Wycinanki (34)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (34)

Pytanie: Od lat do zawodu nauczyciela i nauczyciela historii wiedzie selekcja negatywna. Ta grupa zawodowa znajduje się w błędnym kole negatywnej selekcji. Zgadza się pan z tą opinią?[1]

Odpowiedź: To trafne określenie: błędne koło selekcji negatywnej. Wiemy z historii oświaty, szkolnictwa, edukacji, wychowania, z literatury pięknej, że pozycja społeczna nauczyciela w okresie międzywojennym była wysoka. Nauczyciel był symbolem oświecenia, postępu, poświęcenia, patriotyzmu… Taki był pozytywny stereotyp.

Zawód nauczyciela w sferze negatywnej selekcji znajduje się od kilkudziesięciu lat. Dziedzictwem PRL jest degradacja statusu społecznego nauczyciela. Od co najmniej trzech, czterech pokoleń nauczyciele to zdeklasowana materialnie i wizerunkowo grupa zawodowa. Dzisiaj, kiedy mija już trzydzieści lat wolnej Polski, nic się w tej mierze nie zmieniło. Nauczyciele to najlepiej wykształceni i najgorzej wynagradzani funkcjonariusze publiczni. Ta sytuacja to hańba dla państwa. Wstyd dla nas wszystkich. My wszyscy solidarnie szkodzimy temu środowisku, naszym dzieciom i wnukom, dopuszczając do upadku publicznego wizerunku i etosu nauczyciela.

Nauczycieli mają w głębokim poważaniu tzw. elity, a co szczególnie smutne, także ludzie niewykształceni. Elity rządzące to w dużej mierze ludzie niewykształceni, aroganccy z upoważnienia politycznego, skorumpowani, zblatowani… W wielu społecznościach miasteczkowych i wiejskich wierni, wspierani przez Kościół, mają nauczycieli w pogardzie. Nauczyciel nie jest świeckim funkcjonariuszem państwowym, lecz niewolnikiem nieoświeconej lokalnej wspólnoty interesów… Uwikłany w wymiany barterowe, dostęp do…, znajomych od… Wymiany przysług bez zasług. Nauczyciel jest wyśmiewany, pomawiany i obrażany. Ludzie bez wykształcenia, ale przy pieniądzach drwią z nauczycieli, wymuszają bezpardonowo profity dla swych dzieci, bogatsi korzystają z edukacji niepaństwowej, bywa – stojącej na wyższym poziomie, czasem „kupują wykształcenie”, jak każdy towar.

Nie zmieni tego faktu i to, że wielu z nas znało i zna wielu wspaniałych nauczycieli. Rozumiem, że po latach pamięta się tych bardzo dobrych i tych złych.

Pytanie: Może to nie najważniejsze, ale dlaczego niewykształceni dezawuują nauczycieli?

Odpowiedź: Wśród wielu rodziców pokutuje opinia, że kształcić się nie warto, bo na przykład oni sami, ci, którzy wcześnie pokończyli szkoły, osiągają dochody kilkukrotnie wyższe niż nauczyciele. Jeśli rodzice nie szanują nauczycieli, bo ci są biedni, to wzór ten przekłada się na brak respektu dla nauczycieli wśród uczniów. Trudno jest przekonywać dzieci do kształcenia się. Jeśli byle nieuk dostępuje możliwości głoszenia bredni w czołowych mediach, swawoli obskuranctwem i otrzymuje poklask, to znaczy, że wszystko jest równo warte (równo rymuję w myślach). Jeśli magister w wojsku, „na stażu” najmłodszy oficer, otrzymuje wynagrodzenie podstawowe dwukrotnie wyższe niż nauczyciel stażysta, to znaczy, że w państwie tym nauczycielem się pogardza. Taka jest panująca doktryna.

Wykształcenie, kompetencja, doświadczenie, kreatywność to warunek pomyślności wszystkich. Dopóki słabiej wykształceni nie zaznają namacalnej pomyślności wynikającej z działań wykształconych, dopóty nie zaczną szanować wykształcenia. Dopóki butni niewykształceni będą zajmować stanowiska przeznaczone dla ludzi wykwalifikowanych i kompetentnych, dopóty będziemy świadkami działań niweczących dorobek wszystkich.

Pytanie: Odpowiedzialni za degradację edukacji są także nauczyciele akademiccy. Zgadza się pan z tą opinią?

Odpowiedź: Każdy niemal problem można pogłębiać czy wyposażać w szerszy kontekst. Za degradację wykształcenia akademickiego odpowiada współczesne środowisko akademickie. Szkolnictwo wyższe to fragment wspomnianego błędnego koła. Pamiętajmy, to moja opinia, nie systematyczna obserwacja. Potrzebne są diagnozy, które zweryfikowałyby ją. Sytuacja, gdy zatrudnienie na uczelni jest etatem dydaktycznym, zmusza władze i organy wybieralne szkół wyższych do rekrutowania na uczelnie osób pozbawionych predyspozycji do studiowania, w konsekwencji obniżania poziomu nauczania. Dzisiaj student bywa skreślany z listy studentów, kiedy sam na to nalega. Powszechny dostęp do wykształcenia wyższego, jaki nastąpił w wolnej Polsce, oraz wieloletni niż demograficzny, jaki zapanował na uczelniach, spowodowały, że na wielu kierunkach brak studentów. Na wielu kierunkach i uczelniach przyjmuje się tego, kto się zgłosi, i „holuje się” go do dyplomu. Negatywne zjawiska w szkołach wyższych to osobny temat, godny krytycznych analiz. Obok działów marketingu i PR powinny powstać działy ukazujące to, co skrywają te poprzednie. Byłoby dla uczelni opłacalne utrzymywać zespoły diagnozujące absurdy. Opłacalne wizerunkowo i dosłownie, finansowo. 10% wydatków na promocję i marketing przeznaczone na tropienie tego, czym uczelnia się nie chwali, byłoby ze wszech miar korzystne dla wszystkich.

Pytanie: Są też zapóźnienia cywilizacyjne?

Odpowiedź: Za głębsze zjawiska negatywne w domenie zinstytucjonalizowanej edukacji odpowiada historia. Kataklizmy dziejowe, cywilizacyjne zaszłości i trwałe negatywne procesy. Od czasów zaborów wynaradawianie i degradowanie elit. Czystki etniczne i nierzadkie ludobójstwa, w tym tolerowane, inspirowane i realizowane przez reżimy autorytarne i totalitarne, zwłaszcza w czasie wyniszczających wojen i okupacji. Wywózki i przesiedlenia na wielką skalę. Utrata majątku, podstawy materialnej bytu dzieci, wnuków, kolejnych pokoleń to niweczenie dorobku rodzin i rodów, ich dostępu do wykształcenia, awansu cywilizacyjnego poszczególnych warstw i grup społecznych. Przerwanie dziedzictwa kulturowego, kompetencji i etosu zawodów z pokolenia na pokolenie uprawianych. Przerwanie ciągłości pracy czołowych uniwersytetów, szkół naukowych. Śmierć wybitnych twórców. Eksterminacje, przesiedlenia, wygnania, emigracje całych grup wieloetnicznej Rzeczypospolitej. Indoktrynacja, pauperyzacja pokoleń obywateli polskich. Dewastacja artefaktów kultury materialnej i kultury symbolicznej. Upadek etosu inteligenckiego i etosu akademickiego. Statusu nauczyciela akademickiego i renomy uczelni. Degradacja matury i dyplomu ukończenia szkoły wyższej. Korporacyjno-korupcyjny sposób egzaminowania, dyplomowania, doktoryzowania i habilitowania. Kooptacyjny system wyłaniania organów przedstawicielskich, decydentów w edukacji, nauce i szkolnictwie wyższym.

Pytanie: Ta wyliczanka mrozi krew w żyłach. Jak krótko można opisać błędne koło negatywnej selekcji w edukacji?

Odpowiedź: Pozornie wydaje się, że nie ma z niego wyjścia. W każdym miejscu cyklu społecznego upowszechniania wiedzy i kształcenia jest źle. Trzeba by wiele zmienić, lecz nie da się ruchem pojedynczej kadencji parlamentu zmienić zbyt wiele. Nawet gdyby była taka wola większości. W gruncie rzeczy nie da się w krótkim czasie przeorientować procesów społecznych, w tym zmienić mentalności ludzi w nich uczestniczących i je tworzących. Nie opiszę ich tu, to jest temat na książkę, studium pod tytułem „Jak ulepszać dobro wspólne?”, Zapewniam panią, że nie ja byłbym właściwym autorem takiej analizy. Miałbym jednak śmiałą propozycję. Skupmy się na wykształceniu i promowaniu nowoczesnego nauczyciela. Wykorzystajmy doświadczenia społeczeństw, które mają sukcesy na tym polu. Boli mnie bardzo, że jest tak źle. Sam jestem nauczycielem. Uczę nauczycieli. Wiem, jak trudno zmienić system ich kształcenia i pracę szkół.


[1] Wycinam fragment z przygotowywanej do druku rozmowy ze mną.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (33)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (33)

Pytanie: Czy certyfikat z języka angielskiego nie powinien być warunkiem wstępu na uniwersytet?[1]

Odpowiedź: Tak. Tak uważam. Może być jego ekwiwalent. Myślę o uniwersyteckich studiach historycznych. Ale nie tylko. Niestety nie wystarczy tu piątka na maturze. Na studiach magisterskich w ciągu pięciu lat abiturient powinien uzyskać i drugi certyfikat z języka kongresowego lub języka specjalności zawodowej.

Ponadto na egzaminie wstępnym dla obcokrajowców obowiązywałoby napisanie rozprawki, eseju, tekstu po polsku przez osoby, których językiem matury nie był język polski, a studia, na które aspiruje, będą prowadzone w języku polskim. Ewentualnie certyfikat z języka polskiego jako obcego. Można zastanowić się, czy taką przepustką na uniwersytet byłby certyfikat z języka kongresowego, a na egzamin licencjacki obowiązkowo z angielskiego[2].

Na seminarium magisterskim z mediewistyki lub dziejów Rzymu wymagana jest łacina. Na innych seminariach – inne języki, w tym niekoniecznie nowożytne, bywa, że martwe. Dzisiaj funkcję lingua franca, a może raczej koine pełni język angielski, więc…

Pytanie: Czy celem tego kryterium jest pozyskanie lepszych kandydatów na studia?

Odpowiedź: Od lat wiemy, że najlepsi studenci nie wybierają kariery nauczyciela. Ostatnio także najlepsi studenci matematyki, informatyki, fizyki, chemii, prawa, filologii, historii rzadziej wybierają kariery akademickie i naukowe. Wiadomo, że młodzi ludzie nie idą tropem osób publicznych: Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego, Romana Giertycha, Mateusza Morawieckiego i wielu innych magistrów historii.

Jestem za tym, aby przywrócić egzamin (test) wstępny na studia. Pozyskać lepszych absolwentów szkół średnich do studiowania historii i do zawodu nauczyciela. Wykształcić kompetentnego humanistę na potrzeby instytucji publicznych.

