Jest diagnoza, nie ma recepty. Po lekturze Uwag o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii Wojciecha Wrzoska nieco polemicznie

RAFAŁ STOBIECKI

Jest diagnoza, nie ma recepty. Po lekturze Uwag o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii Wojciecha Wrzoska nieco polemicznie[1]

Dyskusja o metodologii historii na portalu o historie.eu, w której biorą udział prof. Wojciech Wrzosek, prof. Jan Pomorski i prof. Rafał Stobiecki jest dedykowana prof. Cezaremu Kukli w związku z jubileuszem 45-lecia pracy naukowej. Autorzy i Redakcja życzą jubilatowi spełnienia w pracy naukowej.

Z przyjemnością zabieram się do skreślenia kilku komentarzy dotyczących wypowiedzi Wojciecha Wrzoska. Czynię tak z kilku powodów. Po pierwsze, niejako obliguje mnie do tego wieloletnia znajomość z autorem – to on opiniował swego czasu moją rozprawę habilitacyjną, która wiele mu zawdzięcza, a potem los zrządził, że ja byłem recenzentem jego wniosku profesorskiego. Po drugie, tekst uważam za ważny i istotny dla środowiska historycznego. Wreszcie po trzecie, od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że cierpimy na deficyt poważnej rozmowy o historii, której integralną częścią jest refleksja metodologiczna. Zbyt często pomijamy milczeniem prace koleżanek i kolegów, czy to z lenistwa intelektualnego, czy też mając w głowie świadomość, że recenzje, polemiki, omówienia, noty, choć stanowią ważną część życia akademickiego, to przecież „nie przynoszą punktów”. Szeroko rozumiane działy recenzyjne naszych „branżowych” pism, takich jak „Historyka” czy „Klio Polska”, są na to, proszę o wybaczenie, spektakularnym dowodem. Zagubiliśmy gdzieś fundamentalną dla humanistyki potrzebę rozmowy, międzypokoleniowego dialogu, wymiany doświadczeń[2]

Wypowiedź Wojciecha Wrzoska odczytuję jako wyraz troski o przyszłość historiografii czy, szerzej, humanistyki w Polsce. Mnie także od jakiegoś czasu prześladuje myśl o postępującej jej marginalizacji. Ostatnio jeden z kolegów napisał mi w e-mailu, że coraz mniej jesteśmy potrzebni w świecie zarzekającym się, iż niezbędni są ci, którzy „objaśniają”, „tłumaczą”, „odnajdują sensy” etc. Ale zaraz dodał, że oświeciła go jego była studentka, obecnie pracująca w korporacji – otóż jesteśmy nadal potrzebni do „objaśniania”, przez co świat zarządzania rozumie zdolność do napisania zrozumiałym językiem tego, co w dyskursie fachowym (np. informatycznym) byłoby nieczytelne. Jesteśmy więc potrzebni, by napisać zrozumiałą instrukcję obsługi telewizora. I tyle. Cel zbożny, ale czy o takie „objaśnianie” nam, humanistom, chodziło?

Wrzosek występuje w obronie fundamentalnej roli myślenia historycznego w kulturze zarówno na poziomie filozoficznej refleksji nad przeszłością, jak i w sensie konieczności przebudowy edukacji historycznej na różnych szczeblach – tych szkolnych i tych uniwersyteckich[3].

Lektura tekstu poznańskiego metodologa skojarzyła mi się z „wiekową” już, bo pochodzącego z ubiegłego stulecia opinią holenderskiego badacza, jednego z koryfeuszy paradygmatu postmodernistycznego – Franklina Ankersmita: „zamiast badać historię, zacznijmy o niej myśleć”. W tym duchu odczytuję przesłanie eseju Wrzoska i gotowy jestem się z nim zgodzić.

O przyczynach tzw. niezrozumiałości metodologii historii Wojciech Wrzosek pisze, że ten popularny zarzut „wyrażany jest śmiało wtedy, gdy jego autor liczy na poklask podobnie myślącej licznej grupy wsparcia. Im więcej jest zwolenników tezy o niezrozumiałości metodologii, tym chętniej jest ona głoszona. Opinii o zawiłości, niezrozumiałości, mętności tekstów metodologicznych nie trzeba uzasadniać, wystarczy się powołać na vox populi historyków”, a dalej dodaje, że „kariery naukowe robią i ci, którzy szczycą się ignorowaniem metodologii”. Mam wątpliwości zarówno co do zasadniczej trafności tej diagnozy, jak i towarzyszącej jej argumentacji. O tym będę pisał w dalszej części. Teraz zauważę tylko, że można by odnieść wrażenie, iż niewielkie środowisko metodologów historii jest celowo i świadomie marginalizowane w obrębie całościowo rozumianej rodziny polskich badaczek i badaczy spod znaku Klio.

W kolejnych partiach tekstu, zastanawiając się nad tytułowym problemem, Wojciech Wrzosek przywołuje dwa autorytety – Jerzego Kmity i Romana Ingardena. Obaj zgadzają się, że istota zagadnienia polega na niewłaściwym rozpoznaniu przez czytelniczkę/czytelnika „pytań, jakie stawia autor tekstu”. Różnią się jednak co do zasadniczych powodów, dla których tak się dzieje. W pewnym uproszczeniu ten pierwszy niezrozumiałość filozoficznie ugruntowanej metodologii tłumaczy bądź „naturą” dyscypliny, bądź brakiem kompetencji czytelniczki/czytelnika, ten drugi zaś winą obarcza autora, który w sposób nie dość klarowny wykłada swoje myśli. Nie jest dla mnie jasne, po której stronie opowiada się Wrzosek, całościowa wymowa tekstu sugeruje, że bliżej mu do stanowiska Kmity.

