Jest diagnoza, nie ma recepty. Po lekturze Uwag o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii Wojciecha Wrzoska nieco polemicznie

RAFAŁ STOBIECKI

Jest diagnoza, nie ma recepty. Po lekturze Uwag o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii Wojciecha Wrzoska nieco polemicznie[1]

Dyskusja o metodologii historii na portalu o historie.eu, w której biorą udział prof. Wojciech Wrzosek, prof. Jan Pomorski i prof. Rafał Stobiecki jest dedykowana prof. Cezaremu Kukli w związku z jubileuszem 45-lecia pracy naukowej. Autorzy i Redakcja życzą jubilatowi spełnienia w pracy naukowej.

Z przyjemnością zabieram się do skreślenia kilku komentarzy dotyczących wypowiedzi Wojciecha Wrzoska. Czynię tak z kilku powodów. Po pierwsze, niejako obliguje mnie do tego wieloletnia znajomość z autorem – to on opiniował swego czasu moją rozprawę habilitacyjną, która wiele mu zawdzięcza, a potem los zrządził, że ja byłem recenzentem jego wniosku profesorskiego. Po drugie, tekst uważam za ważny i istotny dla środowiska historycznego. Wreszcie po trzecie, od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że cierpimy na deficyt poważnej rozmowy o historii, której integralną częścią jest refleksja metodologiczna. Zbyt często pomijamy milczeniem prace koleżanek i kolegów, czy to z lenistwa intelektualnego, czy też mając w głowie świadomość, że recenzje, polemiki, omówienia, noty, choć stanowią ważną część życia akademickiego, to przecież „nie przynoszą punktów”. Szeroko rozumiane działy recenzyjne naszych „branżowych” pism, takich jak „Historyka” czy „Klio Polska”, są na to, proszę o wybaczenie, spektakularnym dowodem. Zagubiliśmy gdzieś fundamentalną dla humanistyki potrzebę rozmowy, międzypokoleniowego dialogu, wymiany doświadczeń[2]

Wypowiedź Wojciecha Wrzoska odczytuję jako wyraz troski o przyszłość historiografii czy, szerzej, humanistyki w Polsce. Mnie także od jakiegoś czasu prześladuje myśl o postępującej jej marginalizacji. Ostatnio jeden z kolegów napisał mi w e-mailu, że coraz mniej jesteśmy potrzebni w świecie zarzekającym się, iż niezbędni są ci, którzy „objaśniają”, „tłumaczą”, „odnajdują sensy” etc. Ale zaraz dodał, że oświeciła go jego była studentka, obecnie pracująca w korporacji – otóż jesteśmy nadal potrzebni do „objaśniania”, przez co świat zarządzania rozumie zdolność do napisania zrozumiałym językiem tego, co w dyskursie fachowym (np. informatycznym) byłoby nieczytelne. Jesteśmy więc potrzebni, by napisać zrozumiałą instrukcję obsługi telewizora. I tyle. Cel zbożny, ale czy o takie „objaśnianie” nam, humanistom, chodziło?

Wrzosek występuje w obronie fundamentalnej roli myślenia historycznego w kulturze zarówno na poziomie filozoficznej refleksji nad przeszłością, jak i w sensie konieczności przebudowy edukacji historycznej na różnych szczeblach – tych szkolnych i tych uniwersyteckich[3].

Lektura tekstu poznańskiego metodologa skojarzyła mi się z „wiekową” już, bo pochodzącego z ubiegłego stulecia opinią holenderskiego badacza, jednego z koryfeuszy paradygmatu postmodernistycznego – Franklina Ankersmita: „zamiast badać historię, zacznijmy o niej myśleć”. W tym duchu odczytuję przesłanie eseju Wrzoska i gotowy jestem się z nim zgodzić.

O przyczynach tzw. niezrozumiałości metodologii historii Wojciech Wrzosek pisze, że ten popularny zarzut „wyrażany jest śmiało wtedy, gdy jego autor liczy na poklask podobnie myślącej licznej grupy wsparcia. Im więcej jest zwolenników tezy o niezrozumiałości metodologii, tym chętniej jest ona głoszona. Opinii o zawiłości, niezrozumiałości, mętności tekstów metodologicznych nie trzeba uzasadniać, wystarczy się powołać na vox populi historyków”, a dalej dodaje, że „kariery naukowe robią i ci, którzy szczycą się ignorowaniem metodologii”. Mam wątpliwości zarówno co do zasadniczej trafności tej diagnozy, jak i towarzyszącej jej argumentacji. O tym będę pisał w dalszej części. Teraz zauważę tylko, że można by odnieść wrażenie, iż niewielkie środowisko metodologów historii jest celowo i świadomie marginalizowane w obrębie całościowo rozumianej rodziny polskich badaczek i badaczy spod znaku Klio.

