Wycinanki (89)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (89)



Zachęcam wielbicieli starożytności do studiowania prac Paula Veyne’a. Wystąpił on już w Wycinankach w roli admiratora twórczości Michela Foucault, a także autora nieortodoksyjnej książeczki powstałej w tradycji introduction, pt. Comment on écrit l’histoire. Cytowaliśmy już go tu. Dzielę się jego opiniami pochodzącymi z pracy Początki chrześcijańskiego świata (312–394).

Religia jest jedną ze składowych cywilizacji, lecz nie jest jej matrycą, nawet jeśli przez jakiś czas mogłaby użyczyć jej umowną nazwę, być jej nazwą własną: „cywilizacja chrześcijańska”. Mówi się, że Zachód kultywował lub opowiadał się za humanitaryzmem, łagodnością, bardziej niż inne cywilizacje, i zawdzięcza tę łagodność chrześcijaństwu, które łagodzi moralność. Obawiam się, że idea ta nie jest ani prawdziwa, ani fałszywa, ponieważ związek między wiarą a resztą rzeczywistości społecznej okazał się znacznie mniej jednoznaczny. Bądźcie mi wdzięczni, że nie wymachuję inkwizycją i krucjatami. By stąpać twardo po ziemi, ograniczę się do zacytowania czterech wersów z Marca Blocha: prawo Chrystusa „można rozumieć jako naukę łagodności i miłosierdzie, ale w epoce feudalnej najżywsza wiara w tajemnice chrześcijaństwa kojarzyła się bez widocznych trudności z upodobaniem do przemocy”[1].

Podobny pogląd mocniej wyraził onegdaj Leszek Kołakowski:

Wiele już razy różni w Europie dochodzili do wniosku, że buddyzm jest najlepszym wynalazkiem, jaki zrobiła ludzkość w dziejach kultur religijnych. […] Religia ta zawiera jakieś wartości, których chrześcijaństwo stworzyć czy ugruntować, czy co najmniej przekazać nie potrafiło. […] Wspominam o upodobaniu swoim do buddyzmu z okazji maleńkiej książeczki, która niedawno drukiem się po polsku ukazała, a zawiera edykty króla Asioki, sławnego władcy buddyjskiego z trzeciego stulecia p.n.e. Pierwsza myśl, niejako automatycznie prowokowana przez tę lekturę, jest taka: oto władca, wyznawca pewnej wiary religijnej, nie tylko w imię tejże wiary zakazuje krzywdzić zwierzęta, poleca opiekować się bezbronnymi, kopać studnie i zaniechać podbojów, ale ponadto domaga się szacunku dla wszystkich wierzeń religijnych i wszystkim obiecuje swobodę, a nawet sądzi, że współżycie ludzi różnych wyznań jest korzystne i że prześladowanie wyznań obcych przynosi szkodę prześladowcy i jego wierze. Miałżeby tedy buddyjski król lat temu dwa tysiące i dwieście osiągnąć poziom, do którego nie potrafiło dojść chrześcijaństwo dokładnie do roku 1964[2] – przynajmniej sądząc po wynikach soboru? My wszyscy, którzy mamy w pamięci monumentalne klątwy piątej księgi Mojżeszowej, ową krwiożerczą mściwość, z jaką Bóg nasz, justus Deus ultionis, każe kamieniować i deptać każdego, kto by wzywał do służby innym Bogom albo od posłuszeństwa jedynemu prawdziwemu Bogu odstąpił – my wszyscy, powiadam, moglibyśmy w imieniu „naszego” chrześcijaństwa pod ziemię ze wstydu się zapaść. Parę prostych zdań – tych samych mniej więcej, które w ciągu ostatnich kilku stuleci formułowali chrześcijańscy reformatorzy, jeden za drugim piętnowani jako kacerze, parę tych zdań wystarcza do obalenia marnych wykrętów, którymi karmią nas apologeci, kiedy mają zdawać sprawę z niechlubnych fragmentów chrześcijańskiej historii („takie były czasy”, „Kościół nie był wolny od wpływu wieku” etc.) Tolerancja religijna, jak się okazuje, nie jest zgoła wytworem szczególnie rozwiniętej cywilizacji politycznej ani technicznej; nie wymaga też wielu stuleci pogromów i rzezi jako niezbędnych warunków przygotowawczych. Po prostu, ekskluwizm etniczny Boga judejskiego przyjęty został bez zmiany przez chrześcijaństwo jako eskluwizm wyznaniowy, a idea, że wszyscy ludzie są ludźmi w tym samym stopniu i tego samego tytułu, słowem idea realnego istnienia gatunku ludzkiego przebija się w świecie chrześcijańskim przez takie same trudności, jakie musi zwalczać wśród lokalnych, etnicznie zamkniętych grup, które nie mają jeszcze świadomości uczestnictwa w żadnej ogólniejszej wspólnocie[3].