Najlepsi od lat nie studiują historii. Wybierają prawo, psychologię, filologie, medycynę, uczelnie techniczne… Ponadto część, w tym utalentowanych, absolwentów szkół średnich studiuje za granicą. Nieliczni studenci historii kontynuują naukę za granicą po stażach Erasmusa[3]. Wyniki z matur kandydatów na historię są słabe. Wielbiciele, fanatycy historii, oczytani i inteligentni, to ostatnio skromna mniejszość, 10–15 procent studiujących historię.

Pytanie: Nie byłoby to zamykanie drzwi na studia dla wielu kandydatów?

Odpowiedź: Po pierwsze, nie na studia w ogóle, ale może tylko byłby to próg wstępu na uniwersytet. Po drugie, dla wielu maturzystów certyfikat z języka obcego lub test z języka kongresowego byłby to już tylko niewielki krok potwierdzający bardzo dobrą znajomość języka obcego. Powiem wprost: certyfikat z języka obcego sygnalizuje, że wykształcenie to poważny zamiar kandydata. Inwestycja w kwalifikacje. Warunek dostępu do edukacji i dostęp do rynku pracy za granicą na miarę kwalifikacji. Poza tym, co symptomatyczne, biegła znajomość języka angielskiego, niemieckiego itp. daje w Polsce pracę lepiej wynagradzaną niż praca nauczyciela.

Pytanie: Czy drugi certyfikat z języka obcego to nie przesada?

Odpowiedź: Myślę inaczej. Ten wysiłek legitymizowania znajomości języka niweluje przewagę, jaką mają „urodzeni” w hiszpańskim, niemieckim, francuskim, angielskim, i rosyjskim, języku rodziców. Ci bowiem, gdy nauczą się jednego obcego kongresowego, to znają już dwa. W staraniach o pracę na świecie – a już tylko w Unii Europejskiej i na wschód od Polski – tacy „dwujęzyczni” uzyskują przewagę niezależnie od kompetencji zawodowej.

Ponadto biegła znajomość dwóch języków zapewnia nieporównywalnie lepszy dostęp do wiedzy i informacji w sieci, niż mają ci, którzy znają tylko język polski[4]. Dzięki znajomości języka obcego w mowie i piśmie przez studentów można by wysyłać o wiele więcej studentów na studia i na praktyki za granicę[5]. Ci zaś, którzy uruchamiają swą kompetencję zawodową tylko w języku polskim, czeskim, szwedzkim czy włoskim, mają mniejsze szanse na międzynarodowym rynku nauki i pracy. Wielu studentów ma zadatki, jeszcze ze szkoły średniej, na drugi certyfikat z języka obcego[6]. Nie trzeba już dzisiaj nikogo przekonywać o pożytkach z dobrej czy bardzo dobrej kwalifikowanej znajomości języków obcych. Dla osób z wykształceniem uniwersyteckim to powinna być oczywistość.


[1] Wycinam z przygotowywanej do druku rozmowy ze mną.

[2] Na przeszkodzie w realizacji tego pomysłu stałoby wiele: (1) czy legalny byłby wymóg posiadania certyfikatu, gdy nie jest on w programie szkoły średniej? Czy w programie nauczania na studiach może być wymóg uzyskania jakiejś kwalifikacji poza uczelnią? Tak czy inaczej idea ta godna jest przemyślenia.

[3] Wgląd w sytuację dałoby porównanie liczby umów, jakie mają uczelnie polskie z zagranicznymi, w tym o wymianie studentów, pracowników, z liczbą uczestników wymiany.

[4] Czy zna Pani jakieś języki obce? Tak, angielski. Świetnie, ale ja pytam Panią o obce…

[5] Uczelnie mają dużo umów o współpracy i wymianie pracowników i studentów z uczelniami na świecie. Ile z nich nie odnotowuje jakiejkolwiek wymiany? A ile wysyła i przyjmuje bardzo mało beneficjentów?

[6] Gdyby kandydat na studia miał certyfikat z innego niż angielski języka kongresowego, musiałby do magisterium zdobyć certyfikat z angielskiego. Idea ta – jak wszystkie tu – jest warta przemyślenia wśród ekspertów.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (32)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (32)

Dietzsch: Panie profesorze, kiedy nie ma się z czego śmiać, odkrywamy satyryków. Tak mówi, na podstawie swoich doświadczeń, Stanisław Jerzy Lec. Odkrycie Odo Marquarda jako śmiejącego się filozofa w pewnych kołach filozoficznych byłej NRD można potraktować z uzasadnieniem jako potwierdzenie tego paradoksu; nie było nam do śmiechu w warunkach życiowych i sytuacji intelektualnej z czasów realnego socjalizmu. Ale i teraz nie jest nam do śmiechu, skoro, jak widzimy: przyszłość jest przeszłością.

Marquard: Stanisław Lec jest jednym z moich ulubionych autorów; to on powiedział: człowiek jest cierniową koroną stworzenia[1].

Na jednej z konferencji poznałem profesor Irinę Worobiową z Tweru[2]. Mąż jej, jak się okazało, to także postać akademicka, archeolog i kulturolog, przy okazji satyryk, wielki znawca i wielbiciel twórczości Stanisława Jerzego Leca. Nie dość, że od lat propagował jego twórczość, to wówczas, dziesięć lat temu, wydał tomik „transkrypcji” polskiego aforysty pt. „Lec przyczesany”[3].

We wstępie do „Leca przyczesanego” Aleksander Borisow pisał:

Tym razem Wiaczesław Worobjow występuje w roli autora oryginalnych transkrypcji na wierszowane fraszki nieśmiertelnych aforyzmów Stanisława Jerzego Leca – znakomitego polskiego satyryka, aforysty, filozofa, poety, redaktora, wydawcy, dyplomaty i tłumacza[4].

Oto trzy fraszki Stanisława Jerzego Leca w tłumaczeniu na rosyjski Samuela Czerfasa, zacytowane przez Worobjowa we wstępie do Причесанного Леца:

(1) Идеал фрашки:

Преогромное ошущение,

Пережитое в сокращение

(Ideał fraszki:

Przeogromne odczucie,

Przeżyte w skrócie)

(2) Учебник истории

Хронологический раздел:

Сухие даты мокрых дел

(Podręcznik historii

Chronologiczny akt:

Suche daty mokrych spraw)

(3) Об исторических фактах

Сказались на истории не мало

Те факты, коих вовсе не бывало

(O historycznych faktach.

Odcisnęły się w dziejach nie mało,

zwłaszcza te fakty, których nie stało)[5]

Te akurat wybrał profesor Worobjow, bo jako historyk cenił je sobie.

Tak na okoliczność śmierci Stanisława Jerzego Leca w 1966 r. pisał Leszek Kołakowski:

Nie był nigdy uroczym dowcipnisiem”, któremu zależy na reputacji „krynicy wesołości”, tym, co łączył w sobie, była raczej odwaga królewskiego błazna i melancholia rabina. Gorzki humor jego był na służbie mądrości, a w śmiechu, który wyzwalał, obecna była niezmiennie smuga skupionej medytacji nad okrucieństwem dziejów, jakie za sobą ciągniemy: my – ludzie po prostu, albo Polacy, albo Żydzi, albo Żydzi-Polacy.

Lec był unikalnym zjawiskiem z kręgu pewnej szczególnej subkultury polskiej, którą najazd hitlerowski zniszczył nieodwracalnie i z której resztki tylko ocalały w pojedynczych egzemplarzach, ostatnich wychowankach galicyjskich jeszybotów, wykolejonych rabinach, ludziach, którzy wybitne kulturotwórcze wartości wydają się zawdzięczać nasyceniu zróżnicowaną tradycją. W miejscach zetknięcia albo zderzenia tradycji odmiennych rodzą się często talenty wybitne, jak gdyby właśnie wysiłek amalgamowania kultur niejednorodnych umożliwiał zarazem refleksyjny dystans wobec wszystkich, warunek twórczości istotnie płodnej[6].

Ilustruję tu epizod z życia dzieła powstałego w subkulturze polskiej (tu: żydowskiej, galicyjskiej, wiedeńskiej, niemieckiej…), z których to w gruncie rzeczy każda kultura jawnie bądź milcząco się składa.

A w naszym przypadku to wędrówki utworów Jerzego Stanisława Leca – transkrypcje jego aforyzmów na wierszowane fraszki Worobjowa (z języka polskiego Myśli nieuczesanych i rosyjskich ich tłumaczeń). Wreszcie – tłumaczenia z rosyjskich wersji utworów Leca na polski (tu moje). Tak oto – nie wchodząc w fachowe analizy – ukazać by można dialogi międzykulturowe, wędrówki międzyjęzykowe…


[1] Zamiast posłowia. Śmiech jest małą teodyceą. Odo Marquard w rozmowie ze Steffenem Dietzschem, w: O. Marquard, Apologia przypadkowości, tłum. K. Krzemieniowa, Warszawa 1994, s. 143; https://culture.pl/pl/dzielo/wciaz-aktualne-mysli-nieuczesane-leca.

[2] Wówczas, niemal dziesięć lat temu, korespondowaliśmy na kanwie jej publikacji o Aronie Guriewiczu, światowej sławy mediewiście rosyjskim. Irina Worobjowa zajmuje się między innymi mistrzami rosyjskiej nauki historycznej, w tym związanymi z Twerem. Tak zgadaliśmy się… także o mężu.

[3] В. Воробьев, Причесанный Лец. 636 фрашек [Lec przyczesany. 636 fraszek], Тверь 2011 Tam wierszowany 14-zwrotkowy wstęp „Od Sokratesa do Leca” (От Сократа – к Лецу), s. 7–9.

[4] „На сей раз – napisał we wstępie do wspomnianego tomu Aleksander Borisow – Вячеслав Воробьёв выступает в качестве автора оригинальных переложении в стихотворные фрашки бессмертных афоризмов Станислава Ежи Леца – знаменитого польского сатирика, афориста, философа, поэта, редактора, издателя, дипломата и переводчика” (tamże, s. 3). A więc aforyzmy Leca w transkrypcji prof. Wołkowa na fraszki po rosyjsku. Pieriełożenija tłumaczę jako transkrypcje. Nie są to bowiem przekłady, czyli tłumaczenia, translacje, jakby sugerowało rosyjskie pierie-łożyt´.

[5] Tamże, s. 4. Utwory Leca w tłumaczeniu na rosyjski Samuela Czerfasa, http://samlib.ru/c/cherfas_s/fraszki-1.shtml; przekład „na powrót” na polski: moje – W.W. Oryginałów szukam.

[6] L. Kołakowski, Pamięci Stanisława Jerzego Leca, „Dialog” 1966, nr 7; przedruk „Polska” 1966, nr 7; cyt. za: tegoż, Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, oprac. Zbigniew Mentzel, Warszawa 1989, t. 3, s. 80–83.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (31)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (31)

W Wycinance (28), komentując ufność Milana Kundery w dziejową rolę przypadku, zaczerpnęliśmy od Reinharta Kosellecka interpretację przejścia historiografii nowożytnej (oświeceniowej) od Fortuny jako dyspozytariuszki losu do przypadku, którym tłumaczono takie, a nie inne koleje dziejowe.

Następnym krokiem w rozwoju historiografii jest przejście od usprawiedliwiania biegu zdarzeń przypadkowością historyczną do immanentnych przyczyn zdarzeń[1]. Od von Archenholtza zaczerpnął on ilustracje zmagań historiografii ze sposobami fabularyzowania dziejów. W różnych epokach różne bowiem bywały sposoby organizowania treści historycznych. Różne sposoby usensawniana zdarzeń. Tenże poczytny von Archenholtz, autor „Historii wojny siedmioletniej”, okazał się materiałem godnym historiograficznych analiz Kosellecka[2].

