Żona towarzyszyła Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu we wszystkich projektach społecznych, w życiu politycznym, koordynowała jego pracę i dbała o życie codzienne. Pracowała często bez wynagrodzenia, między innymi przy przepisywaniu i redagowaniu maszynopisu jego książki Kurier z Warszawy. Nigdy nie mówiła o swoich wojennych przeżyciach. Jedynie Jan Karski publicznie powiedział, że zasługi Jadwigi są równe zasługom Jana.
12 października 1917 r., sto pięć lat temu, urodziła się Jadwiga Wolska, kobieta, bez której nie byłoby Nowaka-Jeziorańskiego – polityka, szefa Radia Wolna Europa, orędownika wejścia Polski do NATO.
„Greta”
Urodziła się w Żydaczowie, w niewielkim mieście nad Stryjem. Z kresowej prowincji uciekła jednak jeszcze przed II wojną światową, do Krakowa, by studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czerwcu 1941 r. siostra Barbara sprowadziła ją do Warszawy, do pokoju z kuchnią, który dodatkowo służył jako lokal konspiracyjny. Wkrótce i ona sama dla znajomych i nieznajomych z Jadwigi Wolskiej stała się „Gretą”.
Pracowała początkowo w tajnej drukarni, później jako łączniczka, w Podwydziale Propagandy Dywersyjnej „N” przy Wydziale Propagandy Biura Informacji i Propagandy AK. To na niej spoczywała odpowiedzialność za utrzymywanie łączności pomiędzy konspiracyjnymi redakcjami, znała adresy lokali, redaktorów, terminy. Cieszyła się niezwykłym zaufaniem przełożonych. Wiedzieli, że pracuje bez względu na ryzyko.
Nowaka-Jeziorańskiego poznała podczas realizacji jednego z zadań w lipcu 1943 r. Ich osobistemu zbliżeniu towarzyszy romantyczna opowieść o łamaniu konspiracyjnych zasad i nagłym wybuchu miłości w okupacyjnych dekoracjach. W rzeczywistości jednak decyzję o małżeństwie przyspieszyła śmierć siostry „Grety” w Powstaniu Warszawskim oraz fatalistyczna perspektywa: byli przekonani, że przeżyją jeszcze może ze dwa tygodnie. Ślub wzięli 7 września 1944 r. w kaplicy na ul. Wilczej 9, pomiędzy pogrzebami. „Grecie” udało się zorganizować obrączki w zamian za konserwy z amerykańskich zrzutów. Była to ich jedyna pamiątka z tego dnia. Ktoś zrobił zdjęcia, ale zaginęły w powstańczym chaosie.
Tydzień przed upadkiem powstania Jeziorańscy opuścili Warszawę, jadąc w misję kurierską do Londynu. Pod gipsowym opatrunkiem chroniącym nieistniejącą ranę Jadwiga wywiozła cenne mikrofilmy z powstania. Została za to awansowana do stopnia porucznika.
Wielkie koło wspólnych lat
„Greta” już nigdy nie wróciła do Polski. Zamieszkali w Londynie, Monachium gdzie Jeziorański szefował Radiu Wolna Europa, później także w Austrii i w Stanach Zjednoczonych. Najpierw do kraju nie pozwalała jej przyjechać komunistyczna władza, nie dostała paszportu nawet na pogrzeb matki. Po 1989 r. sama przyjechać już nie chciała. „To jeszcze nie ten czas” – mówiła, nieufna wobec gwałtownych zmian politycznych.
We wspomnieniach ich małżeństwo było pełne sprzeczności: żyli dla siebie, a jednocześnie stale się kłócili. Jeziorański wspominał, że nie mają dzieci, ona ostro odmawiała odpowiedzi na wszelkie intymne pytania. Dziennikarz nie miał nic przeciwko jej pracy dla RWE, nie zamierzał jednak wypłacać jej wynagrodzenia np. za projektowane dla rozgłośni okładki do nagrań, chociaż na etatach spikerek czy maszynistek pracowały żony innych dziennikarzy. Podobnie wyglądała kwestia przepisywania jego notatek z dyktafonu czy brudnopisu: Jadwiga nie tylko stukała w klawisze maszyny do pisania, lecz także dopingowała męża, przekonując, jak istotne są jego wspomnienia. Sama jednak nie zdecydowała się na spisanie własnych przeżyć. To dzięki prowadzonemu przez nią pedantycznie archiwum prywatnemu było możliwe napisanie kolejnych książek, Polska z oddali czy Wojna w eterze. „Nowak bez niej zupełnie nie dałby sobie rady. Był roztargniony, nie umiał pisać na maszynie” – wspominała Alina Grabowska. „Wielkość Jana nie pozostawiała miejsca dla wielkości Wisi” – komentowała Maria Michejda, amerykańska przyjaciółka pary. „Żyła tylko dla mnie” – przyznał Jeziorański już po jej śmierci.
Czas, gdy nie pracowała, poświęcała organizowaniu życia domowego: sprzątaniu porozrzucanych wszędzie gazet, szykowaniu śniadań i krochmaleniu eleganckich koszul, które Jeziorański uwielbiał. Nauczyła się również renowacji mebli: szaf i cennych malowanych ludowych skrzyń, które kolekcjonował jej mąż w ich austriackim domu na przełęczy Pass Thun. Ten dom był jej rajem. Niemniej to właśnie Jadwiga pierwsza powiedziała głośno, że Jan przyjmie posadę w Waszyngtonie i że dadzą radę po raz kolejny zaczynać wszystko od nowa. Podporządkowała się mężowi całkowicie, a jednocześnie cały czas próbowała być odrębną osobą. I walczyć ze swoim strachem.
Strach
Codzienny stres życia na emigracji podsycały bowiem anonimowe telefony, w których głosy szeptały jej o wyroku śmierci na „hitlerowskim kolaborancie” lub o atrakcyjnych blondynkach w życiu Jeziorańskiego. Pewnego dnia Jadwiga otrzymała formularz z zakładu pogrzebowego z sugestią, aby go wypełnić, bo szybko zostanie wdową. Tylko między listopadem 1974 a marcem 1975 r. zawiadomiona w końcu monachijska policja znalazła w domu siedemnaście anonimowych listów z pogróżkami. Po przeprowadzce do domu w Austrii zdarzało się, że na poboczu szosy parkował samochód z silnym reflektorem, kierującym snop światła w okna ich domu. Któregoś dnia „Greta” nie wytrzymała i z myśliwskiego sztucera kilkukrotnie wystrzeliła w powietrze. Śledztwo nie miało sensu. Prześladowcy – funkcjonariusze komunistycznych służb bezpieczeństwa – byli bezkarni.
Nękanie oraz poczucie winy za pozostawienie wegetujących w Polsce bliskich skutkowały depresją oraz innymi problemami na tle nerwowym. Stała się nieprzystępna i szorstka. Choć mówiła płynnie po niemiecku i angielsku, unikała ludzi, wolała towarzystwo zwierząt. W końcu przestała wychodzić z domu, zbyt dumna jednak, żeby przyznać, że potrzebuje pomocy specjalisty. Całymi dniami paliła jednego papierosa za drugim, czekając na Jeziorańskiego. Robiła także zdjęcia.
Fotografią zajęła się na początku lat pięćdziesiątych XX w. Fotografowała w trakcie podróży, w sytuacjach prywatnych, robiła portrety przyjaciół. Miała wyczucie chwili i oko do kadru. W domach urządzała sobie niewielką pracownię, gdzie samodzielnie mogła zajmować się odbitkami. Michejda mówiła po latach: „Gdy Wisia była już chora, rozmawialiśmy z Janem w jej obecności, że zrobimy w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie wystawę jej prac”. Ale sprawa się skomplikowała. Jeziorański nie chciał płacić za kosztowne ramy do zdjęć. Ambasada również nie uznała tego za priorytetowe wydarzenie kulturalne. Wystawa nigdy nie powstała.
Jadwiga Nowak-Jeziorańska zmarła w 1 maja 1999 r. w Annandale w Wirginii. Chciała odejść w domu, w swoim łóżku, ale leczenie rozedmy płuc, na którą chorowała, wymagało hospitalizacji. „Po coś mnie wywiózł z Polski”, krzyczała do Jana, wyrywając sobie z nosa rurki z życiodajnym tlenem.
Pogrzebano ją z honorami na Cmentarzu Rakowickim, w rodzinnym grobowcu, obok matki, którą ostatni raz widziała w czasie wojny.
Fotografie Jadwigi Nowak-Jeziorańskiej, z archiwum Jana Nowaka-Jeziorańskiego w zbiorach Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Korzystałam z: J. Kurski, Kurier wolności Jan Nowak-Jeziorański, Warszawa 2019, oraz zbiorów Gabinetu Jana Nowaka-Jeziorańskiego zgromadzonych w Muzeum Pana Tadeusza, Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu.
Autorka pracuje w Muzeum Pana Tadeusza, ZNIO
Korekta językowa: Beata Bińko
„Na ratunek historii amerykańskiej”. Polityka a nauczanie historii w USA
|
Przypinka Teach the Children the Truth, czyli „ucz dzieci prawdy”, z drugiej połowy XX w. z kolekcji National Museum of African American History and Culture (źródło: Smithsonian Institution)
MARTA CIEŚLAK
„Na ratunek historii amerykańskiej”. Polityka a nauczanie historii w USA
Prawdopodobnie większość polskich czytelników nie myśli o południowym stanie Arkansas jako kolebce amerykańskich trendów. A to właśnie od Arkansas warto zacząć dyskusję o aktualnym wpływie polityki na nauczanie historii w Stanach Zjednoczonych. W lipcu 2020 r. senator Tom Cotton, reprezentujący właśnie Arkansas, wprowadził do senatu ustawę zatytułowaną Saving American History Act, czyli w wolnym tłumaczeniu „na ratunek historii amerykańskiej” (U.S. Congress 2020). Ustawa ma na celu blokadę funduszy federalnych dla szkół podstawowych i średnich, w których do nauczania historii wykorzystywano by cykl artykułów opublikowanych przez „New York Times Magazine” pod tytułem The 1619 Project, czyli Projekt 1619.
Niezwykle popularny Projekt 1619 postuluje, by za datę założycielską Stanów Zjednoczonych uznać nie rok 1776, czyli rok podpisania Deklaracji Niepodległości, lecz 1619, czyli rok, gdy na teren angielskiej kolonii Virginia w Ameryce Północnej dotarł statek z grupą Afrykanów, których popularne narracje historyczne uznają za pierwszych niewolników w historii amerykańskiej. Według Nikole Hannah-Jones, pomysłodawczyni i głównej autorki Projektu 1619, kiedy „ponad dwudziestu zniewolonych Afrykanów” dopłynęło do Virginii, „Ameryka nie była jeszcze Ameryką, ale to właśnie w tym momencie rozpoczęła się jej historia” (Hannah-Jones et al. 2019). Dodajmy, że uznanie roku 1619 za symboliczny początek niewolnictwa w historii amerykańskiej jest dość powszechne[1], mimo że badania historyczne skomplikowały tę narrację historyczną. Po pierwsze, historycy mają wątpliwości co do statusu prawnego pierwszych Afrykanów w Virginii i sugerują, że mogli być oni służącymi kontraktowymi, a nie niewolnikami (Irvin Painter 2019). Po drugie, pierwsi zniewoleni Afrykanie pojawili się na terenach dzisiejszych Stanów Zjednoczonych nie w 1619, ale już w wieku XVI za pośrednictwem Hiszpanów (Weber 1992)[2]. Jak jednak zauważa Nell Irvin Painter, wybitna historyczka, która sama podaje w wątpliwość twierdzenie, że pierwsi Afrykanie w Virginii byli niewolnikami, rok 1619 uważa się za konwencjonalny początek historii i tożsamości czarnych Amerykanów (Irvin Painter 2006, s. 23–24). Natomiast Projekt 1619, opublikowany czterysta lat po przybyciu wspomnianego statku do Virginii, idzie o krok dalej i uznaje 1619 nie tylko za początek niewolnictwa w USA i historii czarnych Amerykanów, lecz przede wszystkim za początek państwa i narodu amerykańskiego oraz historii amerykańskiej. Tym samym sugeruje on, że u podstaw Stanów Zjednoczonych leżą nie wolność i demokracja, ale zniewolenie Afrykanów i ich potomków.
Oceny samego Projektu 1619 są wśród historyków mieszane. Podkreślmy, że cykl jest projektem publicystycznym, a nie pracą naukową, co okazało się zarówno jego wadą, jak i zaletą. Zwolennicy serii twierdzą, że nawet jeśli autorzy pewne fakty uprościli i uogólnili, przystępny język i intrygująca argumentacja sprawiły, iż Projekt 1619 okazał się atrakcyjnym materiałem edukacyjnym w szkołach i na uniwersytetach (Gasman 2021). Niemniej pojawiły się wśród poważnych ekspertów również głosy bardziej krytyczne. Pięcioro szanowanych historyków wystosowało list do „New York Times’a”, w którym skrytykowali pewne zawarte w Projekcie 1619 wnioski jako zbyt ogólnikowe, pozbawione skomplikowanego kontekstu historycznego czy po prostu niezgodne z faktami („New York Times” 2019). Leslie Harris, historyczka specjalizująca się w historii niewolnictwa i jedna z konsultantek merytorycznych projektu, opublikowała artykuł, w którym wyznała, iż autorzy projektu nie posłuchali jej, gdy ostrzegała ich, że niektóre zawarte w nim argumenty są oparte na błędnej ocenie wydarzeń historycznych. Dodała zarazem stwierdzenie, z którym zgadza się wielu historyków (zarówno akademickich, jak i nauczycieli), a mianowicie że Projekt 1619 jest niezwykle cennym głosem w debacie na temat historii amerykańskiej. Harris zauważa, że prominentni krytycy serii, ci, którzy zarzucili jej autorom zbyt uproszczoną wizję historii amerykańskiej, sami są autorami wybiórczych analiz historycznych, a ich uwagi krytyczne wyrządzają więcej szkody, niż wyrządziłoby kilka błędów, które się w projekcie znalazło (Harris 2020).
Wnioski Harris nawiązują do problemu zagorzałych przeciwników Projektu 1619, którzy nieustannie powołują się na głosy ekspertów wytykające autorom błędy, choć tak naprawdę debatują oni nad wartością cyklu nie tyle w kategoriach merytorycznych, ile czysto politycznych (Jackson 2021). Komentatorzy i politycy z prawej strony sceny politycznej nie znoszą Projektu 1619, choć również radykalna lewicowa World Socialist Web Site (WSWS) jest wobec niego krytyczna (Mackaman 2021; Mackaman 2022). WSWS jest jednak organizacją niszową i jej wpływu na debatę publiczną nie da się porównać z wpływem polityków i mediów prawicowych. To, co poważni eksperci uznali za błędy merytoryczne, natychmiast stało się rodzajem amunicji dla konserwatywnych polityków, dziennikarzy, komentatorów i wreszcie rzeszy przeciętnych Amerykanów, dla których Projekt 1619 jest emblematycznym rewizjonistycznym atakiem na historię USA, tożsamość amerykańską i pamięć narodową. O ile pięcioro wspomnianych już ekspertów sugerowało, że błędy merytoryczne powinny być usunięte i poprawione, o tyle nie kwestionowali oni istotnej roli niewolnictwa w historii amerykańskiej i docenili wysiłki wprowadzenia skomplikowanych argumentów do debaty publicznej[3]. Przeciwnicy projektu ignorują jednak subtelniejsze punkty krytyki specjalistów, ponieważ w pełni odrzucają oni wersję historii amerykańskiej, w której niewolnictwo i rasizm odgrywają rolę budulców państwa amerykańskiego i tożsamości amerykańskiej. Jak zauważył Adam Serwer, kłótnia wokół Projektu 1619 nie jest kłótnią o fakty, lecz o wizję historii amerykańskiej (Serwer 2019).
Wspomniany senator Cotton z Arkansas należy do grona zaciekłych wrogów Projektu 1619. Młody (jak na senatora), energiczny i popularny w swym rodzinnym stanie, Cotton nie ukrywa ambicji politycznych, w tym także prezydenckich. W Partii Republikańskiej utożsamiany jest ze skrzydłem oddanych zwolenników byłego prezydenta Donalda Trumpa. Niektórzy uważają go nawet za bardziej niebezpieczną wersję Trumpa, ponieważ o ile reprezentuje on poglądy zbliżone do poglądów byłego prezydenta, o tyle jest on też tradycyjnie wygładzonym i kompetentnym politykiem potrafiącym przekonać również tych konserwatystów, którzy z nieokrzesaniem byłego prezydenta nie chcą mieć nic wspólnego (Tofekci 2020). Reakcje Trumpa i Cottona na Projekt 1619 doskonale obrazują, w jaki sposób politycy i polityka w USA wpływają na nauczanie historii oraz wokół jakich tematów rozgrywa się aktualna walka o wizję historii amerykańskiej.
Zacznijmy od byłego prezydenta. Trump skrytykował w typowym dla siebie stylu cykl „New York Times’a” i 16 września 2020 r., ponad rok po publikacji serii, zwołał konferencję prasową, na której ogłosił powstanie Komisji 1776. Komisja 1776 miała stworzyć i promować „patriotyczny” program nauczania historii amerykańskiej, a sama konferencja odbyła się w siedzibie Archiwów Państwowych, gdzie prezydent stał otoczony flagami amerykańskimi i gdzie znajdują się oryginały dokumentów założycielskich USA, czyli Deklaracji Niepodległości i konstytucji amerykańskiej. Trump stwierdził, że Projekt 1619 jest „całkowicie zdyskredytowany” i że Komisja 1776 zajmie się „pokręconą siecią kłamstw” (twisted web of lies), jakich naucza się w szkołach oraz na uniwersytetach, a przede wszystkim nieprawdziwym według byłego prezydenta twierdzeniem, iż „Ameryka jest podłym i rasistowskim narodem”. Trump dodał: „Jedyną ścieżką do jedności narodowej jest nasza wspólna tożsamość amerykańska. Dlatego właśnie tak pilnym zadaniem jest przywrócenie edukacji patriotycznej w naszych szkołach” (Perez Jr. i Gaudiano 2020).
