ISSN 2545-3459

WOJCIECH WRZOSEK Wycinanki (228) The painted Bird. Koń



Wycinam dwa fragmenty z dwóch książek Jerzego Kosińskiego, aby porównać fabularyzowane wspomnienie autora z Malowanego Ptaka z 1965 roku z krótkim szkicem wspomnieniowym z 1981 roku p.t Konie.[1] Mamy okazję zestawić klimaty dwóch autorskich narracji i zastanowić się, czy w obu przypadkach autor sięga pamięcią do swoich wojennych dziecięcych przeżyć, czy też może już wspomnienie p.t Konie jest tylko refleksem narracji z Malowanego ptaka i jeno przykładem tzw. pamięci kombatanckiej.[2] W rozdziale ósmym Malowanego ptaka, znajdujemy wzruszający epizod z życia sześcioletniego chłopca, pozostawionego na pastwę losu w nieznanym mu wiejskim środowisku. Kosiński wciela się w wyobraźnię – przypuszczam sześcioletniego –  chłopca i opowiada co wydarzyło się w czasie gdy błąkał się on poszukując schronienia, gdzieś na kresach ówczesnej, okupowanej już, Polski[3]:

„Drugiego dnia wędrówki zatrzymało mnie głośne prychnięcie. Przykucnąłem za krzakiem, bojąc się poruszyć, nasłuchując szelestu drzew. Kilka spłoszonych wron przeleciało z trzepotem. Skradając się od drzewa do drzewa, zbliżyłem się do miejsca, skąd dochodził dźwięk. Na wąskiej, rozmokłej drodze ujrzałem porzucony wóz i konia; żadnego człowieka nie było w pobliżu.

Kiedy koń mnie zobaczył, zastrzygł uszami i rzucił łbem. Podszedłem bliżej. Zwierzę było tak wycieńczone, że dosłownie mogłem policzyć mu żebra. Zwiotczałe mięśnie przypominały mokre postronki. Szkapa skierowała na mnie mętne, przekrwione ślepia, które z trudem utrzymywała otwarte. Pokiwała słabo łbem na wychudłej szyi, a z jej pyska wydobył się dźwięk podobny do rechotu żaby.

Jedną nogę miała złamaną tuż nad pęciną. Ostry koniec złamanej kości sterczał na zewnątrz; przy każdym ruchu kość coraz bardziej przebijała skórę. Nad chromym zwierzęciem krążyły kruki; to wzbijały się w górę, to zniżały lot, uporczywie pełniąc wartę. Co pewien czas przysiadały na gałęziach drzew, strącając w dół grudy wilgotnego, topniejącego śniegu, które spadały z takim samym plaśnięciem, jak placki kartoflane przerzucane na patelni. Koń za każdym razem unosił ze znużeniem łeb, otwierał ślepia i rozglądał się wkoło.

Widząc, że obchodzę wóz, pomachał zapraszająco ogonem. Podszedłem, a wtedy oparł mi na ramieniu ciężki łeb, ocierając się nim o mój policzek. Kiedy pogłaskałem go po suchych chrapach, poruszył pyskiem, jakby zachęcał mnie, żebym się zbliżył jeszcze bardziej.

 Schyliłem się, żeby zbadać nogę. Koń zwrócił ku mnie łeb, jakby oczekując mojej diagnozy. Wyprzągłem go i zacząłem namawiać, aby spróbował zrobić krok. Spróbował, rżąc żałośnie i potykając się, ale nie był w stanie. Zwiesił łeb, zawstydzony i zrezygnowany. Objąłem go za szyję; czułem pod palcami tętniące w nim życie. Starałem się go przekonać, aby jednak poszedł ze mną; pozostanie w lesie oznaczało pewną śmierć. Mówiłem mu o ciepłej stajni, zapachu siana, zapewniałem, że ludzie potrafią nastawić mu nogę i wyleczyć ziołami.

 Opowiadałem o pastwiskach porośniętych soczystą trawą, wciąż skrytych pod śniegiem, ale tylko czekających nadejścia wiosny. Tłumaczyłem mu, że jeśli uda mi się doprowadzić go do najbliższej wioski i oddać właścicielowi, bez wątpienia wpłynie to korzystnie na stosunek chłopa do mnie. Może pozwoli mi zostać w swojej zagrodzie. Koń słuchał, spozierając na mnie raz po raz, jakby chciał się upewnić, czy nie kłamię.

Cofnąłem się i lekko uderzając zwierzę gałązką, ponownie zachęciłem do zrobienia kroku. Zachwiało się, podnosząc wysoko złamaną nogę. Jednakże w końcu dało się przekonać i zaczęło iść, choć kulało straszliwie. Nasz marsz był powolny i bolesny. Koń co pewien czas przystawał, bezwładnie zwieszając łeb. Wtedy zarzucałem mu ręce na szyję, tuliłem się do niego, unosiłem złamaną nogę. Po chwili znów ruszał, jakby pchały go naprzód jakieś wspomnienia, jakaś myśl, która tylko na moment uleciała mu z głowy. Chwiał się, potykał, tracił równowagę. Ilekroć stawał na złamanej kończynie, kość coraz bardziej wysuwała się z rany; właściwie to gołą kością stąpał po śniegu i błocie. Każde bolesne rżenie szkapy przejmowało mnie dreszczem. Zapomniałem, że mam na nogach saboty; zdawało mi się, że ja też idę na wyszczerbionych kikutach goleni i jęczę przy każdym kroku.

Wyczerpany, umazany błotem, wreszcie dotarłem z koniem do wioski. Natychmiast otoczyła nas sfora jazgoczących psów. Opędzałem się od nich kometą, osmalając sierść najbardziej zajadłym. Koń stał obok niewzruszony; znów zapadł w letarg.