„Spacer mądrego mnicha w pierwszych dniach oblężenia – cytuje Koselleck von Archenholtza – uratował Pragę i (austryjacką) monarchię. Ów człowiek o nazwisku Setzling, nieobcy w historii literatury, dostrzegł chmurę pyłu, jaka zbliżała się do północnych dzielnic miasta”[3].

Już sam Archenholtz rozumie, że wyjaśnienie biegu zdarzeń zrządzeniem losu, tj. przypadkowym udziałem w historii wojny spacerującego rezolutnego mnicha, w poważnej narracji historycznej nie przejdzie u poważnego czytelnika i tłumaczy:

„Zajęcie miasta przez zaskoczenie – kontynuuje historyk wojny siedmioletniej – zajęcie przez zaskoczenie miasta, z załogą liczącą 50 000 doświadczonych żołnierzy, i to w biały dzień, rzecz w annałach wojny niesłychana i niepojęta dla każdego żołnierza, potraktowana by została z niedowierzaniem przez żyjące pokolenie, a przez potomnych uznana byłaby za fikcję literacką”[4].

Archenholtz – co wnikliwie analizuje Koselleck – nie może zaoferować czytelnikowi wyjaśnienia przez przypadek, nie mówiąc o Fortunie – ponieważ oświecony Prusak, jak go nazywa Koselleck, nie ośmieli się tłumaczyć biegu dziejów ani przypadkiem, ani zrządzeniem losu.

„[…] posługuje się [Archenholtz – W.W.] dwoma łańcuchami myślowymi: po pierwsze odniesieniem do struktury możliwości militarnych, po drugie – wskazuje filozof niemiecki – sięga do porównania między historią a literaturą, Zacytował dawne cycerońskie przeciwieństwo miedzy res facta a res fictae, od czasów Izydora przekazywane historykom z pokolenia na pokolenie[5], aby to, co prawdopodobne z militarnego punktu widzenia – nie to, co rzeczywiste – wyraźnie ukazać, mierząc je kryteriami tego, co nieprawdopodobne, a zatem «wymyślone na kształt literackiej fikcji»”[6].

Historiografia czasów nowożytnych, tak jak tu ją przedstawia Koselleck, poszła drogą eliminacji przypadkowości ku racjonalności dziejów, lansując – jak to określił Odo Marquard – program absolutyzacji człowieka.

„Tam gdzie – nawiązuję do sformułowania Hegla – «[r]efleksja filozoficzna nie ma nic innego na celu jak tylko usunięcie momentów przypadkowych», jej programem […] staje się ten oto zamiar: uczynić człowieka absolutnym. Odwrotnością tego programu absolutyzacji człowieka […] były filozoficzne próby, by nie tracić z oka przypadku i tego, co przypadkowe, podejmowane od czasu, kiedy Arystoteles – jako alternatywne wobec zaprzeczenia przypadkowości przez szkołę megaryjską – dopuścił to, co przypadkowe, jako to, co ani nie jest niemożliwe, ani konieczne i dlatego mogłoby nie być albo mogłoby być inne”[7].

Narracje o wojnie polsko-bolszewickiej czekają na swoją metahistoryczną interpretację. Może nią być taka, która pójdzie drogą odkrywania archetypów historycznego myślenia Kosellecka[8].


[1] R. Koselleck, Przypadek jako szczątkowa forma motywacji w historiografii, w: tegoż, Semantyka historyczna, wybór i oprac. H. Orłowski, tłum. W. Kunicki, Poznań 2001, s. 172–192. Zachęcamy miłośników historii Niemiec, a także prac metahistorycznych do przestudiowania na początek tego, co z Kosellecka udostępnili nasi germaniści i znakomita „Poznańska Biblioteka Niemiecka”.

[2] J.W. von Archenholz, Geschichte des Siebenjährigen Krieges, Halle a.d. Saale [1791].

[3] Tamże, s. 40. „Następuje szczegółowy opis – omawia Koselleck narrację von Archenholtza – jak nasz mnich przeczuwając nadejście Prusaków, pospieszył do obserwatorium, potwierdził za pomocą lunety swoje przeczucia, a tym samym odpowiednio wcześnie powiadomił komendanta miasta[…]”. R. Koselleck, Semantyka…, s. 180.

[4] J.W.von Archenholtz, Geschichte…, s. 40, cyt. za: Koselleck, Semantyka…, s. 180.

[5] Izydor z Sewilii, Etymologiarum sive Originum libri XX, t. 1, red. W.M. Lindsay, Oxford 1957, s. 40, cyt. za. R. Koselleck, Semantyka…, s. 181.

[6] R. Koselleck, Semantyka…, s. 181.

[7] O. Marquard, Apologia przypadkowości. Studa filozoficzne, tłum. K. Krzemieniowa, Warszawa 1994, s. 121; Por. Arystoteles, Analityki pierwsze i wtóre, tłum. K. Leśniak, Warszawa 1973 (seria „Biblioteka Klasyków Filozofii”), Ks. I 13:32a, s. 33 i n.

[8] Dorobek Reinharta Kosellecka to materiał na semestr niemieckojęzycznego seminarium dyplomowego z metahistorii.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (30)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (30)

Potencjalna metafora Kołakowskiego „historyk jest (jest jakby, bywa) szantażystą zawodowym” umiera niemal in statu nascendi. Nie uruchamia interakcji interpretacyjnej między semantykami podmiotów metafory[1]. Niestety, owo zestawienie semantyk okazuje się tymczasem mniej płodne niż porównanie historyka z sędzią.

Po co więc Kołakowski zajmuje się tym pozornym, całkiem powierzchownym podobieństwem?

Czytając Marca Blocha Pochwałę historii, która ukazała się z przedmową Witolda Kuli, autor natrafił na problem: „osądzić czy zrozumieć (juger ou comprendre)”[2], gdy wielki mediewista francuski porównuje historyka do sędziego.

Nieprzekonany co do naiwno-romantycznej deklaracji francuskiego mediewisty, który głosi ni mniej, ni więcej:

Czy istnieje jednak problem bezstronności? Jego źródło tkwi znowu w dwuznaczności samego wyrazu. Istnieją dwa rodzaje bezstronności: bezstronność uczonego i bezstronność sędziego. Wyrastają one ze wspólnego pnia, którym jest uczciwe podporządkowanie się prawdzie[3],

zdaje się prowokować: a dlaczego to nie można porównywać historyka z zawodowym szantażystą?

Skądinąd zawsze miałem problem z tym, aby perswadować problem oceniania w historiografii za pomocą dziejowej roli pary historyk – sędzia. A obronić stanowisko Blocha w tej kwestii jeszcze trudniej.

Kołakowski, jak mniemam, miał podobny problem. Widząc, że tylko z pozoru zachodzi podobieństwo między sędzią i historykiem Marca Blocha, powiada ni mniej, ni więcej: takie samo powierzchowne podobieństwo jest między historykiem a zawodowym szantażystą. Charakterystyczne, że do wątku tego już nie powraca.

Jeśli wolno tu dociekać, co autor (Kołakowski) miał na myśli, obaj nie żyją z tego, że te informacje posiadają, lecz z tego, że dysponują informacjami określonego rodzaju i publikują/ujawniają je lub przeciwnie – ich nie publikują/je skrywają. I to w tych przypadkach osiągają profity[4]. Historyka i szantażystę upodabnia okoliczność dysponowania informacjami, które – dodam tu od siebie – upublicznione lub nie, mogą przynieść pożytek.

Zauważmy, że historyk zazwyczaj nie znajduje się w polu dylematu: ujawniać/nie ujawniać, lecz publikować/nie publikować[5]. Tu już znika podstawa do porównań historyka z zawodowym szantażystą. Ten ostatni znajduje się na skali ujawniać/nie ujawniać, a tylko niekiedy ociera się o sytuację publikować/nie publikować. Byłaby ona jednym ze sposobów ujawniania. Podobnie tylko niekiedy publikowanie przez historyka informacji możemy określać jako ujawnianie. Jeszcze rzadziej odtajanie.

Nieujawnianie informacji przez historyka to sytuacje rzadkie. Zwykle niepożądane. Etos i etyka zawodowa, standardy pracy, metodologia i metodyka badań opowiadają się za publikowaniem i ujawnianiem.

Z kolei szantażysty dominującym motywem jest nie ujawniać (ale i na tym skorzystać). Historyk żyje z tego, że jednak ujawnia, drugi z tego zaś, że nie ujawnia.

W porównaniu historyka z szantażystą może chodzić o coś innego. Historyk nie ujawnia informacji w innych zwykle okolicznościach niż szantażysta.

Zapytajmy jednak, kiedy one są podobne, tj. kiedy historyk osiąga korzyść, jeśli nie ujawni pozyskanych przez siebie informacji. A zatem wtedy, gdy informacje owe pozwolą mu utrzymywać twierdzenia, interpretacje, które przynoszą mu korzyść odnotowywaną przez wspólnotę, korporację, pracodawcę, opinię publiczną. Zatajenie informacji pozwala mu, po pierwsze, w dalszym ciągu podtrzymywać tezę, która utrwala opinię o jego wkładzie do badań historycznych i jego pozycji w nauce.

Po drugie, zatajona informacja, jaką pozyskał historyk, może podważać inną prominentną, uznaną tezę panującą w danej dyscyplinie.

Co więcej, problem ujawnić/nie ujawnić może zaistnieć względem oczekiwań polityki historycznej, polityki pamięci i polityki dziedzictwa, polityki kulturalnej… Oczekiwania te stwarzają presję zwłaszcza wtedy, gdy są opresyjne czy represyjne wobec publikacji historycznych. Naciski rozciągają się na skali od represji państwa totalitarnego, presji polityki państwa autorytarnego, przez poprawność polityczną państwa liberalnego, po poprawność metodologiczno-warsztatową bliźnich w profesji, wreszcie są autocenzurą.


[1] L. Kołakowski, Jak się robi historię, „Argumenty” 1960, nr 32; cyt. za: tegoż, Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, t. 3, Warszawa 1989, s. 80–83. Współczesne koncepcje metafory prezentuje Artur Dobosz w pracy Szkice o metaforze (Poznań 2016). Tam obok klasycznych są omawiane współczesne koncepcje m.in. Richarda Rorty’ego, Donalda Davidsona, Jerzego Kmity, a także moja koncepcja metafory historiograficznej (s. 77–108). Choćby taka w sformułowaniu klasyka tematu: „La métaphore, figure de discours, présente de maniére ouverte, par le moyen d’un conflict entre identité et différence, le procès qui, de manière couverte, engendre les aires sémantique par fusion des différences dans l’identité”. P. Ricoeur, La Métaphore vive, Paris 1975, s. 252. „We may call metaphor the coupling of trivial incomparabilities with a non-trivial comparability”. W. Wrzosek, History– Culture – Metaphor. The Facets of Non-Classical Historiography, Poznań 1997, s. 35.

[2] M. Bloch, Apologie pour l’histoire ou métier d’historien, seria „Cahier des Annales”, z. 3, wyd. 2, Paris 1952, wyd. cyfrowe 2005, http://classiques.uqac.ca/classiques/bloch_marc/apologie_histoire/bloch_apologie.pdf, s. 80.

