wpływom
ZSRR/szerzenie komunizmu – ofiarami tego przesądu stali się Żydzi zamieszkali w
Jassach; liczba ofiar pogromu wyniosła około 4 tys., kilka tysięcy pozostałych osób
zostało deportowanych bydlęcymi wagonami do miejscowości Călărași i Podu Iloaiei
na południowy wschód od Jassów, wielu z nich zginęło wówczas z głodu bądź odwodnienia.
Po zdobyciu i przyłączeniu w lipcu i sierpniu 1941 r. uprzednio przynależących do
Ukrainy obszarów między Bugiem a Dniestrem, nazwanych Transnistrią oraz odbiciu
od ZSRR Besarabii i północnej części Bukowiny na ziemiach tych doszło do serii pogromów,
m.in. w Kiszyniowie i Odessie, a także utworzenia gett (określanych mianem „kolonii”)
oraz dwóch obozów koncentracyjnych (Peczera, Wapniarka). Szacuje się, że w okresie
od 1941 do 1944 r. władze Rumunii i III Rzeszy doprowadziły do śmierci od 150 do
250 tys. rumuńskich i ukraińskich Żydów w samej Transnistrii. Ofiarami Zagłady stało
się około 220 Żydów z innych obszarów przyłączonych do Rumunii, w tym około 90 tys.
Żydów z północnej Transylwanii deportowanych do Auschwitz-Birkenau przez władze
węgierskie.

Bułgaria, będąca jednym z państw Osi
od marca 1941 r., deportowała 11 tys. Żydów z terytoriów przyłączonych po ofensywie
na Jugosławię i Grecję, w której u boku Niemców uczestniczyły również wojska bułgarskie
– części Tracji, Macedonii (w tym żydowską społeczność zamieszkałą w stołecznym
Skopje) i okręgu pirockiego. Do marca 1943 r. niemal wszyscy deportowani z tych
obszarów Żydzi zginęli w Treblince. Pod wpływem protestów społecznych nie zostały
zrealizowane plany dalszych deportacji, które miały objąć m.in. społeczność żydowską
zamieszkałą w Sofii – wbrew silnej presji ze strony Niemiec. W ostateczności około
20 tys. Żydów z Sofii zesłano na prowincję – mężczyzn umieszczono w obozach pracy
przymusowej, skonfiskowano ich własność. Mimo to liczebność bułgarskich Żydów nie
zmieniła się znacząco. W 1945 r. wynosiła około 50 tys. osób – tyle samo, co przed
wybuchem wojny (większość z nich zdecydowała się wyemigrować do Palestyny po 1945
r.).

** Tłumaczenie
własne tego i pozostałych fragmentów w języku angielskim.


Bibliografia

Literatura przedmiotu

Arendt
H. (1998), Eichmann
w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła
,
tłum. A.
Szostkiewicz, Kraków.

Baron F. (2020), Stopping
the Trains to Auschwitz: Budapest, 1944
, Lawrence, KS.

Bauer Y. (1994), Jews
for Sale? Nazi-Jewish Negotiations, 1933–1945
, New Haven, CT.

Bauer
Y. (2016), Przemyśleć Zagładę, tłum.
J. Giebułtowski, J. Surewicz, Warszawa 2016.

Ben-Tov A. (1988), Facing the Holocaust in Budapest: The International
Committee of the Red Cross and the Jews in Hungary, 1943–1945
, Dodrecht.

Bierman J. (1981), Righteous
Gentile: The Story of Raoul Wallenberg, Missing Hero of the Holocaust
, New York.

Bilsky L. (2001), Judging Evil in the Trial of Kastner, „Law and History Review”, t. 19, nr 1.

Blatman D. (2011), Death Marches: the Final Phase of Nazi Genocide,
tłum. Ch. Galai, Cambridge, MA–London.

Braham R.L. (2015), Eichmann and the Destruction of Hungarian Jewry, Auckland. Braham R.L.
(2016), The Politics of Genocide: The Holocaust in Hungary, New York.

Braham R.L. (2004), Rescue
Operations in Hungary: Myths and Realities
, „Yad Vashem
Studies”, t. 32.

Carlberg I. (2016), Raoul
Wallenberg: The Heroic Life and Mysterious Disappearance of the Man Who Saved Thousands
of Hungarian Jews from the Holocaust
, New York.

Cesarani D. (2008), Eichmann. Jego życie i zbrodnie, tłum. J. Lang, Zakrzewo.