To nie monoteizm może czynić religię budzącą grozę, lecz imperializm jej prawdy[4].



[1] P. Veyne, Quand notre monde est devenu chrétien (312–394), Paris 2007, s. 250: „Une religion est une des composantes d’une civilisation, elle n’en est pas la matrice, même si elle a pu quelque temps lui servir de désignation conventionnelle, être son nom de famille : «la civilisation chrétienne». L’Occident passe pour avoir avoir cultivé ou préconisé l’humanitarisme, la douceur, plus que l’ont fait d’autres civilisations et il devrait cette douceur à l’influence chrétienne qui aurait adouci les mœurs. Cette idée n’est ni vraie ni fausse, je le crains, car les rapports entre une croyance et le reste de la réalité sociale se révéleront beaucoup moins simples. On me saura gré de ne pas brandir l’Inquisition et les Croisades et de me borner, pour garder les pieds sur terre, à citer quatre lignes de Marc Bloch: la loi du Christ «peut être comprise comme un enseignement de douceur et de miséricorde, mais, durant l’ère féodale, la foi la plus vive dans les mystères du christianisme s’associa sans difficulté apparente avec le goût de la violence»”. Przekład mój, ponieważ nie dysponuję polskim wydaniem.

[2] Opinia ma wymowę wówczas aktualizującą. Vaticanum II, dwudziesty pierwszy sobór powszechny, obradujący w latach 1962–1965 w bazylice św. Piotra w Watykanie.

[3] L. Kołakowski, Bardzo dobry król, w: Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, przedmowa, wybór i oprac. Z. Mentzel, Warszawa 1989, t. 3, s. 74–75.

[4] P. Veyne, Quand notre monde…, s. 40: „Ce n’est pas le monothéisme qui peut rendre redoutable une religion, mais l’impérialisme de sa vérité”.




Wycinanki (88)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (88)

Jak to się dzieje? Całość nie tendencyjna, a szczegóły, epizody jednoznaczne. Nikogo się tu nie wyróżnia ani nikogo nie obwinia, a raczej opisuje wszystkich uczestników tego barbarzyństwa. Barbarzyńców i ofiary. Nieustanna zmiana ról.

Nasi Kozacy, ciężko na to patrzeć, kradną rzeczy z tylnego ganku, oczy płoną, wszystkim jakby niesporo, wstyd, ten tak zwany zwyczaj jest nie do wytrzebienia. Wszystkie feretrony, stare żywoty świętych, wszystkie ikony wyniesiono, dziwne, rozmalowane, białoróżowe, białobłękitne figurki, szpetne, o płaskich obliczach, jakby chińskich czy buddyjskich, masa papierowych kwiatów, czy cerkiew się zajmie, chłopki łamią ręce w milczeniu, ludzie wystraszeni i przycichli, biegają boso, każdy siada z wiadrem koło swej chaty. Są apatyczni, przybici, obojętni, aż dziw; żeby się chociaż rzucili do gaszenia. Złodziejskie zapędy udało się powściągnąć – żołnierze jak drapieżne zwierzęta, krążą w skupieniu wokół popowskich waliz, tam jest złoto, powiadają, u popa można brać; portret hrabiego Andrzeja Szeptyckiego, metropolity Galicji, magnat mężnego oblicza, z czarnym pierścieniem na dużej i rasowej dłoni. Staremu księdzu, żyjącemu w Laszkowie od 35 lat, drży cały czas dolna warga, opowiada mi o Szeptyckim, że „nie jest wychowany” w polskim duchu, że z ruskich bojarów „hrabia na Szeptycach” dopiero później się spolszczyli, brat – to naczelny dowódca polskich wojsk, Andrzej zaś powrócił do Rusinów. Własna, stara kultura, cicha, trwała. Zacny inteligentny pop, trochę mąki, kura na czarną godzinę, chce pogadać o uniwersytetach, o Rusinach, biedak, ma na kwaterze Apanasenkę w czerwonym kaftanie[1].