[3] M. Bloch, Pochwała historii czyli o zawodzie historyka, tłum. W. Jedlicka, przejrzał i przedmową opatrzył W. Kula, wyd. 2, Warszawa 1960; przekład uzupełnił, zredagował i wprowadzeniem poprzedził H. Łaszkiewicz, Kęty 2009, s. 132; „Mais y a-t-il donc un problème de l’impartialité? Il ne se pose que parce que le mot, à son tour, est équivoque. Il existe deux façons d’être impartial: celle du savant et celle du juge. Elles ont une racine commune, qui est l’honnête soumission à la vérité”. M. Bloch, Apologie pour l’histoire ou métier d’historien, s. 81 [wyd. 1952] /69 [wyd. cyfrowe].

[4] Niepotrzebnie być może niuansuję posiadanie informacji i jej udostępnianie jako dwa akty, a jak się okaże, i więcej aktów historyka i zawodowego szantażysty. Kołakowski, gdy mówi o informacji, już opatruje ją cechami, które stanowią o tym, że nie mogą się one nie pojawić w akcie komunikowania. Informacja to wyrażenie językowe nastawione na komunikowanie, a może i każda myśl gotowa do artykułowania w postaci wyrażenia językowego; zawiera już domniemanie adresata (TY) oraz wyraża nadawcę (JA). Zarówno historyk, jak i zawodowy szantażysta (adresaci) mają wtedy odpowiednio sporządzone narracje wraz z dokumentującymi je uzasadnieniami źródłowymi. Mało tego, zarówno szantażysta, jak i historyk mają konkretnego – nie tylko gatunkowo wyróżnionego – odbiorcę/kontrahenta. Historyk np. promotora i recenzentów, czytelników pracy doktorskiej, artykułu, książki. Szantażysta – bohatera kompromitującej go opowieści, a raczej najbliższe jego otoczenie, służby publiczne, które są zdolne informację odczytać jako taką.

[5] W wyjątkowych sytuacjach historyk staje przed dylematem: ujawniać, nie ujawniać.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (29)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (29)

Czuję się wybrany, gdy czytam Kołakowskiego. To mnie wybrał, abym rozumiał, o czym dywaguje. To nie ja go onegdaj wybrałem, gdym brał go do podniesienia rangi uzasadnień moich tez.

Filozofować tak, aby wzruszyć błyskotliwością skojarzeń, to stan, jaki nam dają tylko wielcy. Gdzieś w pobliżu były moje intuicje, libido sciendi, które mi dopiero Kołakowski pozwolił artykułować. Upewnił: tak, tak można, tak trzeba, tak wolno myśleć…

Niestety nie korzystamy z wielkości Kołakowskiego. Nie korzystamy z dorobku wielkich i wybitnych, ani nawet utalentowanych Polaków. Nie szczycimy się tymi po polsku zapisanymi stronicami, ani tymi nie po polsku, ale z ducha polskiego wypowiedzianymi słowami. Dopuszczamy do głosu miernych i ignorantów, krzykaczy, fanatyków i ciemniaków. Niech oczywiście zabierają głos, mają prawo uzewnętrzniać głupotę, nienawistne cierpienie, prostactwo i wulgarność. Mają prawo. Dlaczego jednak nie zdołamy wywyższyć mądrości? Czcić wielkich? Ich uczynić elitą?

Przyjdzie nam zwrócić się jeszcze do Ortegi – jak nazywał José Ortegę y Gasseta Stanisław Cichowicz – aby podpowiedział, dlaczego tak czynimy[1].

Jeszcze nie wiem, co wytnę z Kołakowskiego. To skarbiec nieprzebrany.

Powracamy do poszukiwań stosowności użycia określeń „geniusz”, „wielki”, „wybitny”… Już tu padły. Nie dlatego, aby to był sam w sobie ważny dla filozofii, nauki, kultury określnik wnoszący do historii i analizy tych domen jakieś ważkie rozróżnienia. Zgadzam się z opinią, że określenie „wielki filozof” tyle samo wnosi do filozofii co wyrażenie „wielka rzeka” do nauk geograficznych.

Może jednak określenie „wielki filozof” być znamienne dla sposobu rozumienia myślenia filozoficznego, choć wydaje się zbędne.

W historii idei kategoria „wielkiego filozofa” – pisał Kołakowski – jest najoczywiściej zbędna, i o tyle, o ile tradycyjna historia filozofii ustępuje miejsca historii idei tak pojętej, również „wielki filozof” usuwa się ze sceny, którą historyk opisuje. Wszystkie te tendencje sprzyjają tedy zanikowi owego pojęcia, o ile wszystkie relatywizują osobowość do psychologicznych lub historycznych warunków jej zachowania, a samą filozofię interpretują czysto historycznie, rezygnując z pytania o jej poznawcze wartości […] właśnie z punktu widzenia stylu myślowego, który szuka w dziejach filozofii tego, co uważa za „zdobycz trwałą”, za wynik poznawczo cenny, jednostki historyczne mało się liczą, a więcej wyniki same, których związek z twórcą-osobą uchodzi za nieznaczący; ponadto tu właśnie niepodobna ustalić granicy, która by „wielkich” od niewielkich oddzielała, a jest raczej ciągłość w rozmiarach wyników osiągniętych – od miernot do geniuszy[2].

W rezultacie, gdy zapoznamy się tropem Kołakowskiego z różnymi filozoficznymi i kulturowymi kontekstami stosowalności czy symptomatyczności używania kategorii „wielki filozof”[3], prowadzi nas autor Obecności mitu do wniosków:

Wielki filozof nie jest kategorią historyczną, ale filozoficzną, albo historyczną w znaczeniu tylko egzystencjalnym. Oznacza to, że dla jednostki filozofującej wielki filozof występuje jako własna jej prehistoria, jako wtórna pamięć, a więc pewien zasób myślowy, który w takiej postaci tylko dla niej istnieje. Filozofom potrzebni są „wielcy filozofowie” tak samo, jak wielcy pisarze są potrzebni pisarzom, a nie są potrzebni – jako kategoria – historykom literatury. Bez tych wielkich świat jest niewyobrażalny, należą oni do koniecznych składników człowieczeństwa, i pytanie „co by było, gdyby Kant umarł w dzieciństwie?” nie ma sensu, ponieważ nie umarł właśnie, ponieważ nasz świat duchowy po Kancie, razem z każdym z nas, jest przez Kanta współtworzony, a wielki filozof nie jest „odbiciem” swego czasu, ale jego stworzycielem; tak samo nie można pytać o świat, jakim by był bez niego, jak nie można pytać: jak by mi przedstawiał się świat, gdyby mój dziadek nie istniał?[4]

Wielki filozof to zaprzeczenie linii rozwojowej, ewolucji myśli filozoficznej. Rozumiany nie tylko uniwersalnie ani nie tylko jako wykwit epoki. Uniwersalnie i jako wykwit epoki. Swego rodzaju przypadek w kulturze.


[1] J. Ortega y Gasset, Velázquez i Goya, wybór S. Cichowicz, tłum. R. Kalicki, Warszawa 1993; Cichowicz we wstępie Papeles nazywa Gasseta Ortegą.

[2] L. Kołakowski, „Wielki filozof” jako kategoria historyczna, w: Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, przedmowa, wybór, oprac. Z. Mentzel, Warszawa 1989, s. 200.

[3] Istotne są zwłaszcza wywody Karla Jaspersa, które referuje Kołakowski (tamże s. 202–203). Zachęcam – jak zawsze – zainteresowanych poruszanymi kwestiami do zapoznania się z całością tekstu, tu – filozofa. Ja zlecam studentom rekonstrukcję rozumowania autora, rozpisania na składowe, wydobycie fragmentów referowanych i hierarchii tez autora…

[4] L. Kołakowski, „Wielki filozof” jako kategoria historyczna…, s. 205.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (28)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (28)

Zacznijmy od Milana Kundery:

Uświadomił sobie bowiem, że fakt, iż Teresa kocha jego, a nie Z., jest wyłącznie dziełem przypadku.

[…] Tomasz rozmyślał nad uwagą Teresy o jego przyjacielu Z. i stwierdzał, że w dziejach miłości jego życia nie brzmi żadne es muss sein!, ale raczej es konnte auch Anders sein – mogło być również inaczej. Przed siedmioma laty w szpitalu w mieście Teresy zdarzył się przypadkiem skomplikowany wypadek choroby mózgu, w związku z którym wezwano na pilną konsultację ordynatora Tomasza. Ale ordynator przypadkiem miał właśnie atak ischiasu, nie mógł się ruszać i w zastępstwie posłał do prowincjonalnego szpitala Tomasza. W mieście było pięć hoteli, ale Tomasz przypadkiem trafił właśnie do tego, w którym pracowała Teresa. Przypadkiem zostało mu trochę wolnego czasu do odjazdu pociągu i wszedł do restauracji. Teresa przypadkiem miała dyżur i przypadkiem obsługiwała stolik Tomasza. Potrzebnych było aż sześć przypadków, aby doprowadzić Tomasza do Teresy, jak gdyby jemu samemu nie chciało się do niej dojść[1].

Nie zapominajmy, że z łatwością możemy dośpiewać kolejne zrządzenia ich losów, od wyjazdu ich w czasie Praskiej Wiosny do Szwajcarii i ucieczki Teresy od wiarołomnego Tomasza do ojczyzny. I dalej przecież:

Wrócił do Czech dla niej. Decyzja życiowej wagi opierała się na miłości tak przypadkowej, że nie zaistniałaby ona w ogóle, gdyby jego szef nie zachorował przed siedmiu laty na ischias. I ta kobieta, to ucieleśnienie absolutnego przypadku, leży teraz obok niego i głęboko oddycha przez sen[2].

Nasze losy nie są niczym innym niż te, które spotkały doktora Tomasza. Jesteśmy w stanie opisać je jako zrządzenia losu, splot przypadków. Wybierzmy jakieś zdarzenie/wydarzenie w naszym życiu, które stanie się zwieńczeniem narracji, i otrzymamy podobny efekt. Retrospektywnie wywiedziemy przypadki, od spotkania (przypadkowego) rodziców, po nasze kolejne filary losu. Od przypadkowego spotkania na spacerze z córką szkolnej koleżanki…

Od czasu, kiedy przypadek zastąpił Fortunę, pojedyncze zdarzenia[3] – czy jak w ujęciu Kundery, ciągi i sploty zdarzeń – zostały usankcjonowane bez odnoszenia ich do metafizycznych konstrukcji i sprawców w rodzaju „zrządzenie”, „boska opatrzność”, „boskie poruczenie”, matka przypadków”, Fortuna.

Ten sposób kategoryzowania zdarzeń może być nawet doktryną. Reinhart Koselleck, a przedtem Raymond Aron, wcześniej zaś Antoine Augustin Cournot pisali o tym. Para hasard i ordre tego ostatniego, słynnego ekonomisty i matematyka, wyznaczyła pole dyskusji, w tym parę causalité et hasard (przyczynowość i przypadek) w Introduction Arona.