Wreszcie ostatnia warstwa Wrzoskowej argumentacji odnosi się do rozróżnienia za Richardem Rortym „mowy poetyckiej” i „mowy naukowej”, w znaczeniu rozszerzającym, za Jerzym Kmitą, na „mowę prywatnej wyobraźni” i „mowę publicznej argumentacji”. Zdaniem Wrzoska kłopot z dyskursem historycznym polega na tym, że lokuje się on gdzieś między tymi dwiema orientacjami. W zależności od kontekstu, naszych możliwości poznawczych próbujemy się odnaleźć w jednym lub drugim, albo też, jeżeli dobrze rozumiem, mieszamy je ze sobą. Niezrozumiałość rozważań filozoficzno-metodologicznych wynika w tym przypadku z tego, że często nie chcemy czy nie potrafimy przekroczyć granicy między światem historii klasycznej i nieklasycznej. Ta pierwsza, ponieważ bliska jest mentalnie beletrystyce i publicystyce historycznej, zamyka nas na inne sposoby konceptualizowania przeszłości, obecne w wizji nieklasycznej. To owa niewspółmierność obu historiografii, wsparta ich odmienną strategią metaforyzacji świata historycznego, odpowiada za tytułową niezrozumiałość metodologii historii.

Dzieje się tak również dlatego, że jesteśmy wychowywani w określonym modelu szkolnej edukacji historycznej, opartym na myśleniu w kategoriach my/oni, zdominowanym przez historię polityczno-militarną, w którym wiedza historyczna zostaje sprowadzona do czystej faktografii, często zupełnie ze sobą niepowiązanej. To czyni obywatela, jak podkreśla Wrzosek, w dużym stopniu bezbronnym wobec pozanaukowych dyskursów o przeszłości, w duchu, dodaję od siebie, np. rozważań o Wielkiej Lechii czy tyleż efektownej, co bałamutnej publicystyki Piotra Zychowicza.

Czy taka diagnoza, przedstawiona tu jedynie skrótowo, wyczerpuje pytanie o przyczyny tzw. niezrozumiałości metodologii historii? Z perspektywy Wrzoskowej zapewne tak. Zdaje się on mówić, że na gruncie klasycznej historiografii myślenie o metodologii napotyka poważne i w gruncie rzeczy nierozwiązywalne problemy.

Pora na zapowiedziane w tytule uwagi polemiczne.

Zacząć wypada od samego tytułu. Sposób jego sformułowania przez dodanie wyrażenia „tak zwanej” sugeruje niejako, że mamy do czynienia z problemem pozornym. A przecież tak nie jest. „Niezrozumienie” nie opisuje jakiegoś stanu wymyślonego, jest realne. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że większość „klasycznych” historyczek i historyków nie czuje potrzeby filozoficznej refleksji nad przeszłością, przyznaje to zresztą sam Wrzosek, informując o „vox populi historyków”. Tym samym już nie na poziomie semantycznym poznański badacz zdaje się poniekąd unieważniać rzeczywisty problem. Widzi tylko jedną stronę medalu, winiąc za ową niezrozumiałość dużą część środowiska, która niechętnie spogląda na metodologię, bo ją lekceważy lub też nie ma wystarczającej wiedzy, aby uczynić ją zrozumiałą. Tymczasem pozostaje jeszcze środowisko metodologów – czy ono czasem także nie ponosi winy za brak dialogu? Jednym z powodów jego braku jest niewypracowanie języka komunikacji z dużą częścią środowiska, języka mniej z ducha „mentorskiego”, a bardziej nastawionego na dialog czy polemikę, uznającego jednak specyfikę dwóch historiograficznych światów.

Inne pytanie, jakie warto postawić w związku z lekturą artykułu Wojciecha Wrzoska, brzmi, czy tekst zachęca do takiej „myślotwórczej” refleksji nie tylko wąskie grono teoretyków historiografii, lecz także jakąś znaczącą część środowiska historyczek i historyków reprezentujących różne specjalności badawcze.

Moim skromnym zdaniem czyni to w sposób niesatysfakcjonujący. Dlaczego? Przede wszystkim w stylistyce Wojciecha Wrzoska za dużo jest refleksji formułowanej z poziomu meta-, a za mało odwołań do praktyki dziejopisarskiej, z oczywistych powodów bliższej środowisku. W tekście zabrakło mi choćby śladowej tej formy analizy historiograficznej, którą poznański metodolog zaproponował swego czasu we wciąż inspirującej książce Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii (1995). Studium to, będące erudycyjną interpretacją dziejów XX-wiecznej historiografii francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem dorobku szkoły Annales, jest pełne egzemplifikacji odwołujących się do konkretnych dzieł, klasycznych i nieklasycznych, formułowane przez Wrzoska tezy są zakorzenione nie tylko i nie przede wszystkim w jakiejś ogólnej wizji historii jako dziedziny kultury, ale wyrastają z momentami błyskotliwej analizy prac historycznych. Choć nie wszystkie jego tezy obroniły się w okresie późniejszym, jak choćby przekonanie, że „klasyczna wizja historii będzie funkcjonowała w kręgu beletrystyki historycznej”, a „metafory bezpośredniej antropomorfizacji świata minionego” zostaną zdezawuowane (obserwacja bieżącej „produkcji historycznej” w Polsce świadczy raczej o tym, że mamy do czynienia z renesansem „klasycznej historiografii”), nie zmienia to faktu, że wspomnianą monografię warto czytać i dziś[4].