W Galicji jest nieznośnie ponuro, rozwalone kościoły, krzyże, chmurne niebo, przygnębieni, nieporadni, mizerni mieszkańcy. Są żałośni w tym swoim przyzwyczajeniu do mordów, do żołnierzy, do chaosu; stateczne ruskie zapłakane baby, rozorane drogi, niskie zboża, brak słońca, księża w szerokoskrzydłych kapeluszach – bez świątyń. Jak mierżą ci wszyscy od przebudowy życia. Czy Słowianie są nawozem historii?[2]

Po obiedzie – do Żytomierza. Białe, nie senne, tylko podbite, uciszone miasto. Szukam śladów polskiej kultury. Kobiety dobrze odziane, białe pończochy. Kościół. Kąpię się u Nuśki w Teterewie, mizerna rzeczka, starzy Żydzi w kąpieli, długie, chude nogi, obrosłe siwymi włosami. Młodzi Żydzi. Baby płuczą bieliznę w Teterewie. Rodzina, ładna żona, dziecko piastuje mąż[3].

Pogrom w Żytomierzu, najprzód Polacy, potem, oczywiście, Kozacy.

Po wtargnięciu naszej awangardy. Polacy weszli do miasta na 3 dni, pogrom Żydów, obrzynali brody, jak zwykle, potem zebrali na rynku 45 Żydów, zapędzili do rzeźni, tortury, obcinanie języków, krzyki na cały plac. Podpalili 6 domów, dom Koniechowskiego na Katedralnej – oglądam, a kto ratował, to go z cekaemu, stróża, któremu matka rzuciła z okna niemowlę na ręce – zakłuli, ale ksiądz przystawił drabinę do szczytowej ściany i w ten sposób się uratowali[4].

Grzmiące „hurra”, Polacy rozbici, jedziemy na pole bitwy, drobniutki Polaczek przebiera polerowanymi paznokciami wśród rzadkich włosów na różowej głowie; odpowiada wymijająco, wykręca się, mamrocze, no, owszem. Szeko natchniony i blady: mów, jaką masz rangę – ja, zmieszał się, jestem czymś w rodzaju chorążego; oddalamy się, tamtego odprowadzają, za jego plecami chłopak o przyjemnej twarzy repetuje broń, ja krzyczę – towarzyszu Szeko! Szeko udaje, że nie słyszy, jedzie dalej, wystrzał, Polaczek w kalesonach pada w drgawkach na ziemię. Żyć się odechciewa, mordercy, niesłychana podłość, przestępstwo. […] Jeździłem z wojenkomem wzdłuż pierwszej linii, błagamy, aby nie zabijać jeńców, Apanasenko umywa ręce, Szeko bąknął – dlaczego nie; odegrało to potworną rolę[5].

Jedziemy naprzód. Obrabowany majątek Kułakowskich pod Łabuńką. Białe kolumny. Czarująca budowla, chociaż w pańskim guście. Niewyobrażalna dewastacja. Prawdziwa Polska – zarządcy, staruchy, białowłose dzieci, zamożne, półeuropejskie wsie z sołtysem czy wójtem, sami katolicy, ładne kobiety. Wywożą owies z folwarku. Konie w bawialni, kare konie. No cóż – niech nie stoją na deszczu. Drogocenne księgi w kufrze, nie zdążyli ich wywieźć – konstytucja uchwalona przez sejm w początkach XVIII wieku[6], stare foliały z czasów Mikołaja I, zbiór polskich ustaw, kosztowne obwoluty, polskie rękopisy z XVI wieku, inkunabuły zakonników, stare francuskie romanse.

Na górze – ślady nie dewastacji, tylko rewizji, wszystkie krzesła, obicia, kanapy porozpruwane, klepki posadzki wyłamane, nie niszczyli, tylko prowadzili poszukiwania. Cienkie kryształy, sypialnia, dębowe łoża, pudernica, francuskie powieści na stolikach, dużo francuskich i polskich książek o higienie dzieci, intymne damskie przybory porozbijane, resztka masła w maselniczce, młodożeńcy?[7]

Życie odcedzone, przyrządy gimnastyczne, dobre książki, słoiki z lekarstwami – wszystko poniszczone świętokradczo. Nieznośne uczucie, uciec by od tych wandali, a ci chodzą, szperają, opisać ich kroki, twarze, czapki, ich przekleństwa – gady, w Boga mać, Chrysta mać; wloką snopy owsa po grząskim błocie. […] Pałętamy się w oczekiwaniu, że Zamość będzie wzięty. Diabła tam. Polacy biją się coraz lepiej. Konie i ludzie już dygocą. Nocujemy w Pniewsku. Porządna, polska rodzina chłopska. Uderzająca różnica między Rosjanami a Polakami. Polacy żyją czyściej, weselej, bawią się z dziećmi, ładne obrazy święte, ładne kobiety[8].