Przy okazji ataku na Projekt 1619 Trump skrytykował także critical race theory (CRT, w polskim tłumaczeniu krytyczna teoria rasy lub teoria rasy krytycznej). Ta linia argumentacji jest wszechobecna w konserwatywnych środowiskach amerykańskich, i to zarówno w Waszyngtonie i wpływowych mediach, jak i w popularnym dyskursie publicznym. CRT jest znaną od dekad teorią międzydyscyplinarną wywodzącą się z nauk prawnych. Zgodnie z nią rasizm jest zakorzeniony w amerykańskich kodach prawa oraz regułach funkcjonowania instytucji państwowych. Według CRT rasizm kształtuje zatem społeczeństwo amerykańskie na poziomie instytucjonalnym (Delgado i Stefancic 2017). Oznacza to, iż nawet jeśli osoby odpowiedzialne za decyzje dotyczące życia społecznego nie są rasistami, możliwe jest, że ich działania są odbiciem rasizmu zapisanego w zasadach działania danej instytucji. Innymi słowy, CRT, która stała się rodzajem metodologii stosowanej nie tylko w opracowaniach naukowych, lecz także przez organizacje pozarządowe i aktywistów, głosi, że rasizm w USA jest zjawiskiem systemowym i walka z nim musi się odbywać właśnie na poziomie prawno-instytucjonalnym. Co ważne w kontekście dyskusji na temat polityki i nauczania historii, CRT nie jest i nigdy nie była nauczana w amerykańskich szkołach. Jest to teoria złożona (przedstawiam czytelnikom jej niezwykle uproszczoną wersję), która rzadko pojawia się nawet na zajęciach uniwersyteckich. CRT jest zwykle wykładana na amerykańskich wydziałach prawa i choć można ją znaleźć także na wydziałach politologii, filozofii czy socjologii, jej elementy występują głównie na zajęciach specjalistycznych.
To, czym CRT jest i gdzie jest nauczana, nie ma najmniejszego znaczenia dla rzesz jej krytyków w USA. W ich powszechnym użyciu zwrot critical race theory jest kodem skrywającym wszelkie próby nauczania historii rasizmu i innych form dyskryminacji oraz ich wpływu na społeczeństwo amerykańskie. W oczach wrogów CRT oparta na źródłach historycznych lekcja historii na temat niewolnictwa bądź ruchu praw obywatelskich może być uznana za nauczanie CRT. Niewielu przeciwników CRT wie, czym CRT jest, i niewielu jest zainteresowanych tym, żeby się tego dowiedzieć. Obsesja na punkcie CRT doprowadziła do absurdalnej sytuacji, gdy zakazuje się nauczania CRT w szkołach (o czym więcej poniżej), mimo że CRT nigdy w szkołach nie uczono. Kiedy zatem Trump określił CRT jako „toksyczną propagandę” i „ideologiczną truciznę” niszczącą kraj oraz więzi społeczne (Perez Jr. i Gaudiano 2020), jego zwolennicy oraz inni przeciwnicy CRT usłyszeli to, co chcieli usłyszeć, a mianowicie że prezydent krytykuje wszelkie próby dyskusji na temat historii różnych form dyskryminacji, w tym szczególnie rasizmu, i ich wpływu na państwo i społeczeństwo amerykańskie.
Konferencja prasowa Trumpa okazała się głównie spektaklem politycznym. Komisja 1776 powstała, choć wśród jej członków nie znalazł się ani jeden ekspert specjalizujący się w historii Stanów Zjednoczonych lub nauczaniu historii. Komisja wydała raport zawierający wyjątkowo fragmentaryczną interpretację historii amerykańskiej, opartą na doskonale znanych mitach demokracji, wartości republikańskich oraz wolności i równości (The President’s Advisory 1776 Commission 2021). Raport, który zawiera również rekomendacje w kwestiach nauczania historii, został opublikowany 18 stycznia 2021 r., dwa dni przed upływem kadencji Trumpa (The White House 2021). Zaprzysiężony 20 stycznia prezydent Joe Biden komisję rozwiązał, a jej raport spotkał się z miażdżącą krytyką ekspertów i komentatorów. American Historical Association, największa i najstarsza organizacja skupiająca historyków w USA (mająca członków również poza granicami kraju) i jedna z najbardziej prestiżowych organizacji historyków na świecie, oficjalnie potępiła prace komisji i raport, który oceniła jako oparty na „zakłamaniach, nieścisłościach oraz stwierdzeniach mijających się z prawdą i wprowadzających w błąd” (American Historical Association 2021). Inside Higher Ed, popularny serwis śledzący trendy w szkolnictwie, odniósł się do prac komisji znacznie dosadniej i, powołując się na opinie historyków, stwierdził, że miejsce jej sprawozdania jest „na śmietniku” (Flaherty 2021).
Dodajmy, że nawet gdyby Trump wygrał wybory w 2020 r., a sama Komisja 1776 by przetrwała, jej raport i rekomendacje nie miałyby bezpośredniej siły sprawczej z jednego powodu: rząd federalny nie ma bezpośredniego wpływu na programy nauczania w amerykańskich szkołach. Ani prezydent Stanów Zjednoczonych, ani osoba zajmująca stanowisko ministra edukacji, niezależnie od ich przynależności partyjnej i priorytetów, nie kontrolują szkół. Te decyzje są podejmowane na poziomie stanowym oraz na poziomie tzw. dystryktów szkolnych (school districts, więcej o nich poniżej). Nie oznacza to, że odbywające się w atmosferze kluczowych wydarzeń konferencja prasowa oraz powołanie specjalistycznej komisji są bez znaczenia. Tego typu inicjatywy sygnalizują, że debata o wizji historii amerykańskiej jest sprawą wagi narodowej, a sam prezydent wyraźnie określił swoją pozycję w walce o przeszłość i jej wpływ na teraźniejszość i przyszłość. Co ciekawe, kilka dni przed konferencją prasową byłego prezydenta ówczesna minister edukacji (a więc członkini rządu Trumpa) Betsy DeVos chwaliła i promowała projekt 1776 Jednoczy (1776 Unites Curriculum). 1776 Jednoczy to stworzony przez amerykańskich konserwatystów program nauczania historii opracowany w odpowiedzi na Projekt 1619 i promujący wersję historii czarnych Amerykanów pozbawioną kontekstu wykluczenia, dyskryminacji i cierpienia spowodowanych przez wieki rasizmu. Sama minister DeVos, miliarderka i zagorzała konserwatystka bez doświadczenia w kwestiach edukacji w momencie objęcia urzędu, przyznała, że jest przeciwniczką ingerencji rządu federalnego w programy nauczania (Perez Jr. i Gaudiano 2020). Jej poparcie dla projektu 1776 Jednoczy miało zatem znaczenie symboliczne, tak jak symboliczne były działania Trumpa wokół Komisji 1776.
Wróćmy do Arkansas, senatora Cottona i jego Saving American History Act. Przypomnijmy, że jako senator Cotton również reprezentuje rząd federalny i że Saving American History Act ma na celu zablokowanie funduszy federalnych dla szkół podstawowych i średnich, w których nauczano by historii z wykorzystaniem Projektu 1619. W lipcu 2021 r. Cotton wprowadził do senatu pokrewną ustawę zatytułowaną Stop CRT Act, czyli „zatrzymać CRT”. Ten projekt blokuje fundusze federalne dla tych szkół podstawowych i średnich, w których nauczano by „teorii rasowych” (race-based theories), oraz uczelni wyższych, gdzie „zmuszano by” studentów oraz profesorów do promowania lub akceptacji „teorii rasowych”. W tekście ustawy nie pada zwrot critical race theory i zawiera on kilka definicji „teorii rasowych”. Z jednej strony „teorią rasową” jest według ustawy teoria zakładająca wyższość jednej rasy nad innymi rasami lub oceniająca wartość człowieka na podstawie jego rasy. Z drugiej jednak „teorią rasową” jest również „teoria”, która zakłada, że „Stany Zjednoczone są krajem fundamentalnie rasistowskim” albo że „Deklaracja Niepodległości lub Konstytucja USA są fundamentalnie rasistowskimi dokumentami” (U.S. Congress 2021; U.S. Senate 2021a). Tego typu inicjatywy – czyli zagrożenie blokadą funduszy federalnych dla szkół – stanowią rodzaj szantażu. Szkoły amerykańskie są finansowane głównie z budżetów stanowych oraz funduszy lokalnych, a pieniądze od rządu federalnego to jedno z ich najmniej istotnych źródeł utrzymania (U.S. Census Bureau 2020). To samo dotyczy uczelni wyższych, przy czym chodzi tu głównie o publiczne uczelnie stanowe (state colleges/universities), jako że uczelnie prywatne utrzymują się z własnych funduszy, choć ich pracownicy naukowi często otrzymują prestiżowe granty federalne. Tego typu ustawy w teorii dają zatem szkołom i uczelniom wybór, ale nietrudno sobie wyobrazić, że nawet małe cięcia budżetowe mogą być dla nieustannie niedofinansowanych instytucji edukacyjnych zabójcze.
Ani Saving American History Act, ani Stop CRT Act w tym momencie nie mają szans, by wejść w życie jako ustawy. Demokraci kontrolują senat obecnej kadencji (2021–2022), a projekty Cottona są elementem tzw. wojen kulturowych (culture wars) toczonych głównie przez członków Partii Republikańskiej. Nie oznacza to jednak, że propozycje ustaw senatora z Arkansas nie mają wpływu na szkolnictwo amerykańskie. Po pierwsze, Cotton znalazł furtkę, przez którą przepchnął swoje niechętne nastawienie do nauczania historii rasizmu. W sierpniu 2021 r. zaproponował wersję Stop CRT Act jako poprawkę do budżetu. Bez wnikania w arkany procedur budżetowych senatu dodajmy, że poprawka przeszła głosami wszystkich senatorów republikańskich i jednym głosem senatora demokratycznego, Joe’go Manchina (U.S. Senate 2021b)[4]. I choć Cotton nie podjął podobnych manewrów proceduralnych z Saving American History Act, od momentu złożenia projektu ustawy w senacie wywiera ona ogromny wpływ na losy nauczania historii i innych przedmiotów w amerykańskich szkołach. Jak to możliwe, skoro projekt Cottona nie ma na razie szans w senacie? Okazuje się, że tekst i intencje Saving American History Act zainspirowały liczne legislatury stanowe (stanowy odpowiednik sejmu i senatu), które obecnie debatują nad podobnymi ustawami i je przegłosowują. A to właśnie legislatury stanowe mają ogromny wpływ na to, jak naucza się historii w amerykańskich szkołach.
Według raportu PEN America w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy roku 2021 legislatury w 24 stanach wprowadziły 54 projekty ustaw, które miały na celu ograniczyć, czego można nauczać w szkołach podstawowych i średnich, na uniwersytetach, a nawet na szkoleniach oferowanych w instytucjach reprezentujących rządy stanowe (PEN America 2021). PEN America, podobnie jak jej odpowiednik Polski PEN Club, jest organizacją pozarządową skupiającą pisarzy i dziennikarzy, ale za jeden ze swych podstawowych celów uważa ona również ochronę wolności słowa oraz swobody wypowiedzi. Stąd właśnie jej zainteresowanie ustawami, które PEN America nazywa educationgag orders, czyli „nakazami kneblowania w edukacji”, i których losy organizacja śledzi i dokumentuje. Każdy ze wspomnianych 54 projektów ustaw zabrania prezentowania wybranych „idei, pojęć oraz materiałów edukacyjnych”, a zdecydowana większość ma na celu wprowadzenie ograniczeń w nauczaniu zagadnień związanych z „rasą, rasizmem, kategorią gender oraz historią amerykańską”. Według PEN America, poza jednym wyjątkiem, wszystkie te projekty były inspirowane trzema konserwatywnymi inicjatywami, w tym szczególnie wspomnianym Saving American History Act Cottona. Dwa pozostałe źródła inspiracji to wydane w 2020 r. zarządzenie byłego prezydenta Trumpa (The White House 2020), zabraniające dyskusji na tematy „sporne”, takie jak rasizm, seksizm, różnice światopoglądowe itp., w instytucjach federalnych (a także przez beneficjentów kontraktów i grantów federalnych), oraz projekt ustawy obywatelskiej Stanleya Kurtza, konserwatywnego prawnika i publicysty, w którym proponuje on absurdalny poziom kontroli nad nauczycielami historii i nauki o społeczeństwie (Kurtz 2021).
Według obliczeń PEN America, 11 spośród 54 projektów ustaw z pierwszych dziewięciu miesięcy 2021 r. zabrania nauczycielom używać Projektu 1619 w szkołach, a dodatkowo sześć blokuje wykorzystywanie funduszy prywatnych w celach kształtowania programów nauczania w szkołach państwowych (czytaj: na przykład szczodry prywatny darczyńca lub sam „New York Times” nie mogą przekazać szkole darmowej wersji Projektu 1619, który doczekał się wersji książkowej, podkastu i innych atrakcyjnych materiałów edukacyjnych stworzonych specjalnie dla szkół). Dziewięć projektów ustaw blokuje nauczanie CRT, choć PEN America podkreśla, że CRT oznacza w nich wszystko, co dotyczy kwestii rasowych i diversity (termin używany w odniesieniu do wszelkiego rodzaju różnorodności społecznej, w tym rasowej, etnicznej, tożsamości płciowej, orientacji seksualnej, wierzeń religijnych itp.). Dziesięć zabrania nauczycielom „narzucania” pojęć, które miałyby prowadzić do sporów czy rozłamu (czytaj: jakakolwiek dyskusja na temat dyskryminacji lub podziałów społecznych, a te pojęcia to rasa, płeć, gender, narodowość itp.). Osiem nakazuje „zbalansowane” nauczanie tematów kontrowersyjnych, co oznacza przedstawienie uczniom „przeciwstawnych poglądów” (opposing views) na kwestie rzekomo kontrowersyjne. Jedna ustawa bezpośrednio zakazuje wykorzystywania w szkołach materiałów sugerujących, że przynależność do społeczności LGBTQ jest czymś naturalnym i normalnym (PEN America 2021). Ta ustawa jest szczególnie interesująca, o ile bowiem politycy zwykle jednak próbują swoje intencje zawoalować pod przykrywką „zbalansowanych” dyskusji, które miałyby zapobiegać „sporom i rozłamom”, o tyle tutaj mamy do czynienia z nieukrywanym przykładem wykluczenia i dyskryminacji. W momencie zakończenia prac nad raportem (1 października 2021 r.) 11 spośród zaproponowanych projektów przeszło przez legislatury stanowe i zostało podpisane przez gubernatorów, a tym samym stały się prawem, 19 poległo, a prace nad resztą (24 projekty) trwały. Dodajmy, że w momencie złożenia tego artykułu do publikacji (kwiecień 2022 r.) uaktualniana na bieżąco lista PEN zawierająca dane z roku 2021 i 2022, liczy 104 podobne projekty ustaw, a ich pomysłodawcami są bez wyjątku politycy Partii Republikańskiej (PEN America 2022).
Na czym miałoby polegać „zbalansowane” nauczanie i przedstawienie uczniom „przeciwstawnych poglądów” na kwestie rzekomo kontrowersyjne lub sporne na lekcjach historii, obrazuje sytuacja w Teksasie, gdzie tego typu ustawa weszła w życie w czerwcu 2021 r. W październiku tegoż roku trafiło do mediów nagranie ze spotkania z nauczycielami w dystrykcie szkolnym Carroll w miejscowości Southlake (przedmieścia Dallas) w Teksasie. W trakcie spotkania Gina Peddy, dyrektorka do spraw programu nauczania i instruktażu dystryktu, tłumaczyła, co nowa ustawa miałaby oznaczać w praktyce. Peddy stwierdziła, że jeśli nauczyciele prowadzą lekcję, na której omawiają książkę na temat Holokaustu, to powinni również omówić książkę przedstawiającą „poglądy przeciwstawne”. Kiedy jeden z nauczycieli spytał, co miałyby oznaczać „poglądy przeciwstawne” w kontekście Holokaustu, Peddy zasugerowała w niejasnych i ogólnikowych słowach, że nauczyciele powinni być w tej kwestii przygotowani (Hixenbaugh i Hylton 2021)[5].
Sprawa przyciągnęła uwagę opinii publicznej i wywołała oburzenie. Szefowa dystryktu przeprosiła za wypowiedź swojej podwładnej, a sam autor teksańskiej ustawy zaklinał się, że nie o to w ustawie chodzi, bo Holokaust to kwestia oczywistego rozdzielenia „dobra od zła”, a tego typu zagadnień ustawa nie reguluje (Pruitt-Young 2021). Sytuacja w Teksasie obrazuje jednak, w jakich warunkach pracują nauczyciele w stanach, gdzie „nakazy kneblowania” weszły w życie. Rickie Farah, nauczycielka w tym samym dystrykcie szkolnym, została poddana procedurze dyscyplinarnej po tym, jak jeden z rodziców poskarżył się, że jego dziecko przyniosło do domu ze szkoły książkę na temat walki z rasizmem. Rodzic twierdził także, jakoby Farah ucznia szykanowała (bullying). Choć Farah walkę o oczyszczenie swego imienia wygrała (ale z powodu błędów proceduralnych popełnionych przez władze szkolne w trakcie postępowania dyscyplinarnego) i choć poparła ją grupa rodziców, atmosfera wśród nauczycieli jest napięta (Lucia 2022). Inny nauczyciel w szkole podstawowej w tym samym dystrykcie przyznał, że nauczyciele boją się kar za posiadanie i wykorzystywanie pewnych książek. Pod warunkiem zachowania anonimowości osoba ta zauważa, że książki dla młodszych czytelników, które miałyby przedstawiać „przeciwstawne poglądy” na Holokaust lub niewolnictwo, zwyczajnie nie istnieją. Pozostaje zatem pytanie, czy oznacza to, że nauczyciele powinni się pozbyć wszystkich książek na te tematy (Hixenbaugh i Hylton 2021).