W kolejnych partiach tekstu, zastanawiając się nad tytułowym problemem, Wojciech Wrzosek przywołuje dwa autorytety – Jerzego Kmity i Romana Ingardena. Obaj zgadzają się, że istota zagadnienia polega na niewłaściwym rozpoznaniu przez czytelniczkę/czytelnika „pytań, jakie stawia autor tekstu”. Różnią się jednak co do zasadniczych powodów, dla których tak się dzieje. W pewnym uproszczeniu ten pierwszy niezrozumiałość filozoficznie ugruntowanej metodologii tłumaczy bądź „naturą” dyscypliny, bądź brakiem kompetencji czytelniczki/czytelnika, ten drugi zaś winą obarcza autora, który w sposób nie dość klarowny wykłada swoje myśli. Nie jest dla mnie jasne, po której stronie opowiada się Wrzosek, całościowa wymowa tekstu sugeruje, że bliżej mu do stanowiska Kmity.

Wreszcie ostatnia warstwa Wrzoskowej argumentacji odnosi się do rozróżnienia za Richardem Rortym „mowy poetyckiej” i „mowy naukowej”, w znaczeniu rozszerzającym, za Jerzym Kmitą, na „mowę prywatnej wyobraźni” i „mowę publicznej argumentacji”. Zdaniem Wrzoska kłopot z dyskursem historycznym polega na tym, że lokuje się on gdzieś między tymi dwiema orientacjami. W zależności od kontekstu, naszych możliwości poznawczych próbujemy się odnaleźć w jednym lub drugim, albo też, jeżeli dobrze rozumiem, mieszamy je ze sobą. Niezrozumiałość rozważań filozoficzno-metodologicznych wynika w tym przypadku z tego, że często nie chcemy czy nie potrafimy przekroczyć granicy między światem historii klasycznej i nieklasycznej. Ta pierwsza, ponieważ bliska jest mentalnie beletrystyce i publicystyce historycznej, zamyka nas na inne sposoby konceptualizowania przeszłości, obecne w wizji nieklasycznej. To owa niewspółmierność obu historiografii, wsparta ich odmienną strategią metaforyzacji świata historycznego, odpowiada za tytułową niezrozumiałość metodologii historii.

Dzieje się tak również dlatego, że jesteśmy wychowywani w określonym modelu szkolnej edukacji historycznej, opartym na myśleniu w kategoriach my/oni, zdominowanym przez historię polityczno-militarną, w którym wiedza historyczna zostaje sprowadzona do czystej faktografii, często zupełnie ze sobą niepowiązanej. To czyni obywatela, jak podkreśla Wrzosek, w dużym stopniu bezbronnym wobec pozanaukowych dyskursów o przeszłości, w duchu, dodaję od siebie, np. rozważań o Wielkiej Lechii czy tyleż efektownej, co bałamutnej publicystyki Piotra Zychowicza.

Czy taka diagnoza, przedstawiona tu jedynie skrótowo, wyczerpuje pytanie o przyczyny tzw. niezrozumiałości metodologii historii? Z perspektywy Wrzoskowej zapewne tak. Zdaje się on mówić, że na gruncie klasycznej historiografii myślenie o metodologii napotyka poważne i w gruncie rzeczy nierozwiązywalne problemy.

Pora na zapowiedziane w tytule uwagi polemiczne.

Zacząć wypada od samego tytułu. Sposób jego sformułowania przez dodanie wyrażenia „tak zwanej” sugeruje niejako, że mamy do czynienia z problemem pozornym. A przecież tak nie jest. „Niezrozumienie” nie opisuje jakiegoś stanu wymyślonego, jest realne. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że większość „klasycznych” historyczek i historyków nie czuje potrzeby filozoficznej refleksji nad przeszłością, przyznaje to zresztą sam Wrzosek, informując o „vox populi historyków”. Tym samym już nie na poziomie semantycznym poznański badacz zdaje się poniekąd unieważniać rzeczywisty problem. Widzi tylko jedną stronę medalu, winiąc za ową niezrozumiałość dużą część środowiska, która niechętnie spogląda na metodologię, bo ją lekceważy lub też nie ma wystarczającej wiedzy, aby uczynić ją zrozumiałą. Tymczasem pozostaje jeszcze środowisko metodologów – czy ono czasem także nie ponosi winy za brak dialogu? Jednym z powodów jego braku jest niewypracowanie języka komunikacji z dużą częścią środowiska, języka mniej z ducha „mentorskiego”, a bardziej nastawionego na dialog czy polemikę, uznającego jednak specyfikę dwóch historiograficznych światów.