[1] Izaak Babel, Dziennik 1920, tłum. i wstęp J. Pomianowski, Warszawa 1998, s. 128–129, pod datą 10 VIII 1920, Laszków. Apanasenko to nowy dowódca Babla. Zob. obszerny wstęp Jerzego Pomianowskiego o Bablu, dzienniku, wojnie.

[2] Tamże, s. 101, pod datą 29 VII 1920, Leszniów.

[3] Tamże, s. 49, pod datą 3 VII 1920, Żytomierz

[4] Tamże, s. 50–51.

[5] Tamże, s. 143, pod datą 18 VIII 1920.

[6] Tu pomyłka Babla, jeśli o konstytucję jako taką chodzi.

[7] Tamże, s. 160–161, pod datą 29 VIII 1920, Komarów, Łabunie, Pniewsk.

[8] Tamże, s. 161.


Korekta językowa: Beata Bińko




CZY HISTORIA POTRZEBUJE TEORII? – trailer

Katedra Humanistyki Cyfrowej i Metodologii Historii UMCS

Centrum Badawczo-Rozwojowe E-Humanistyka UMCS

Wydział Historii i Archeologii UMCS

Towarzystwo Historiograficzne

Ośrodek Brama Grodzka Teatr NN

zapraszają na dyskusję

CZY HISTORIA POTRZEBUJE TEORII?

Wokół „Wprowadzenia do Metodologii Historii” (red. Ewa Domańska i Jan Pomorski, PWN, Warszawa 2022)



Debata odbędzie się 26 stycznia 2023 roku

o godz. 17.30

w Sali Czarnej Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN,

ul. Grodzka 21 w Lublinie 


Z wstępu:

Wprowadzenie do metodologii historii jest pierwszym od lat na polskim rynku wydawniczym podręcznikiem akademickim, adresowanym do studentów historii i pokrewnych kierunków studiów humanistycznych, którzy zainteresowani są problematyką teorii i metodologii historii oraz nowymi tendencjami w badaniach historycznych i sposobami ich uprawiania. Zadaniem podręcznika jest przystępne zaprezentowanie wybranych zagadnień związanych z metodologicznymi aspektami wiedzy historycznej. Ma on przede wszystkim pokazać w praktyce, jak ważną rolę odgrywa refleksja metodologiczna w rozumieniu historii jako dziedziny wiedzy i w realizowaniu jej społecznych funkcji oraz jak nieodzowna jest pomoc metodologii w zapewnieniu historii statusu wiedzy naukowej, prowadzeniu profesjonalnych badań oraz pisaniu logicznie skonstruowanych i krytycznych tekstów akademickich” (s. 9).


Jak współcześnie rozumieć i praktykować historię? Czym jest metodologia historii i co jest jej przedmiotem badania? Czy istnieje jedna metodologia historii czy jest ich wiele? Czy można uprawiać naukę historyczną bez naukowej metodologii? Po co historykom metodologia? Dlaczego metodologia jest niezbędna w naukowej refleksji i pracy badawczej historyka?

W dyskusji udział biorą:

Prof. Ewa Domańska, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza

Prof. Jan Pomorski, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej  

Prof. Barbara Klich Kluczewska, Uniwersytet Jagielloński

Prof. Hubert Łaszkiewicz, Uniwersytet Warszawski

Patronat medialny portal ohistorie.eu

Wstęp wolny




Wycinanki (87)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (87)

Dla Gadamera Dilthey to jeden z wielkich mistrzów[1]. Prawda i metoda ufundowana jest na interpretacji dorobku wielkich poprzedników[2]. Wśród nich są Schleiermacher, Hegel, Ranke, Droysen i inni. Tradycja niemieckiej humanistyki może być studiowana, począwszy od Gadamera Prawdy i Metody, tropem jego analiz, interpretacji, krytyki tradycji humanistycznej. Tę monografię trzeba przeczytać w całości. U Gadamera to, co historyczne, jest humanistyczne i kulturowe. To, co godne uwagi niemieckiego filozofa, zostało przemieszane i przedstawione w autorskim porządku kategorialnym. To, co interesuje czytelnika, musi sam rozumiejąco wydobyć, wysupłać z gęstych treści tego dzieła[3].