W kontekście jego wypowiedzi chciałoby się jednak zapytać o przykłady takich książek historycznych, których autorki i autorzy bądź manifestują jakąś godną uwagi postawę czy świadomość metodologiczną, i takich, które są dowodem kompletnej „abstynencji od teorii”. Jestem przekonany, że wiedza metodologiczna jest potrzebna czy wręcz niezbędna środowisku w szerokim znaczeniu, nie tylko w sensie rozważań filozoficznych nad naturą dziejów i sposobów ich poznawania, lecz także jako dyscyplina odsłaniająca niejako kuchnię pracy historyków – prowadzącą od postawienia problemu, przez pytania badawcze, po formułowanie takich czy innych interpretacji.

Inną barierą utrudniającą Wrzoskowemu tekstowi dotarcie do szerszego grona historyczek i historyków jest, wielokrotnie krytykowany, rodzaj mentorskiego tonu w stosunku do koleżanek i kolegów. Duża część z nas (piszę to z perspektywy swojego pokolenia) ma jeszcze żywo w pamięci reakcję części środowiska na Metodologię historii i Teorię wiedzy historycznej Jerzego Topolskiego. Zarzuty dotyczące hermetycznego języka i nadmiernie skomplikowanych analiz należały do typowych[5]. W rezultacie w środowisku pozostał – mam wrażenie, że dziedziczony w następnych pokoleniach – uraz wobec tytułowej metodologii historii. Traktowanej jako niepotrzebna, jedynie komplikująca własne badania. Skutkuje to do tej pory powszechnym, z niewielkimi wyjątkami, nieczytaniem książek i artykułów z tej dziedziny.

Inna, na poły anegdotyczna, reakcja na rozważania metodologiczne kojarzy mi się z referatem Wojciecha Wrzoska na Powszechnym Zjeździe Historyków Polskich we Wrocławiu (1999). Po wygłoszeniu tekstu jeden z prominentnych historyków wojskowości zapytał autora dramatycznym tonem: „Panie Profesorze, to jak my w końcu mamy uprawiać historię?”. Nie muszę dodawać, że Wojciech Wrzosek słabo odnalazł się w przydzielonej mu roli „metodologicznego przewodnika”.

Sądzę, że metodologowie historii dopóty nie będą słuchani przez środowisko, dopóki nie zaczną odnosić się, choćby w formie recenzji, do konkretnych książek historycznych, tym samym do uchwytnej praktyki dziejopisarskiej. Jak dotąd niewiele mamy przykładów takich wypowiedzi. Jedna z niewielu, jaka przychodzi mi do głowy, to polemika Jana Pomorskiego z Andrzejem Nowakiem, która z tego, co mi wiadomo, odbiła się szerokim echem zarówno wśród metodologów, jak i badaczek/badaczy dziejów najnowszych[6].

Warto także pamiętać, że specjalistki i specjaliści od metodologii historii nie mieli i nie mają monopolu na „myślenie historyczne”. Nie byli przecież metodologami, że wymienię jedynie kilka przykładów z XX-wiecznej historiografii, Henri Marrou, Witold Kula, Richard J. Evans czy Marc Bloch. A przecież ich dzieła odegrały istotną rolę w modernizacji historiografii i do dziś warto je czytać. Inspirujemy się też obecnie książkami takich historyków, jak Krzysztof Pomian czy Timothy Snyder, choć trudno ich zaliczyć do najszerzej nawet pojętego środowiska metodologów. Ich sposób uprawiania refleksji metodologicznej powstaje jakby na marginesie, ale przecież w ścisłym związku z ich praktyką dziejopisarską. I bywa równie interesujący jak uwagi Wojciecha Wrzoska. Bliskie mi z wielu względów Rozważania o historii Witolda Kuli uważam do dziś za swoisty wzór traktatu metodologicznego, nie tylko w sensie intelektualnego rozliczenia z epoką stalinowską. To samo można powiedzieć o dużo słynniejszej Pochwale historii Blocha. Większość zasygnalizowanych tu jedynie autorów i ich dzieł mieściła/mieści się w dużym stopniu w świecie historiografii klasycznej, co diagnozę Wrzoska podaje w wątpliwość.

Nie rozumiem także, dlaczego poznański metodolog już w pierwszym akapicie swojego tekstu odmawia historii historiografii prawa do snucia własnej filozoficznej refleksji nad przeszłością. Czyżby nie było jej w twórczości, wymieniam przykładowo, Mariana Henryka Serejskiego, Andrzeja Feliksa Grabskiego czy Andrzeja Wierzbickiego? Studium tego ostatniego Wschód–Zachód w koncepcjach dziejów Polski to przecież książka par excellence historiozoficzna. Piszę to, nie tylko dlatego że jako „prosty” historyk historiografii poczułem się nieco dotknięty, ale przede wszystkim by upomnieć się o inną, jak sądzę ważną, formę metodologicznego namysłu nad historiografią.

W środowisku toczy się walka o, mówiąc językiem Pierre’a Bourdieu, kapitał symboliczny poszczególnych dyscyplin, najważniejszy, gdyż dający dostęp do innych w obrębie coraz bardziej rozrastającej się nauki historycznej. Przedstawiciele metodologii historii są w tej walce zarówno osamotnieni, jak i marginalizowani, także, co chciałbym z całą mocą podkreślić, po części z własnej winy. Piszę to ze smutkiem jako przedstawiciel siostrzanej dyscypliny. Obecne w humanistyce mody, polityka naukowa państwa (parametryzacja i starania o granty), narastająca konfrontacja między historią a pamięcią stanowią kontekst wspomnianego konfliktu. Głos Wojciecha Wrzoska odczytuję jako upominanie się o środowiskowe znaczenie teoretycznego namysłu nad przeszłością. Każdy z nas bowiem, świadomie lub nie, odwołuje się przecież w praktyce badawczej do jakiejś „prywatnej filozofii historii”. Warto o tym pamiętać.