Inne pytanie, jakie warto postawić w związku z lekturą artykułu Wojciecha Wrzoska, brzmi, czy tekst zachęca do takiej „myślotwórczej” refleksji nie tylko wąskie grono teoretyków historiografii, lecz także jakąś znaczącą część środowiska historyczek i historyków reprezentujących różne specjalności badawcze.

Moim skromnym zdaniem czyni to w sposób niesatysfakcjonujący. Dlaczego? Przede wszystkim w stylistyce Wojciecha Wrzoska za dużo jest refleksji formułowanej z poziomu meta-, a za mało odwołań do praktyki dziejopisarskiej, z oczywistych powodów bliższej środowisku. W tekście zabrakło mi choćby śladowej tej formy analizy historiograficznej, którą poznański metodolog zaproponował swego czasu we wciąż inspirującej książce Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii (1995). Studium to, będące erudycyjną interpretacją dziejów XX-wiecznej historiografii francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem dorobku szkoły Annales, jest pełne egzemplifikacji odwołujących się do konkretnych dzieł, klasycznych i nieklasycznych, formułowane przez Wrzoska tezy są zakorzenione nie tylko i nie przede wszystkim w jakiejś ogólnej wizji historii jako dziedziny kultury, ale wyrastają z momentami błyskotliwej analizy prac historycznych. Choć nie wszystkie jego tezy obroniły się w okresie późniejszym, jak choćby przekonanie, że „klasyczna wizja historii będzie funkcjonowała w kręgu beletrystyki historycznej”, a „metafory bezpośredniej antropomorfizacji świata minionego” zostaną zdezawuowane (obserwacja bieżącej „produkcji historycznej” w Polsce świadczy raczej o tym, że mamy do czynienia z renesansem „klasycznej historiografii”), nie zmienia to faktu, że wspomnianą monografię warto czytać i dziś[4].

W kontekście jego wypowiedzi chciałoby się jednak zapytać o przykłady takich książek historycznych, których autorki i autorzy bądź manifestują jakąś godną uwagi postawę czy świadomość metodologiczną, i takich, które są dowodem kompletnej „abstynencji od teorii”. Jestem przekonany, że wiedza metodologiczna jest potrzebna czy wręcz niezbędna środowisku w szerokim znaczeniu, nie tylko w sensie rozważań filozoficznych nad naturą dziejów i sposobów ich poznawania, lecz także jako dyscyplina odsłaniająca niejako kuchnię pracy historyków – prowadzącą od postawienia problemu, przez pytania badawcze, po formułowanie takich czy innych interpretacji.

Inną barierą utrudniającą Wrzoskowemu tekstowi dotarcie do szerszego grona historyczek i historyków jest, wielokrotnie krytykowany, rodzaj mentorskiego tonu w stosunku do koleżanek i kolegów. Duża część z nas (piszę to z perspektywy swojego pokolenia) ma jeszcze żywo w pamięci reakcję części środowiska na Metodologię historii i Teorię wiedzy historycznej Jerzego Topolskiego. Zarzuty dotyczące hermetycznego języka i nadmiernie skomplikowanych analiz należały do typowych[5]. W rezultacie w środowisku pozostał – mam wrażenie, że dziedziczony w następnych pokoleniach – uraz wobec tytułowej metodologii historii. Traktowanej jako niepotrzebna, jedynie komplikująca własne badania. Skutkuje to do tej pory powszechnym, z niewielkimi wyjątkami, nieczytaniem książek i artykułów z tej dziedziny.

Inna, na poły anegdotyczna, reakcja na rozważania metodologiczne kojarzy mi się z referatem Wojciecha Wrzoska na Powszechnym Zjeździe Historyków Polskich we Wrocławiu (1999). Po wygłoszeniu tekstu jeden z prominentnych historyków wojskowości zapytał autora dramatycznym tonem: „Panie Profesorze, to jak my w końcu mamy uprawiać historię?”. Nie muszę dodawać, że Wojciech Wrzosek słabo odnalazł się w przydzielonej mu roli „metodologicznego przewodnika”.

Sądzę, że metodologowie historii dopóty nie będą słuchani przez środowisko, dopóki nie zaczną odnosić się, choćby w formie recenzji, do konkretnych książek historycznych, tym samym do uchwytnej praktyki dziejopisarskiej. Jak dotąd niewiele mamy przykładów takich wypowiedzi. Jedna z niewielu, jaka przychodzi mi do głowy, to polemika Jana Pomorskiego z Andrzejem Nowakiem, która z tego, co mi wiadomo, odbiła się szerokim echem zarówno wśród metodologów, jak i badaczek/badaczy dziejów najnowszych[6].