Nauka o sztuce rozumienia i interpretacji rozwinęła się z tych samych pobudek, ale na dwóch drogach, teologicznej i filologicznej: hermeneutyka teologiczna, jak to pięknie pokazał Dilthey[4], z samoobrony reformatorskiego rozumienia Biblii przed atakiem teologów trydenckich i ich powoływaniem się na niezbędność tradycji, hermeneutyka filologiczna zaś jako instrumentarium humanistycznego dążenia do odkrycia na nowo literatury klasycznej. Na obu drogach chodzi o ponowne odkrycie – odkrycie czegoś, co nie było po prostu nieznane, lecz czego sens stał się obcy i niedostępny. Literatura klasyczna, choć jako materiał kulturowy stale obecna, została przecież całkowicie wmontowana w świat chrześcijański, jeśli zaś chodzi o Biblię, to, choć z pewnością była stale czytana jako Święta Księga Kościoła, jej rozumienie określała i – w przekonaniu reformatorów – zaciemniała dogmatyczna tradycja Kościoła. W obu tradycjach chodzi o obce języki, nie o powszechny język uczonych łacińskiego średniowiecza, tak iż studia nad odzyskiwaną u źródeł tradycją wymagały nauki języka greckiego i hebrajskiego, a także oczyszczenia łaciny. Hermeneutyka miała w obu tych dziedzinach tradycji, w sferze humanistycznej literatury i w sferze Biblii, odsłaniać poprzez zgodną z prawidłami sztuki procedurę pierwotny sens tekstów i było rzeczą o decydującym znaczeniu, że dzięki wysiłkom Lutra i Melanchtona humanistyczna tradycja połączyła się z inicjatywą reformatorską[5].

Najpierw hermeneutyka musiała się uwolnić od wszelkich dogmatycznych ograniczeń i wyzwolić sama siebie, aby nabrać uniwersalnego znaczenia historycznego organonu. […] Wraz z tym „uwolnieniem interpretacji od dogmatu” (Dilthey) zbiór Świętych Pism chrześcijaństwa przybrał rolę zbioru historycznych tekstów źródłowych, które jako dzieła pisane musiały zostać poddane interpretacji nie tylko gramatycznej, ale i historycznej[6].

I gdy znikła różnica miedzy interpretacją pism świętych i pism świeckich, a tym samym istniała już tylko jedna hermeneutyka, to hermeneutyka ta w sumie nie pełniła tylko propedeutycznej funkcji wobec wszelkiej historyki – jako sztuka trafnej wykładni źródeł pisanych – lecz wykraczała poza całe przedsięwzięcie samej historyki. […]

Według Diltheya zatem hermeneutyka realizuje swą właściwą istotę dopiero wtedy, gdy zamiast służyć dogmatycznemu celowi – którym dla chrześcijańskiego teologa jest właściwe głoszenie ewangelii – zaczyna pełnić funkcje narzędzia historycznego[7].

Gadamer w odróżnieniu od Ortegi y Gasseta zanurza deklaracje Rankego, a także jego praktykę badawczą historyka w metafizykę niemieckiego myślenia o historii i dziejach powszechnych. Nie stawia mu zarzutu o „absurdalny empiryzm”, bo jego zdaniem taki on nie jest. Podobnie czyni Wilhelm Dilthey. Nie znaczy to, że Gadamer nie miał zastrzeżeń do doktryny Rankego.

Historykowi – podsumowuje ten fragment analiz Gadamer – chodzi właśnie o to, by nie odnosić rzeczywistości do pojęć, lecz wszędzie zmierzać do punktu, w którym „życie myśli, a myśl żyje”[8].


[1] https://plato.stanford.edu/entries/gadamer/. Jak już wspominałem, sami Dilthey i Gadamer to co najmniej semestralne studium metahistoryczne. Twórcy hermeneutyki, metodologii nauk historycznych, teorii rozumienia i interpretacji…

[2] „Moja książka, metodologicznie rzecz biorąc, faktycznie stoi na gruncie fenomenologicznym. […] Dlatego zachowałem stosowane przez młodego Heideggera pojęcie «hermeneutyki», ale nie w sensie nauki o metodzie, lecz jako teorię rzeczywistego doświadczenia, jakim jest myślenie. Muszę więc podkreślić, że moje analizy gry lub języka są pomyślane czysto fenomenologicznie”. H.-G. Gadamer, Prawda i metoda. Zarys hermeneutyki filozoficznej, tłum. B. Baran, Kraków 1993, s. 30.

[3] Wokół Wahrheit Und Methode. Grundzüge einer philosophischen Hermeneutik można odbyć seminarium metahistoryczne, metahumanistyczne w kręgu kultury niemieckiej.

[4] Tu Gadamer cytuje: W. Dilthey, Die Entstehung der Hermeneutik, w: Gesammelte Schriften, t. 5, s. 317–338.

[5] H.-G. Gadamer, Prawda i metoda…, s.  179–180. We wszystkich cytatach yróżnienia moje – W.W.