[1] Za rozmowę na temat tego tekstu dziękuję dr. Andrzejowi Czyżewskiemu. 

[2] Za próbę przełamania tych tendencji gotowy jestem uznać ostatnią ankietę na temat stanu polskiej historiografii ogłoszoną w „Kwartalniku Historycznym” nr 1 z 2021 r., http://kh-ihpan.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=101:1-2021&catid=8&Itemid=107&lang=pl (dostęp 25.02.2022).

[3] Na ten temat zob. Wycinanki 38 i 39 zamieszczone w portalu ohistorie.eu.

[4] W. Wrzosek, Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii, Wrocław 1995, s. 142.

[5] Po 1989 r. doszły do nich inne, związane z uwikłaniem Jerzego Topolskiego w marksizm. Skutkowało to słabo uzasadnionymi i często absurdalnymi oskarżeniami o ideologizację historii.

[6] J. Pomorski, „Appeasement” jako ostrzeżenie. Rozważania o historiografii i polityce historycznej (Wokół Pierwszej zdrady Zachodu Andrzeja Nowaka), „Dzieje Najnowsze” 2017, nr 3; A. Nowak, Czy w politycznej historii jest miejsce na kategorię „zdrady”?, tamże.


Korekta językowa: Beata Bińko




Niezrozumiałość metodologii historii jako alibi dla historyka

JAN POMORSKI

Niezrozumiałość metodologii historii jako alibi dla historyka

Dyskusja o metodologii historii na portalu o historie.eu, w której biorą udział prof. Wojciech Wrzosek, prof. Jan Pomorski i prof. Rafał Stobiecki jest dedykowana prof. Cezaremu Kukli w związku z jubileuszem 45-lecia pracy naukowej. Autorzy i Redakcja życzą jubilatowi spełnienia w pracy naukowej.

Krótki a gęsty znaczeniowo tekst Uwagi o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii, upubliczniony ostatnio przez prof. Wojciecha Wrzoska[1], przynosi garść niebanalnych konstatacji, wartych środowiskowego namysłu. Jak zwykle u tego autora, wypowiedź nie ma charakteru przygodnego, przeciwnie, wynika z przemyśliwania (by posłużyć się kategorią Krzysztofa Pomiana na oznaczenie „pogłębionego, niespiesznego namysłu, w wyniku którego powstaje ugruntowana postawa”) kwestii fundamentalnych dla uprawiania historii jako nauki i towarzyszącej jej refleksji metahistorycznej. Pretekstem do namysłu stał się – artykułowany zarówno w dyskursie publicznym, jak (jeszcze mocniej) w towarzyskich rozmowach toczonych w kuluarach – niechętny stosunek historyków do metodologii historii. Jak pisze Wrzosek,

[…] ów popularny zarzut wyrażany jest śmiało wtedy, gdy jego autor liczy na poklask podobnie myślącej licznej grupy wsparcia. Im więcej jest zwolenników tezy o niezrozumiałości metodologii, tym chętniej jest ona głoszona. Opinii o zawiłości, niezrozumiałości, mętności tekstów metodologicznych nie trzeba uzasadniać, wystarczy się powołać na vox populi historyków[2].

Ale myliłby się ten, kto uznałby, że autorowi chodzi po prostu o zmierzenie się z tymi quasi-argumentami, o kolejną filipikę adresowaną do „eunuchowatych obiektywistów”, jak nazywał ten gatunek historyków Droysen, a Wrzosek to przypomniał[3]. Oczywiście jego wypowiedź ma też taki wydźwięk, ale nie od dziś wiemy, że poznańskiego metodologa należy czytać z respektem dla sprawności jego myślenia. Jeśli już za coś się zabiera, to czyni to z rozmysłem, a każde zapisane zdanie (także przypis – częstokroć równie istotny jak tekst zasadniczy) ma znaczenie. Tak jest i w tym wypadku. Trzy obszary problemowe wydobyte z Uwag wydają mi się najważniejsze i wokół nich chciałbym debatować:

  • relacja między metodyką a metodologią historii;
  • problem niewspółmierności światów klasycznej historii i metahistorii oraz
  • refleksja nad tym, jak uprawiać metodologię historii.

Metodyka a metodologia historii

Istotnie to zastanawiające zróżnicowanie postaw: o ile historycy (nie tylko klasyczni) ciepło wypowiadają się z reguły o metodyce historii, rozumianej tu warsztatowo (dla odróżnienia od tej drugiej, znacznie późniejszej i wywodzącej się z dydaktyki, czyli metodyki nauczania historii), o tyle ich chłód/dystans w stosunku do metodologii historii jest łatwo uchwytny. A przecież, jak słusznie Wrzosek zauważa, „[m]istrzowie metodyki badania historycznego są jednak także klasykami refleksji nad poznaniem historycznym. G. Droysen, R.G. Collingwood, M. Bloch, M. Handelsman, M. Konopczyński, J. Topolski przekraczali granice metodyki w stronę metodologii czy/i historiozofii”[4]. Co więcej, powiada Wrzosek, to dlatego właśnie byli oni mistrzami metodyki historii, że potrafili wyrwać się z okowów myślenia stricte warsztatowego: otworzyli się na problematykę poznania historycznego, na filozofię. To jedna z pierwszych tez autora Uwag: nie ma dobrej metodyki badania historycznego bez namysłu nad naturą samego przedmiotu badania i nad poznaniem historycznym.