Nagłośniona przez media sytuacja w dystrykcie Carroll pokazuje, z czym mierzą się dziś amerykańscy nauczyciele oraz kto ma największy wpływ na nauczanie nie tylko historii, lecz także tych przedmiotów, w których trudno elementów historii uniknąć, jak literatura czy wiedza o społeczeństwie. Członkowie legislatur stanowych mają siłę sprawczą tam, gdzie rząd federalny jest jej pozbawiony, gdyż to oni mogą wprowadzić ustawy kształtujące nauczanie w danych stanach i to oni decydują o budżetach stanowych, będących głównym źródłem finansowania szkół państwowych. Do tego musimy dodać stanowe departamenty (ministerstwa) edukacji, bo to w ministerstwach są ustalane oficjalne programy nauczania, tzw. standardy (standards), czyli wymagania skierowane głównie do nauczycieli. I wprawdzie w departamentach edukacji znajdziemy wielu ekspertów oddanych sprawom edukacji, nauczycielom oraz uczniom, pamiętajmy jednak, że są one instytucjami politycznymi. To, kto stoi na ich czele, wynika z nominacji politycznej. Tam, gdzie wybierane w wyborach powszechnych legislatury są zdominowane przez republikanów, teka stanowego ministra edukacji będzie należeć do republikanina, a tam, gdzie dominują demokraci, do demokraty. To z kolei wyznacza ogólny kierunek działań departamentów edukacji. Dodatkowe decyzje co do tego, jak nauczyciele mają wdrażać programy nauczania i z jakich materiałów dydaktycznych mogą korzystać, zapadają także we wspomnianych już dystryktach szkolnych. Spróbujmy zatem rozszyfrować, jak ten system kształtuje wpływ polityki na nauczanie historii (oraz innych przedmiotów).
Historia w amerykańskich szkołach jest kategoryzowana jako nauka społeczna, co oznacza, że programy nauczania historii są definiowane w standardach nauk społecznych (social studies standards). Poziom szczegółowości standardów różni się zależnie od stanu, ale zwykle pozostają one dość ogólnikowe. Standardy mogą wymagać od nauczycieli, by omówili na przykład temat wpływu emigracji na społeczeństwo amerykańskie w XIX w. lub polityczne konsekwencje II wojny światowej w USA, ale nie precyzują one szczegółowych wydarzeń, metod nauczania ani materiałów dostępnych nauczycielom. Nie oznacza to, że standardy są politycznie neutralne. W ich formułowaniu i regularnych rewizjach uczestniczą praktykujący nauczyciele i inni eksperci, ale zarówno rodzice, jak i lokalni politycy oraz aktywiści chętnie biorą udział w dyskusjach na temat tego, co powinno się znaleźć w standardach.
W każdym stanie ostateczne wersje standardów są odbiciem aktualnych nastrojów politycznych. Jeden z ostatnich tego przykładów stanowią toczące się właśnie prace nad zmianami standardów w stanie Nowy Meksyk, gdzie niemal połowa mieszkańców identyfikuje się jako Hispanic[6], a kolejne 11% jest kategoryzowane jako rdzenni Amerykanie. W styczniu tego roku stanowy Departament Edukacji przedstawił projekt zmian w przestarzałym programie nauczania nauk społecznych. Zaproponowane rewizje miałyby odzwierciedlać doświadczenia wszystkich uczniów, ich rodzin oraz ich przodków, w tym historię doświadczeń różnych grup etniczno-rasowych i społeczności LGBTQ. Zarówno legislatura, jak i urząd gubernatora Nowego Meksyku są obecnie zdominowane przez demokratów, a w kategoriach politycznych stan definiowany jest jako deep blue (zdecydowanie liberalny lub demokratyczny w sensie poparcia dla Partii Demokratycznej). Nie zmienia to faktu, że skomplikowane i trudne dyskusje na temat tego, jak nauczać historii podboju terenów dzisiejszego Nowego Meksyku przez Europejczyków, ludobójstwa rdzennych Amerykanów i dyskryminacji, trwają. Jednym z punktów zapalnych są niepokoje niektórych mieszkańców Nowego Meksyku, którzy obawiają się, że narracja skupiająca się na tematach kolonizacji, ludobójstwa i dyskryminacji stworzy obraz ich przodków jako uległych ofiar. Z drugiej strony debaty mamy rodziców grożących wypisaniem swoich dzieci ze szkół państwowych, jeśli nowe programy nauczania będą podejmować zagadnienia rasizmu i dyskryminacji. W dyskusjach uczestniczą także rodzice popierający zaproponowane zmiany, którzy jednak zastanawiają się, czy nie powinny być one wprowadzone tylko do programów przeznaczonych dla nieco starszych uczniów, a nie, jak proponują eksperci, już na poziomie zerówki (Associated Press 2022).
O ile standardy nauczania stanowią odbicie stanowych nastrojów politycznych, a wiele decyzji co do wyboru materiałów dydaktycznych (podręczniki, listy lektur, filmy itp.) zapada w upolitycznionych departamentach edukacji, o tyle jednym z najciekawszych źródeł wpływu polityki na nauczanie historii w Stanach Zjednoczonych są obecnie dystrykty szkolne. Dystrykty szkół państwowych (public schools districts) to rodzaj samorządów, które decydują o kwestiach dotyczących szkolnictwa podstawowego i średniego na danym obszarze geograficznym. Każdy stan jest podzielony na wiele dystryktów, a ich rozmiary znacznie się różnią i zależą głównie (choć nie tylko) od zagęszczenia ludności. Największe, takie jak dystrykty miast Nowy Jork czy Los Angeles, skupiają setki szkół, do których uczęszczają setki tysięcy uczniów. Bardziej typowe obejmują kilkadziesiąt szkół, choć istnieją małe dystrykty skupiające kilkanaście lub nawet kilka szkół. W niektórych przypadkach granice dystryktów pokrywają się z granicami hrabstwa (county), w innych z granicami miast, ale nie ma co do tego ścisłych reguł. Według danych z 2019 r., w Stanach Zjednoczonych istnieje około 13 600 dystryktów szkolnych (Center for Education Reform 2019).
Zwykle, choć nie we wszystkich przypadkach, dystrykty nadzorują kilkuosobowe rady szkolne (school boards), ale na co dzień za funkcjonowanie szkół w danych dystrykcie odpowiada rzesza pracowników administracyjnych pod kierownictwem superintendenta[7]. W zależności od praw stanowych członkowie rad szkolnych są wybierani w bezpośrednich wyborach powszechnych (ogromna większość rad w kraju), nominowani przez lokalne władze lub zasiadają w radach z racji pełnienia innej funkcji publicznej. W niektórych stanach rady szkolne skupiają członków wybranych w systemie mieszanym, czyli niektórzy są wybierani demokratycznie, a inni zasiadają w radach w wyniku nominacji politycznej. W całym kraju osoby startujące w wyborach do rad szkolnych nie muszą mieć żadnego doświadczenia w kwestiach edukacji. Nie muszą być one również rodzicami uczniów uczęszczających do szkół w danym dystrykcie. Każda osoba spełniająca podstawowe warunki formalne (np. wiek, miejsce zamieszkania) może startować w wyborach do rad szkolnych. System ten oznacza, że choć w teorii większość rad szkolnych reprezentuje lokalną społeczność, która poprzez demokratyczny wybór członków ma wpływ na edukację, to w praktyce rady szkolne są niezwykle podatne na wpływy polityczne, szczególnie że nieraz składają się one z osób o silnych zapatrywaniach i ambicjach politycznych. Rady szkolne to w USA często tradycyjny pierwszy krok do dalszej kariery politycznej.
Rady szkolne mają prawo podejmować decyzje dotyczące tego, jak szkoły funkcjonują w sensie praktycznym i w jaki sposób na poziomie dystryktów są realizowane stanowe programy nauczania. Podkreślmy raz jeszcze, że rady szkolne zwykle składają się z lokalnych aktywistów, którzy nie muszą być ekspertami ani w sprawach edukacji, ani w kwestiach merytorycznych danych przedmiotów szkolnych. Choć pozbawieni doświadczenia członkowie rad szkolnych mają zwykle sporo do powiedzenia na temat nauczania różnych przedmiotów, w wielu dystryktach są oni obecnie szczególnie zainteresowani nauczaniem historii, literatury oraz wiedzy o społeczeństwie (aczkolwiek jednym z ulubionych przedmiotów niespecjalistów w USA jest od jakiegoś już czasu także biologia). Doskonałym tego przykładem z ostatnich tygodni jest dystrykt McMinn County w stanie Tennessee, gdzie 10 stycznia tego roku rada szkolna usunęła z listy lektur dla klasy ósmej doskonale znaną również polskim czytelnikom powieść graficzną Maus. Opowieść ocalałego autorstwa Arta Spiegelmana (Spiegelman 1997).
Maus to popularna i nagradzana książka oparta na doświadczeniach ojca Spiegelmana, polskiego Żyda ocalałego z Zagłady. Choć Maus to dziś właściwie klasyk literatury Holokaustu, często wykorzystywany w szkołach i na uniwersytetach ze względu na poruszającą treść oraz oryginalną formę przekazu, to jednak właśnie teraz dziesięcioosobowa rada szkolna dystryktu McMinn County jednomyślnie zdecydowała, że książka Spiegelmana jest niewłaściwa dla ósmoklasistów. Oficjalny powód? Pojawiające się w powieści przekleństwa oraz wizerunek nagich ciał (podkreślmy, że w powieści ludzi reprezentują zwierzęta, nagość ma tu zatem wymiar symboliczny). Sprawozdanie ze spotkania rady szkolnej jest dość bolesną lekturą. Jeden z członków rady, Rob Shamblin, twierdzi, że przeprowadził własne badania na temat Maus i wprawdzie dowiedział się, że książka cieszy się popularnością i uznaniem krytyków, ale jest ona również „zakazana w wielu miejscach w Europie”. Stwierdzenie to nie jest prawdą, a jedynym znanym przypadkiem cenzury Maus w Europie jest usunięcie powieści z rosyjskich księgarni w 2015 r., kiedy to władze rosyjskie uznały, że obecność swastyki na okładce może być uznana za propagowanie nazizmu (Roth 2015). Inny członek rady, Mike Cochran, zauważa, że on sam chodził do szkoły w dystrykcie przez trzynaście lat i nigdy nie miał do czynienia z książką, która zawierała obrazy nagich ciał lub „obraźliwy język” (foul language). Cochran jest też zaniepokojony tym, że podczas gdy w szkole dzieci powinny się uczyć etyki, Maus zaczyna się od dyskusji ojca i syna o tym, kiedy ojciec utracił dziewictwo, choć nie jest jasne, co utrata dziewictwa ma wspólnego z etyką. Cochran przyznaje, że książka mu się dość podobała, kiedy ją czytał, ale zmienił zdanie, gdy dotarł do zakończenia. Członek rady szkolnej z Tennessee podsumował swoje doświadczenie z Maus następująco: „Mówiąc szczerze, zakończenie było głupie. Syn klął na ojca, więc nie wiem, jak to ma uczyć nasze dzieci spraw etyki [ethic stuff]. Wręcz przeciwnie, zamiast traktować ojca z szacunkiem, on [syn] traktował ojca, jakby był ofiarą. Nie potrzebujemy czegoś takiego, żeby uczyć dzieci historii. […] Możemy im dokładnie powiedzieć, co się stało, ale nie potrzebujemy całej tej golizny i tego wszystkiego [all the other stuff]”. Julie Goodin, nauczycielka historii pełniąca na spotkaniu funkcję konsultantki, zauważa, że Holokaust to trudny temat i że Spiegelman umiejętnie pokazał horror tych wydarzeń. Argumenty Goodin wyraźnie nie przekonały członków rady szkolnej, którzy jednomyślnie zagłosowali, by Maus z listy lektur usunąć (McMinn County Board of Education 2022).
W odpowiedzi na krytykę tej decyzji rada szkolna McMinn County argumentuje, że nie tyle próbują oni cenzurować Maus, ile uważają, iż książka jest niewłaściwa dla ósmoklasistów (Guzman 2022). Problem w tym, że żaden z decydentów z Tennessee nie ma przygotowania, które pozwoliłoby im to rozstrzygnąć z merytorycznym uzasadnieniem. Sprawozdanie ze spotkania pokazuje, że członkowie rady szkolnej nie rozumieją, w jaki sposób podejmowane są decyzje dotyczące szczegółów programów nauczania i materiałów dydaktycznych, kiedy tłumaczy im to drugi konsultant uczestniczący w spotkaniu. Swoje decyzje w tych kwestiach opierają wyłącznie na subiektywnych poglądach na temat tego, co jest odpowiednie, a co nie jest odpowiednie dla dzieci i młodzieży. Maus znalazła się na liście lektur dla ósmoklasistów w wyniku decyzji ekspertów, ale kiedy Goodin, osoba z doświadczeniem w nauczaniu historii, mówi im, że Maus jest książką odpowiednią dla trzynasto- i czternastolatków, oraz wspomina, że sama jest mamą ósmoklasisty, członkowie rady ignorują jej opinię i podejmują decyzję, kierując się subiektywnym rozumieniem moralności, etyki i tzw. wartości.
Kontrowersje dotyczące wyboru lektur nie są nowe. Listy książek zakazanych na lekcjach historii lub literatury, na półkach bibliotek szkolnych oraz w bibliotekach publicznych istnieją od wielu lat. American Library Association (ALA), najstarsza profesjonalna organizacja zajmująca się ochroną i popularyzacją bibliotek na świecie, co roku publikuje listę książek kwestionowanych (challenged) i regularnie uzupełnia listę książek zakazanych (banned). Książki kwestionowane są uznawane za zawierające treści niewłaściwe lub nawet niebezpieczne. Jeśli debata osiąga skutek zamierzony przez przeciwników danej książki, książka kwestionowana staje się książką zakazaną, czyli usuniętą z listy lektur lub półek bibliotek. Dodajmy, że celem ataków są nie tylko książki, lecz także inne materiały edukacyjne, w tym filmy, magazyny i gazety, a nawet wystawy i lokalne wydarzenia kulturalno-oświatowe.
W ostatnich trzech latach ALA zanotowała ciekawe trendy wskazujące na coraz silniejsze związki między próbami cenzury a szkolnictwem. O ile w roku 2019 z propozycją cenzury (nie tylko książek) wychodzili najczęściej użytkownicy bibliotek publicznych, o tyle w roku 2020 połowa wszystkich inicjatyw wyszła od rodziców. W 2021 r. odsetek rodziców wśród aktywnych zwolenników cenzury był nieco mniejszy i wynosił 39%, ale zwiększyło się zainteresowanie cenzurą wśród członków rad szkolnych i administracji szkół, którzy byli odpowiedzialni za 18% wszystkich inicjatyw (13% w 2019 i 11% w 2020). Przez lata najczęściej atakowane były zbiory bibliotek publicznych. Jeszcze w roku 2020 biblioteki publiczne stanowiły ulubiony cel strażników literatury i historii, choć odsetek ataków na biblioteki spadł z 66% w 2019 do 43% w 2020 r. Dodajmy jednak, że jeśli uznamy ataki na szkoły (w tym listy lektur) i biblioteki szkolne za jedną pokrewną kategorię statystyczną (ALA uznaje je za dwie osobne kategorie), to właśnie szkoły stały się głównym celem ataków zwolenników cenzury w roku 2020 (38% inicjatyw atakowało szkoły i 15% zbiory bibliotek szkolnych). W 2021 r. zwolennicy cenzury zdecydowanie już skupili się na szkołach. Biblioteki szkolne zdominowały statystki miejsc, gdzie najczęściej dochodziło do prób cenzury, a jeśli dodamy do tego ataki na szkoły, 62% wszystkich udokumentowanych przez ALA inicjatyw cenzury w USA wystąpiło właśnie w szkolnictwie (American Library Association 2019; American Library Association 2020; American Library Association 2021).
Sama ALA podkreśla, że jej raporty to kropla w morzu istniejącej cenzury książek. Organizacja szacuje, że przedstawione przez nią liczby to być może nie więcej niż 10% wszystkich prób cenzury, jako że raporty ALA są oparte na informacjach, które trafiają do debaty publicznej, a większość prób usunięcia książek z półek bibliotek i list lektur szkolnych odbywa się bez udziału i wiedzy mediów oraz organizacji zajmujących się obroną swobody wypowiedzi. ALA wskazuje również na zjawisko tzw. cichej cenzury, obejmującej książki, które w niewyjaśnionych okolicznościach znikają szczególnie z półek w bibliotekach. Teoretycznie znajdują się one w katalogach bibliotecznych, ale jeśli czytelnik/czytelniczka jest zainteresowany/a wypożyczeniem książki, nagle nie sposób jej znaleźć na półce (Mazariegos i Collins Sullivan 2022). Co ciekawe, sondaże opinii publicznej przeprowadzone w marcu tego roku przez tę samą organizację pokazują, że zdecydowana większość Amerykanów – niezależnie od poglądów politycznych – opowiada się przeciwko cenzurze książek. Choć liczby inicjatyw cenzury, które dotykają uczniów i użytkowników bibliotek w całym kraju, rosną w szybkim tempie, są one efektem zaangażowania niewielkiej, ale bardzo widocznej i skutecznej mniejszości (American Library Association 2022; Mazariegos i Collins Sullivan 2022).
Listy książek kwestionowanych z ostatnich kilku lat dają nam wyraźny obraz tego, czemu sprzeciwiają się gorliwi strażnicy edukacji w Stanach Zjednoczonych. Przez trzy lata (2018–2020) najczęściej kwestionowaną książką w USA była powieść dla młodszych czytelników oryginalnie wydana w roku 2015 pod tytułem George, a od 2021 r. zatytułowana Melissa, autorstwa Alex Gino (Gino 2021). Zmiana tytułu wiąże się z treścią powieści, która opowiada historię czwartoklasistki Melissy, którą niemal wszyscy postrzegają jako chłopca o imieniu George. Ale Melissa nie jest chłopcem; jest dziewczynką trans, a Gino identyfikuje się jako osoba niebinarna i używa zaimka oni. Przeciwnicy książki twierdzą, że zachęca ona dzieci do zmiany płci za pomocą hormonów oraz podważa wartości rodzinne i religijne (American Library Association b.d.). Krytycy Melissy uznali dyskusje na temat problemów i zmagań osób trans za niewłaściwą, niebezpieczną i godzącą w wartości moralne, a obecność książki na szczycie listy książek kwestionowanych przez trzy lata z rzędu sygnalizowała zwrot zwolenników cenzury w kierunku zagadnień tożsamości płciowej i orientacji seksualnej. Wprawdzie Melissa nie znalazła się na liście dziesięciu najczęściej kwestionowanych książek roku 2021, ale trafiło na nią pięć innych książek podejmujących tematy związane z doświadczeniami osób należących do społeczności LGBTQ, w tym liderka listy ubiegłego roku, autobiograficzna powieść graficzna zatytułowana Gender Queer: A Memoir, autorstwa Mai Kobabe (American Library Association b.d.). Kobabe identyfikuje się jako osoba niebinarna oraz queer.