Słynne le hasard est le fondement de l’histoire[4] uzasadniało idiograficzne stanowisko l’histoire événementielle i jej tryumfujących kontynuatorów. Unikatowość przypadku historycznego (accident, hasard), jego niepowtarzalność nie pozwalała uznać historii za podobną do nauk formułujących zasady ogólne (l’ordre, np. prawa nauk przyrodniczych). Gdyby przypadki podlegały ogólnym prawom, nie byłyby przypadkami. Przypadkowe to nieuwarunkowane przez znane, spodziewane okoliczności. Choć wiemy, że poszerzenie horyzontu postrzegania fenomenu może umożliwić zmianę statusu „dziejowego” z przypadku na uzasadniony splot okoliczności[5].

Przypadek dlatego jest nim, że nie mieści się w uznanej, respektowanej (bywa milcząco) wiedzy, wymyka się racjonalnie spodziewanym zdarzeniom, okolicznościom. Jest mało prawdopodobnym bądź nieprawdopodobnym zdarzeniem lub zbiegiem niepowtarzalnych okoliczności. Zdaniem Kosellecka idea przypadku (zrządzenia losu itp.) jest zabiegiem retorycznym, który narrację dramatyzuje, pozwala zastąpić autorowi nieznane mu sposoby objaśniania zdarzeń figurą budzącą reakcję emocjonalną[6].


[1] M. Kundera, Nieznośna lekkość bytu, tłum. A. Holland, Warszawa 1996, s. 29–30.

[2] Tamże.

[3] „Aż do XVIII stulecia chętnie natomiast stosowano do interpretacji historii przypadek lub szczęście w przebraniu Fortuny. Ten zwyczaj ma długą i pełną zmienności historię […]. Do tej pory Fortuna pozwalała racjonalizować się tylko teologicznie czy moralno-filozoficznie, nie natomiast historycznie: w momencie, gdy zaczynano ją interpretować pragmatycznie lub empirycznie, stawała się czystym przypadkiem”, R. Koselleck, Semantyka historyczna, wybór i oprac. H. Orłowski, tłum: W. Kunicki, Poznań 2001, s. 173, 176. Tam oczywiście inne tezy i historyczne ich ilustracje.

[4] „Le fait historique est, par essence, irréductible à l’ordre: le hasard est le fondement de l’histoire”, R. Aron, Introduction á la philosophie de l’histoire. Essai sur limites de l’objectivité historique. Complétée par des textes récents, Paris 1981, s. 20, 218–224. Wspaniały ten tom podarowała mi Rose Mary, córka brazylijskiego dyplomaty, gdy odprowadzała mnie wraz z Łukaszem Kądzielą, uczniem/sekretarzem Witolda Kuli, na samolot w październiku 1984 r. w Paryżu. Cały ten tom to podstawowa lektura na magisterium studenta z metahistorii o profilu francuskojęzycznym, ale nie tylko.

[5] Powrócimy do tego zagadnienia.

[6] Jego zajście, owo nieprawdopodobne, niespodziewane zdarzenie, bywa określane ex post jako cud, niekoniecznie jak stan rzeczy uzasadniany religijnie (miraculum). Wyrażenie „cud” rozumie się także potocznie właśnie jako stan rzeczy nieprawdopodobny, bywa pomyślny, zbawienny. Niektórzy rozumieją „cud nad Wisłą” jako zdarzenie ze sfery sacrum, inni „cud” – zdarzenie z kategorii profanum.


Korekta językowa: Beata Bińko




Geneza i rozwój różnych koncepcji państwowości wśród inteligencji łemkowskiej (1918–1921)

ANNA WILK

Geneza i rozwój różnych koncepcji państwowości wśród inteligencji łemkowskiej (1918–1921)

Zakończenie I wojny światowej i znaczące zmiany na mapie Europy Środkowej i Wschodniej doprowadziły do formowania w tym regionie nowych państw. Proces zmian, na kanwie którego narody znajdujące się dotychczas w granicach Austro-Węgier otrzymały prawo do samostanowienia, objął także mniejsze nacje i grupy etniczne, w tym Łemków. Po upadku monarchii habsburskiej zamieszkane przez ludność łemkowską ziemie od rzek Osławy i Laborca po linię Popradu zostały podzielone między Polskę a Czechosłowację. Łemkowszczyzna północna, rozciągająca się od tzw. Rusi Szlachtowskiej oraz rzeki Poprad w Beskidzie Sądeckim po pasmo wielkiego Działu w Bieszczadach, z ponadstutysięczną społecznością rusińską, ponownie została włączona w kształtujące się granice państwa polskiego pod władzą Polskiej Komisji Likwidacyjnej (Reinfuss 1936; Kwilecki 1967, s. 39).

W tej sytuacji politycznie podzielona inteligencja łemkowska, pozostająca pod wpływem działaczy różnych stronnictw politycznych z Galicji Wschodniej, podjęła próby szukania dogodnych dróg przynależności państwowej ich etnicznych ziem. Wpływ na rozwój wydarzeń miała kontynuacja istniejącej przed wojną rywalizacji o Łemków, tj. aktywności obozów rusofilsko-staroruskiego i ukraińskiego mających różne koncepcje przynależności narodowej ludności rusińskiej Galicji Wschodniej i Łemkowszczyzny, na którą za sprawą inteligencji wykształconej we Lwowie od końca XIX w. stopniowo docierały hasła narodowościowe: rusofile dążyli do połączenia z Rosją, starorusini do uznania Rusinów za odrębny naród, Ukraińcy natomiast walczyli o rozwój ukraińskiego ruchu narodowego. Ludność łemkowska, wywodząca się z grupy Słowian wschodnich, stała się w naturalny sposób społecznością, którą włączano do wyżej wymienionych nacji. Rozwój orientacji staroruskiej i rusofilskiej na Łemkowszczyźnie wynikał z konserwatywności Łemków i częściowej izolacji od ludności ukraińskiej. Ponadto otoczeni przez osadnictwo zachodniosłowiańskie Łemkowie wytworzyli swoistą kulturę i tożsamość, u części z nich opartą m.in. na przekonaniu o rosyjskim rodowodzie. Ruchy staroruski i prorosyjski stały się opozycyjne wobec ukraińskiego. Wspólne antagonizmy osiągnęły apogeum podczas I wojny światowej, w trakcie której część staroruskich i rusofilskich działaczy także z terenu Łemkowszczyzny trafiła do obozu w Thalerhofie, za co stronnictwa te oficjalnie oskarżały działaczy ukraińskich (por. J. Moklak 1997).

W pierwszych latach po zakończeniu wojny doświadczona podziałami i zewnętrznymi wpływami inteligencja łemkowska podjęła pierwsze znaczące dla rozwoju grupy działania polityczne z obawy o podział zamieszkiwanego dotychczas terytorium. Niepewna swojego losu w granicach Polski, przedsięwzięła próby utworzenia samodzielnych jednostek administracyjnych. Ich powstanie wiązało się ściśle z oddziaływaniem poszczególnych stronnictw narodowych i ich stopniem popularności w poszczególnych częściach Łemkowszczyzny. W jej wschodniej części większym niż w pozostałych regionach uznaniem cieszyło się stronnictwo ukraińskie, na co wpływały związki polityczne ze Lwowem, skąd przenikały ukraińska myśl narodowa i postulaty utworzenia państwa z Łemkowszczyzną jako częścią składową. W zachodniej części Łemkowszczyzny większą popularność wśród inteligencji łemkowskiej zdobył ruch rusofilski. Na sympatie te mogła rzutować pamięć represji austro-węgierskich i legendy Thalerhofu, umacniające postawę antyukraińską (zob. Moklak 1997, s. 35), umiejętnie podsycaną przez rusofilskich działaczy. Podział wpływów na terenie ziem łemkowskich znalazł oddźwięk w manifestowanej przynależności państwowej i doprowadził do ukształtowania kilku jej koncepcji.

W listopadzie 1918 r. następstwem wieców w Komańczy i Wisłoku stało się powstanie Ukraińskiej Rady Narodowej, tzw. Republiki Wisłockiej. Jej powołanie było odpowiedzią na proklamację we Lwowie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej (ZURL). Inicjatorzy powstania wisłockiej jednostki administracyjnej – greckokatoliccy księża Pantełejmon Szpylka i Mychajło Tesla – dążyli do połączenia Sanoka z Ukrainą (Moklak 1997, s. 35; Horbal 1997, s. 115; Kokowśkyj 1934, s. 116). Republika Wisłocka była jednak zbyt słaba i dysponowała zbyt małą liczbą ludności, by dokonać skutecznego szturmu na Sanok i doprowadzić do jego oderwania. W styczniu 1919 r. oddziały polskie uderzyły na Komańczę, likwidując Ukraińską Radę Narodową (Moklak 1997, s. 38; 2007, s. 6; Kokowśkyj 1934, s. 117). Polska Komisja Likwidacyjna dostrzegała niebezpieczeństwo dla państwa w Ukraińcach, którzy mogliby być propagatorami zbrojnego ataku na Polskę celem oderwania tegoż obszaru oraz zwrócenia międzynarodowej uwagi na kwestię Ukrainy Zachodniej (Papierzyńska-Turek 1979, s. 36). Podejrzewano ich zwłaszcza o udział w formowaniu zbrojnych oddziałów z uchodźców przebywających w Czechosłowacji (Horbal 1997, s. 66; zob. też ANKr, KWPP, 133, styczeń 1922, k. 89). Doprowadziło to do wzmożonej kontroli środowisk ukraińskich również na terenie Łemkowszczyzny, zwłaszcza ruchów polityczno-społecznych, lecz także kulturalnych oraz oświatowych (ANKr, KPPPG, 72, 30 XI 1921 r., b.p.). Prawdopodobnie też z tych przyczyn zaraz po upadku łemkowskiej Republiki Wisłockiej ruch ukraiński zmniejszył na tym obszarze aktywność polityczną.

Pierwsza jednostka administracyjna powołana na Łemkowszczyźnie powstała z inicjatywy inteligencji łemkowskiej o ukraińskiej tożsamości oraz działaczy ukraińskich; ci drudzy zdaniem PKL mieli być wysłannikami specjalnie w tym celu powołanych ośrodków propagandowych w Tarnopolu i Stanisławowie. Według tej dokumentacji ludność łemkowska na tym obszarze zachowywała się lojalnie wobec władz polskich (ANKr, StPG II, 11, 6 I 1919 r., b.p.). Niezależnie od stopnia zewnętrznych wpływów powstanie i funkcjonowanie Republiki Wisłockiej było punktem zwrotnym, w którego konsekwencji tworzono kolejne manifestacje.