Ale równie zasadne jest według mnie odwrócenie tej Wrzoskowej perspektywy i postawienie pytania: Czy bez dogłębnej znajomości praktyki historiograficznej da się uprawiać intersubiektywnie sensowną refleksję metahistoryczną? Moim zdaniem, też nie. Tym bardziej, jeśli jej adresatem ma być nie wyłącznie „sekta” metodologów, teoretyków i historyków historiografii, lecz także – a może przede wszystkim – cały kolektyw badaczy przeszłości. Dobrze rozumiał to już Droysen. Przypomnijmy: jego metodyka historii obejmowała heurystykę, krytykę i interpretację źródła historycznego. Jak pisał, „[i]stotę metody historycznej zrozumieć można jedynie w toku badania[5]. Ale metoda naukowa była dla niego czymś zdecydowanie różnym od zawodowego kunsztu. „Ludzie układali wiersze, zanim stworzyli poetykę, posługiwali się językiem – zanim powstała gramatyka i retoryka” – zauważył w rozprawie Kunszt i metoda dodanej do trzeciego wydania Zarysu historyki z 1868 r. Nie inaczej jest z historią. Kunszt opowiadania o tym, co zdarzyło się w przeszłości, to jedno, a zdolność podmiotu poznającego do snucia refleksji nad metodą historyczną, która pozwala tę wiedzę o przeszłości uzyskać, to drugie. Pyta niemiecki historyk:

W jakim stosunku w naszych pracach pozostają względem siebie kunszt i nauka? Czy już samą „krytyką i uczonością” uczyniono zadość naukowej stronie historii? Co pozostaje historykowi poza kunsztem? Czy jedynie jego celem jest napisanie takiej czy innej książki? Czy zastosowanie badań sprowadza się do tego, by ucząc bawić, a bawiąc uczyć?[6]

Nie ma na to mojej zgody, powiada Droysen, i dlatego właśnie w 95 tezach przedstawia swój Zarys historyki. To było jego programowe nawoływanie do nieodzowności refleksji w ramach metodyki nad istotą poznania i myślenia historycznego, o co dopomina się także Wojciech Wrzosek. Okazuje się, że przypominanie o tym z górą 150 lat po Droysenie jest w Polsce nadal aktualne!

Zauważmy, że ta aktualność myśli Droysena jest w istocie druzgocącą recenzją rodzimego systemu kształcenia przyszłych historyków. Wyrosło całe pokolenie adeptów Klio, które bez żenady przyznaje się, że metodologia historii jest dla nich niezrozumiała = niepotrzebna! Przecież doszli do swych doktoratów, habilitacji, a nawet profesur, bez metodologii historii się obywając, i widać nikt z recenzentów zarzutu z tego im nie czynił… Jak [Po co?/Dlaczegóż?] tedy mają uznać jej potrzebę? Dążenie do rozwoju intelektualnego, poszerzania wiedzy pozaźródłowej, pracy nad swoją kompetencją kulturową są im całkowicie obce, zostali z tej potrzeby skutecznie wykastrowani na wcześniejszych etapach edukacji.

Jak nie być historykiem-eunuchem? – pyta zatem nie wprost Wrzosek. Zanim przejdę do analizy zaproponowanej przez niego strategii podejścia do/rozwiązania tego pytania-problemu, dopowiem od razu, że mnie także nurtuje podobny niepokój. W niedawnej odpowiedzi na ankietę „Kwartalnika Historycznego” otwarcie pisałem o „chowie wsobnym” historyków, o zamykaniu się wewnątrz własnej dyscypliny jako jednej z największych słabości i największym zagrożeniu dla przyszłości nauki historycznej w Polsce[7]. Ze studium historii na wielu uniwersytetach skutecznie wyrugowano takie przedmioty, jak filozofia i logika, co jeszcze dwadzieścia lat temu było przecież niewyobrażalne. Nie ma już, jak za czasów PRL, obowiązkowych dla historyków kursów z socjologii, psychologii, ekonomii czy teorii polityki. W zapomnienie odeszły demografia, statystyka i geografia historyczna. Na studiach przyszli historycy czytają wyłącznie historyków! Zwyczajowo tych prawowiernych (z perspektywy zakonu klasycznej historiografii), a nie heretyków. Czy może zatem dziwić, że historyk-humanista otwarty na inne nauki społeczne to dziś prawdziwy dziwoląg, wymierający gatunek. Czy warto go zatem reintrodukować w środowisku historyków? Oto istota problemu, nad którym w istocie zastanawia się Wojciech Wrzosek, analizując case stosunku historyków do metodologii historii.

Sposób argumentacji jest przy tym, moim zdaniem, nieprzypadkowy – ma dodatkowo pokazać w praktyce siłę metodologii historii w mierzeniu się z podobnego typu obiegowymi sądami. To dlatego Wrzosek dokonuje rozbioru na czynniki pierwsze wypowiedzi o niezrozumiałości metodologii historii, zwracając uwagę na rozmaite konteksty znaczeniowe, w jakie są one uwikłane. Świadomie sięga po kategorie zapożyczone od Ingardena i Kmity, by pokazać, jak myślowo one pracują w domenie metahistorii, odsłaniając przy okazji niespójność i nielogiczności sądów wygłaszanych przez historyków klasycznych. Zapleczem tych ostatnich – pisze Wrzosek – jest świat mentalności potocznej z mu właściwym |naiwnym realizmem metafizycznym”.