Z chat wyłonili się chłopi, wśród nich mile zdziwiony właściciel konia; wyjaśnił, że zwierzę spłoszyło się i uciekło wraz z wozem przed wieloma dniami. Odgonił psy i obejrzał złamaną nogę, po czym oświadczył, że szkapę trzeba zabić. Jedyny z niej pożytek to mięso, skóra do wyprawienia i kości do celów medycznych. W tej okolicy właśnie kości były najcenniejsze. Kuracja niejednej poważnej choroby polegała na kilkakrotnym codziennym podawaniu naparu z ziół zmieszanych ze sproszkowanymi końskimi kośćmi. Na ból zęba stosowano okłady z żabiego udka posypanego zmielonymi końskimi zębami. Zwęglone kopyta gwarantowały, że w ciągu dwóch dni zniknie przeziębienie, a kości miednicy, położone na ciele epileptyka, zapobiegały atakom.

Odsunąłem się, kiedy chłop badał zwierzę. Teraz przyszła moja kolej. Chłop obejrzał mnie dokładnie i spytał, skąd się wziąłem oraz czym się dotąd zajmowałem. Odpowiadałem najoględniej, jak potrafiłem, nie wspominając o niczym, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia. Kazał mi wszystko powtarzać kilkakrotnie, śmiejąc się z moich nieudolnych prób mówienia miejscowym dialektem. Dopytywał, czy jestem żydowską czy cygańską sierotą. Kląłem się na wszystkie świętości, że jestem dobrym chrześcijaninem i posłusznym parobkiem. Stojący obok chłopi przyglądali mi się krytycznie. Ale właściciel konia mimo to zdecydował się przyjąć mnie na parobka do prac w polu i w zagrodzie. Rzuciłem się na kolana i zacząłem całować go po nogach.

Nazajutrz rano wieśniak wyprowadził ze stajni dwa silne, dorodne konie. Zaprzągł je do pługa i podprowadził do kulawej szkapy cierpliwie czekającej przy płocie. Zrobił ze sznura pętlę i zarzucił szkapie na szyję; koniec sznura przywiązał do pługa. Zdrowe konie strzygły uszami i obojętnie spoglądały na inwalidę. Oddychał ciężko, kręcąc szyją, w którą uwierał go naprężony sznur. Stałem obok zastanawiając się, jak mogę uratować mu życie, jak go przekonać, że nie wiedziałem, iż prowadząc do wsi, skazuję na taki los… Kiedy wieśniak podszedł do konia, żeby sprawdzić pętlę, ten nagle odwrócił łeb i polizał mężczyznę po twarzy. Chłop nawet nie spojrzał na zwierzę, tylko otwartą dłonią uderzył je w pysk. Koń odwrócił się, dotknięty i upokorzony.

Chciałem paść gospodarzowi do nóg i błagać o darowanie szkapie życie, ale wtem dostrzegłem jej wpatrzone we mnie, pełne wymówki ślepia. Przypomniałem sobie, co się dzieje, jeśli zwierzę lub człowiek, który ma umrzeć, policzy zęby osoby odpowiedzialnej za jego śmierć. Bałem się otworzyć usta, jak długo koń przyglądał mi się swym strasznym, zrezygnowanym wzrokiem. Czekałem, ale nie spuszczał oczu.

Nagle chłop splunął w garście, chwycił powiązany w supełki bat i smagnął po zadach zdrowe konie. Skoczyły gwałtownie do przodu; sznur napiął się jeszcze bardziej, a pętla zacisnęła na szyi skazańca. Szarpnięty do przodu, zacharczał chrapliwie, stracił równowagę i padł jak płot przewrócony wiatrem. Przez parę metrów zdrowe konie wlekły go brutalnie po rozmiękłej ziemi. Kiedy stanęły zdyszane, wieśniak podszedł do ofiary i kopnął ją kilka razy w kark i kolana. Zwierzę nawet nie drgnęło. Zdrowe konie, czując śmierć, zaczęły nerwowo przestępować z nogi na nogę, jakby chciały uniknąć spojrzenia szeroko otwartych, martwych ślepi.

Przez resztę dnia pomagałem chłopu ściągać ze zwierzęcia skórę i ćwiartować mięso.”[4]

Piętnaście lat później, kiedy Malowany ptak przyniósł mu światowy rozgłos, dobrą i złą sławę, uznanie, nagrody, ale i surową krytykę i potępienie wygłosił Kosiński kolejną wojenną reminiscencję, w której bohaterem jest para: chłopiec i koń.


[1] Kosiński J., Malowany ptak, przeł. Tomasz Mirkowicz, Czytelnik, Warszawa 1992; Kosiński J., Konie, (w:) Kosiński J., Przechodząc obok, przeł. Henryka Dasko, DC, Warszawa 1994, s. 90-97. O tym wspomnieniu w kolejnym felietonie Wycinanki(229) Konie. Passing By.

[2] Narracją kombatancką nazywam dyskurs, w którym wspominając wracamy już nie do przedmiotowego świata wspominanego, ale do znarratywizowanych – później – już tylko – relacji własnych o nim.

[3] To dorosły mężczyzna (Jerzy Kosiński w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku) wyobraża  sobie co mógł przeżywać chłopiec (myśleć i czuć) pozostawiony sam sobie w lesie w okolicznościach początku II wojny światowej. Przy czym, narratywizuje Kosiński dla świata dorosłych ludzi, dla czytelnika wprzódy amerykańskiego, (po angielsku czy raczej po amerykańsku?).

[4] Kosiński J., Malowany ptak…, s. 78-82.