Od opcji prorosyjskiej do autonomii

Powstanie republiki w Wisłoku doprowadziło do zwołania na terenie Łemkowszczyzny zachodniej wieców w celu przeprowadzenia dyskusji o połączeniu ziem łemkowskich z Ukraińską Radą Narodową. Koncepcji tej sprzeciwiali się działacze prorosyjscy, którzy podjęli próbę powołania własnej władzy zwierzchniej. 27 listopada 1918 r. na wiecu w Gładyszowie doszło do utworzenia Ruskiej Rady Ludowej, tzw. Łemkowskiej Republiki Gładyszowskiej (Moklak 1997, s. 38; Horbal 1997, s. 39; Kokowśkyj 1934, s. 117). Jej inicjatorzy manifestowali przynależność Łemków do narodu rosyjskiego, opowiadali się za połączeniem z Rosją, nauką w szkołach języka rosyjskiego, a także za wydaleniem duchownych ukraińskich z Łemkowszczyzny – ponieważ ci uchodzili za krzewiciela ukraińskości (Horbal 1997. s. 38; Moklak 1997, s. 40; Tarnowycz 1936, s. 246). Ruska Rada w Gładyszowie stała się podwaliną powołanej na kolejnym wiecu, 5 grudnia 1918 r. we Florynce, na którym zebrało się 500 osób, Ruskiej Narodowej Republiki Łemków. Republika obejmowała swym zasięgiem Florynkę z przylegającymi do niej wsiami. Jej władze utworzyły Naczelną Radę Łemkowszczyzny (NRŁ), która stała na czele powiatowych ruskich rad powołanych dla powiatu gorlickiego, sądeckiego, jasielskiego i krośnieńskiego. W sprawę byli mocno zaangażowani miejscowi działacze łemkowscy: dr Aleksandr Cichański, adwokat Jarosław Kaczmarczyk, Wasyl Kuryłło, Mykoła Gromosiak z Krynicy, Metody Trochanowski z Krynicy oraz Dmytro Chylak. Naczelna Rada Łemkowszczyzny ogłosiła się jedyną władzą na Łemkowszczyźnie, a przewodził jej proboszcz Czarnego, greckokatolicki ksiądz Mychajło Jurczakiewycz (Horbal 1997, s. 40; Kwilecki 1967, s. 40; Łemkin 1969, s. 154; Olszański 1988, s. 49). Powiatowe ruskie rady, składające się z 12 osób i przedstawiciela, miały się stać naczelną władzą w powiecie, nadzorując wszystkie sprawy administracyjne z wyłączeniem sądownictwa (PAN Kr, RPS, 4177, k. 39; Lasocki 1931, s. 57). W metrykach oraz dokumentach urzędowych wpisywano obywatelstwo Ruskiej Narodowej Republiki (ANKr, KWPP, 133, k. 18).

https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Lemko_Republic_in_Poland_cropped.svg

Działacze rusofilscy skupieni wokół Ruskiej Narodowej Republiki w obliczu zdezaktualizowania się koncepcji inkorporacji do Rosji zwrócili się ku orientacji czechofilskiej. Wybór ten był istotny dla inteligencji łemkowskiej, zważywszy na przerwanie kontaktów łemkowskiej północy z południem w konsekwencji kształtowania granic po upadku monarchii habsburskiej. Zmiany te były dotkliwe zwłaszcza dla regionów związanych ekonomicznie z Preszowszczyzną m.in. przez wspólny rynek zbytu, szeroką wymianę handlową czy sezonowe prace rolne (Moklak 1997, s. 40; Kwilecki 1967, s. 40; Tarnowycz 1936, s. 247; Olszański 1988, s. 48). W celu unifikacji Łemkowszczyzny po obu stronach Karpat działały lokalne organizacje i komitety łemkowskie. Po południowej stronie ośrodek tego ruchu znajdował się w Preszowie na Słowacji, gdzie powołano Karpato-Ruską Radę Narodową (KRNR), której przewodniczącym został Antoni Beskyd, były poseł do parlamentu węgierskiego (Mahoczij 1994, s. 57; Kwilecki 1967, s. 41; Łemkin 1969, s. 154; zob. Olszański 1988, s. 49). Sprawę popierał także czołowy rusofilski działacz z terenu byłej Galicji Wschodniej Dmitrij Markow (Horbal 1997, s. 53), co potwierdza, że inteligencja łemkowska w tej kwestii działała w ścisłej współpracy z obozem rusofilskim.

Sprawę połączenia Łemkowszczyzny z Czechosłowacją szczególnie wspierał Antoni Beskyd, współpracujący z Mychajłem Jurczakiewyczem (ANKr, KWPP, 97, 13 V 1919, b.p.). Antoni Beskyd starał się doprowadzić do unifikacji łemkowskich ziem z Rusią Zakarpacką, m.in. szukając poparcia Słowackiej Rady Narodowej, która gwarantowała autonomię Kościołów i szkół rusińskich. Wpływ na powstanie autonomicznej prowincji w ramach Czechosłowacji miała emigracja w Stanach Zjednoczonych, skupiona wokół Kościoła greckokatolickiego i utworzonej w lipcu 1918 r. Amerykańskiej Rady Narodowej Uhro-Rusinów z adwokatem Jerzym Żatkowyczem na czele (Magocsi 1985, s. 32; zob. Olszański 1988, s. 52; Mahoczij 1994, s. 55–56).

We Florynce utworzono Komitet do Współpracy i Ogólnej Organizacji z Rusią Węgierską. 21 grudnia 1918 r. w Koszycach doszło do porozumienia Naczelnej Rady Łemkowszczyzny z Ruską Radą Preszowszczyzny. W obliczu oczywistego fiaska koncepcji przyłączenia ziem zamieszkanych przez Łemków do Rosji działacze rusofilscy rozpoczęli po kongresie w Koszycach poszukiwanie pomocy w granicach Czechosłowacji. 23 stycznia 1919 r. w Krynicy NRŁ przekazała władzę Karpato-Ruskiej Radzie w Preszowie (Moklak 1997, s. 40). 9 lutego 1919 r. w gazecie „Gołos Russkogo Naroda” w Pradze działacze rusofilscy opublikowali proklamację uznającą Łemkowszczyznę za autonomiczną część Republiki Czechosłowackiej. 5 marca na łamach praskiego czasopisma „Morgenzeitung” ukazała się Proklamacja Rusinów podkarpackich za przyłączeniem się do Czecho-Słowaków następującej treści: „Ponieważ widzimy, że połączenie naszego kraju ze zjednoczonym państwem rosyjskim nie może być urzeczywistnione, życzymy sobie ogólnie żyć z naszymi braćmi Czecho-Słowakami. Życzenie to podziela nie tylko 500 000 w naszym kraju żyjącej ludności, ale także nasi w Ameryce przebywający emigranci, którzy w tym względzie swą wolę wynurzyli. Przeto oświadczamy przed całym kulturalnym światem, że od dzisiaj uważamy się jako autonomiczna część Czecho-słowackiej Republiki” (ANKr, StPG II, 11, „Morgenzeitung” nr 64 z 5 III 1919 o proklamacyi ruskiej, b.p.).

Tekst memoriału dotyczącego połączenia Łemkowszczyzny z Preszowszczyzną został przedstawiony rządowi Czechosłowacji (Moklak 1997, s. 41; Magocsi 1985, s. 32; zob. Olszański 1988, s. 52; Mahoczij 1994, s. 55–56; ANKr, StPG II, 11, „Morgenzeitung” nr 64 z 5 III 1919 o proklamacyi ruskiej, b.p.). Władze Czechosłowacji co prawda udzieliły azylu łemkowskim działaczom Aleksandrowi Hassajowi, Dmytrowi Sobinowi oraz Aleksandrowi Cichańskiemu, gdy zagrożeni aresztowaniem udali się na emigrację, ale do kwestii autonomii Rusi Podkarpackiej, w skład której miałaby wejść Łemkowszczyzna, odnosiły się z rezerwą. Prezydent Tomáš Masaryk przyjął łemkowską delegację, nie podjął jednak jakichkolwiek kroków w kwestii łemkowskiej (Horbal 1997, s. 54). Rząd czechosłowacki nie zamierzał wspierać rusofilskich postulatów mimo konfliktu granicznego z Rzecząpospolitą Polską, żywiąc zarazem nadzieję, że strona polska nie poprze starań Węgrów o południową Słowację z Preszowem i Koszycami oraz południowo-zachodnią Ruś Zakarpacką, ziemie zamieszkane przez ludność węgierską (Lewandowski 1974, s. 183; Nowinowski 1997, s. 46). Chociaż premier Karel Kramar przystał na poparcie projektu na konferencji pokojowej w Paryżu, również tam postulaty łemkowskie nie zyskały akceptacji.

Strona polska początkowo nie dostrzegała problemów ludności łemkowskiej i kwestii przynależności terytorialnej Łemkowszczyzny, którą uważała za integralną część państwa polskiego. Dlatego też powstanie Ruskiej Narodowej Republiki zostało zdecydowanie potępione przez lokalne władze: komisarz Polskiej Komisji Likwidacyjnej w Gorlicach oceniał działalność Ruskiej Rady jako wysoce niebezpieczną dla Polski (PAN Kr, RPS, 4173, k. 72).

Zdaniem ukraińskiego historyka Juliana Tarnowycza przedstawionym w „Ilustrowanej historii Łemkowszczyzny” z 1936 r. początkowe tolerowanie łemkowskich wieców przez władze polskie miało wynikać ze słabości i niestabilności państwa, a także oczekiwania, że konflikt rusofilsko-ukraiński okaże się politycznie korzystny dla strony polskiej (Tarnowycz 1936, s. 246; zob. Olszański 1988, s. 47). Wydaje się jednak, iż władze polskie, zajęte odbudową państwa i narastającym konfliktem z Zachodnioukraińską Republiką Ludową, nie traktowały poważnie łemkowskich postulatów, tym bardziej że te w kwestii inkorporacji Łemkowszczyzny do Rosji były w tym czasie nierealne do spełnienia i nie stanowiły zagrożenia dla granic państwa.

Zważywszy na to, że cała południowa część Łemkowszczyzny graniczyła z Preszowszczyzną, ogłoszone przez rusofilów hasła unifikacji tych ziem wywołały u władz poważnie obawy o zbrojną interwencję strony czechosłowackiej (ANKr, KPPPJ, 97, k. 21). 28 listopada 1918 r. Zygmunt Lasocki, naczelnik Wydziału Administracji PKL, nakazał utworzenie w miastach i wsiach oddziałów straży państwowej. Na teren Łemkowszczyzny wkroczyło wojsko. W odpowiedzi na to działacze rusofilscy odmówili podporządkowania się polskiej administracji, płacenia podatków, składania przysięgi państwu polskiemu przez nauczycieli, noszenia orzełków, a nawet sprzedaży żywności Polakom (PAN Kr, RPS, 4177, k. 17).

Część administracji lokalnej uważała ludność łemkowską za lojalną wobec państwa, dopatrując się zagrożenia ze strony działaczy rusofilskich, którzy mieli podburzać spokojnych dotąd Łemków i wywoływać – w ich ocenie sztucznie – konflikty (PAN Kr, RPS, 4179, k. 37). Władze lokalne PKL starały się doprowadzić do porozumienia, w Grybowie planowano podpisać ugodę z reprezentacją Łemków (Przeniosło 2010, s. 260). Spowodowało to szybką reakcję Wydziału Administracji PKL, który zastrzegł sobie prawo do rozstrzygania sporów na tle narodowym, tym samym odsuwając od decyzji lokalne komitety. Początkowo strona polska zdecydowanie odmówiła zwolnienia ludności łemkowskiej z poboru do wojska, wymagając pełnego podporządkowania w tej kwestii. Łemkowie jako obywatele państwa polskiego mieli podlegać takim samym prawom i obowiązkom jaki inni obywatele. Komisarze lokalni PKL mieli się stosować do tych wytycznych bezwarunkowo, w razie potrzeby wspomagając się interwencją wojskową (PAN Kr, RPS, 4177, k. 17).