[6] Tamże, s. 182.

[7] Tamże.

[8] Tamże, s. 211.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (86)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (86)

Bezceremonialna opinia Ortegi y Gasseta o Leopoldzie Rankem zaskakuje. Mimo deklarowanego respektu dla jednego największych historyków niemieckich, mimo tego, że hiszpański filozof i – jak powiadają niektórzy – socjolog studiował i stażował w kręgach niemieckich koryfeuszy filozofii – postponował słynne wezwanie niemieckiego historyka. Była już tu o tym mowa (w Wycinankach 85).

Wycinam dwie pochlebne opinie niemieckie o historyku niemieckim. Jedna wydana przez filozofa, respektowanego przez Ortegę y Gasseta Wilhelma Diltheya, druga przez Hansa-Georga Gadamera. Obaj to klasycy hermeneutyki[1].

Rzeczywisty respekt wobec twórczości historycznej i wypowiedzi metahistorycznych Leopolda Rankego demonstruje Wilhelm Dilthey:

Był on wielkim artystą. Spokojnie, wytrwale, bez zmagań powstaje jego ogląd „nieznanych dziejów świata”. Kontemplacyjny nastrój wobec życia i artystyczny stosunek do świata, cechy właściwe Goethemu, Ranke przenosi na dzieje. Pragnie jedynie przedstawić to, co się zdarzyło. Absolutnie wiernie i przy użyciu doskonałej techniki krytycznej, którą zawdzięcza Niebuhrowi, oddaje zawartość archiwów i literatury. W swej artystycznej naturze nie odczuwa najmniejszej potrzeby sięgnięcia poza bieg wydarzeń, do kompleksu warunkujących je czynników dziejowych, jak czynili to wielcy badacze szkoły historycznej […]. Powstrzymuje się od analizy myślenia pojęciowego o współdziałaniu powiązań w historii. W tym tkwi ograniczenie jego dziejopisarstwa […].

„W czym tkwi więcej prawdy – przytacza Rankego Dilthey – co bardziej zbliża nas do poznania istoty bytu: śledzenie idei spekulatywnych czy ogarnianie spraw ludzkich, z których przecież rodzi się właściwy nam sposób myślenia? Jestem za tym drugim, ponieważ mniej narażone jest na błąd”. Oto pierwsza nowa cecha u Rankego – kontynuuje Dilthey – on dopiero nadał pełen wyraz temu, że podstawą wszelkiej wiedzy historycznej i jej najwyższym celem jest przedstawienie niepowtarzalnego kompleksu dziejów, w każdym razie jednym z celów…[2]

Jego horyzontem były dzieje powszechne; każdy przedmiot ujmował z ich punktu widzenia, w zgodzie z całą historią dziejopisarstwa od Woltera do Hegla i Niebuhra. Charakterystyczny dla niego samego był zaś sposób, w jaki na podstawie wspólnych i przeciwstawnych działań narodów doszedł do zrozumienia zależności między politycznym dążeniem do władzy, wewnętrznym rozwojem państwa a kulturą duchową. […] Historia powszechna była ulubionym przedmiotem jego wykładów; zawsze miał w pamięci powiązania między swoimi poszczególnymi pracami[3].

W przeciwieństwie do wymagań często stawianych historykom – podsumowuje Dilthey – aby bezpośrednio wpływali na życie, zajmując stanowisko wobec jego zmagań – nikt równie skutecznie jak Ranke nie bronił historii jako nauki obiektywnej. Wywrzeć rzeczywisty wpływ na współczesność możemy bowiem tylko wówczas, gdy tymczasowo od niej abstrahujemy, aby wznieść się na poziom swobodnej wiedzy obiektywnej[4].

Współtwórca metodologii historii dokonuje w odróżnieniu od Ortegi y Gasseta historycznej oceny twórczości Rankego; po pierwsze, postrzega go jako oponenta spekulatywnej oświeceniowej filozofii dziejów, która a priori ustala sens dziejów, i przeciwstawia jej to, co daje się ustalać w świetle dokumentów jako faktyczne. To faktyczne, co się zdarza, a nie to, co winno się stawać. Po drugie, wychwala filozof niemiecki głoszony i realizowany przez mistrza historiografii XIX wieku obiektywizm, tj. neutralność historii jako nauki wobec interesów teraźniejszości, zapatrywań religijnych i politycznych, co uzasadnia pretensje historii do bycia nauką. Po trzecie, jest niedoścignionym realizatorem historii jako historii powszechnej.