Przyznaję, że studiowałem ten fragment rozważań Wrzoska z wielką przyjemnością jako widomy dowód na to, ile może zyskać na jakości analizy kultura poznająca dzięki hermeneutyce logiczno-filozoficznej. Koneser odnajdzie w tekście poznańskiego metodologa kilka myślowych perełek zarówno diagnostycznych, jak w zakresie wskazywanych tropów poznawczych[8]. AAby jednak te perełki odkryć/zauważyć, trzeba mieć stosowną kompetencję kulturową. I tu właśnie krąg się zamyka, tej kompetencji bowiem po prostu wielu czytelnikom takich tekstów dziś nie staje…[9] Z perspektywy Droysena/Wrzoska są poznawczymi kastratami.

Gdzie tkwi źródło tego stanu rzeczy? Pisze Wrzosek:

Niezrozumiałość akademickiej refleksji metahistorycznej bierze się właśnie z jej niewspółmierności ze światem potocznych wyobrażeń, jaki oferuje edukacja przedakademicka. Im więcej jednak w zasobach myślowych studenta kiełkuje treści metahistorycznych, tym łatwiej uczy się nowego języka i koordynuje z nim świat swych przekonań i pragnień. Im więcej drzemiących dotąd pytań, niemyślanych w trakcie zapoznawania się z klasyczną rzeczywistością historiografii tradycyjnej, tym więcej szans na przyswajanie metahistorycznych treści.

A zatem edukacja. Ściślej, nasze zaniedbania w edukacji historycznej, jej przestarzały, anachroniczny model, zarówno na poziomie K-12, jak i na poziomie kształcenia akademickiego. Oto rzeczywiste źródło problemów, mówi nam Wrzosek. Za trafnością takiego odczytania najważniejszego przesłania Uwag przemawia także to, że temat edukacji czyni Wrzosek przedmiotem krytycznego namysłu w kilku Wycinankach[10]. Wycinanki to taka autorska forma myślenia historycznegozapis dialogu wewętrznego Wrzoska, publicznie udostępniony na łamach portalu www.ohistorie.eu.

Niewspółmierność światów

To niewspółmierność światów, w jakich żyją na co dzień reprezentanci obydwu kultur poznawczych: tej potocznej, preteoretycznej i apojęciowej, właściwej dla historycznej edukacji przedakademickiej i jej przedłużenia w postaci historii klasycznej, oraz kultury metahistorycznej, jest pierwotnym źródłem nieporozumienia wokół metodologii historii, jej tak zwanej niezrozumiałości. Owa niewspółmierność jest także największym wyzwaniem dla edukacji akademickiej w zakresie historii. Zauważmy, że ta Wrzoskowa konstatacja bardzo przypomina Kuhnowską tezę o niewspółmierności paradygmatów: wybór paradygmatu jest rodzajem konfesji, a wyznawcy żyją w różnych światach, twierdził autor Struktury rewolucji naukowych. Światy metodologii historii i klasycznej historii mają niewiele punktów stycznych, jeśli w ogóle jeszcze jakieś mają – to kolejny z wniosków, jakie wypływają z analiz poznańskiego metodologa.

Pytanie, jak temu zaradzić. Jak nie produkować kolejnego pokolenia eunuchów? Po pierwsze, zerwać maskę. Król jest nagi, powiada Wrzosek, ale wszyscy udajemy, że historia nadal ma „piękne szaty”. Przemoc środowiskowej poprawności politycznej powoduje, że udajemy, iż wszystko z naszą dyscypliną jest OK. Poznański metodolog nie boi się iść pod prąd i z tą środowiskową poprawnością zerwać. Pisze wprost: to „[b]rak kompetencji czytelnika w domenie tekstu” stoi w rzeczywistości za parawanem pozorowanej niezrozumiałości jako cechy immamentnej metodologii historii. Powoływanie się na niezrozumiałość to zwykłe alibi dla inercji umysłowej wielu historyków. I trudno mi się z nim nie zgodzić!

Nazywa zatem Wrzosek po imieniu (ale z właściwą sobie wyrafinowaną elegancją) to, o czym wielu teoretyków i historyków historiografii wie, ale boi się mówić głośno… w obawie przed całkowitym zerwaniem więzi, utratą komunikacji nie tylko z „klasykami”, ale z całym środowiskiem historyków. Niewątpliwie uderza Wrzosek trafnie i boleśnie, zwracając uwagę na ewidentne braki kompetencyjne wyznawców historii klasycznej, przekonanych, że istnieje tylko jedna prawda historyczna, i to oni właśnie ją posiedli. Ale osobiście nie do końca jestem przekonany, że samo zerwanie maski okaże się skutecznym środowiskowym impulsem dla ruchu naprawy polskiej historiografii. Diagnoza to jedno, remedium to drugie. Nie mam też do końca jasności co do proponowanego przez Wrzoska kierunku reformacji. Czy proponowaną przez niego strategią ma być izolacja „klasycznych” przez stopniowe odbieranie im pola i sojusz metahistoryków z historykami nieklasycznymi? Bo przecież ci ostatni także mają coś do powiedzenia w tej sprawie. Posłużenie się w diagnozie dużym kwantyfikatorem może być odebrane przez nich jako atak na całe środowisko, zwłaszcza że „klasycy” tak to będą rozumieć/przedstawiać. Wolałbym nie sprawdzać „w bojach o historię”, do kogo nieklasykom będzie bliżej… Bardziej podoba mi się strategia, jaką w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. przyjęła amerykańska New Economic History. Można ją oddać za pomocą polskiej maksymy [lub sentencji/dewizy/powiedzenia/aforyzmu]„Nie palimy komitetów, zakładamy własne”. Niewspółmierność światów Old i New była równie oczywista jak ta nasza, podnoszona przez prof. Wrzoska. Dzięki mądrej strategii Nowi po dziesięciu latach „rządzili” na amerykańskich uniwersytetach. Jej podstawą była edukacja młodych adeptów historii gospodarczej.