Warto także pamiętać, że specjalistki i specjaliści od metodologii historii nie mieli i nie mają monopolu na „myślenie historyczne”. Nie byli przecież metodologami, że wymienię jedynie kilka przykładów z XX-wiecznej historiografii, Henri Marrou, Witold Kula, Richard J. Evans czy Marc Bloch. A przecież ich dzieła odegrały istotną rolę w modernizacji historiografii i do dziś warto je czytać. Inspirujemy się też obecnie książkami takich historyków, jak Krzysztof Pomian czy Timothy Snyder, choć trudno ich zaliczyć do najszerzej nawet pojętego środowiska metodologów. Ich sposób uprawiania refleksji metodologicznej powstaje jakby na marginesie, ale przecież w ścisłym związku z ich praktyką dziejopisarską. I bywa równie interesujący jak uwagi Wojciecha Wrzoska. Bliskie mi z wielu względów Rozważania o historii Witolda Kuli uważam do dziś za swoisty wzór traktatu metodologicznego, nie tylko w sensie intelektualnego rozliczenia z epoką stalinowską. To samo można powiedzieć o dużo słynniejszej Pochwale historii Blocha. Większość zasygnalizowanych tu jedynie autorów i ich dzieł mieściła/mieści się w dużym stopniu w świecie historiografii klasycznej, co diagnozę Wrzoska podaje w wątpliwość.

Nie rozumiem także, dlaczego poznański metodolog już w pierwszym akapicie swojego tekstu odmawia historii historiografii prawa do snucia własnej filozoficznej refleksji nad przeszłością. Czyżby nie było jej w twórczości, wymieniam przykładowo, Mariana Henryka Serejskiego, Andrzeja Feliksa Grabskiego czy Andrzeja Wierzbickiego? Studium tego ostatniego Wschód–Zachód w koncepcjach dziejów Polski to przecież książka par excellence historiozoficzna. Piszę to, nie tylko dlatego że jako „prosty” historyk historiografii poczułem się nieco dotknięty, ale przede wszystkim by upomnieć się o inną, jak sądzę ważną, formę metodologicznego namysłu nad historiografią.

W środowisku toczy się walka o, mówiąc językiem Pierre’a Bourdieu, kapitał symboliczny poszczególnych dyscyplin, najważniejszy, gdyż dający dostęp do innych w obrębie coraz bardziej rozrastającej się nauki historycznej. Przedstawiciele metodologii historii są w tej walce zarówno osamotnieni, jak i marginalizowani, także, co chciałbym z całą mocą podkreślić, po części z własnej winy. Piszę to ze smutkiem jako przedstawiciel siostrzanej dyscypliny. Obecne w humanistyce mody, polityka naukowa państwa (parametryzacja i starania o granty), narastająca konfrontacja między historią a pamięcią stanowią kontekst wspomnianego konfliktu. Głos Wojciecha Wrzoska odczytuję jako upominanie się o środowiskowe znaczenie teoretycznego namysłu nad przeszłością. Każdy z nas bowiem, świadomie lub nie, odwołuje się przecież w praktyce badawczej do jakiejś „prywatnej filozofii historii”. Warto o tym pamiętać.


[1] Za rozmowę na temat tego tekstu dziękuję dr. Andrzejowi Czyżewskiemu. 

[2] Za próbę przełamania tych tendencji gotowy jestem uznać ostatnią ankietę na temat stanu polskiej historiografii ogłoszoną w „Kwartalniku Historycznym” nr 1 z 2021 r., http://kh-ihpan.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=101:1-2021&catid=8&Itemid=107&lang=pl (dostęp 25.02.2022).

[3] Na ten temat zob. Wycinanki 38 i 39 zamieszczone w portalu ohistorie.eu.

[4] W. Wrzosek, Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii, Wrocław 1995, s. 142.

[5] Po 1989 r. doszły do nich inne, związane z uwikłaniem Jerzego Topolskiego w marksizm. Skutkowało to słabo uzasadnionymi i często absurdalnymi oskarżeniami o ideologizację historii.

[6] J. Pomorski, „Appeasement” jako ostrzeżenie. Rozważania o historiografii i polityce historycznej (Wokół Pierwszej zdrady Zachodu Andrzeja Nowaka), „Dzieje Najnowsze” 2017, nr 3; A. Nowak, Czy w politycznej historii jest miejsce na kategorię „zdrady”?, tamże.


Korekta językowa: Beata Bińko