Faktem jest, że słynne Er will boss sagen, wie es eigentlich gewesen[5] można brać literalnie jako deklarację, jak powiedziałby Gustaw Droysen, eunuchowatego obiektywizmu, ale można i przeciwnie – wkomponować w bogactwo myślowe hermeneutyki, która ma swoich klasyków.


[1] https://plato.stanford.edu/entries/dilthey/; ttps://plato.stanford.edu/entries/gadamer/. Twórczość obu filozofów to problematyka na semestralne seminaria metahistoryczne. Przy okazji prace Diltheya to jeden z motywów przewodnich słynnej Prawdy i metody Hansa-Georga Gadamera. H.-G. Gadamer, Prawda i metoda. Zarys hermeneutyki filozoficznej, tłum. B. Baran, Kraków 1993; tenże, Wahrheit und Method, Tubingen 1960; tenże, Gesammelte Werke, t. 1–10, Tübingen 1985–1995 (Wahrheit und Methode: Grundzüge einer philosophischen Hermeneutik [wyd. 5, 1975] stanowi tom 1; spis treści wszystkich tomów zamieszczono w tomie 10); tenże, Kleine Schriften, t. 1–4, Tübingen 1967–1979.

[2] W. Dilthey, Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych, tłum., oprac. i posłowie E. Paczkowska-Łagowska, Gdańsk 2004, s. 49–50.

[3] Tamże, s. 50. Zob. M.H. Serejski, wstęp do: L. von Ranke, Dzieje papiestwa w XVI–XIX wieku, t. 1, tłum. J. Zarański, Z. Żabicki, Warszawa 1993.

[4] Tamże, s. 51–52.

[5] L. von Ranke, Sämtliche Werke, Leipzig 1874, t. 33, s. VII.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (85)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (85)

Czyszcząc przedpole przed szkicami historycznymi zamieszczonymi w tomie pt. Wokół Galileusza, Ortega y Gasset skupia naszą uwagę na rudymentach warsztatu historyka. Widać, że to jego czuły punkt. Temat pobrzmiewa i w innych jego pracach.

Historycy, aby uwolnić się od dyskusji z filozofami, zwykli powtarzać zdanie napisane przez jednego z największych luminarzy, przez Leopolda Rankego, który na dyskusje swojego czasu poświęcone formie historii jako nauki z miną kogoś, kto niechętnie przecina węzeł gordyjski, odpowiedział tymi słowami: „Historia stawia sobie za cel sprawdzenie, wie es eigentlich gewesen ist – jak rzeczywiście się coś odbyło”. Zrazu zdanie zrozumiałe, w kontekście polemik, jakie go zrodziły, staje się jednakże nieco bezsensowne[1]. To, co się odbyło!

Dygresja: Zdanie wytłuszczone powyżej w oryginale brzmi: „Esta frase parece entenderse a primera vista, pero habida cuenta las polémicas que la inspiraron, tiene un significado bastante estúpido”[2].

Tu tłumaczka umknęła przed pierwszym sensem bastante estúpido. Bastante estúpido (w pierwszym znaczeniu to powiedzieć o słynnym wie es eigentlich…, że to zdanie jest… raczej głupie).

Bastante estúpido, podobnie jak stupid meaning (ang.), assez stupide (fr.), piuttosto stupido (wł.) w pierwszym kroku znaczy, co znaczy: całkiem głupie. Słabiej: raczej naiwne.

Ja sam powiedziałbym, zgadzając się na współczynnik respektu dla Rankego, na: banalnie wieloznaczne lub też w obliczu dyskusji, jaka je poprzedziła i nastąpiła później, na zwrot: raczej trywialne

Z kolei kto wie: „zarzucić” zdaniu wypowiedzianemu przez Rankego bezsensowność, jak nasza tłumaczka, kto wie, może to i wcale nie mniej, niż że jest raczej głupie[3]. Koniec dygresji.

To, co się zdarzyło czy było! Jakże to? – dziwi się i pyta Ortega y Gasset. – Czy aby historia interesowała się zaćmieniami? Oczywiście, że nie. Zdanie jest eliptyczne. Zakłada bowiem, że historia traktuje o tym, co nastąpiło, co wydarzyło się człowiekowi. Ale to właśnie, pomimo całego szacunku dla Rankego, którego uważam za jednego z największych historyków, zdaje mi się nieco bezsensowne[4]. Oznaczałoby to bowiem, że człowiekowi przydarza się wiele rzeczy i że to, co mu się przydarza, przydarza mu się na tej samej zasadzie, na jakiej na przechodnia spada dachówka i go zabija. Przy takim ujęciu „owego dziania się” człowiek odgrywałby co najwyżej rolę frontonu, na który spadają ciosy zewnętrznego przeznaczenia. Misja historii sprowadzałaby się wówczas do odnotowania owych ciosów, a sama historia stałaby się czystym i absurdalnym empiryzmem. Zaś ludzka przeszłość jawiłaby się jako radykalna nieciągłość pojedynczych faktów pozbawionych struktury, prawa czy formy[5].