Inercja umysłowa może być produktem ubocznym edukacji – to prawda. Zwłaszcza gdy próbuje ona rywalizować z twardym dyskiem na poziomie prostej faktografii – domeny historii klasycznej, ale przecież nie jesteśmy na ten model uczenia historii skazani. Zapewne łatwiej jest „wyprodukować” kolejnego historyka klasycznego niż nieklasycznego, a jeszcze trudniej metahistoryka, co pośrednio dowodzi, że zarówno zdolności ludzkie, jak i kompetencje są stopniowalne, nie jest to jednak niemożliwe. Wymaga czasu, nauczycielskiego zaangażowania i nakładu pracy. Warto gromadzić i dzielić się dobrymi praktykami w tym zakresie[11]. Mam świadomość rzecz jasna, że dewiza „Wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali” to formuła obca w dzisiejszym świecie, gdzie wszystko ma być łatwe, szybko dostępne i przyjemne. Smartphone, Google i Wiki załatwiają sprawę. Na szczęście ciągle jeszcze nie dla wszystkich…

Jak uprawiać metodologię historii?

Pisze Wrzosek:

Pole problemowe myślenia meta jest inaczej umeblowane. Najprostszym odruchem obronnym przed trudnościami oswajania obcych światów jest odseparowanie się od nich. Oddzielenie ich od świata klasycznej wiedzy o tym, co wydarzyło się w przeszłości. Katalog pytań właściwy refleksji metahistorycznej zwykle nie daje się systematyzować i racjonalizować w obszarze dotychczasowego myślenia adepta. Nie istnieje pole wspólnych skojarzeń uruchamiające rozumienie i interpretowanie, które[go] można by użyć do oswajania nowych kategorii i nowych danych. Trzeba je zbudować niemal od nowa[12].

Ten krótki cytat oddaje całą trudność przerzucenia mostów pomiędzy światem teorii historii a światem historii: w fazie wyjściowej procesu edukacji akademickiej są one inaczej umeblowane, nie istnieje nawet pole wspólnych skojarzeń. Jak uprawiać metodologię historii, by szansy na zbudowanie mostów nie utracić? – oto fundamentalne pytanie! Wrzosek nie daje nam tu gotowej odpowiedzi. Raczej stawia ten problem przed naszym środowiskiem, oczekuje od nas wspólnotowej refleksji, zaprasza do niej swoim tekstem. Warto w tym kontekście przyjrzeć się temu, co sam mówi o metodologii historii z poziomu meta-.

Rortiański podział na „mowę poetycką” i „mowę naukową” znajduje u Wrzoska rozwinięcie w postaci odróżnienia „mowy prywatnej wyobraźni” i „mowy publicznej argumentacji” jako dwóch równoległych ścieżek – „nurtów refleksji humanistycznej”, jak to nazywa – obecnych w historii naszej subdyscypliny. „Moją domeną jest nie tyle praktykowanie języka historycznego, ile swego rodzaju językoznawstwo (teoria języka, lingwistyka…), teoria myślenia historycznego i postaci jego artykułowania” – objaśnia relację, jaka zachodzi między historią a metahistorią. Oczywiście śledzi rozmaite historyczne parole, nieraz dawał dowody swej historio-historiograficznej erudycji, ale jego powołanie jest inne. Z myślenia historycznego uczynił swój przedmiot badania. Stąd z wyniosłym dystansem przygląda się nawoływaniom rozmaitych historycznych „eunuchów” adresowanym do metodologów: idź do archiwów i pokaż w praktyce, co potrafisz, a uwierzymy ci! Nie rozumieją dwoistości świata, powiada: odróżnienia „praktykowania języka” od „językoznawstwa”, użytkowania od refleksji nad nim. Kompetencje w jednym nie przekładają się na drugi. Native speaker, choć mówi swobodnie w danym języku, nie jest automatycznie dobrym jego nauczycielem, a tym bardziej tego języka badaczem.

Zdaniem Wrzoska refleksja metahistoryczna może być czyniona na dwa sposoby: bardziej poetycki (typu Hayden White) i bardziej filozoficzno-naukowy (typu metodologiczna szkoła poznańska). Dyskusja o wyższości jednego z nich nad drugim przypomina dyskusję o „wyższości Świąt Wielkanocy nad Bożym Narodzeniem (lub odwrotnie)”. O wyborze, w jego przekonaniu, „decyduje uprzednio zdobyta kompetencja kulturowa i temperament myślowy”. On sam świadomie wybrał przed laty „mowę publicznej argumentacji” i konsekwentnie nią podąża przez całe życie. Uwagi są tego typu refleksji dobrym przykładem.