Wobec narastającego konfliktu strona polska celem uspokojenia sytuacji tymczasowo zwolniła Łemków ze służby w wojsku. 24 stycznia 1919 r. wykluczono ich z poboru, dzięki czemu nastroje się ustabilizowały (Horbal 1997, s. 65). Napięcie jednak rosło wraz z dalszymi odmowami płacenia podatków na rzecz Polski oraz rusofilskimi zgromadzeniami agitacyjnymi nawołującymi Łemków, by nie stawiali się do poboru do wojska (ANKr, KPPPG, 72, 5 IV 1920 r., b.p.; ANKr, StPG II, 11, 9 III 1919 r., b.p.; Tarnowycz 1936, s. 252; Olszański 1988, s. 48).

Sprawę powołania Ruskiej Rady badał polski wywiad; według jego ustaleń 16 marca 1919 r. działacze łemkowscy na zgromadzeniu w Krynicy podjęli decyzję o oderwania Łemkowszczyzny od Polski (ANKr, StPG II, 11, 9 III 1919 r., b.p.). W związku z tym strona polska wszczęła dochodzenie z zamiarem postawienia inicjatorom powstania Ruskiej Narodowej Republiki zarzutu zdrady stanu (ANKr, StPG II, 11, 13 III 1919 r., b.p.). Przeprowadzono także inwigilację w celu ustalenia, czy antypaństwowa działalność Ruskiej Rady ogranicza się jedynie do granic powiatu gorlickiego, czy objęła całą Łemkowszczyznę (ANKr, StPG II, 11, 26 IV 1919 r., b.p.). Ponadto powołano specjalne służby do pracy wywiadowczej wśród Łemków, a żandarmów Policji Państwowej pochodzenia łemkowskiego przeniesiono do powiatów zamieszkanych przez ludność polską (ANKr, KPPPJ, 97, k. 147).

Na łamach polskiej prasy pojawiały się artykuły poświęcone konfliktowi polsko-łemkowskiemu. „Kurier Polski” donosił o inicjatywach rządu Czechosłowacji, oskarżając go o zwerbowanie przywódców staroruskich i rusofilskich. Jako czołowych zwolenników koncepcji oderwania Łemkowszczyzny od Polski wymieniano w prasie Wasyla Kuryłłę i byłego posła na sejm węgierski Antoniego Beskyda, a także Aleksandra Hassaja, któremu zarzucano, iż pełni funkcję staroruskiego męża zaufania przy rządzie czeskim w Pradze (PAN Kr, RPS, 4179, 1 IV 1919 r., b.p.; Tarnowycz 1936, s. 253; zob. Olszański 1988, s. 48; Z. Lasocki 1931, s. 57; „Gazeta Lwowska” z 3 I 1919, „Goniec Krakowski” z 17 I 1919, „Głos Narodu” z 27 II 1919).

Oddziały polskie rozpoczęły pacyfikację Łemkowszczyzny za „antypaństwową postawę oraz prowokację czeskiego najazdu na Polskę”. W wielu miejscowościach dochodziło do represji, konfiskowano żywność oraz odzież (Horbal 1997, s. 65). W odpowiedzi na wkroczenie wojsk polskich na teren Łemkowszczyzny działacze rusofilscy jeszcze bardziej zdecydowanie postulowali przyłączenie zamieszkiwanych przez Łemków ziem do Czechosłowacji. Dopiero uchwała Wojskowej Komendy Uzupełnień w Krakowie z 26 lipca 1919 r., podtrzymująca w mocy rozporządzenie o zwolnieniu Łemków od poboru do wojska polskiego, spowodowała uspokojenie się antypolskich nastrojów wśród działaczy łemkowskich. Stan ten okazał się chwilowy. Już w listopadzie doszło na terenie Łemkowszczyzny do ponownej mobilizacji (ANKr, KPPPG, 72, 13 IV 1920 r., b.p.; ANKr, StPG II, 45, 21 X 1920 r., b.p.); co doprowadziło do uaktywnienia politycznego działaczy rusofilskich (ANKr, StPG, II, 11, 5 XII 1919 r., b.p.; ibidem, 1 XII 1919 r., b.p.).

W tym czasie na czoło aktywistów wysunął się Wiktor Hładyk, przedstawiciel łemkowskiej delegacji na konferencji pokojowej w Paryżu, który na zgromadzeniach agitacyjnych w pobliżu cerkwi po nabożeństwach przekonywał, aby Łemkowie nie stawiali się do poboru do wojska polskiego (ANKr, KPPPG, 72, 5 IV 1920 r., b.p.; ibidem, 11 IV 1920 r., b.p.; ANKr, StPG II, 11, 9 III 1919 r., b.p.). Hładyk z Zacharym Kopystiańskim doprowadził do spotkania działaczy rusofilskich 12 marca 1920 r. Na zebraniu tym powołano Radę Zwierzchnią Łemkowszczyzny, nową łemkowską reprezentacyjną organizację polityczną. Do Komitetu Wykonawczego weszli Jarosław Kaczmarczyk, Mykoła Gromosiak i Dmytro Chylak. Nowo powstała Rada opracowała memoriał, w którym domagała się wycofania wojsk z terenów zamieszkanych przez Łemków, wyrównania szkód spowodowanych działaniami wojennymi oraz apelowała do delegatów na konferencję pokojową w Paryżu o przeprowadzenie wśród Rusinów plebiscytu decydującego o przynależności państwowej (Horbal 1997, s. 80).

W odpowiedzi na utworzenie Rady Zwierzchniej Łemkowszczyzny władze polskie podjęły interwencję i zlikwidowały tę organizację łemkowską. Dodatkowo ogłosiły przymusowy pobór do wojska (Horbal 1997, s. 80). Namiestnictwo Policji Państwowej we Lwowie zakazało kolportażu rusofilskiego czasopisma „Ruskie Słowo”, wydawanego w Pradze (ANKr, KPPPG, 72, 1 V 1920 r., b.p.). 6 stycznia 1921 r. władze polskie aresztowały łemkowskich przywódców Jarosława Kaczmarczyka, Mykołę Gromosiaka i Dmytra Chylaka (ANKr, KPPPG, 72, 1 V 1920 r., b.p.; Moklak 1997, s. 42; Kokowśkyj 1934, s. 117). 10 czerwca 1921 r. przed Sądem Okręgowym w Nowym Sączu odbyła się rozprawa, podczas której wysunięto wobec nich zarzut wywołania wojny domowej, zdrady stanu na rzecz Czechosłowacji oraz przyczynienia się do zagrożenia agresją obcego państwa. Sąd uniewinnił oskarżonych, uwzględniając „wilsonowską zasadę samostanowienia narodów” (ANKr, KWPP, 133, k. 18). Zygmunt Lasocki wspominał: „Zaaresztowanie kilku prowodyrów i agitatorów doprowadziło ludność – pamiętającą jeszcze dobrze niedawne represje austriackie – do opamiętania” (Lasocki 1931, s. 58). Rzeczywiście antypaństwowe nastroje wśród Łemków wygasły. Pobór do wojska polskiego odbywał się już regularnie, co zakończyło okres konfliktów ze stroną polską (ANKr, KWPP, 133, k. 503). W obozie rusofilskim przyjęto wobec państwa bierną postawę, zaprzestano również oficjalnej agitacji na rzecz odłączenia Łemkowszczyzny od Polski. W ocenie Policji Państwowej Łemkowie mieli się odznaczać lojalnością względem władz (ANKr, KWPP, 133, 22 IV 1922 r., b.p.).

Policja Państwowa prowadziła w dalszym ciągu wzmożoną inwigilację środowiska, śledząc czołowych działaczy, podejrzewanych o agitację antypaństwową. W sprawozdaniach zaznaczano, że mimo oficjalnie biernej postawy politycznej nie zapomnieli oni o „dążnościach separatystycznych. Przebija się to [z] ich działalności dotychczasowej i wrogiego stanowiska względem państwowości”. W raportach donoszono o nieprzychylnym stanowisku księży i nauczycieli, którzy mieli sporządzać metryki w „języku ruskim”, dopisując „Okupacja Polska”. Wspominano także o konspiracji w celu przygotowania powstania, które miało wybuchnąć 1 marca 1921 r.: „W tym celu odbywać się mają po nocach potajemne wiece. Rozrzucane drukowane broszury nawołują do czujności i przygotowań na dzień 1 marca. […] Zauważono, iż wielu osobników w powiecie zajmuje się polityką […] obywatele są przez tut[ejszych] funkcjonariuszy pp inwigilowani i ściśle obserwowani, gdyż są silnie podejrzani o antypaństwową działalność, a nawet szpiegostwo na rzecz Ukrainy”. W związku z tym władze nie zezwoliły na powrót do Polski Aleksandrowi Cichańskiemu, oskarżonemu o konspirowanie z Czechosłowacją. Zebrany materiał archiwalny nie pozwala na jednoznaczne stwierdzenie, czy rzeczywiście planowano owo powstanie. Od 1922 r. środowisko łemkowskie było inwigilowane już tylko pod kątem działalności ukraińskich aktywistów. Z treści raportów 1922–1930 wynika, że strona polska uważała Łemków za lojalnych względem władzy (ANKr, StPNS, 85, k. 1148; ibidem, k. 1318, ibidem, k. 1154). Należy zauważyć, iż Łemkowie w pierwszych latach powojennych znajdowali się w ciężkiej sytuacji materialnej, potęgowanej zacofaniem gospodarczym zamieszkiwanych przez nich obszarów górskich. Położenie ekonomiczne tych terenów do końca lat dwudziestych się nie poprawiło, z tego też powodu w tym okresie nasiliło się zjawisko emigracji zarobkowej do Ameryki Północnej. Do Stanów Zjednoczonych wyjechał chociażby Jarosław Kaczmarczyk, przywoływany w artykule czołowy działacz łemkowski. Prawdopodobnie trudne warunki życiowe Łemków przesądziły, zwłaszcza u ludności mających tożsamość staroruską, o względnym stronieniu od spraw politycznych (ANKr, KWPP, 133, k. 503).

W latach 1918–1920 wzmogła się aktywność polityczna działaczy łemkowskich szczególnie o orientacji rusofilskiej, a przykład powoływania do życia kolejnych republik wskazuje na pogłębiający się rozłam polityczny i ideologiczny na terenie Łemkowszczyzny, przede wszystkim we wschodniej części, gdzie krzyżowały się wpływy stronnictwa rusofilskiego z działalnością ruchu ukraińskiego. Ruska Narodowa Republika powołana we Florynce 5 grudnia 1918 r. była najtrwalszym łemkowskim tworem administracyjnym. W stosunkowo krótkim okresie wśród inteligencji pojawiło się kilka koncepcji państwowości, od autonomii politycznej, przez opcje prorosyjską, czechofilską, po przyłączenia do ZURL. Co interesujące, w obliczu prób utworzenia autonomicznych administracji państwowych nie powstał jeden projekt, wspólny dla całej Łemkowszczyzny. Oznacza to, że miejscowa inteligencja, wykształcona we Lwowie i w Przemyślu, aktywizowała się jedynie w kierunku zgodnym z agitacją działaczy poszczególnych ruchów, opowiadając się zakoncepcjami politycznymi zrodzonymi w tych ośrodkach. Podział na strefy wpływów wschód–zachód zakorzeniał się w świadomości wszystkich działaczy pragnących zaktywizować Łemków. Podjęcie próby połączenia z Preszowszczyzną można interpretować jako manifestację poczucia wspólnoty etnicznej z mieszkańcami południowych stoków Karpat, jednak i w tym przypadku inteligencja łemkowska współpracowała z obozem rusofilskim z terenu byłej Galicji Wschodniej. Należy także zaznaczyć, że według sprawozdań polskich władz lokalnych ruch irredentystyczny nie objął szerszych rzesz chłopskich. Mimo to powstanie republik łemkowskich należy uznać za pierwszą manifestację polityczną działaczy łemkowskich dążących do ochrony interesów tej społeczności.