Choć książki takie jak Melissa czy Gender Queer na pierwszy rzut oka nie mają bezpośredniego związku z nauczaniem historii, ich cenzura jest elementem powszechnego trendu politycznej kontroli programów nauczania oraz zakazów dyskutowania w szkołach zagadnień dotyczących kategorii gender, tożsamości płciowej oraz orientacji seksualnej. Oznacza to również wymazanie wszelkich osiągnięć i walki z dyskryminacją społeczności LGBTQ z historii USA. Eksperci zauważają także, że tego typu zakazy i same dyskusje mają ogromny wpływ na uczniów. Z jednej strony dzieci i młodzież LGBTQ nieustannie słyszą, że odstępują od akceptowalnych norm, że jest z nimi coś nie tak i że właściwie nie powinny istnieć. Z drugiej ich heteronormatywni nie-trans rówieśnicy dostają przyzwolenie społeczne na szykanowanie osób, które nie wpisują się w model społeczeństwa promowany przez zwolenników tego typu zakazów. Wszystko to przekłada się na poważne zagrożenia dla zdrowia oraz bezpieczeństwa dzieci i młodzieży LGBTQ, które i bez tego rodzaju dyskusji w szkołach doświadczają przemocy, cierpią na depresję oraz podejmują próby samobójcze częściej niż ich rówieśnicy nieidentyfikujący się jako LGBTQ (Johns et al. 2020; Lavietes 2022; The Trevor Project 2021)[8].
Niektóre książki, jak Melissa, konsekwentnie wspinają się na szczyt listy książek kwestionowanych od momentu wydania i pozostają tam przez kilka lat, podczas gdy inne, jak Gender Queer, zdobywają listę szturmem. Do tej drugiej kategorii należy także wydana w 2020 r. Stamped: Racism, Antiracism, and You autorstwa Jasona Reynoldsa i Ibrama X. Kendiego (Reynolds i Kendi 2020), która w tym samym roku od razu znalazła się na drugim miejscu dziesięciu najczęściej kwestionowanych książek w USA (American Library Association b.d.). Książka ta natychmiast przyciągnęła uwagę strażników polityki historycznej, ponieważ mieli oni Kendiego na oku od kilku już lat. W 2016 Kendi, historyk i nauczyciel akademicki, wydał książkę, którą nie tak dawno wraz z Anną Müller rekomendowałyśmy czytelnikom portalu Ohistorie w naszym artykule na temat historycznych korzeni ruchu Black Lives Matter (Cieślak i Müller 2020). Stamped from the Beginning: The Definitive History of Racist Ideas inAmerica (Kendi 2016) śledzi historię rasizmu jako ideologii kształtującej historię, politykę i procesy społeczno-ekonomiczne Stanów Zjednoczonych od wczesnych dni epoki kolonialnej. Stamped z roku 2020 to uproszczona wersja książki z 2016, napisana wspólnie z Reynoldsem, który nie jest historykiem, lecz autorem książek dla dzieci. Po wydaniu Stamped w 2016 r. Kendi stał jednym z najbardziej rozchwytywanych i rozpoznawalnych historyków amerykańskich – przebił się do czytelników, widzów i słuchaczy niekoniecznie zainteresowanych badaniami naukowymi i książkami akademickimi. Jego interpretacja historii amerykańskiej, z rasizmem jako fundamentalnym budulcem społeczeństwa amerykańskiego, podzieliła Amerykanów. O ile niektórzy twierdzą, że Stamped pomogła im zrozumieć historię USA i istniejące do dziś problemy rasizmu systemowego, o tyle inni zdecydowanie odrzucili argument Kendiego i poczuli się przez niego atakowani. Nie dziwi zatem, że wersja dla młodszych czytelników przez wielu została uznana za niebezpieczną natychmiast po jej wydaniu.
Przeciwnicy książki Kendiego zarzucają mu, że buduje argumenty, wykorzystując „wybrane incydenty” z historii, i że jego książka nie podejmuje dyskusji na temat rasizmu doświadczanego przez wszystkie grupy dyskryminowane na tle rasowym (Kendi skupia się na doświadczeniach czarnych Amerykanów). Krytykują oni również publiczne wypowiedzi Kendiego (American Library Association b.d.)[9]. W rzeczywistości dyskusja wokół tej książki i jej niemal natychmiastowe pojawienie się w czołówce listy książek kwestionowanych to kolejny przykład, czego zwolennicy ingerencji polityki w programy i metody nauczania obawiają się najbardziej na lekcjach historii, a mianowicie dyskusji o wpływie niewolnictwa, rasizmu i dyskryminacji na proces kształtowania państwa i społeczeństwa amerykańskiego. Dodajmy, że choć książka Kendiego wypadła z listy dziesięciu najczęściej kwestionowanych książek roku 2021, pozostaje ona na celowniku zwolenników wszelkiego rodzaju ustaw i inicjatyw kontrolujących nauczanie historii. Niestające ataki na Kendiego i jego książki obrazują te same problemy, które motywują przeciwników Projektu 1619 oraz critical race theory. Wszystkie te inicjatywy są odbiciem nastrojów sporej grupy Amerykanów, którzy odrzucają dyskusję na temat najtrudniejszych rozdziałów historii amerykańskiej i chętnie podążają za polityczną demagogią „edukacji patriotycznej”, czyli tej wersji historii, w której nie ma miejsca na uczciwą krytykę ani państwa, ani narodu amerykańskiego. Dokładnie tak samo jak w polskiej wersji „edukacji patriotycznej” wszyscy Polacy heroicznie walczyli o wolność naszą i waszą i żaden z pewnością nigdy nie był antysemitą, w jej amerykańskiej wersji wszyscy Amerykanie zawsze cenili wolność i równość, a tych kilku właścicieli niewolników to indywidualne wyjątki od reguły, a nie system ekonomiczny chroniony przez państwo prawa, w tym także Konstytucję USA.
Podobnie jak w Polsce, nauczyciele w USA również czują się sfrustrowani, i to nie tylko tam, gdzie lokalne władze bezpośrednio ingerują w programy nauczania. Doskonałym tego przykładem jest głos Emily Sclafani, nauczycielki historii w szkole średniej w Nowym Jorku, gdzie prawdopodobieństwo wprowadzenia inicjatyw politycznych cenzurujących nauczycieli jest raczej niewielkie. Sclafani postuluje, by dwie rzekomo przeciwstawne narracje historii amerykańskiej, które kształtują obecne debaty na temat nauczania historii – ta o zniewoleniu i rasizmie oraz ta o wolności i równości – znalazły miejsce w programach nauczania historii jako jedna, paradoksalnie spójna i znacznie bardziej skomplikowana wersja historii amerykańskiej. Nauczycielka przypomina argument Edmunda Morgana, znakomitego historyka amerykańskiego, który w latach siedemdziesiątych XX w. ogłosił istnienie „amerykańskiego paradoksu”. Morgan uznał, że wolność jako kategoria dynamiczna, której znaczenie zmieniało się od początku epoki kolonialnej, jest tak samo ważna w historii amerykańskiej jak niezaprzeczalny fakt budowy i rozwoju Stanów Zjednoczonych na podwalinach niewolnictwa. Innymi słowy, nie da się zrozumieć dzisiejszej Ameryki bez zrozumienia skomplikowanej relacji między wolnością i zniewoleniem, kształtującej amerykańską historię. Właśnie dlatego Sclafani krytykuje „fałszywą dychotomię” między rokiem 1619 a rokiem 1776 jako datami rzekomo założycielskimi, bo ani narracja zawarta w Projekcie 1619, ani narracja zaproponowana przez jego przeciwników przywiązanych do symbolicznej wartości roku 1776 nie udzielają jedynej słusznej odpowiedzi na pytanie, jak powinniśmy pisać o historii amerykańskiej i jak ją rozumieć (Sclafani 2022). Jedyna słuszna odpowiedź na to pytanie, rzecz jasna, nie istnieje.
Pomimo sukcesu Projektu 1619 cykl ten nie jest – jak sugerują to konserwatywni politycy i komentatorzy – ani wyrocznią, ani spiskiem amerykańskich liberałów, których celem jest rozprzestrzenianie kłamstw na temat narodu amerykańskiego, ani propagandą akceptowaną przez rzekomo otumanionych nauczycieli. Projekt 1619, mimo błędów i uproszczeń, jest atrakcyjnym materiałem dydaktycznym, gdyż w przystępnej dziennikarskiej formie stawia prowokacyjną tezę, a wszyscy pamiętamy z własnych lat w szkolnych ławach, że nic tak nie pobudza na wpół śpiących uczniów jak odrobina prowokacji. Nie oznacza to jednak, jak obrazuje przykład Sclafani oraz jej wielu kolegów i koleżanek po fachu, że nauczyciele bezkrytycznie przyjęli argumenty serii „New York Times’a” (Erford 2021). Pamiętajmy także, że edukatorzy w USA nie potrzebowali Projektu 1619 ani „New York Times’a”, by dowiedzieć się o centralnej roli niewolnictwa w historii amerykańskiej. Ten argument jest znany od co najmniej XIX w., kiedy pisali o tym czarni aktywiści, intelektualiści i historycy. Dodajmy do tego frustrację nauczycieli, historyków i aktywistów, którzy wskazali na dodatkowy problem merytoryczny Projektu 1619, a mianowicie powierzchowne i fragmentaryczne omówienie doświadczeń rdzennych Amerykanów. Skoro bowiem 1619 to „nowa data założycielska”, to jak w tę narrację kształtowania się narodu i państwa amerykańskiego oraz „początku historii amerykańskiej” wpisują się rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej (Custalow 2020; Wright 2020)?
Z kolei choć nic nie wyszło ani z prac Komisji 1776, ani z programów nauczania stworzonych wokół roku 1776 jako „daty założycielskiej”, nic też nie wskazuje na to, by ataki na Projekt 1619 i critical race theory oraz promocja „edukacji patriotycznej” zniknęły z debaty publicznej. Opisane powyżej inicjatywy, proponowane bezpośrednio w odpowiedzi na Projekt 1619/CRT i wprowadzane obecnie głównie na poziomie stanowym oraz dystryktów szkolnych, mają ogromny wpływ na szkolnictwo amerykańskie. Wprawdzie do niedawna tradycyjnie uproszczona narracja historii amerykańskiej (ta o wolności, równości i demokracji) wydawała się raczej reliktem przeszłości, dziś nauczyciele w wielu stanach budzą się w rzeczywistości, w której to politycy decydują, że jeszcze nie czas, by o niej zapomnieć. Jeśli w jesiennych wyborach parlamentarnych republikanie przejmą Kongres i jeśli w wyborach prezydenckich w 2024 r. wygra kandydat Partii Republikańskiej, możemy być pewni, że projekty typu Saving American History Act i Stop CRT Act senatora Cottona triumfalnie wrócą na salony Waszyngtonu, skąd będą miały bezpośredni i pośredni wpływ na to, czego naucza się w amerykańskich szkołach, tym razem nie tylko w stanach zarządzanych przez lokalnych przedstawicieli Partii Republikańskiej. Mieliśmy tego próbkę 23 marca tego roku, kiedy w trakcie przesłuchań publicznych Ketanji Brown Jackson, kandydatki na nową sędzię Sądu Najwyższego, senator Ted Cruz reprezentujący Teksas obsesyjnie pytał ją o Projekt 1619, critical race theory oraz rolę Jackson w działaniach rady nadzorczej prywatnej szkoły w Waszyngtonie. Cruz jest powszechnie uznawany za jednego z potencjalnych kandydatów do prezydenckiej nominacji republikanów, a zagadnienia nauczane w ramach historii i wiedzy o społeczeństwie w szkołach są obecnie jednym z najbardziej atrakcyjnych elementów republikańskich kampanii wyborczych. Prezydenckie ambicje Cruza ukryte w pytaniach do Brown Jackson, które nie miały nic wspólnego z procesem ustalenia kompetencji prawniczych kandydatki (co jest teoretycznie celem przesłuchań), były tak oczywiste, że nawet jego republikański kolega, senator Ben Sasse z Nebraski, uznał je za „błazenadę”. Sasse zasugerował nawet, że zarówno Cruz, jak i jego inni republikańscy koledzy, których pytania miały charakter czysto polityczny, nie byli w stanie powstrzymać się od spektaklu politycznego w obecności kamer telewizyjnych (Di Placido 2022, Kennedy 2022).
Z perspektywy nauczania historii oraz tworzenia spójnej narodowej narracji historycznej tematy niewolnictwa i rasizmu zdecydowanie dominują zarówno dyskusje publiczne, jak i inicjatywy kontroli programów nauczania w USA. Ale podkreślmy, że rasizm i niewolnictwo nie są w żadnym wypadku jedynym punktem zapalnym w nauczaniu historii i politycznych próbach kreowania w Stanach Zjednoczonych narracji historycznej opartej na nacjonalistycznych mitach narodowych. Niemal wszystkie kwestie związane z problemami wykluczenia i dyskryminacji, w tym historia rdzennych Amerykanów, imigrantów, kobiet, osób LGBTQ czy osób z niepełnosprawnościami, są w tym momencie na celowniku strażników wysterylizowanej wersji historii amerykańskiej, która przedstawia dzieje USA jako kolebki nowoczesnej demokracji i strażnika wolności. Rady szkolne, legislatury oraz rodzice działający indywidualnie lub w zorganizowanych grupach pod przykrywką sloganu o „prawach rodzicielskich” podejmują ciągłe inicjatywy wynikające z poglądów politycznych ich pomysłodawców[10]. Wtórują im politycy na poziomie rządu federalnego, którzy, jak pokazują przykłady Cottona i Trumpa, mają ogromny wpływ na to, co dzieje się w szkołach, nawet jeśli prawo zakazuje im bezpośredniej kontroli szkół i programów nauczania. Dodajmy także, że choć w tym momencie wojny kulturowe wokół nauczania historii inspirują szczególnie najbardziej konserwatywnych polityków Partii Republikańskiej, nie wszyscy republikanie są ich zwolennikami i nie wszyscy demokraci pozostają tutaj bez winy. Ponadto nie tknęliśmy nawet problemów szkół prywatnych, które w USA rządzą się innymi prawami niż szkoły państwowe, oraz uczelni wyższych, a przecież obie te instytucje również zmagają się z próbami nacisków politycznych. Na razie nic nie wskazuje na to, by politycy i aktywiści amerykańscy walczący o politycznie wysterylizowaną i wyidealizowaną wersję historii amerykańskiej mieli zamiar odpuścić. Pozostaje mi tylko skonstatować: Drodzy nauczyciele historii (i nie tylko) w polskich szkołach i na polskich uniwersytetach, nie jesteście sami.
BIBLIOGRAFIA
Książki i artykuły
Delgado R. i Stefancic J. (2017), Critical Race Theory: An Introduction, New York.
Erford A. (2021), The 1619 Project and the Importance of Historical Significance and Argumentation in the History and Social Studies Classroom, „Teaching History: A Journal of Methods”, t. 46, nr 2.
Gino A. (2021), Melissa (Previously Published as George), New York.
Irvin Painter N. (2006), Creating Black Americans, Oxford.
Kendi I.X. (2016), Stamped from the Beginning: The Definitive History of Racist Ideas inAmerica, New York.
Kolchin P. (1993), American Slavery: 1619–1877, New York.
Reynolds J. i Kendi I.X. (2020), Stamped: Racism, Antiracism, and You: A Remix of the National Book Award-Winning Stamped From the Beginning, New York–Boston.
Spiegelman A., (1997), Complete Maus, New York.
Weber D.J. (1992), The Spanish Frontier in North America, New Haven.
Wright M. (2020), 1619: The Danger of a Single Origin Story, „American Literary History”, t 32, nr 4.
American Library Association (2019), Censorship by the Numbers, ALA, 2019, https://www.ala.org/advocacy/sites/ala.org.advocacy/files/content/Censorship%20by%20the%20Numbers%202019_0_0.pdf (dostęp 20 II 2022).
History News Network (2020), Twelve Scholars Critique the 1619 Project and the New York Times Magazine Editor Responds,https://historynewsnetwork.org/article/174140 (dostęp 12 III 2022).
Johns M.M. et al. (2020), Trends in Violence Victimization and Suicide Risk by Sexual Identity Among High School Students – Youth Risk Behavior Survey, US Department of Health and Human Services, https://www.cdc.gov/mmwr/volumes/69/su/pdfs/su6901a3-H.pdf (dostęp 28 II 2022).
[1] Jako przykład może posłużyć klasyczne dziś i bardzo popularne opracowanie historii niewolnictwa w USA autorstwa Petera Kolchina zatytułowane American Slavery: 1619–1877 (Kolchin 1993).
[2] O debacie na temat statusu prawnego Afrykanów przetransportowanych do Virginii w 1619 r. pisałam wraz z Anną Müller na łamach portalu Ohistorie w artykule Black Lives Matter, czyli ile warte jest ludzkie życie (Cieślak i Müller 2020).
[3] Pięcioro wspomnianych historyków to niejedyni eksperci krytykujący Projekt 1619. Innym przykładem krytyki jest list do „New York Times’a” podpisany przez dwanaścioro akademików. Choć większość sygnatariuszy tego listu to profesorowie nauk politycznych, pojawiły się pod listem również nazwiska znanych historyków. List ten nie stał się jednak przedmiotem intensywnej debaty publicznej, jakim był oryginalny list wspomnianej piątki (History News Network 2020).
[4] Obecnie w senacie zasiada 50 senatorów z każdej partii, a każdy remis jest według konstytucji rozstrzygany głosem wiceprezydenta, czyli aktualnie wiceprezydent Kamali Harris.
