ISSN 2545-3459

WOJCIECH WRZOSEK Wycinanki (229) Konie. Passing By



Piętnaście lat później, kiedy Malowany ptak przyniósł mu światowy rozgłos, i ugruntowaną dobrą i złą sławę, nagrody, ale i surową krytykę i potępienie[1], wygłosił Kosiński kolejną wojenną reminiscencję, w której bohaterem jest para chłopiec i koń. Tym razem Kosiński maksymalnie uwiarygodnia swą opowieść. Dodatkowo, przy okazji, legitymizuje pośrednio i losy chłopca z Malowanego ptaka. Kosiński każe nam sądzić, że w impresji p.t. KoniePassing By idzie o tego samego porzuconego na pastwę wojny i losu sześciolatka. Mało tego, ma nim być mały Kosiński:

„Przejeżdżając przez Polskę, widzieliśmy polską armię w rozsypce: ludzie, czołgi, artyleria, samochody – wszystko w stanie chaosu. Po czterech czy pięciu dniach podróży również i mój opiekun najprawdopodobniej wpadł w panikę. Nie dotrzymał obietnicy znalezienia dla mnie domu i porzucił mnie w niewielkiej wiosce, zagubionej wśród bagien Prypeci na Polesiu.[2] Tak oto znalazłem się pośród obcych, prymitywnie odzianych chłopów, których narzecza nie rozumiałem, a których wygląd i zachowanie budziły we mnie strach. Oni zaś doszli natychmiast do wniosku, że jestem nieślubnym dzieckiem, które ktoś przepędził, a więc kimś, kto nie jest wart, by go zatrzymać. I tak rozpoczęła się moja osobista wojna.

Byłem niewysoki jak na swój wiek i ważyłem niewiele, nie miałem absolutnie żadnego doświadczenia jako parobek, a ludzie, zwierzęta i ciemności napawały mnie jednakowym lękiem. Płakałem często z najbłahszych powodów. Chciałem, żeby przyjechali rodzice i zabrali mnie do miasta. Żyłem w ciągłym strachu przed karą cielesną, chłopi bowiem wymierzali mi ją regularnie i bez oporów. Pracowałem od świtu do nocy, byłem wciąż zmęczony. Moje dzieciństwo się skończyło. Byłem zdany na własne siły. Wkrótce przestałem myśleć o rodzicach i skupiłem całą uwagę na tym, jak uniknąć chłosty i jak uszczknąć więcej jedzenia i odpoczynku. Pamiętam, że najbardziej bałem się, że pewnego dnia zasnę na pastwisku i ktoś ukradnie konia.

Jeden z chłopów wymyślił wkrótce sposób, by temu zapobiec. Chcąc mieć gwarancję, że nie opuszczę jego konia ani na chwilę, przywiązał mnie do niego. Wsadzał mnie na przykryty derką koński grzbiet i pętał mi stopy powrozem pod brzuchem zwierzęcia tak, bym nie zdołał sięgnąć w dół i rozwiązać sznura. Jedyne, co mogłem zrobić, to kierować koniem za pomocą cugli i popędzać go batem. Ponieważ nie mogłem z konia zeskoczyć, nasz los stał się wspólny – jeżeli ktoś ukradłby konia, zrzucił go z urwiska lub zjadł, należy przypuszczać, iż ze mną stałoby się to samo.

Od czasu do czasu Niemcy rekwirowali wszystkie zdrowe zwierzęta, tak więc konie, które pozostały we wsi, były w większości chore, niedożywione i słabe. Niewiele mogły udźwignąć, mnie zatem przypadła rola „końskiej niańki”, przywiązywanej do zwierząt, nad którymi sprawowałem pieczę. Ale czy rzeczywiście ja byłem panem sytuacji? Czy też koń decydował o tym, co się stanie ze mną? Z całą pewnością nie byliśmy centaurem, doskonałym zespoleniem konia i chłopca, albowiem żadne z nas nie odczuwało specjalnej radości na myśl o tym, że zostaniemy złączeni. Koń często stawał dęba, usiłując mnie zrzucić. Ocierał się o drzewa, aby zmusić mnie do zejścia z jego grzbietu. Tarzał się ze mną, a raczej na mnie. Przede wszystkim musiałem więc nauczyć się, jak postępować z koniem, by rankiem szedł posłusznie na pastwisko, a wieczorem wracał do obejścia. Potem, stopniowo, uczyłem się, jak go nakłonić, żeby robił wszystko, co chciałem, żeby szedł tam, gdzie go skierowałem. Musiałem też planować rozkład dnia, dzięki czemu miałem pewność, że koń nie był głodny ani przemęczony, kiedy wracałem z nim wieczorem. Jeżeli coś takiego się zdarzyło, gospodarz wymierzał mi karę. Dni, które spędzałem przywiązany do konia, stanowiły wystarczającą karę, o czym zaświadczały moje obolałe nogi.