Bibliografia

Prasa

„Gazeta Lwowska”

„Goniec Krakowski”

„Głos Narodu”

Źródła archiwalne

Archiwum Narodowe w Krakowie (ANKr)

  • Komenda Wojewódzka Policji Państwowej w Krakowie (KWPP)
  • Komenda Powiatowa Policji Państwowej w Gorlicach (KPPPG)
  • Komenda Powiatowa Policji Państwowej w Jaśle (KPPPJ)
  • Starostwo Powiatowe w Grybowie (StPG)
  • Starostwo Powiatowe w Nowym Sączu (StNS)

Biblioteka Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, Rękopisy, Zbiory Specjalne, Fragment papierów urzędowych Polskiej Komisji Likwidacyjnej w Krakowie z lat 1918–1919 (PAN Kr, RPS)

Opracowania

Batowski H. (1988), Między dwiema wojnami 1919–1939, Kraków.

Horbal B. (1997), Działalność polityczna Łemków na Łemkowszczyźnie 1918–1921, Wrocław.

Kokowśkyj F. (1934), Łemkiwśki repubłyky w 1918–1919 rokach, „Istorycznyj Kalendar-Almanach Czerwonoji Kałyny na 1935 rik” (Lwiw).

Kwilecki A. (1967), Fragmenty najnowszej historii Łemków, „Rocznik Sądecki”, t. 8.

Lasocki Z. (1931), Wspomnienia szefa administracji PKL i KRZ, Kraków.

Lewandowski K. (1974), Sprawa ukraińska w polityce zagranicznej Czechosłowacji w latach 1918–1932, Wrocław.

Łemkin I. (1969), Istoryja Łemkowyny, Jonkers.

Magocsi P.R. (1985), The Rusyn-Ukrainians in Czechoslovakia, Vienna.

Mahoczij P.R. (1994), Formuwannja nacionalnoji samoswidomosti: Pidkarpatśka Ruś (1848–1948), Użhorod.

Moklak J. (1997), Łemkowszczyzna w Drugiej Rzeczypospolitej. Zagadnienia polityczne i wyznaniowe, Kraków.

Moklak J. (2007), Tożsamość Łemków – uwarunkowania historyczne (XIX–XX w.), w: Odkrywcy i budziciele Łemkowszczyzny, red. A. Strzelecka, Sanok 2007.

Nowinowski S. (1997), Powstanie małej ententy – narodziny czechosłowackiego systemu bezpieczeństwa regionalnego (1920–1921), „Acta Universitatis Lodziensis” t. 59.

Olszański T.A. (1988), Ruska Ludowa Republika Łemków, „Magury”.

Papierzyńska-Turek M. (1979), Sprawa ukraińska w Drugiej Rzeczypospolitej 1922–1926, Kraków.

Przeniosło M. (2010), Polska Komisja Likwidacyjna 1918–1919, Kielce.

Reinfuss R. (1936), Etnograficzne granice Łemkowszczyzny. Próba wytyczenia granicy Łemkowszczyzny na podstawie zasięgu łemkowskiego stroju, „Ziemia. Ilustrowany miesięcznik krajoznawczy”.

Tarnowycz J. (1936), Ilustrowana istorija Łemkiwszczyny, Lwiw.

Wereszycki H. (1986), Pod berłem Habsburgów. Zagadnienia narodowościowe, Kraków.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (27)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (27)

Jedną z lektur obowiązkowych dla studentów aspirujących do magisterium byłby esej pełen treści prowokujących do myślenia. Jest nim Rebelión de las masas José Ortegi y Gasseta. To zdrowy zastrzyk sceptycyzmu wobec stereotypów myślenia historycznego. Oto fragment:

Filologowie – nazywam tak tych, którzy pretendują dziś do miana „historyków” – są naprawdę komiczni, kiedy wychodząc od obecnej pozycji owej mknącej przed siebie strzały, czyli istniejącej od dwu, trzech wieków narodów Europy Zachodniej, zakładają, iż już Wercyngetoryks czy Cyd Campeador pragnęli Francji od Saint-Malo do Strasburga czy Hiszpanii od Finisterre do Gibraltaru. Owi filologowie – podobnie jak naiwni dramatopisarze – prawie zawsze każą swoim bohaterom zachowywać się tak, jakby wyruszali na wojnę trzydziestoletnią. Chcąc nam wyjaśnić, jak powstały Francja czy Hiszpania, sugerują, iż Francja i Hiszpania istniały już uprzednio, jako zjednoczone całości w najgłębszych pokładach duszy Francuzów i Hiszpanów. Tak jakby Francuzi i Hiszpanie istnieli, zanim jeszcze powstały Francja i Hiszpania. Tak jakby stworzenie istoty, zwanej Francuzem czy Hiszpanem, nie wymagało dwu tysięcy lat mozolnego trudu[1].

Tak myślą – jak tu traktuje hiszpański filozof – poważni historycy, którzy ulegając obsesji genezy w poszukiwaniu początków jakiegoś historycznego fenomenu, zabierają nas w możliwie odległą przeszłość. Odnajdują w niej zarodki zjawisk stanowiących odtąd istotę, naturę trwale już przysługującą badanemu zjawisku. Owe „odziedziczone po rodzicach”, z których są zrodzone, stale już obciążone tą tożsamością, mają swoją historię[2].

„Zjawisko musi mieć swoją genezę, tak jak człowiek ma rodziców – zdają się sądzić historycy i tak stylizują narrację, aby uczynić zadość temu przeświadczeniu. Narracja historyczna jest więźniem tak rozumianej genezy i staje się dla historyka, jak pisał Marc Bloch, swoistym fetyszem”[3].

Pytanie Ortegi y Gasseta dotyczy także tego, jak daleko może historyk dociekać retrospekcyjnie źródeł (genezy) zjawiska. Aż do „pokładów duszy”, które jako takie i one jedynie są w stanie uzasadnić tożsamość Francuza z początkami Francji? Owe „pokłady duszy” możesz odnaleźć dzięki cierpliwości wyobraźni, bo za punkt wyjścia biorą one zwykle język, pochodzenie i terytorium, podczas gdy te właśnie wymiary istnienia są dane dopiero dzisiaj.

Genezy (źródeł) szukamy bądź to z perspektywy głównego nurtu potężnej Amazonki (lub prawie jej ujścia/końca/finału/, teleolosu, jak u Topora, 6 piętro Pont-aux-Choux 20 w Paryżu i dalej coś jeszcze…).

Ortega y Gasset krótko i zwięźle:

Jaka rzeczywista siła doprowadziła do współżycia milionów ludzi, kierowanego przez władzę publiczną, które nazywano Francją, Anglią, Hiszpanią, Włochami czy Niemcami? Nie było tu uprzedniej wspólnoty krwi, skoro na każdy z tych zbiorowych organizmów zlewały się potoki krwi o bardzo różnym pochodzeniu. Nie było także uprzedniej wspólnoty języka, skoro ludy dziś połączone w jedno państwo mówiły albo w dalszym ciągu mówią w różnych językach. Względna jednolitość rasowa czy językowa, jaką się obecnie cieszą – jeśli w ogóle jest się tu z czego cieszyć – jest wynikiem uprzedniego zjednoczenia politycznego. A zatem ani wspólnota krwi, ani mowy nie stanowią o istnieniu państwa narodowego, a raczej odwrotnie – to państwo narodowe niweluje występujące początkowo różnice w czerwonych ciałkach krwi czy też w wydawanych przez ludzi artykułowanych dźwiękach. I zawsze tak było – przekonuje Ortega y Gasset. – Bardzo rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, zdarza się tak, by powstanie państwa zbiegło się z uprzednią wspólnotą krwi czy języka jego mieszkańców. Ani Hiszpania nie jest dzisiaj państwem narodowym dlatego, że na całym jej terytorium mówi się po hiszpańsku [„Dokładnie biorąc, wcale nie jest prawdą – dorzuca w przypisie Ortega y Gasset – że wszyscy Hiszpanie mówią po hiszpańsku, wszyscy Anglicy po angielsku, a wszyscy Niemcy używają Hochdeutsch”] […]. Bliżsi będziemy prawdy, jeśli mając na uwadze fakty, jakich dostarcza nam rzeczywistość, skłonimy się raczej ku hipotezie, że wszelka wspólnota językowa ogarniająca swym zasięgiem jakieś większe terytorium jest prawie na pewno rezultatem unifikacji politycznej [„Pozostawiamy tu oczywiście na boku – dodaje w przypisie Ortega y Gasset – wypadki koinè czy lingua franca, które nie są językami narodowymi, lecz właśnie międzynarodowymi”][4].

Ten słynny esej powinien znać każdy historyk. Umieć wesprzeć go argumentami lub sprzeciwić się… argumentami. Historyk z magisterium przedstawić audiowizualną prezentację dyskusji wokół tej książki, historyk z licencjatem – godzinną prezentację hiszpańskiego myśliciela i jego najważniejszych idei.


[1] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, tłum. Piotr Niklewicz, Warszawa 1995, s. 171. Zadałem kiedyś studentom Bunt mas jako lekturę. Jeden z nich twierdził, że właśnie czytał książkę Ortegi y Gasseta. Na prośbę o dziesięć zdań o autorach przyznał, że jednak nie czytał Buntu mas.

[2] Ci spośród czytelników Wycinanek (17), którzy nie doczytali stosownego fragmentu u Topora (R. Topor, Najpiękniejsza para piersi na świecie, tłum. E. Kuczkowska, J. Kortas, Gdańsk 1995, s. 170), mogą tu poznać jeszcze kawałek tajemnicy, bo kojarzy się z tu cytowanym Ortegą y Gassetem: „I wtedy dokonał niezwykłego odkrycia – kontynuuje Topor – właściwym źródłem Amazonki była jego żona. – Coś podobnego! Toż to musiał być dla niego szok…” (tamże s. 170–171), jeszcze kilka linijek i sedno (s. 171). Tam jeszcze coś na deser…

[3] W. Wrzosek, Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii, Wrocław 1995 (seria „Monografie FNP”), s. 42–43.

À propos źródeł Amazonki: geneza jest powiązana z teleolosem – twierdził historyk francuski François Furet: „cała historia zdarzeniowa jest historią teleologiczną: jedynie «koniec» historii pozwala wybrać i zrozumieć te zdarzenia, z których jest tkana” (F. Furet, L’Atelier de l’histoire, Paris 1982, s. 75). Więcej i głębiej znajdziesz w: W. Werner, Kult początków. Historyczne zmagania z czasem, religią i genezą, Poznań 2004.

[4] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, s. 172–173.


Korekta językowa: Beata Bińko