[6]Hispanic to w USA nieprecyzyjna i problematyczna kategoria demograficzna określająca imigrantów z Ameryki Łacińskiej oraz ich potomków, a także potomków hiszpańskich kolonizatorów oraz hiszpańskich imigrantów i ich potomków. Samo słowo Hispanic nawiązuje do populacji i kultur obszarów, gdzie językiem dominującym jest hiszpański, co oznacza problematyczne włączenie do tej kategorii Hiszpanii (kraju europejskiego) oraz wykluczenie obszarów Ameryki Łacińskiej, gdzie dominują inne języki (np. portugalski). Polskie słowo Latynosi to wyraz pokrewny i bardziej precyzyjny odpowiednik kategorii Latino/Latina/Latinx, która w kontekście amerykańskiej demografii zwykle określa imigrantów z Ameryki Łacińskiej oraz ich potomków. Choć te dwie kategorie są często uznawane za synonimy, ich różne znaczenia nawiązują do istotnych różnic w interpretacji historii związków między dwoma kontynentami amerykańskimi a ich pierwszymi europejskimi kolonizatorami, czyli Hiszpanią i Portugalią.
[7] Superintendenci dystryktów pełnią funkcję CEO. To oni i ich podwładni odpowiadają za wdrażanie praw, programów nauczania oraz reguł ustalanych przez stanowe ministerstwa edukacji, legislatury stanowe oraz rady szkolne.
[8] W tym kontekście warto wspomnieć, jak tego typu zakazy wpływają na nauczycieli. Ci, którzy identyfikują się jako osoby należące do grupy LGBTQ, w wielu stanach znajdują się obecnie pod presją skrywania swojej orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej. Niezależnie od orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej nauczyciele obawiają się również, jak prawne ograniczenia nauczania o zagadnieniach dotyczących społeczności LGBTQ wpłyną na ich codzienną pracę. Doskonałym tego przykładem jest ustawa, którą 28 marca 2022 r. podpisał gubernator stanu Floryda Ron DeSantis. Oficjalnie ustawa HB 1557 jest zatytułowana „Parental Rights in Education”, czyli „prawa rodzicielskie w szkolnictwie”. Ustawa zabrania jakichkolwiek dyskusji na tematy związane z orientacją seksualną lub tożsamością płciową w szkołach państwowych od zerówki do trzeciej klasy. Powyżej klasy trzeciej wszystko ma zależeć od tego, czy zaplanowana przez nauczycieli dyskusja jest „stosowna” w danej grupie wiekowej. W teorii ustawa sugeruje, że to rodzice, a nie szkoła, powinni decydować, kiedy i jak uczniowie mają się zaznajomić z zagadnieniami dotyczącymi orientacji seksualnej i tożsamości płciowej. Eksperci zauważają jednak, że w praktyce ustawa daje każdemu rodzicowi prawo, by kwestionować stosowność lekcji, dyskusji czy materiałów dydaktycznych w każdej grupie wiekowej. Nauczyciele argumentują, że ponieważ zasady przyjęte w ustawie dają rodzicom szerokie prawo ingerencji, edukatorzy będą się zwyczajnie obawiać jakichkolwiek dyskusji na tematy związane z orientacją seksualną lub tożsamością płciową. Nauczyciele najmłodszych uczniów zauważają także, że od zerówki do klasy trzeciej nie ma w programach nauczania dyskusji na temat orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej, natomiast powszechna jest dyskusja na temat rodziny. Pytają zatem, co z dziećmi, których rodziny nie pasują do politycznego wzoru rodziny heteronormatywnej. Dlatego właśnie krytycy ustawy zatytułowali ją nieoficjalnie „Don’t Say Gay Bill”, czyli „ustawa nie mów gej” (Dahl 2022; Florida Senate 2022; Theroson 2022).
[9] W tym samym źródle czytelnicy mogą znaleźć więcej informacji na temat książek kwestionowanych i zakazanych od 2001 do 2021 r.
[10] Dobrym przykładem organizacji działającej na rzecz kontroli programów nauczania oraz materiałów edukacyjnych pod przykrywką „praw rodzicielskich” jest Moms for Liberty, czyli „mamy za wolnością”. Oficjalnie Moms for Liberty to skupiająca rodziców organizacja pozarządowa założona przez dwie byłe członkinie rad szkolnych. Dzięki pracom dziennikarzy śledczych na jaw wyszły jej związki, w tym także finansowe, z Partią Republikańską i republikańską agendą kontroli szkół (Little 2021).
Korekta językowa: Beata Bińko
Wycinek z życia okupowanej Warszawy
|
Zbigniew Ścibor-Rylski w mundurze. (lata 30.) Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego (MPW-IS/1601/73 )
SEBASTIAN PAWLINA
Wycinek z życia okupowanej Warszawy
650 – tyle metrów liczy aleja Jana Chrystiana Szucha. Nazwę wzięła od żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. niemieckiego architekta i ogrodnika, autora m.in. projektu ogrodów w pobliskich Łazienkach czy budowy dzisiejszych placów Zbawiciela i Unii Lubelskiej. Piękny to patron, jak i piękne są dzieła, które po sobie pozostawił. Ale ani on, ani niewielkie rozmiary nie uchroniły ulicy od stania się centrum działania niemieckiego aparatu terroru na polskich ziemiach podczas II wojny światowej.
To tutaj pod numerem 25 swoją siedzibę już na początku okupacji znalazła niemiecka Policja Bezpieczeństwa. Prawie trzy piętra gmachu, który przed 1 września 1939 r. należał do polskiego Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zajęło gestapo. Bardzo szybko w pokojach, w których wcześniej opracowywano programy nauczania polskiej młodzieży, tę samą młodzież, a także jej rodziców, dziadków i sąsiadów, zaczęto bić po twarzach, kopać, miażdżyć ręce, wyrywać paznokcie. Wanda Ossowska, która przeszła tam 57 przesłuchań, wspominała, jak za którymś razem jeden z Niemców groził jej, wywrzaskując, że „ciało od kości będzie mi odpadać, a on nie ustanie, że zgniję w lochu, że szczury będą mnie żywcem jadły” (Ossowska 1990, s. 161).
Zaledwie 400 metrów dalej, pod numerem 2/4, stała kamienica. W niej, w samym środku „dzielnicy niemieckiej”, tuż obok niemieckich oficerów, codziennie rano chodzących do pracy, w której bili, grozili, a często zabijali, aż do jesieni 1943 r. mieszkała rodzina Ścibor-Rylskich. Jej okupacyjna historia, tak niezwykła z racji miejsca, gdzie żyła, jest jednocześnie typowa dla tamtych czasów. Dlatego warto ją opowiedzieć, wykorzystując jako okazję do pokazania kilku ogólniejszych zagadnień dotyczących okupacji Warszawy i czasu wojny.
Uzupełnianie obrazu
Najważniejsze prace poświęcone okupacji Warszawy w latach 1939–1945 powstały jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych. i siedemdziesiątych. Najpierw w 1967 r. Władysław Bartoszewski opublikował Warszawski pierścień śmierci 1939–1944, klasyczne opracowanie poświęcone niemieckim zbrodniom, a w roku 1974 monumentalną kronikę – 1859 dni Warszawy. Dwanaście miesięcy wcześniej, w 1973 r., Tomasz Szarota ogłosił Okupowanej Warszawy dzień powszedni, będące najpełniejszym opisaniem losów ludności miasta w „czasach pogardy”. Od tamtego czasu wszystkie trzy tytuły doczekały się kilku wznowień, w tym także w ostatnich latach. Oba dzieła Bartoszewskiego ponownie wydano w 2008 r., a dwa lata później studium Szaroty.
Oczywiście nie były to jedyne prace dotyczące tej tematyki, o których warto wspomnieć. Wymieńmy tylko opublikowaną w 1984 r. Warszawę w latach 1939–1945 Krzysztofa Dunin-Wąsowicza, który zasiadał również w komitecie redakcyjnym czterotomowej Warszawy w latach wojny i okupacji, publikowanej w latach 1971–1975. Oprócz tego z łatwością można odnaleźć prace dotykające wybranych zagadnień z życia społecznego, kulturalnego czy nawet sportowego miasta i jego mieszkańców, a przede wszystkim dziejów konspiracji warszawskiej. Należy jednak pamiętać, że do dzisiaj Okręg Warszawa ZWZ/AK nie doczekał się całościowego opracowania swojej historii.
Mogłoby się więc wydawać, że o okupacji Warszawy – pomińmy Powstanie Warszawskie – napisano już wszystko. Jednak jeśli przyjrzymy się datom ukazywania się tych najważniejszych dzieł, to okaże się, że od ich pierwszych wydań, a co za tym idzie stworzenia i wyrażenia podstawowych ich założeń, mija już kilkadziesiąt lat. Publikowane obecnie tomy są przeważnie zbiorami artykułów skupiających się na drobnych wycinkach. Być może wobec ogromu pracy, jaką należałoby wykonać, aby napisać nową wersję Okupowanej Warszawy dnia powszedniego, z wykorzystaniem aktualnego stanu badań i zadaniem nowych pytań, właśnie takie wycinki pomogą nam zbudować pełniejszy obraz tamtej Warszawy. Pomoże nam to nie tylko uzupełnić naszą wiedzę, lecz także wskazać nowe perspektywy, co może okazać się pomocne w przyszłości.
Wróćmy więc do mieszkania, w którym cztery lata spędzili Ścibor-Rylscy.
Przyjacielska prośba
W jaki sposób Maria Ścibor-Rylska poznała się z Zofią Znamięcką, nie wiadomo. Faktem jest, że wiosną 1939 r. córka Zofii, Zosia, razem z synem Marii, Zbigniewem, bawiła się w Zakopanem. Ona – 17-letnia blondwłosa piękność, on przystojny, 22-letni podchorąży lotnictwa. Każdą chwilę spędzali razem. Zarówno chodząc po mieście, jak i w górach, na szlaku. Gdy wieczorami wracali z trasy, pędzili na dancing. Zupełnie jakby czuli, że to ostatnie chwile nie tylko wakacyjnej wolności, ale i szczęścia. We wszystkim towarzyszyła im Maria, która po latach wspominała:
Pamiętam jak beztroskie spędzali chwile w Zakopanem, gdy tam pojechałam ze Zbyszkiem przed samym rozpoczęciem wojny. Wszyscy podchorążowie dostali wtedy dwutygodniowy urlop, a gdy się ten termin zbliżył i Zbyszek szykował się do wyjazdu, przyszła depesza, że urlop przedłużają jeszcze o tydzień. Zosia o tym nic nie wiedziała, po rozstaniu smutna snuła się po mieszkaniu. Zbyszek schował się za drzwiami i raptem, gdy ona myślała, że już jest daleko, wyskoczył ze swej kryjówki, chwytając ją w ramiona. Cóż to była za radość [Ścibor-Rylska VII, k. 14–15].
Ale radość dobiegła końca. Gdy pod koniec maja wrócili do Warszawy, dawało się w niej już wyczuć nerwowość. Jeszcze daleką od tej sierpniowej, wypełnionej unoszącym się w powietrzu lękiem, kopaniem rowów przeciwczołgowych i zaklejaniem okien na wypadek bombardowań, ale już rozbrzmiewającą dyskusjami w kawiarniach i na ulicach. Niektórzy być może zaczęli nawet planować, co zrobią na wypadek wojny.
Wśród nich mógł być Francesco Pietrabisso, attaché handlowy ambasady Włoch w Warszawie. Niedawno wziął ślub z Zofią Znamięcką, mamą Zosi i Andrzeja. Zamieszkali razem w jego luksusowym apartamencie w kamienicy w alei Szucha 2/4. Wybudowana została w 1930 r. w stylu art déco według projektu Adolfa Inatowicza-Łubiańskiego, architekta i malarza, twórcy m.in. obecnej siedziby Ministerstwa Sprawiedliwości. Okna w wysokich i przestronnych pokojach od strony alei Szucha wychodziły na plac Unii Lubelskiej i stojący na nim pomnik Lotnika. Ten sam, na którym Jan Bytnar „Rudy” namaluje znak Polski Walczącej.
Gdy wojna była kwestią dni, w najlepszym razie tygodni, Pietrabisso przygotował wszystko do wyjazdu rodziny. Nie chciał pozbywać się mieszkania, dlatego też, zapewne za namową żony, uczynił Marię Ścibor-Rylską prawną opiekunką lokalu. Jego właściciele mieli już jednak do niego nie wrócić.
To dość oczywista prawda, ale warto te słowa napisać – wojna wytrąciła ludzi z torów ich dawnego życia. Tym, którzy przeżyli, odebrała dom, majątek, rodzinne pamiątki, w końcu – bliskich i zdrowie. Nie tylko fizyczne, lecz także psychiczne. Niepewność co do dnia następnego, strach przed śmiercią, przed wysłaniem do obozu, oderwanie od rodziny i przyjaciół, bezradność wobec najprostszych na co dzień spraw powodowały narastającą złość, a w dalszej kolejności stres. Jędrzej Moraczewski pod datą 16 lutego 1940 r. notował, że „zima ani rusz nie chce popuścić. Ludzie marzną po domach. Nie mają czym palić, nie mają czego jeść. Tylko złość zbiera coraz większa” (Moraczewski 2016, s. 156).
O tym, że stres wpływa destrukcyjnie na ludzki organizm, wiadomo przynajmniej od czasu badań prowadzonych przez Hansa Selyego w latach pięćdziesiątych XX w. Rozwój medycyny jedynie to potwierdza. Jak pisze Robert M. Sapolsky, antropolog, biolog, neurolog, związany m.in. z Uniwersytetem Stanforda, przy przedłużającym się narażeniu na stres „zwiększa się ryzyko, że zachorujesz na wrzody układu trawiennego. U dzieci może dojść do zahamowania procesu wzrostu, aż do rzadkiego, ale rozpoznawanego pediatrycznego zaburzenia endokrynologicznego o nazwie karłowatość deprywacyjna czy psychospołeczna, a u dorosłych do zakłócenia procesów naprawy i przebudowy kości i innych tkanek. Jeśli ciągle jesteś pod wpływem stresu, to mogą się pojawić liczne zaburzenia procesów rozrodczych” (Sapolsky 2012, s. 21). A to jedynie niewielka część chorób i schorzeń, na jakie wpływa stres. Stres, który podczas okupacji był stanem permanentnym. Na jego narastanie i utrzymywanie się wpływało chociażby rozdzielenie z bliskimi. Po wrześniu 1939 r. wiele osób nie wiedziało, co stało się z ich mężami, synami, rodzeństwem, ciotkami. Również Maria Ścibor-Rylska długo nie wiedziała, co po wrześniu 1939 r. działo się z jej synem.
Powrót
Już na początku września 1939 r. przydział mobilizacyjny wyrzucił Zbigniewa w Polskę. Najpierw razem z oddziałem znalazł się niedaleko Mińska Mazowieckiego. Uzbrojeni w pistolety i karabiny, próbowali wyrwać się z okrążenia. To wtedy zabił po raz pierwszy. „Lekko się mówi, ale zabicie człowieka, to jest ogromne przeżycie, zwłaszcza dla młodego człowieka, dwadzieścia dwa lata tylko przecież miałem… I obojętnie, że to wróg, że kierowała mną nienawiść i walka o życie – i tak się to przeżywa” (Ścibor-Rylski 2019, s. 29–30). To częsty wątek we wspomnieniach żołnierzy, konspiratorów – jak poradzić sobie ze świadomością, że zabiło się człowieka.
W końcu dowódca, major Władysław Prohazka, polecił swoim żołnierzom, aby przebijali się dalej w mniejszych grupach – tak być może mieliby większe szanse.
Zbigniew razem z kilkoma towarzyszami trafili do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga, pod którego rozkazami stoczyli ostatnią wielką bitwę tamtej kampanii – bitwę pod Kockiem. Po kapitulacji próbowali przedostać się do Francji, ale szybko dostali się do niewoli. A potem obóz, jeden, drugi. W Kielcach nawet odszukała go matka, która próbowała wykupić swoje najmłodsze dziecko – miała jeszcze trzy córki – ale zanim zdążyła to zrobić, Zbigniew już został przewieziony dalej.
Trafił do niemieckiego gospodarstwa, a potem do kolejnego. Doił krowy, zbierał buraki cukrowe, nosił worki. Gdy okazało się, że jako urodzony na wschodzie – a pochodził z Browek niedaleko Kijowa – zostanie przekazany Sowietom, postanowił uciec. Razem z nim z cegielni w Pyrzycach wiosną 1940 r. uciekło kilkudziesięciu innych jeńców.
Czytając wspomnienia polskich jeńców wojennych, można odnieść wrażenie, że doświadczenie ich codzienności w obozach, na robotach przymusowych, na które wysyłano ich wbrew konwencji, czy podczas ucieczek to ciągle temat nieopisany, a w najlepszym razie – zapomniany. A przecież obozy jenieckie były doświadczeniem powszechnym, wpływającym na życie tysięcy ludzi.
Droga do domu zajęła Zbigniewowi kilka miesięcy. W jej trakcie ukrywał się po polach, lasach, udawał Włocha sprzedającego sery – i zawędrował aż do Wrocławia (Breslau). Do Warszawy wrócił dzięki pomocy pewnego Polaka, który w zamian za pomoc w przeszmuglowaniu mięsa kupił mu bilet na pociąg. Na Dworcu Głównym, wówczas Warschau Hauptbahnhof, wysiadł dokładnie 1 września 1940 r.
Miasto było zniszczone. Wiele domów leżało w gruzach po tym, jak zostały zburzone we wrześniu 1939 r., a Niemcy nie pozwolili ich odbudować. Ten widok na wielu działał deprymująco. We wtorek 19 marca 1940 r. Stanisław Rembek, pisarz, autor m.in. opowiadań i powieści o wojnie polsko-bolszewickiej, notował w dzienniku:
W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domu, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu […] [Rembek 2000, s. 32].
I o ile z czasem do tych ruin ludzie się przyzwyczaili, o tyle miasto z każdym rokiem stawało się miejscem coraz niebezpieczniejszym. Przyczyniały się do tego łapanki, egzekucje, prawo zezwalające Niemcom na zrobienie z człowiekiem wszystkiego, czy w końcu sama obecność okupantów na ulicach. Wszystko to przekształcało dobrze znane ludziom ulice, place i domy w krajobraz strachu. Wymuszało na nich nieustanną adaptację do nowych, przerażających warunków.