Wydaje się, że hiszpański filozof ułatwia sobie krytykę, sprowadzając tezę Rankego do karykaturalnego absurdalnego empiryzmu. Tak wyglądałoby wedle niego konkretne badanie historyczne, które miałoby się sprzeciwiać absurdalnemu empiryzmowi Rankego[6]:

W naszym przypadku wyglądałoby to tak: trzeba wyobrazić sobie osobę o nazwisku Goya. Mówię „wyobrazić”. Należy, rzecz jasna, wyjść od faktów, jakie znamy, ale nie wolno tylko do nich się ograniczać. Fakty te są bowiem jedynie punktami odniesienia, w które wpisane jest nasze wyobrażenie Goi. Już słyszę głosy: „Ależ to jest fantazjowanie!”. Oczywista, że jest. A czymże innym może być? Jakie jest wyobrażenie o nauce? Przecież nauka to fantazjowanie. Czym, jeśli nie fantazją, jest w matematyce punkt, linia, powierzchnia, objętość? Matematyka to zwykła fantazja, czyste fantazjowanie. I jest ścisła, dlatego ze jest właśnie fantazjowaniem. Punkt, linia itp. nie dostarczą nam żadnych namacalnych danych. W naukach badających rzeczywistość, takich jak fizyka czy historia, fantazjowanie jest warunkowane, ograniczane lub wspierane przez fakty, ale korpus doktrynalny tych nauk jest też w istocie wytworem fantazjowania. Mówi się lekceważąco „to zwykła fantazja” o dziele historycznym, w którym obok rzeczywistych faktów występują „fakty” zmyślone, a więc takie, których nie potwierdzają dokumenty. Tak jest w przypadku powieści historycznej. Kiedy jednak twierdzę, że niezbędne jest wyobrażenie sobie osoby o nazwisku Goya, nie chodzi mi o wymyślanie konkretnych wydarzeń w jego życiu, ale o dopuszczanie możliwości. Człowiek to przede wszystkim pewien układ, zespół możliwości i niemożliwości. I układ ten to właśnie owo coś, co historyk ma obowiązek rozpoznać[7].


[1] J. Ortega y Gasset, Wokół Galileusza, tłum. E. Burska, Warszawa 1993, s. 11.

[2] J. Ortega y Gasset, En Torno a Galileo (1933), w: Obras Completas, t. V (1933–1941), wyd. 6, Madrid 1964, s. 17–18.

[3] W Buncie mas Ortega y Gasset nie żałuje sobie dosadnych określeń. Nie nadużywa ewentualnej ówczesnej akademickiej poprawności. Tam więcej publicystycznej, a może i politycznej polemiki niż neutralności aksjologicznej, więc… Tonto i estúpido to, zdaje się, synonimy…

[4] Zob. dygresję w tekście. I tu wyróżniamy zdanie: „Pero es precisamente lo que, con todo respeto para Ranke, a quien creo uno de los más formidables constructores de historia, me parece un poco estúpido”, J. Ortega y Gasset, En Torno a Galileo…, s. 18. Dla tłumaczki bastante e estúpido to to samo co un poco estúpido (dosł. trochę głupie); mamy tu także oryginał dla terminu fronton, który zgrzyta mi w wersji polskiej: „En este pasar, el hombre no tendría otro papel que el de un frontón sobre el cual caen los fortuitos pelotazos de un extrínseco destino”, tamże, s. 18. A może zamiast frontonu fasada? Zdarzenia/fakty byłyby wtedy fasadą historii. Czysty, absurdalny empiryzm byłby wówczas dla Ortegi y Gasseta – fasadą historii.

[5] J. Ortega y Gasset, Wokół Galileusza…, s. 11.

[6] Zarówno Wilhelm Dilthey, jak i Hans-Georg Gadamer dowodzą niezbicie, że hiszpański myśliciel pofolgował sobie, bagatelizując słynny cytat z Rankego. W. Dilthey, Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych, tłum., oprac. i posłowie E. Paczkowska-Łagowska, Gdańsk 2004.

[7] J. Ortega y Gasset, Velázquez i Goya, wybór S. Cichowicz, tłum. R. Kalicki, Warszawa 1993, s. 212–213.


Korekta językowa: Beata Bińko