Cohen A. (1987), Some Socio-Political Aspects of the Arrow-Cross
Party in Hungary
, „East European Quarterly”, t. 21, nr 3.

Deák I. (1965), Hungary
[w:] The European Right: A Historical Profile, red. H. Rogger, E. Weber, London.

Diner D. (1997), Hannah Arendt
Reconsidered: On the Banal and the Evil in Her Holocaust Narrative
, „New German Critique”,
nr 71 (Memories of Germany).

Ebertz R.P., Is Oskar Schindler a Good Man? [w:] Steven Spielberg and Philosophy: We’re Gonna
Need a Bigger Book
, red. D.A. Kowalski, Lexington,
KY.

Eisen G., Stark T. (2013), The 1941 Galician Deportation and the Kamenets-Podolsk
Massacre: A Prologue to the Hungarian Holocaust
,
„Holocaust
and Genocide Studies”, t. 27, nr 2.

Friling T., (1999), Nazi-Jewish
Negotiations in Istanbul in mid-1944
, „Holocaust and Genocide Studies”,
t. 13, nr 3.

Gerlach Ch. (2016), The Extermination of the European Jews, Cambridge.

Gerlach U.H. (2008), Eichmann’s Blood-Barter in Hungary: Five Dramas, „Journal of Modern
Jewish Studies”, t. 7, nr 2.

Insdorf A. (2003), Indelible
Shadows: Film and Holocaust
, Cambridge.

Karsai L. (2014), Miklós Horthy (1868–1957) and the Jewish question
in Hungary, 1920–1945
[w:] Antisemitism in an Era of Transition: Continuities
and Impact in Post-Communist Poland and Hungary
, red. F. Guesnet, G. Jones,
Frankfurt am Main.

Klimó A. von
(2018), Remembering Cold Days: The 1942 Massacre of Novi Sad, Hungarian
Politics, & Society, 1942–1989, Pittsburgh, PA.

Lackó M. (1969), Arrow-Cross Men: National Socialists
1935–1944
, Budapest.

Langer L.L. (1995), Admitting the Holocaust: Collected Essays, Oxford–New York.

Langer L.L. (2021), The Afterdeath of the Holocaust, Basingstoke.

Langer L.L. (1980), The Dilemma of Choice in the Deathcamps, „Centerpoint: A Journal of Interdisciplinary Studies”,
t. 4, nr 1.

Langer L.L. (1991), Holocaust Testimonies: The Ruins of Memory, New Haven, CT–London.

Langer L.L. (2006), Using and Abusing the Holocaust, BloomingtonIndianapolis, IN.

Langer L.L. (1982), Versions of Survival: The Holocaust and the Human Spirit, Albany, NY.

Lappin E. (2000), The
Death Marches of Hungarian Jews through
Austria in the Spring of 1945
, „Yad Vashem Studies”, t. 10.

Ligocka
R. (2001), Dziewczynka w czerwonym
płaszczyku
, tłum. K. Zimmerer, Kraków 2001.

Lipstadt
D. (2012), Proces Eichmanna, tłum. M.
Antosiewicz, Warszawa 2012.

Mallmann K.–M. (2001), Der qualitative Sprung im Vernichtungsprozeß:
das Massaker von Kamenez-Podolsk Ende August 1941
, „Jahrbuch für Antisemitismusforschung“, t. 10.

Moaz A. (1995), Kastner-Trial
and Assassination
, „Studies in Jewish Civilization”, t. 6.

Ostrower Ch. (2015), It Kept Us Alive: Humor in the Holocaust, tłum. S.
Bloom, Jerusalem.

Piotrkowiak-Junkiert
K. (2016), Gettoizacja Budapesztu 1944–1945.
Zarys problemu
, „Zagłada Żydów. Studia i Materiały”, nr 12.

Piper
F. (1992), Ile ludzi zginęło w KL Auschwitz.
Liczba ofiar w świetle źródeł i badań, 1945–1990
, Oświęcim.

Romsics I. (2016), The
Antisemitism of Istvàn Bethlen and Jewish Policy in the Horthy Era
[w:] The Holocaust in Hungary: Seventy Years After,
red. R.L. Braham, A. Kovàcs, Budapest–New York.

Schult T. (2009), A Hero’s Many Faces: Raoul Wallenberg in Contemporary Monuments, Basingstoke.

Segev
T. (2012), Siódmy
milion. Izrael – piętno Zagłady
,
tłum. B.
Gadomska, Warszawa.

Stangneth B. (2014), Eichmann before Jerusalem: The Unexamined Life
of a Mass Murderer
, tłum. R. Martin, New York.