Zanim Zbigniew zaczął tego doświadczać, pojechał pod jedyny pewny adres – do siostry, na Żoliborz. Tam spotkał matkę, która po latach tak pisała o ich spotkaniu:
słyszę dzwonek, biegnę drzwi odemknąć, a tu na progu stoi Zbyszek zmieniony do niepoznania, bo z brodą i baczkami, ale na szczęście wcale nie taki mizerny, jak sobie wyobrażałam. Trudno wprost opisać naszą radość, wzruszenie i szaloną wdzięczność do Stwórcy, który go chronił od złych przygód i doprowadził do mnie szczęśliwie [Ścibor-Rylska VII, k. 28].
Usiedli i zaczęli rozmawiać. A może najpierw się uściskali tak, jak potrafią się ściskać tylko ludzie, którzy przez rok bali się o siebie nawzajem. Ale na pewno rozmawiali. W końcu rozmowa dobiegła końca, pewnie bardziej ze zmęczenia niż braku tematów do dyskusji. Najważniejsze było to, że się odnaleźli.
Więzy rodzinne podczas wojny są prawdopodobnie niedoceniane. Człowiek w naturalny sposób potrzebuje przestrzeni, w której czułby się choćby w niewielkim stopniu bezpiecznie. Jak przekonuje Yi-Fu Tuan, amerykański geograf chińskiego pochodzenia, jeden z twórców geografii humanistycznej, siła człowieka bierze się z liczebności i organizacji. Wspólnie działając, człowiek jest zdolny oswoić środowisko, w którym żyje (Tuan 2013, s. 8). Stąd brała się siła konspiracji, która dawała ludziom poczucie siły, w tym także tkwiła siła rodziny. Więzy rodzinne, jak więź matki z dzieckiem, należą według psychologów do najsilniejszych więzów łączących ludzi. W czasie wojny wiązało się to z oczywistym strachem o członków rodziny. Ale nie tylko. Józef Pieter, psycholog, przekonywał, że troski o „swoich” niosą ze sobą premię w postaci nadania sensu własnym poczynaniom, „biegowi życia w ogóle. Powodują to, że życie – na czas obiektywnego istnienia więzi i subiektywnego trwania danych trosk – jest sensowne i ważne” (Pieter 1971, s. 104). Wydaje się, że w warunkach okupacyjnych taki sens życia mógł mieć kapitalne znaczenie dla samego przeżycia wojny.
„Stanisław”
Podobnego sensu wielu szukało w konspiracji. Zbigniew szybko znalazł do niej dojście. To był całkowity przypadek. Idąc Alejami Ujazdowskimi, natknął się na swojego dawnego dowódcę, majora Prohazkę. Obaj zapewne nie przypuszczali, że po tym, gdy we wrześniu 1939 r. musieli się rozstać, jeszcze się zobaczą. Nietrudno więc sobie wyobrazić, że tamto spotkanie sprawiło jednemu i drugiemu radość. Długo zapewne rozmawiali, wspominając i ciesząc się, że żyją.
W końcu dyskusja zeszła na sprawę tego, co dalej. Dawny dowódca skontaktował go „z punktem konspiracji w Alejach Ujazdowskich – to było ZWZ (Związek Walki Zbrojnej). Fotografię dostarczyłem i po jakichś dwóch, trzech dniach dostałem papiery opiewające na Jankowskiego. I jako Jankowski przeżyłem całą okupację. Takie były moje konspiracyjne początki” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Otrzymał też pierwszy pseudonim – „Stanisław”.
To pod nim przydzielono go do komórki zajmującej się typowaniem zrzutowisk dla samolotów latających z Anglii. Wybór miejsca miał wielkie znaczenie. Chodziło o to, aby dany obszar był nie tylko łatwy do odnalezienia dla pilota, lecz także bezpieczny. Niewielka odległość od niemieckiego posterunku stanowiła olbrzymie zagrożenie. Obsada lądowiska oraz skoczkowie, cichociemni, musieli mieć czas na zebranie się po zrzucie i opuszczenie okolicy. Za to wszystko, wskazanie miejsca oraz przeszkolenie oddziału opiekującego się zrzutowiskiem, odpowiedzialny był m.in. Ścibor-Rylski. Oczywiście nie wszędzie. Każdy pracownik komórki miał swój rejon. „Stanisław” działał niedaleko Wyszkowa. Tam gdzie nocą z 3 na 4 marca 1942 r. skakali m.in. Stanisław Jankowski „Agaton”, Jan Kochański „Jarma” oraz Bohdan Piątkowski „Mak”. Pierwszy z nich zostanie później jego przyjacielem, drugi będzie ówcześnie mężem jego przyszłej żony, a trzeci ożeni się z jego najmłodszą siostrą, Danutą. Z tej trójki tylko „Agaton” przeżyje wojnę.
Nie wiemy, czy Stanisław i Zbigniew spotkali się już tamtej nocy. Ścibor-Rylski nie pozostawił żadnego wspomnienia na ten temat. Ale obszerna relacja Jankowskiego również nie odpowiada na to pytanie. Opisując spotkanie z obsadą placówki, zanotował: „nie wyglądali ani bohatersko, ani tajemniczo. Zwyczajnie, dosyć biednie. […] Jedyny wśród nich nienaganny cywil to delegat z Warszawy, w mocno sfatygowanym miejskim paletku i granatowej narciarce z opuszczonymi nausznikami” (Jankowski 2019, s. 216).
Opis ten pozostawia spore pole do interpretacji. Wiadomo, że „Agaton” i „Stanisław” (następnie „Motyl”) znali się później. Być może poznali się przez Danutę, siostrę Zbigniewa, może dopiero w Powstaniu Warszawskim, a może właśnie nocą 3 na 4 marca. Tego nie wiemy i już się nie dowiemy. To doskonały przykład na to, że wiele dyskusji o konspiracji jest skazanych na poruszanie się w sferze domysłów. Brak dokumentów, potrzeba zachowania tajemnicy, czyli to, co było podstawą działania podziemia, po latach skutkują pytaniami bez odpowiedzi.
Rykszą do getta
Zbigniew wielokrotnie wyjeżdżał z Warszawy, aby nadzorować odbiór zrzutu bądź wystawić skoczkom odpowiednie dokumenty. Z tego powodu co jakiś czas nie pojawiał się na noc w domu. Musiało to wzbudzać zainteresowanie Marii. Szczególnie gdy Danuta doniosła jej, że widziała brata pewnego wieczoru w kasynie, które Niemcy urządzili w alei Szucha, w dawnym kasynie oficerskim. Polskie Państwo Podziemne wszelkimi sposobami starało się zniechęcić Polaków do uczęszczania tam. Publikowano artykuły w prasie, ujawniano nazwiska bywalców, a nawet wrzucono tam bombę. Nietrudno więc zrozumieć, że dla Marii wiadomość o tym, że Zbigniew bywa w takim miejscu, była szokiem.
Odsłanianie dzisiaj podobnych epizodów z czasów okupacji, szczególnie gdy mowa o kimś, kto zyskał status bohatera, nie jest proste. Łatwo bowiem w ten sposób zrobić człowiekowi krzywdę, rzucając fałszywe oskarżenia. Poza oczywistym zbadaniem sprawy warto pokazać ją w szerszym kontekście, zniuansować, ale należy też pamiętać, jak działa ludzka psychika w warunkach takich jak okupacja. Chcąc przeżyć, trzeba zmienić zasady, jakimi powinno się kierować. To, co przed wojną było moralnie naganne, w jej trakcie mogło się okazać niezbędne do przeżycia.
W tym przypadku nie ma pewności, czy Danuta nie zmyśliła całej historii razem z bratem, aby wyjaśnić jego nocne nieobecności. Być może uznali, że lepiej, by matka nie wiedziała o jego podziemnej działalności. Stosowanie takich legend było w pracy konspiracyjnej normą. W ciągu dnia znakomitą przykrywką i zabezpieczeniem przed niemieckimi kontrolami była dla Zbigniewa z kolei praca zawodowa, którą podjął krótko po powrocie do Warszawy. Zatrudnił się w firmie farmaceutycznej Spiess i Synowie. Po latach wspominał, że „dwaj bracia Krajewscy założyli transportowe przedsiębiorstwo rykszowe, jako usługi dla nich. Spiess robił lekarstwa i ja je do aptek na tej rykszy towarowej rozwoziłem” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Dzięki temu mógł obserwować okupacyjną Warszawę. Bywał również w getcie. Woził tam leki dla dzieci, a także żywność. Nie opowiadał o tym zbyt wiele. W jednym z wywiadów mówił tylko: „Widziałem tragedię. Niektórzy leżeli na chodnikach albo umierali w rynsztokach. Do dziś mam w oczach potworny widok ludzi szkieletów” (Ścibor-Rylski 2013).
Czasem pomagała mu matka. Sama podczas okupacji podejmowała się różnych dorywczych zajęć. Była m.in. ekspedientką w sklepie spożywczym. Żeby ułatwić synowi pracę, brała mniejsze paczki z lekarstwami i dostarczała je pod wskazane adresy, oszczędzając mu konieczności pokonywania dodatkowych kilometrów. „On biedaczek dostarczał ciężkie butle szklane, olbrzymie blaszane pudła, worki i paki przeróżnych gryzących kwasów i najróżniejszych chemikaliów, które trzeba było b[ardzo] ostrożnie wieźć, aby się nic nie zbiło, nie wybuchło przy wstrząsach lub nie wylało” (Ścibor-Rylska VII, k. 33).
Owo dbanie o to, aby przewożony towar się nie uszkodził, omal nie doprowadziło Ścibor-Rylskiego do śmierci. Sporo miejsca w swoich zapiskach poświęciła tej historii Maria:
Pewnego dnia, w zimie, gdy na jezdni było b[ardzo] ślisko i zwały śniegu piętrzyły się po bokach, trzeba było przeważnie jechać środkiem ulicy i wciąż uważać na niemieckie auta, które pędziły jak zwariowane, nie bacząc na to, że mogą najechać na inny wehikuł. Gdy te inne pojazdy nie zjechały im z drogi dość szybko, wściekali się es[es]mani siedzący wewnątrz i wrzeszczeli jak opętani na tych, którzy im drogę z musu czy niechcący zagrodzili. Gdy Zbyszek jadąc b[ardzo] obciążony, nie mógł zjechać na bok, bo wszędzie pryzmy zlodowaciałego śniegu sterczały koło chodników, niemczury jadący z tyłu zniecierpliwieni, iż ich wrzaski nie odniosły skutku, stanęli i do Zbyszka skoczyli [tamże, k. 33–34].
Szybko zaczęli go popychać, kopać, bić po głowie. Nie przestali, nawet gdy upadł na ziemię. Przed dalszym znęcaniem się uratowała go legitymacja pracownika firmy Spiess i Synowie, firmy produkującej na potrzeby Trzeciej Rzeszy. Ostatecznie skończyło się potłuczeniem całego ciała oraz wstrząsem mózgu. Do domu wrócił o własnych siłach, ale gdy Maria zobaczyła, w jakim jest stanie, zabrała go do lekarza, ten zaś przypisał leki i zalecił dużo odpoczynku.
Szklana kula
Kurację trwającą kilka tygodni odbywał w mieszkaniu w alei Szucha. Żeby miał więcej spokoju, Maria przeniosła go z salonu, gdzie spał na co dzień, do jej sypialni. Kiedy dokładnie cała historia się wydarzyła, nie wiadomo. To, czego jesteśmy pewni, to że latem 1943 r. Zbigniew opuścił Warszawę. Dostał przydział na Wołyniu. Tamtejsza Armia Krajowa potrzebowała specjalisty od zrzutów, a Zbigniew – przypadkowo (sic!) – zgłosił się do tego zadania. Spakował więc walizkę, pożegnał się z matką i poszedł na dworzec. Ten sam, na którym trzy lata wcześniej wysiadał po ucieczce z obozu.
Dla Marii był to kolejny już trudny moment podczas okupacji. Najpierw w 1942 r. zmarła Ewa, jedna z jej córek. Zostawiła męża i dwuletniego synka, Oskara. W grudniu tego samego roku Niemcy aresztowali Bohdana Piątkowskiego, wówczas już męża Danuty. Maria bardzo go polubiła. Kilka miesięcy później zginął. Potem Zbigniew wyjechał, a już jesienią 1943 r. musiała opuścić mieszkanie w alei Szucha. Włoska opieka przestała mieć dla Niemców znaczenie. Wyrzucili Ścibor-Rylskich na ulicę, apartament oddając zapewne jakiemuś oficerowi albo volksdeutschowi. Maria pojechała na Żoliborz, do Kaliny, najstarszej z córek. Tam doczekała powstania.
***
Te kilka dramatów – tak naturalnych dla tamtych lat – jak widać, łatwo opisać na kilku stronach. Ale ogromu emocji towarzyszących wówczas ludziom, które musieli później nieść z sobą, nie sposób ograniczyć nawet do tego jednego tekstu. Wydaje się jednak, że należy próbować o tym opowiadać. Tylko wtedy bowiem mamy szansę dostrzec coś w szklanej kuli polskich losów. Wbrew temu, co pisała Zofia Romanowiczowa (Romanowiczowa 2021, s. 19), zamieć w niej nie trwała tylko jedną noc. Patrząc w tę kulę, można odnieść wrażenie, że płatki śniegu poderwane wstrząsem w roku 1939, do dzisiaj nie opadły i uparcie zasłaniają nam widok.
Bibliografia
Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa.
Moraczewski J. (2016), Dziennik wydarzeń 1939–1944, oprac. J. Dufrat, P. Cichoracki, Łomianki.
Ossowska W. (1990), Przeżyłam… Lwów–Warszawa 1939–1946, Warszawa.
Pieter J. (1971), Strach i odwaga, Warszawa.
Rembek S. (2000), Dziennik okupacyjny, Warszawa.
Romanowiczowa Z. (2021), Szklana kula, Warszawa.
Ścibor-Rylska M. (VII), „Pamiętniki No VII Marii Ścibor-Rylskiej”, Biblioteka Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Dział Rękopisów, nr inw. Akc. 108/09.
Sapolsky R.M. (2012), Dlaczego zebry nie mają wrzodów? Psychofizjologia stresu, tłum. M. Guzowska-Dąbrowska, Warszawa.
Ścibor-Rylski Z. (2013), Pamiętam, jak patrzyłem na getto (rozmawiał T. Urzykowski), „Gazeta Wyborcza”, 17 kwietnia.
Ścibor-Rylski Z. (2019), Szczęście żołnierza, red. i oprac. A. Sańczuk, b.m.w.
Tuan Y.-F. (2013), Landscapes of Fear, Minneapolis.
Korekta językowa: Beata Bińko
Geneza i rozwój różnych koncepcji państwowości wśród inteligencji łemkowskiej (1918–1921)
|
ANNA WILK
Geneza i rozwój różnych koncepcji państwowości wśród inteligencji łemkowskiej (1918–1921)
Zakończenie I wojny światowej i znaczące zmiany na mapie Europy Środkowej i Wschodniej doprowadziły do formowania w tym regionie nowych państw. Proces zmian, na kanwie którego narody znajdujące się dotychczas w granicach Austro-Węgier otrzymały prawo do samostanowienia, objął także mniejsze nacje i grupy etniczne, w tym Łemków. Po upadku monarchii habsburskiej zamieszkane przez ludność łemkowską ziemie od rzek Osławy i Laborca po linię Popradu zostały podzielone między Polskę a Czechosłowację. Łemkowszczyzna północna, rozciągająca się od tzw. Rusi Szlachtowskiej oraz rzeki Poprad w Beskidzie Sądeckim po pasmo wielkiego Działu w Bieszczadach, z ponadstutysięczną społecznością rusińską, ponownie została włączona w kształtujące się granice państwa polskiego pod władzą Polskiej Komisji Likwidacyjnej (Reinfuss 1936; Kwilecki 1967, s. 39).
W tej sytuacji politycznie podzielona inteligencja łemkowska, pozostająca pod wpływem działaczy różnych stronnictw politycznych z Galicji Wschodniej, podjęła próby szukania dogodnych dróg przynależności państwowej ich etnicznych ziem. Wpływ na rozwój wydarzeń miała kontynuacja istniejącej przed wojną rywalizacji o Łemków, tj. aktywności obozów rusofilsko-staroruskiego i ukraińskiego mających różne koncepcje przynależności narodowej ludności rusińskiej Galicji Wschodniej i Łemkowszczyzny, na którą za sprawą inteligencji wykształconej we Lwowie od końca XIX w. stopniowo docierały hasła narodowościowe: rusofile dążyli do połączenia z Rosją, starorusini do uznania Rusinów za odrębny naród, Ukraińcy natomiast walczyli o rozwój ukraińskiego ruchu narodowego. Ludność łemkowska, wywodząca się z grupy Słowian wschodnich, stała się w naturalny sposób społecznością, którą włączano do wyżej wymienionych nacji. Rozwój orientacji staroruskiej i rusofilskiej na Łemkowszczyźnie wynikał z konserwatywności Łemków i częściowej izolacji od ludności ukraińskiej. Ponadto otoczeni przez osadnictwo zachodniosłowiańskie Łemkowie wytworzyli swoistą kulturę i tożsamość, u części z nich opartą m.in. na przekonaniu o rosyjskim rodowodzie. Ruchy staroruski i prorosyjski stały się opozycyjne wobec ukraińskiego. Wspólne antagonizmy osiągnęły apogeum podczas I wojny światowej, w trakcie której część staroruskich i rusofilskich działaczy także z terenu Łemkowszczyzny trafiła do obozu w Thalerhofie, za co stronnictwa te oficjalnie oskarżały działaczy ukraińskich (por. J. Moklak 1997).
W pierwszych latach po zakończeniu wojny doświadczona podziałami i zewnętrznymi wpływami inteligencja łemkowska podjęła pierwsze znaczące dla rozwoju grupy działania polityczne z obawy o podział zamieszkiwanego dotychczas terytorium. Niepewna swojego losu w granicach Polski, przedsięwzięła próby utworzenia samodzielnych jednostek administracyjnych. Ich powstanie wiązało się ściśle z oddziaływaniem poszczególnych stronnictw narodowych i ich stopniem popularności w poszczególnych częściach Łemkowszczyzny. W jej wschodniej części większym niż w pozostałych regionach uznaniem cieszyło się stronnictwo ukraińskie, na co wpływały związki polityczne ze Lwowem, skąd przenikały ukraińska myśl narodowa i postulaty utworzenia państwa z Łemkowszczyzną jako częścią składową. W zachodniej części Łemkowszczyzny większą popularność wśród inteligencji łemkowskiej zdobył ruch rusofilski. Na sympatie te mogła rzutować pamięć represji austro-węgierskich i legendy Thalerhofu, umacniające postawę antyukraińską (zob. Moklak 1997, s. 35), umiejętnie podsycaną przez rusofilskich działaczy. Podział wpływów na terenie ziem łemkowskich znalazł oddźwięk w manifestowanej przynależności państwowej i doprowadził do ukształtowania kilku jej koncepcji.