Z jednego obejścia oddawano mnie do drugiego, i tak zapoznawałem się z rozmaitymi końmi. Zrozumiałem, że koń głodny albo przemęczony robi się niespokojny, podenerwowany, i że będzie próbował zrzucić jeźdźca, który siedzi na nim za długo, tę nieznośną ludzką muchę, nie dającą się spędzić machnięciem ogona. Z czasem stałem się dobrze znanym widokiem wśród dróg, pól i łąk wioskowych. Dzieci, a także niektórzy dorośli uznali, że – przywiązany do poruszającego się konia – stanowiłem doskonały cel dla ich proc. Kiedy padałem ofiarą takiego ataku, moim zbawieniem był koń, dzięki niemu możliwa była ucieczka przed moimi dręczycielami. Chociaż nie mogłem zmienić pozycji na koniu ani uwolnić się od niego, z jego pomocą udawało mi się umknąć przed gradem kamieni, szyszek, zgniłych jabłek czy kartofli i schronić się w bezpiecznym lesie lub na spokojnym pastwisku.

Z powodu sytuacji, w jakiej się znajdowałem, nie uważałem konia za stworzenie, które dawało mi wolność. Myślałem o nim jako o źródle mojej udręki. Konie były moim więzieniem. Co więcej, lękałem się ich nadal, ze względu na rozmaite skojarzenia, pełne brutalności i wrogości.

W wioskach mięso było zawsze rzadkością. Bydło, świnie, kozy, króliki i kury – wszystko padało ofiarą regularnych rekwizycji, dokonywanych zarówno przez Niemców, jak i partyzantów. Jeśli sytuacja stawała się naprawdę trudna, chłopi zarzynali konia na mięso. Przeznaczonego do zjedzenia konia nie można było zabić, kiedy stał lub był zmarznięty; zwierzę musiało umrzeć rozgrzane, gdy jego mięśnie rozluźniły się już od wysiłku, a tkankę przesiąkł kwas mlekowy. Zagonienie konia na śmierć zajmowało wiele czasu. To mnie zazwyczaj przypadała rola jeżdżenia na nim wokół obejścia albo podwórza, w jedną i drugą stronę lub wkoło, dopóki nie padł. Jeżeli zwierzę odmawiało posłuszeństwa, chłop bił je aż do skutku. Kiedy wyczerpany koń nie mógł już zrobić ani kroku, gospodarz zarzynał go. Skomplikowany proces oprawiania zwierzęcia rozpoczynano natychmiast, aby nie utracić cennych składników mięsa. Szczerze mówiąc, zdarzało się, że zajeżdżanie na śmierć szczególnie upartego konia, z którym uprzednio miałem wiele kłopotów, napawało mnie pewnym poczuciem satysfakcji, a nawet władzy.”[3]

I tu intencje autora są widoczne. Opowiada on także o latach powojennych i przeżyciach  związanych z końmi już z Ameryki. Nie da się uciec przed wrażeniem, że doświadczenie obcowania z końmi i to bohatera Malowanego ptaka i te Kosińskiego z tekstu z 1981 roku , to jest ciągłość wspólnej mentalności wywiedziona z dziecięcych doświadczeń.[4] Kosiński z 1981 i sześcioletni chłopiec z Malowanego ptaka, ale i koń jako zwierzę z natury i kultury wzięte, to ten sam koń z czasów gry w polo celebryty Kosińskiego i kontaktów ze słynnym reżyserem Mike`em Nicholsem:

„Mike Nichols, reżyser filmowy, jest także znanym hodowcą koni. Niektóre z jego wierzchowców pochodzą z Polski i mają stare, wspaniałe rodowody. Pewnego dnia, kiedy byłem u niego z wizytą, Nichols musiał zauważyć, że mój stosunek do jego polskich skarbów nie był całkiem jednoznaczny. „Nie lubisz koni?” – zapytał. „Szanuję je – odpowiedziałem. – Nie lubię pamiętać o tym, jak zapoznałem się z nimi po raz pierwszy”.[5]



[1]Władze komunistyczne powojennej Polski, ale i klimat doświadczeń okupacji podzielił czytelników Malowanego ptaka w Polsce na dwa obozy. Nie próbuję nawet zasygnalizować literatury przedmiotu. Jest ona łatwo osiągalna.

[2] Kosiński J., Konie, (w:) Kosiński J., Przechodząc obok, DC, Warszawa 1994, s. 90. W Malowanym ptaku nie znajdujemy wskazówek topograficznych dotyczących „miejsca akcji”. Tu jednak potwierdzenie, że zachodzi zgodność miejsca akacji Malowanego ptaka z tą opowieścią.

[3] Tamże, s. 90-93.

[4] Motywem wspólnym dla obu opowieści jest złowieszcza legenda Kałmuków z Malowanego ptaka ubarwiona „przerażonym podziwem” wyrażonym w Koniach a i inne współbrzmiące asocjacje związane z końmi i światem zwierząt, antropomorfizowanym, groźnym i bywa pogardzanym przez ludzi.

[5] Tamże, s. 97. Zob.  Kosiński J., Przebrania, (w:) Przechodząc obok…, s. 267-269 z 1980 roku.