Stauber R. (2007), The Holocaust in Israeli Public Debate in the
1950s: Ideology and Memory
, tłum. E. Yuval, London–Portland, OR.

Ungváry K. (2016), Master Plan? The Decision-Making Process
behind the Deportations [w:]
The Holocaust in Hungary: Seventy Years
After
, red. R.L.
Braham, A. Kovàcs, Budapest–New York.

Vice S., (2021), Claude
Lanzmann’s ‘Shoah’ Outtakes: Holocaust Rescue and Resistance
, New York.Wietz Y. (1994), The Herut Movement and the Kasztner Trial, „Holocaust and Genocide Studies”, t. 8, nr
3.

Weitz Y. (1996), The
Holocaust on Trial: The Impact of the Kasztner
and Eichmann Trials on Israeli Society
, „Israel Studies”, t. 1, nr 2.

Wright J.W. (2008), Levinasian Ethics of Alterity: The Face of the Other in
Spielberg’s
Cinematic Language [w:] Steven Spielberg and Philosophy: We’re Gonna Need a Bigger
Book
, red. D.A. Kowalski, Lexington,
KY.

Netografia

Csosz L., Death Blows Overhead: The Last Transports from Hungary, November 1944, https://blog.ehri-project.eu/2017/11/23/hungary-1944/ (dostęp 30.11.2020).

Golden H., ‘A Stranger
to the Human Race’
, „Life Magazine”, 21 April 1961, t. 50, nr 16, https://books.google.pl/books?id=9FEEAAAAMBAJ&printsec=frontcover&dq=life+magazine+april+21+1961&hl=pl&sa=X&ved=2ahUKEwiG3oKLqvzvAhVQuKQKHSJXDeYQ6AEwAHoECAAQAg#v=onepage&q&f=false (dostęp 30.11.2020).

Leclézio M., Dr Rezso Kasztner: A Hungarian Schindler?,
https://theculturetrip.com/europe/hungary/articles/dr-rezso-kasztner-a-hungarian-schindler/ (dostęp 30.11.2020).

Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau: Deportacje Żydów z Węgier do Auschwitz / Liczba
ofiar
, http://pl.auschwitz.org/lekcja/6_dep_zydow/story_html5.html (dostęp 30.11.2020).

Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau: „Deportacje Żydów z Węgier do Auschwitz” – nowa lekcja internetowa, http://auschwitz.org/muzeum/aktualnosci/deportacje-zydow-z-wegier-do-auschwitz-nowa-lekcja-internetowa,1630.html
(dostęp 30.11.2020).

Salski K., Roma Ligocka: The girl in the red coat
in “Schindler’s List”
, https://www.porta-polonica.de/en/atlas-of-remembrance-places/roma-ligocka-girl-red-coat-schindlers-list?page=2#body-top (dostęp 30.11.2020).

Testimony of Rudolf Hoess, Commandant
of Auschwitz [Testimony on Monday, April 15, 1946] [Yale Law School / The Avalon
Project / The Nuremberg Trials Collection], http://law2.umkc.edu/faculty/projects/ftrials/Nuremberg/hoesstest.html (dostęp 30.11.2020).

The Trial of Adolf Eichmann [The Nizkor Project / Index]
http://www.nizkor.com/hweb/people/e/eichmann-adolf/transcripts/Sessions/ [transkrypty z posiedzeń kolegium sędziowskiego w języku
angielskim, z których korzystałem w niniejszym tekście] (dostęp 30.11.2020); https://www.youtube.com/user/EichmannTrialEN [zapis filmowy procesu na specjalnym profilu utworzonym
na portalu YouTube] (dostęp 30.11.2020); https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn1000003 [zapis filmowy procesu w udostępniony w kolekcji cyfrowej
USHMM] (dostęp 30.11.2020).

USHMM, Claude Lanzmann Shoah Collection,
Interview with Hansi Brand, https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn1003911 (dostęp 30.11.2020).

Biogram: Szymon
Pietrzykowski – pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN Oddział w Poznaniu.
Publikował m.in. w czasopismach „Dzieje Najnowsze”, „Sensus Histriae”, „Studia nad
Autorytaryzmem i Totalitaryzmem”, „Media – Kultura – Komunikacja Społeczna”, „Miasteczko
Poznań”.

E-mail: sz.p@onet.eu, szymon.pietrzykowski@ipn.gov.pl

ORCiD:

https://orcid.org/0000-0002-8428-4244


Redakcja językowa: Beata
Bińko