W listopadzie 1918 r. następstwem wieców w Komańczy i Wisłoku stało się powstanie Ukraińskiej Rady Narodowej, tzw. Republiki Wisłockiej. Jej powołanie było odpowiedzią na proklamację we Lwowie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej (ZURL). Inicjatorzy powstania wisłockiej jednostki administracyjnej – greckokatoliccy księża Pantełejmon Szpylka i Mychajło Tesla – dążyli do połączenia Sanoka z Ukrainą (Moklak 1997, s. 35; Horbal 1997, s. 115; Kokowśkyj 1934, s. 116). Republika Wisłocka była jednak zbyt słaba i dysponowała zbyt małą liczbą ludności, by dokonać skutecznego szturmu na Sanok i doprowadzić do jego oderwania. W styczniu 1919 r. oddziały polskie uderzyły na Komańczę, likwidując Ukraińską Radę Narodową (Moklak 1997, s. 38; 2007, s. 6; Kokowśkyj 1934, s. 117). Polska Komisja Likwidacyjna dostrzegała niebezpieczeństwo dla państwa w Ukraińcach, którzy mogliby być propagatorami zbrojnego ataku na Polskę celem oderwania tegoż obszaru oraz zwrócenia międzynarodowej uwagi na kwestię Ukrainy Zachodniej (Papierzyńska-Turek 1979, s. 36). Podejrzewano ich zwłaszcza o udział w formowaniu zbrojnych oddziałów z uchodźców przebywających w Czechosłowacji (Horbal 1997, s. 66; zob. też ANKr, KWPP, 133, styczeń 1922, k. 89). Doprowadziło to do wzmożonej kontroli środowisk ukraińskich również na terenie Łemkowszczyzny, zwłaszcza ruchów polityczno-społecznych, lecz także kulturalnych oraz oświatowych (ANKr, KPPPG, 72, 30 XI 1921 r., b.p.). Prawdopodobnie też z tych przyczyn zaraz po upadku łemkowskiej Republiki Wisłockiej ruch ukraiński zmniejszył na tym obszarze aktywność polityczną.
Pierwsza jednostka administracyjna powołana na Łemkowszczyźnie powstała z inicjatywy inteligencji łemkowskiej o ukraińskiej tożsamości oraz działaczy ukraińskich; ci drudzy zdaniem PKL mieli być wysłannikami specjalnie w tym celu powołanych ośrodków propagandowych w Tarnopolu i Stanisławowie. Według tej dokumentacji ludność łemkowska na tym obszarze zachowywała się lojalnie wobec władz polskich (ANKr, StPG II, 11, 6 I 1919 r., b.p.). Niezależnie od stopnia zewnętrznych wpływów powstanie i funkcjonowanie Republiki Wisłockiej było punktem zwrotnym, w którego konsekwencji tworzono kolejne manifestacje.
Od opcji prorosyjskiej do autonomii
Powstanie republiki w Wisłoku doprowadziło do zwołania na terenie Łemkowszczyzny zachodniej wieców w celu przeprowadzenia dyskusji o połączeniu ziem łemkowskich z Ukraińską Radą Narodową. Koncepcji tej sprzeciwiali się działacze prorosyjscy, którzy podjęli próbę powołania własnej władzy zwierzchniej. 27 listopada 1918 r. na wiecu w Gładyszowie doszło do utworzenia Ruskiej Rady Ludowej, tzw. Łemkowskiej Republiki Gładyszowskiej (Moklak 1997, s. 38; Horbal 1997, s. 39; Kokowśkyj 1934, s. 117). Jej inicjatorzy manifestowali przynależność Łemków do narodu rosyjskiego, opowiadali się za połączeniem z Rosją, nauką w szkołach języka rosyjskiego, a także za wydaleniem duchownych ukraińskich z Łemkowszczyzny – ponieważ ci uchodzili za krzewiciela ukraińskości (Horbal 1997. s. 38; Moklak 1997, s. 40; Tarnowycz 1936, s. 246). Ruska Rada w Gładyszowie stała się podwaliną powołanej na kolejnym wiecu, 5 grudnia 1918 r. we Florynce, na którym zebrało się 500 osób, Ruskiej Narodowej Republiki Łemków. Republika obejmowała swym zasięgiem Florynkę z przylegającymi do niej wsiami. Jej władze utworzyły Naczelną Radę Łemkowszczyzny (NRŁ), która stała na czele powiatowych ruskich rad powołanych dla powiatu gorlickiego, sądeckiego, jasielskiego i krośnieńskiego. W sprawę byli mocno zaangażowani miejscowi działacze łemkowscy: dr Aleksandr Cichański, adwokat Jarosław Kaczmarczyk, Wasyl Kuryłło, Mykoła Gromosiak z Krynicy, Metody Trochanowski z Krynicy oraz Dmytro Chylak. Naczelna Rada Łemkowszczyzny ogłosiła się jedyną władzą na Łemkowszczyźnie, a przewodził jej proboszcz Czarnego, greckokatolicki ksiądz Mychajło Jurczakiewycz (Horbal 1997, s. 40; Kwilecki 1967, s. 40; Łemkin 1969, s. 154; Olszański 1988, s. 49). Powiatowe ruskie rady, składające się z 12 osób i przedstawiciela, miały się stać naczelną władzą w powiecie, nadzorując wszystkie sprawy administracyjne z wyłączeniem sądownictwa (PAN Kr, RPS, 4177, k. 39; Lasocki 1931, s. 57). W metrykach oraz dokumentach urzędowych wpisywano obywatelstwo Ruskiej Narodowej Republiki (ANKr, KWPP, 133, k. 18).
Działacze rusofilscy skupieni wokół Ruskiej Narodowej Republiki w obliczu zdezaktualizowania się koncepcji inkorporacji do Rosji zwrócili się ku orientacji czechofilskiej. Wybór ten był istotny dla inteligencji łemkowskiej, zważywszy na przerwanie kontaktów łemkowskiej północy z południem w konsekwencji kształtowania granic po upadku monarchii habsburskiej. Zmiany te były dotkliwe zwłaszcza dla regionów związanych ekonomicznie z Preszowszczyzną m.in. przez wspólny rynek zbytu, szeroką wymianę handlową czy sezonowe prace rolne (Moklak 1997, s. 40; Kwilecki 1967, s. 40; Tarnowycz 1936, s. 247; Olszański 1988, s. 48). W celu unifikacji Łemkowszczyzny po obu stronach Karpat działały lokalne organizacje i komitety łemkowskie. Po południowej stronie ośrodek tego ruchu znajdował się w Preszowie na Słowacji, gdzie powołano Karpato-Ruską Radę Narodową (KRNR), której przewodniczącym został Antoni Beskyd, były poseł do parlamentu węgierskiego (Mahoczij 1994, s. 57; Kwilecki 1967, s. 41; Łemkin 1969, s. 154; zob. Olszański 1988, s. 49). Sprawę popierał także czołowy rusofilski działacz z terenu byłej Galicji Wschodniej Dmitrij Markow (Horbal 1997, s. 53), co potwierdza, że inteligencja łemkowska w tej kwestii działała w ścisłej współpracy z obozem rusofilskim.
Sprawę połączenia Łemkowszczyzny z Czechosłowacją szczególnie wspierał Antoni Beskyd, współpracujący z Mychajłem Jurczakiewyczem (ANKr, KWPP, 97, 13 V 1919, b.p.). Antoni Beskyd starał się doprowadzić do unifikacji łemkowskich ziem z Rusią Zakarpacką, m.in. szukając poparcia Słowackiej Rady Narodowej, która gwarantowała autonomię Kościołów i szkół rusińskich. Wpływ na powstanie autonomicznej prowincji w ramach Czechosłowacji miała emigracja w Stanach Zjednoczonych, skupiona wokół Kościoła greckokatolickiego i utworzonej w lipcu 1918 r. Amerykańskiej Rady Narodowej Uhro-Rusinów z adwokatem Jerzym Żatkowyczem na czele (Magocsi 1985, s. 32; zob. Olszański 1988, s. 52; Mahoczij 1994, s. 55–56).
We Florynce utworzono Komitet do Współpracy i Ogólnej Organizacji z Rusią Węgierską. 21 grudnia 1918 r. w Koszycach doszło do porozumienia Naczelnej Rady Łemkowszczyzny z Ruską Radą Preszowszczyzny. W obliczu oczywistego fiaska koncepcji przyłączenia ziem zamieszkanych przez Łemków do Rosji działacze rusofilscy rozpoczęli po kongresie w Koszycach poszukiwanie pomocy w granicach Czechosłowacji. 23 stycznia 1919 r. w Krynicy NRŁ przekazała władzę Karpato-Ruskiej Radzie w Preszowie (Moklak 1997, s. 40). 9 lutego 1919 r. w gazecie „Gołos Russkogo Naroda” w Pradze działacze rusofilscy opublikowali proklamację uznającą Łemkowszczyznę za autonomiczną część Republiki Czechosłowackiej. 5 marca na łamach praskiego czasopisma „Morgenzeitung” ukazała się Proklamacja Rusinów podkarpackich za przyłączeniem się do Czecho-Słowaków następującej treści: „Ponieważ widzimy, że połączenie naszego kraju ze zjednoczonym państwem rosyjskim nie może być urzeczywistnione, życzymy sobie ogólnie żyć z naszymi braćmi Czecho-Słowakami. Życzenie to podziela nie tylko 500 000 w naszym kraju żyjącej ludności, ale także nasi w Ameryce przebywający emigranci, którzy w tym względzie swą wolę wynurzyli. Przeto oświadczamy przed całym kulturalnym światem, że od dzisiaj uważamy się jako autonomiczna część Czecho-słowackiej Republiki” (ANKr, StPG II, 11, „Morgenzeitung” nr 64 z 5 III 1919 o proklamacyi ruskiej, b.p.).
Tekst memoriału dotyczącego połączenia Łemkowszczyzny z Preszowszczyzną został przedstawiony rządowi Czechosłowacji (Moklak 1997, s. 41; Magocsi 1985, s. 32; zob. Olszański 1988, s. 52; Mahoczij 1994, s. 55–56; ANKr, StPG II, 11, „Morgenzeitung” nr 64 z 5 III 1919 o proklamacyi ruskiej, b.p.). Władze Czechosłowacji co prawda udzieliły azylu łemkowskim działaczom Aleksandrowi Hassajowi, Dmytrowi Sobinowi oraz Aleksandrowi Cichańskiemu, gdy zagrożeni aresztowaniem udali się na emigrację, ale do kwestii autonomii Rusi Podkarpackiej, w skład której miałaby wejść Łemkowszczyzna, odnosiły się z rezerwą. Prezydent Tomáš Masaryk przyjął łemkowską delegację, nie podjął jednak jakichkolwiek kroków w kwestii łemkowskiej (Horbal 1997, s. 54). Rząd czechosłowacki nie zamierzał wspierać rusofilskich postulatów mimo konfliktu granicznego z Rzecząpospolitą Polską, żywiąc zarazem nadzieję, że strona polska nie poprze starań Węgrów o południową Słowację z Preszowem i Koszycami oraz południowo-zachodnią Ruś Zakarpacką, ziemie zamieszkane przez ludność węgierską (Lewandowski 1974, s. 183; Nowinowski 1997, s. 46). Chociaż premier Karel Kramar przystał na poparcie projektu na konferencji pokojowej w Paryżu, również tam postulaty łemkowskie nie zyskały akceptacji.
Strona polska początkowo nie dostrzegała problemów ludności łemkowskiej i kwestii przynależności terytorialnej Łemkowszczyzny, którą uważała za integralną część państwa polskiego. Dlatego też powstanie Ruskiej Narodowej Republiki zostało zdecydowanie potępione przez lokalne władze: komisarz Polskiej Komisji Likwidacyjnej w Gorlicach oceniał działalność Ruskiej Rady jako wysoce niebezpieczną dla Polski (PAN Kr, RPS, 4173, k. 72).
Zdaniem ukraińskiego historyka Juliana Tarnowycza przedstawionym w „Ilustrowanej historii Łemkowszczyzny” z 1936 r. początkowe tolerowanie łemkowskich wieców przez władze polskie miało wynikać ze słabości i niestabilności państwa, a także oczekiwania, że konflikt rusofilsko-ukraiński okaże się politycznie korzystny dla strony polskiej (Tarnowycz 1936, s. 246; zob. Olszański 1988, s. 47). Wydaje się jednak, iż władze polskie, zajęte odbudową państwa i narastającym konfliktem z Zachodnioukraińską Republiką Ludową, nie traktowały poważnie łemkowskich postulatów, tym bardziej że te w kwestii inkorporacji Łemkowszczyzny do Rosji były w tym czasie nierealne do spełnienia i nie stanowiły zagrożenia dla granic państwa.
Zważywszy na to, że cała południowa część Łemkowszczyzny graniczyła z Preszowszczyzną, ogłoszone przez rusofilów hasła unifikacji tych ziem wywołały u władz poważnie obawy o zbrojną interwencję strony czechosłowackiej (ANKr, KPPPJ, 97, k. 21). 28 listopada 1918 r. Zygmunt Lasocki, naczelnik Wydziału Administracji PKL, nakazał utworzenie w miastach i wsiach oddziałów straży państwowej. Na teren Łemkowszczyzny wkroczyło wojsko. W odpowiedzi na to działacze rusofilscy odmówili podporządkowania się polskiej administracji, płacenia podatków, składania przysięgi państwu polskiemu przez nauczycieli, noszenia orzełków, a nawet sprzedaży żywności Polakom (PAN Kr, RPS, 4177, k. 17).
Część administracji lokalnej uważała ludność łemkowską za lojalną wobec państwa, dopatrując się zagrożenia ze strony działaczy rusofilskich, którzy mieli podburzać spokojnych dotąd Łemków i wywoływać – w ich ocenie sztucznie – konflikty (PAN Kr, RPS, 4179, k. 37). Władze lokalne PKL starały się doprowadzić do porozumienia, w Grybowie planowano podpisać ugodę z reprezentacją Łemków (Przeniosło 2010, s. 260). Spowodowało to szybką reakcję Wydziału Administracji PKL, który zastrzegł sobie prawo do rozstrzygania sporów na tle narodowym, tym samym odsuwając od decyzji lokalne komitety. Początkowo strona polska zdecydowanie odmówiła zwolnienia ludności łemkowskiej z poboru do wojska, wymagając pełnego podporządkowania w tej kwestii. Łemkowie jako obywatele państwa polskiego mieli podlegać takim samym prawom i obowiązkom jaki inni obywatele. Komisarze lokalni PKL mieli się stosować do tych wytycznych bezwarunkowo, w razie potrzeby wspomagając się interwencją wojskową (PAN Kr, RPS, 4177, k. 17).
Wobec narastającego konfliktu strona polska celem uspokojenia sytuacji tymczasowo zwolniła Łemków ze służby w wojsku. 24 stycznia 1919 r. wykluczono ich z poboru, dzięki czemu nastroje się ustabilizowały (Horbal 1997, s. 65). Napięcie jednak rosło wraz z dalszymi odmowami płacenia podatków na rzecz Polski oraz rusofilskimi zgromadzeniami agitacyjnymi nawołującymi Łemków, by nie stawiali się do poboru do wojska (ANKr, KPPPG, 72, 5 IV 1920 r., b.p.; ANKr, StPG II, 11, 9 III 1919 r., b.p.; Tarnowycz 1936, s. 252; Olszański 1988, s. 48).
Sprawę powołania Ruskiej Rady badał polski wywiad; według jego ustaleń 16 marca 1919 r. działacze łemkowscy na zgromadzeniu w Krynicy podjęli decyzję o oderwania Łemkowszczyzny od Polski (ANKr, StPG II, 11, 9 III 1919 r., b.p.). W związku z tym strona polska wszczęła dochodzenie z zamiarem postawienia inicjatorom powstania Ruskiej Narodowej Republiki zarzutu zdrady stanu (ANKr, StPG II, 11, 13 III 1919 r., b.p.). Przeprowadzono także inwigilację w celu ustalenia, czy antypaństwowa działalność Ruskiej Rady ogranicza się jedynie do granic powiatu gorlickiego, czy objęła całą Łemkowszczyznę (ANKr, StPG II, 11, 26 IV 1919 r., b.p.). Ponadto powołano specjalne służby do pracy wywiadowczej wśród Łemków, a żandarmów Policji Państwowej pochodzenia łemkowskiego przeniesiono do powiatów zamieszkanych przez ludność polską (ANKr, KPPPJ, 97, k. 147).
Na łamach polskiej prasy pojawiały się artykuły poświęcone konfliktowi polsko-łemkowskiemu. „Kurier Polski” donosił o inicjatywach rządu Czechosłowacji, oskarżając go o zwerbowanie przywódców staroruskich i rusofilskich. Jako czołowych zwolenników koncepcji oderwania Łemkowszczyzny od Polski wymieniano w prasie Wasyla Kuryłłę i byłego posła na sejm węgierski Antoniego Beskyda, a także Aleksandra Hassaja, któremu zarzucano, iż pełni funkcję staroruskiego męża zaufania przy rządzie czeskim w Pradze (PAN Kr, RPS, 4179, 1 IV 1919 r., b.p.; Tarnowycz 1936, s. 253; zob. Olszański 1988, s. 48; Z. Lasocki 1931, s. 57; „Gazeta Lwowska” z 3 I 1919, „Goniec Krakowski” z 17 I 1919, „Głos Narodu” z 27 II 1919).