Nie ukrywam, że właśnie ten drugi, filozoficzno-naukowy sposób snucia refleksji nad historią jest także mnie bliższy, ale rzecz jasna mam świadomość, że… „nie każdy rodzi się filozofem”. Co nie znaczy też, że nie doceniam historycznego wkładu „poetów” do metahistorii. Być poetą i filozofem zarazem – oto prawdziwe wyzwanie dla metahistoryka. Trzeba być Kołakowskim lub Pomianem, by takiemu oczekiwaniu sprostać…

Pełna zgoda z Wrzoskiem, gdy pisze, że „metodologia nauk historycznych pozostaje w kłopocie podobnym do tego, jaki dotyka filozofię humanistyki”, bo jest ona „dyscypliną sui generis filozoficzną. Podstawowe pytania metodologiczne to problemy teoriopoznawcze, przy czym, od czasów wyłonienia się nowożytnego pojęcia nauki, to także pytania stawiane w ramach teorii poznania naukowego. Nic dziwnego, że poszukiwania metodologiczne w tak rozumianym polu problemowym natrafiają na systemowe kłopoty swoiste dla filozoficznej teorii poznania historycznego. Kłopoty te są zasadniczo obce metodykom badania historycznego i większości historyków. Zanurzeni w praktykowanie swej dyscypliny uprawiają ją tak, jakby ich nie dotyczyły. Epistemologia stojąca de facto za praktyką badawczą klasycznego historyka jest naiwno-romantyczna, owiana nimbem oczywistości. Oczywistość nabyta impregnuje na krytykę”.

Nic dodać, nic ująć. „Oczywista oczywistość” urasta dziś w Polsce do rangi symbolu świata bez wyobraźni historycznej; świata wiedzy historycznej jako prawdy objawionej na lekcjach „HiT”-u. Nie ma tu miejsca na „wielogłosy”, różne punkty widzenia, ujęcia transnarodowe i transdyscyplinarne. Myślenie krytyczne zastępuje się intelektualnym fast foodem. Nie daj, Panie Boże, zobaczyć w Polsce produkty takiego wychowania historycznego. Wystarczy spojrzeć na Rosję Putina i tamtejsze umysły historycznie zniewolone ideą Wielkiej Rosji. Do czego może to prowadzić, widzimy dziś na [w?] Ukrainie. Naiwno-romantyczna wizja historii znowu skrwawiła te ziemie. Nie tak dawno mówiłem o potędze historii: o tym, że niewłaściwie użyta ma w sobie potencjał rażenia broni wodorowej[13]. Pisał o tym także Timothy Snyder w Drodze do niewolności, analizując historiozofię Putina[14]. Nie myślałem wówczas, że kilka lat później przyjdzie mi tego doświadczyć tuż obok, za naszymi granicami. W imię historycznej racji stanu Putin zbrojnie najechał Ukrainę, nie cofając się przed ludobójstwem! A rosyjskim dzieciom zorganizowano lekcję historii. Tej jednej, właściwej…

Historia dziejąca się na naszych oczach stworzyła najważniejszy kontekst dla Uwag o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii. W wolnym świecie nie ma miejsca na umysły historycznie zniewolone. By sobie z nimi radzić, dekonstruować stojące za nimi zideologizowane wizje historii, trzeba wejść na poziom metarefleksji historycznej. Stąd dobrze rozumiem Wrzoskowe marzenie:

Z mojego punktu widzenia byłoby wspaniale, gdyby można było rozpoznawać na etapie kwalifikacji na studia historyczne (humanistyczne) zdolność kandydata do uprawiania refleksji metahistorycznej. Zwykle sprawdza się u studenta wydolność pamięci, zdolność do nominalnego zapamiętywania, u badaczy zaś zdolność do przywoływania wielkiej ilości danych źródłowych[15].

Ale przecież i bez tego testu na matahistoryczną inteligencję potrafił sobie prof. Wojciech Wrzosek znakomicie radzić w dawnych czasach, doprowadzając grupkę swoich uczniów do naukowej samodzielności metodologicznej. I w tym właśnie widzę światełko w tunelu. Do wyboru są dwie opcje: albo wymrzemy jak dinozaury, albo na poważnie zajmiemy się reintrodukcją metodologów w społeczności historyków. Nie licząc na dodatkowe 500+ z państwowej kasy…


[1] W. Wrzosek, Uwagi o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii, w: Jednostka, rodzina i struktury społeczne w perspektywie historycznej, red. P. Łozowski, R. Poniat, Białystok 2022, s. 302–307. 

[2] Tamże, s. 303.

[3] Tamże.

[4] Tamże, przypis 2.

[5] J.G. Droysen, Zarys historyki, tłum. i oprac. M. Bonecki, J. Duraj, Bydgoszcz 2012, s. 21.

[6] Tamże, s. 92.

[7] J. Pomorski, Odpowiedź na Ankietę, „Kwartalnik Historyczny” 2021, nr 1, s. 341–348.

[8] Oto jedna z nich: myślenie jako „autokomunikowanie”, rodzaj „dialogu wewnętrznego”.

[9] Znamiennym (i bardzo instruktywnym dla analizy metahistorycznej) przykładem takiego zderzenia była dyskusja, jaką Wojciech Wrzosek i Karolina Polasik toczyli w 2011 r. na łamach „Kwartalnika Historycznego” z Dariuszem A. Sikorskim wokół książki tejże: Antropologiczny rekonesans historyka. Szkice o antropologii historycznej.

[10] Zob. www.ohistorie.eu, Wycinanki 34–36 i 38–40.

[11] Taka jest właśnie geneza przygotowanego wysiłkiem zbiorowym środowiska podręcznika Wprowadzenie do metodologii historii, który ukaże się w Wydawnictwie Naukowym PWN w 2022 r.

[12] W. Wrzosek, Uwagi…, s. 307.

[13] J. Pomorski, Potęga historii, w: Wielka zmiana. Historia wobec wyzwań… Pamiętnik XX Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich w Lublinie 18–20 września 2019 roku, t. 1: Potęga historii, red. J. Pomorski, M. Mazur, Warszawa–Lublin 2021, s. 39–66.

[14] T. Snyder, Droga do niewolności. Rosja – Europa – Ameryka, tłum. B. Pietrzyk, Kraków 2019.

[15] Tamże, przypis 22.


Korekta językowa: Beata Bińko