Moją ostatnią książkę bliźni w profesji nazwał introligatorską syntezą.[1] Już kiedyś miałem zamiar reagować na trafne a bywa i chybione wobec niektórych książek użycie kultowego określenia „introligatorska synteza”.
W określeniu tym – jak mniemam – tkwiła onegdaj – w zamyśle jego autora – intencja co najmniej dworowania z aspiracji do syntetycznego ujęcia niesyntetyzujących się treści. Wedle tej kwalifikacji autor rzeczonej syntezy introligatorskiej zamyślił zsumowanie fragmentów swej twórczości bez widocznych znamion spójności przedmiotowej i metodycznej w nadziei spłodzenia monografii. Bywa z niewiedzy, a bywa w niecnej intencji.
Introligatorska synteza więc – jak rozumiem – nazwę swą zawdzięcza domniemanemu zabiegowi zsumowania (w sensie arytmetycznym tego słowa) i zszyciu (w introligatorskim sensie) w jednym woluminie – opatrzonym tytułem pozorującym ambicje monograficzne (syntetyzujące) -względnie przypadkowych treści. Jedynym twórcą tego rodzaju pseudo syntezy jest introligator…
Praktyka tworzenia tzw. syntez introligatorskich sensu stricto bierze się – jak mniemam – z czasów, kiedy w awansach naukowych wymagano dorobku w postaci monografii. A to pracy magisterskiej, doktorskiej, a to rozprawy habilitacyjnej, a to książki na profesurę. Z braku stosownego dzieła aspirujący zwłaszcza do tych wyższych stopni naukowych „stylizowali” swoje artykuły, referaty a bywa i fragmenty recenzji na obraz i podobieństwo monografii naukowej czyniąc z nich rozdziały i podrozdziały publikacji jakoby zwartej. Monografii/syntezy naukowej aspirującej do pracy na stopień.[2]
Ewentualny prześmiewczy sens terminu synteza introligatorska ma jednak ograniczony zasięg. Nie dotyczy książek, które nie aspirują do bycia monografią. Nie udają syntetycznego ujęcia. Nie maskują tego, że są prostą sumą względnie przypadkowych tekstów, ani nie zaciemniają dzięki hochsztaplerskiemu wstępowi a w nim, – pseudometodologicznych niedorzeczności – trywialności przedsięwzięcia. Bywa, że teksty łączy jedynie ich autor i jego mozół twórczy. Taka jest ostatnia moja książka.
Termin synteza introligatorska nie dotyczy publikacji, która w niczym nie udaje syntezy, ujawnia źródło jej składowych fragmentów, jest świadomym przedrukiem opublikowanych, wygłaszanych, bywa nieopublikowanych tekstów; tworzących obraz aktywności autora i prezentację uprawianych gatunków twórczości (tu naukowej, publicystycznej, krytycznej…).
Wydane ostatnio moje teksty nie aspirują do miana akademickiej syntezy.[3] Książka nie udaje, że jest monografią, spójnym wykładem narracji wiedzionej wyrazistą przewodnią linią interpretacyjną wraz z podporządkowanymi jej instrumentalnie interpretacjami cząstkowymi prezentowanymi w rozdziałach /podrozdziałach. Już tytuł tomu sugeruje, że tak nie jest. Tym bardziej dzieło to nie jest syntezą introligatorską zaangażowaną jako alibi w procedurze awansu/na stopień, jak to bywało onegdaj, tj. w czasach, kiedy to antynomijne pojęcie ukuł ironicznie wielki Andrzej Feliks G.[4]
*
A więc, tom Dysputy i dyskusje to przedruki tekstów akademickich i publicystycznych.
Sama idea przedruku budzi sarkastyczne komentarze wśród tradycjonalistów zwłaszcza tych, którzy nie dość, że przeceniają krytyczne edycje tzw. źródeł historycznych, licząc co najmniej milcząco reedycję świadectw pisanych za w całości swój wkład w naukę tout court; nie dzieląc jej na składowe tj. pracę archiwisty, źródłoznawcy, edytora źródeł, redaktora tomu na poszczególne składowe w tym zwłaszcza na udział w dziele autora oryginału; biorą je pod wspólne swoje miano, dzieła historyka.
*
Zastanówmy się nad rolą antologii tekstów jednego lub wielu autorów pod wspólnym wezwaniem publikowanych. Przedruków: referatów, artykułów, wykładów… A te przedruki opublikowane jako książki bywają słynne; a to z racji na wybitnych autorów lub one same ex post docenione są jako znaczące, czy wręcz przełomowe. Owe antologie miewają znamienitych sponsorów, prominentne conférences invitées, opłacane przez bogate Foundations itp.) Bywają nimi także słynne klasyczne książki, inicjujące nurty badawcze czy wręcz głośne teorie. Akurat na moim biurku nie całkiem przypadkowo znajduje się kliniczny przykład takiej sytuacji.[5] W nim lista przedruków.
Wykłady opublikowane to nic innego jak „przedruki z praktyk oralnych” (termin mój W.W.), a więc po prostu „przedruki”. Nie ma w tym nic zbożnego. Są i tacy czytelnicy, którzy nie trafiliby na unikatowe wydania, nie dotarli do branżowych książek ani nie przeglądają prowincjonalnych sekciarskich czasopism, platform zagubionych w chmurach… Dzięki tomowi przedruków mają te teksty pod ręką.
A czyż kolejne wydania danego dzieła, to nie przedruki? A audiobuki? A wydania dawnych nieżyjących autorów?
[1] Wrzosek W., Dysputy i dyskusje, Oficyna Wydawnicza Epigram, Bydgoszcz 2025. Ze względu na oryginalne – jak mniemam znaczenie figury retorycznej introligatorska synteza przypuszczam, że w takim oto jak wyłuszczam sensie użył go bliźni. Inaczej byłoby ono użyte w literalnym znaczeniu, w zasadzie niestosowanym, jak mi się wydaje.
[2] Prace takie były zwarte jedynie w gotowości kręgów opiekunów naukowych kandydatów do awansu do nobilitowania prac w oparciu o zawarte w nich obfite dane źródłowe (przedruki fragmentów z szacownych tj. dawnych lub/i odnalezionych właśnie świadectw historycznych) i cytaty literaturowe. Status wybitnych uzyskiwały zwłaszcza takie właśnie i obszerne prace zwarte.
[3] Nawiasem mówiąc, pisane „pod awans” tzw. monografie sporadycznie mają ambicje konceptualne.
[4] Bez znaczenia jest dla mnie czy moja teza o autorstwie kategorii introligatorska synteza znalazłaby swą ewidencję źródłową. Wystarczy mi, że pasuje mi do legendy Profesora.
[5] Ludwig von Bertalanffy w swoim sztandarowym dziele załącza podziękowania wydawcom oryginalnych wersji fragmentów: General System Theory. Foundations, Development, Applications by Ludwig von Bertalanffy, University of Alberta Edmonton, Canada, George Braziller, New York 1972, Acknowledgments.