Oddziały polskie rozpoczęły pacyfikację Łemkowszczyzny za „antypaństwową postawę oraz prowokację czeskiego najazdu na Polskę”. W wielu miejscowościach dochodziło do represji, konfiskowano żywność oraz odzież (Horbal 1997, s. 65). W odpowiedzi na wkroczenie wojsk polskich na teren Łemkowszczyzny działacze rusofilscy jeszcze bardziej zdecydowanie postulowali przyłączenie zamieszkiwanych przez Łemków ziem do Czechosłowacji. Dopiero uchwała Wojskowej Komendy Uzupełnień w Krakowie z 26 lipca 1919 r., podtrzymująca w mocy rozporządzenie o zwolnieniu Łemków od poboru do wojska polskiego, spowodowała uspokojenie się antypolskich nastrojów wśród działaczy łemkowskich. Stan ten okazał się chwilowy. Już w listopadzie doszło na terenie Łemkowszczyzny do ponownej mobilizacji (ANKr, KPPPG, 72, 13 IV 1920 r., b.p.; ANKr, StPG II, 45, 21 X 1920 r., b.p.); co doprowadziło do uaktywnienia politycznego działaczy rusofilskich (ANKr, StPG, II, 11, 5 XII 1919 r., b.p.; ibidem, 1 XII 1919 r., b.p.).
W tym czasie na czoło aktywistów wysunął się Wiktor Hładyk, przedstawiciel łemkowskiej delegacji na konferencji pokojowej w Paryżu, który na zgromadzeniach agitacyjnych w pobliżu cerkwi po nabożeństwach przekonywał, aby Łemkowie nie stawiali się do poboru do wojska polskiego (ANKr, KPPPG, 72, 5 IV 1920 r., b.p.; ibidem, 11 IV 1920 r., b.p.; ANKr, StPG II, 11, 9 III 1919 r., b.p.). Hładyk z Zacharym Kopystiańskim doprowadził do spotkania działaczy rusofilskich 12 marca 1920 r. Na zebraniu tym powołano Radę Zwierzchnią Łemkowszczyzny, nową łemkowską reprezentacyjną organizację polityczną. Do Komitetu Wykonawczego weszli Jarosław Kaczmarczyk, Mykoła Gromosiak i Dmytro Chylak. Nowo powstała Rada opracowała memoriał, w którym domagała się wycofania wojsk z terenów zamieszkanych przez Łemków, wyrównania szkód spowodowanych działaniami wojennymi oraz apelowała do delegatów na konferencję pokojową w Paryżu o przeprowadzenie wśród Rusinów plebiscytu decydującego o przynależności państwowej (Horbal 1997, s. 80).
W odpowiedzi na utworzenie Rady Zwierzchniej Łemkowszczyzny władze polskie podjęły interwencję i zlikwidowały tę organizację łemkowską. Dodatkowo ogłosiły przymusowy pobór do wojska (Horbal 1997, s. 80). Namiestnictwo Policji Państwowej we Lwowie zakazało kolportażu rusofilskiego czasopisma „Ruskie Słowo”, wydawanego w Pradze (ANKr, KPPPG, 72, 1 V 1920 r., b.p.). 6 stycznia 1921 r. władze polskie aresztowały łemkowskich przywódców Jarosława Kaczmarczyka, Mykołę Gromosiaka i Dmytra Chylaka (ANKr, KPPPG, 72, 1 V 1920 r., b.p.; Moklak 1997, s. 42; Kokowśkyj 1934, s. 117). 10 czerwca 1921 r. przed Sądem Okręgowym w Nowym Sączu odbyła się rozprawa, podczas której wysunięto wobec nich zarzut wywołania wojny domowej, zdrady stanu na rzecz Czechosłowacji oraz przyczynienia się do zagrożenia agresją obcego państwa. Sąd uniewinnił oskarżonych, uwzględniając „wilsonowską zasadę samostanowienia narodów” (ANKr, KWPP, 133, k. 18). Zygmunt Lasocki wspominał: „Zaaresztowanie kilku prowodyrów i agitatorów doprowadziło ludność – pamiętającą jeszcze dobrze niedawne represje austriackie – do opamiętania” (Lasocki 1931, s. 58). Rzeczywiście antypaństwowe nastroje wśród Łemków wygasły. Pobór do wojska polskiego odbywał się już regularnie, co zakończyło okres konfliktów ze stroną polską (ANKr, KWPP, 133, k. 503). W obozie rusofilskim przyjęto wobec państwa bierną postawę, zaprzestano również oficjalnej agitacji na rzecz odłączenia Łemkowszczyzny od Polski. W ocenie Policji Państwowej Łemkowie mieli się odznaczać lojalnością względem władz (ANKr, KWPP, 133, 22 IV 1922 r., b.p.).
Policja Państwowa prowadziła w dalszym ciągu wzmożoną inwigilację środowiska, śledząc czołowych działaczy, podejrzewanych o agitację antypaństwową. W sprawozdaniach zaznaczano, że mimo oficjalnie biernej postawy politycznej nie zapomnieli oni o „dążnościach separatystycznych. Przebija się to [z] ich działalności dotychczasowej i wrogiego stanowiska względem państwowości”. W raportach donoszono o nieprzychylnym stanowisku księży i nauczycieli, którzy mieli sporządzać metryki w „języku ruskim”, dopisując „Okupacja Polska”. Wspominano także o konspiracji w celu przygotowania powstania, które miało wybuchnąć 1 marca 1921 r.: „W tym celu odbywać się mają po nocach potajemne wiece. Rozrzucane drukowane broszury nawołują do czujności i przygotowań na dzień 1 marca. […] Zauważono, iż wielu osobników w powiecie zajmuje się polityką […] obywatele są przez tut[ejszych] funkcjonariuszy pp inwigilowani i ściśle obserwowani, gdyż są silnie podejrzani o antypaństwową działalność, a nawet szpiegostwo na rzecz Ukrainy”. W związku z tym władze nie zezwoliły na powrót do Polski Aleksandrowi Cichańskiemu, oskarżonemu o konspirowanie z Czechosłowacją. Zebrany materiał archiwalny nie pozwala na jednoznaczne stwierdzenie, czy rzeczywiście planowano owo powstanie. Od 1922 r. środowisko łemkowskie było inwigilowane już tylko pod kątem działalności ukraińskich aktywistów. Z treści raportów 1922–1930 wynika, że strona polska uważała Łemków za lojalnych względem władzy (ANKr, StPNS, 85, k. 1148; ibidem, k. 1318, ibidem, k. 1154). Należy zauważyć, iż Łemkowie w pierwszych latach powojennych znajdowali się w ciężkiej sytuacji materialnej, potęgowanej zacofaniem gospodarczym zamieszkiwanych przez nich obszarów górskich. Położenie ekonomiczne tych terenów do końca lat dwudziestych się nie poprawiło, z tego też powodu w tym okresie nasiliło się zjawisko emigracji zarobkowej do Ameryki Północnej. Do Stanów Zjednoczonych wyjechał chociażby Jarosław Kaczmarczyk, przywoływany w artykule czołowy działacz łemkowski. Prawdopodobnie trudne warunki życiowe Łemków przesądziły, zwłaszcza u ludności mających tożsamość staroruską, o względnym stronieniu od spraw politycznych (ANKr, KWPP, 133, k. 503).
W latach 1918–1920 wzmogła się aktywność polityczna działaczy łemkowskich szczególnie o orientacji rusofilskiej, a przykład powoływania do życia kolejnych republik wskazuje na pogłębiający się rozłam polityczny i ideologiczny na terenie Łemkowszczyzny, przede wszystkim we wschodniej części, gdzie krzyżowały się wpływy stronnictwa rusofilskiego z działalnością ruchu ukraińskiego. Ruska Narodowa Republika powołana we Florynce 5 grudnia 1918 r. była najtrwalszym łemkowskim tworem administracyjnym. W stosunkowo krótkim okresie wśród inteligencji pojawiło się kilka koncepcji państwowości, od autonomii politycznej, przez opcje prorosyjską, czechofilską, po przyłączenia do ZURL. Co interesujące, w obliczu prób utworzenia autonomicznych administracji państwowych nie powstał jeden projekt, wspólny dla całej Łemkowszczyzny. Oznacza to, że miejscowa inteligencja, wykształcona we Lwowie i w Przemyślu, aktywizowała się jedynie w kierunku zgodnym z agitacją działaczy poszczególnych ruchów, opowiadając się zakoncepcjami politycznymi zrodzonymi w tych ośrodkach. Podział na strefy wpływów wschód–zachód zakorzeniał się w świadomości wszystkich działaczy pragnących zaktywizować Łemków. Podjęcie próby połączenia z Preszowszczyzną można interpretować jako manifestację poczucia wspólnoty etnicznej z mieszkańcami południowych stoków Karpat, jednak i w tym przypadku inteligencja łemkowska współpracowała z obozem rusofilskim z terenu byłej Galicji Wschodniej. Należy także zaznaczyć, że według sprawozdań polskich władz lokalnych ruch irredentystyczny nie objął szerszych rzesz chłopskich. Mimo to powstanie republik łemkowskich należy uznać za pierwszą manifestację polityczną działaczy łemkowskich dążących do ochrony interesów tej społeczności.
Bibliografia
Prasa
„Gazeta Lwowska”
„Goniec Krakowski”
„Głos Narodu”
Źródła archiwalne
Archiwum Narodowe w Krakowie (ANKr)
Komenda Wojewódzka Policji Państwowej w Krakowie (KWPP)
Komenda Powiatowa Policji Państwowej w Gorlicach (KPPPG)
Komenda Powiatowa Policji Państwowej w Jaśle (KPPPJ)
Starostwo Powiatowe w Grybowie (StPG)
Starostwo Powiatowe w Nowym Sączu (StNS)
Biblioteka Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, Rękopisy, Zbiory Specjalne, Fragment papierów urzędowych Polskiej Komisji Likwidacyjnej w Krakowie z lat 1918–1919 (PAN Kr, RPS)
Opracowania
Batowski H. (1988), Między dwiema wojnami 1919–1939, Kraków.
Horbal B. (1997), Działalność polityczna Łemków na Łemkowszczyźnie 1918–1921, Wrocław.
Kokowśkyj F. (1934), Łemkiwśki repubłyky w 1918–1919 rokach, „Istorycznyj Kalendar-Almanach Czerwonoji Kałyny na 1935 rik” (Lwiw).
Kwilecki A. (1967), Fragmenty najnowszej historii Łemków, „Rocznik Sądecki”, t. 8.
Lasocki Z. (1931), Wspomnienia szefa administracji PKL i KRZ, Kraków.
Lewandowski K. (1974), Sprawa ukraińska w polityce zagranicznej Czechosłowacji w latach 1918–1932, Wrocław.
Łemkin I. (1969), Istoryja Łemkowyny, Jonkers.
Magocsi P.R. (1985), The Rusyn-Ukrainians in Czechoslovakia, Vienna.
Moklak J. (1997), Łemkowszczyzna w Drugiej Rzeczypospolitej. Zagadnieniapolityczne i wyznaniowe, Kraków.
Moklak J. (2007), TożsamośćŁemków – uwarunkowania historyczne (XIX–XX w.), w: Odkrywcy i budziciele Łemkowszczyzny, red. A. Strzelecka, Sanok 2007.
Nowinowski S. (1997), Powstanie małej ententy – narodziny czechosłowackiego systemu bezpieczeństwa regionalnego (1920–1921), „Acta Universitatis Lodziensis” t. 59.
Olszański T.A. (1988), Ruska Ludowa Republika Łemków, „Magury”.
Papierzyńska-Turek M. (1979), Sprawa ukraińska w Drugiej Rzeczypospolitej 1922–1926, Kraków.
Przeniosło M. (2010), Polska Komisja Likwidacyjna 1918–1919, Kielce.
Reinfuss R. (1936), EtnograficznegraniceŁemkowszczyzny.PróbawytyczeniagranicyŁemkowszczyznynapodstawiezasięgułemkowskiegostroju, „Ziemia. Ilustrowany miesięcznik krajoznawczy”.
Tarnowycz J. (1936), Ilustrowana istorija Łemkiwszczyny, Lwiw.
Wereszycki H. (1986), Pod berłem Habsburgów. Zagadnienia narodowościowe, Kraków.
Korekta językowa: Beata Bińko
Stanisław Lem (1921–2006). Umysł fantastyczny
|
KAROL KASPROWICZ
Stanisław Lem (1921–2006). Umysł fantastyczny
„Jest czwarta rano, a właściwie w nocy. Do świtu pozostało jeszcze kilka długich godzin. Kliny, dalekie przedmieście Krakowa, bardziej wieś niż miasto, jeszcze śpią. Żaden pies nie szczeka, żaden kogut nie pieje, żadna krowa nie ryczy. Żaden samochód nie jedzie. Dopóki nie ruszy poranne sąsiedzkie machanie łopatami, żaden zresztą nie przejedzie, bo w nocy spadł śnieg. Jedyna trasa łącząca te kilka domków z cywilizacją – na planie miasta szumnie nazywana ulicą, ale na razie to po prostu polna droga odbijająca od szosy zakopiańskiej – w tej chwili jest nieprzejezdna. Stanisławowi Lemowi to akurat nie przeszkadza. Nigdzie się nie wybiera, przynajmniej w sensie fizycznym. Ale za chwilę będzie szybować wyobraźnią ku gwiazdom, bo te kilka godzin przed świtem, kiedy wszyscy domownicy jeszcze śpią, to jego ulubiona pora na pisanie. Wyobraźnia nie potrzebuje odśnieżonych dróg” (Orliński 2017, s. 7). Pierwsze zdania Prologu zatytułowanego Feci, quod potui z biografii Stanisława Lema Lem. Życie nie z tej ziemi (2017) autorstwa Wojciecha Orlińskiego trafnie opisują fenomen potęgi wyobraźni krakowskiego pisarza. Ten fantastyczny umysł nie znał granic przestrzennych ani czasowych dla swoich wyobrażeń mimo czasów i zawirowań dziejowych, w jakich przyszło mu funkcjonować. Kim zaś był ten wyjątkowy człowiek, potrafiący wyjrzeć poza kurtynę przeszłości i teraźniejszości?
Prolog. Młody Lem
Stanisław Lem urodził się najprawdopodobniej 13 września 1921 r. we Lwowie w rodzinnym mieszkaniu znajdującym się w kamienicy przy ulicy Brajerowskiej 4 jako jedyne dziecko Samuela Lema (inna forma – Lehm, 1879–1954), lwowskiego lekarza, i Sabiny z domu Woller (1892–1979). Do aktu urodzenia wpisano jednak datę 12 września, aby zgodnie z przesądem uniknąć pecha. Nie udało się jednak go uniknąć – Lem i jego rodzina ze względu na żydowskie pochodzenie w czasie II wojny światowej przeżyli koszmar okupacji sowieckiej, niemieckiej i powtórnie sowieckiej. Mimo to w eseju autobiograficznym zatytułowanym Chance and Order, który ukazał się na łamach magazynu „The New Yorker” w 1984 r., Lem wspomina dorastanie we Lwowie pełne dziecięcych i młodzieńczych zabaw. Jako jedynak bawił się w tworzenie paszportów, certyfikatów, pozwoleń, notatek rządowych i innych dokumentów. Ze swymi ekscentrycznymi pomysłami ciekał w fikcyjne miejsca niedostępne na mapie oraz w czasy nieobecne w kalendarzu dla nikogo poza nim samym. Przedwojenny okres lwowski zapisał się w pamięci pisarza jako wyjątkowy okres stabilizacji. Później w początkach walk o Lwów balkon w mieszkaniu na Brajerowskiej był wspominany niczym bezpieczny azyl, z którego młody Stanisław Lem obserwował grozę wojny.
Jeszcze przed wybuchem wojny Lem zdał maturę. Marzył o podjęciu studiów na Politechnice Lwowskiej i zostaniu uczonym. Gdyby nie wybuch wojny, nic nie stałoby na przeszkodzie, aby wyjątkowo utalentowany młodzieniec osiągnął swoje cele. Jednak los i przypadek – będące jakże częstym aspektem i aktorem tworzonych przez Lema światów – chciały inaczej. Jak sam wspominał: „W kilka lat po drugiej wojnie światowej od pewnego starszego człowieka zajmującego jakieś stanowisko w przedwojennym szkolnictwie dowiedziałem się, że kiedy zbadano iloraz inteligencji wszystkich uczniów gimnazjów – musiało być to w roku 1936 lub 1937 – uzyskałem 180 punktów i – wedle słów tego człowieka – byłem najinteligentniejszym dzieckiem w całej południowej Polsce. Przed wojną nie miałem o tym pojęcia, wyników badań nie ujawniono. W każdym razie w tym sensie stanowiłem już jakiś wyjątek od powszechnej przeciętnej. Jednak w żadnej mierze wysoki iloraz inteligencji nie mógł okazać się pomocny w przeżyciu niemieckiej okupacji na terenie Generalnej Guberni”[1]. Ostatecznie w świetle nadzwyczajnej sytuacji postanawia odłożyć na bok marzenia i pójść w ślady ojca. W 1940 r. rozpoczyna studia na lwowskim Uniwersytecie Medycznym, które przerywa rok później. Wojenne doświadczenia rzadko rozwijano w dotychczasowych biografiach Lema, mimo że są one kluczowe dla zrozumienia zarówno jego twórczości, jak i obrazu świata zawartego w kreowanych uniwersach.
Bez wątpienia okupacja niemiecka z lat 1941–1944 odcisnęła na Lemie znaczące piętno, widoczne nie tylko w prozie realistycznej (Szpitalu Przemienienia), lecz także w Głosie Pana (wspomnienia Rapaporta) czy Edenie. Oddajmy głos twórcy Cyberiady: „W tym okresie w sposób bardzo bezpośredni i «praktyczny» dowiedziałem się, że nie jestem «Aryjczykiem». Moi przodkowie byli Żydami, jednak ja nie miałem pojęcia o judaizmie ani, niestety, o żydowskiej kulturze. Właściwie dopiero nazistowskiemu ustawodawstwu zawdzięczam świadomość, że w moich żyłach płynie żydowska krew. Udało nam się jednak uniknąć uwięzienia w getcie – dzięki fałszywym dokumentom wraz z rodzicami zdołałem przetrwać ten czas”[2]. We Lwowie przeżył okupację niemiecką, pracując jako pomocnik mechanika i spawacz w garażach firmy zajmującej się odzyskiwaniem surowców. Gdy w 1944 r. miasto zostało odbite przez wojska radzieckie, Lem relacjonował: „Kiedy podczas walk o Lwów siedzieliśmy w piwnicy, nagle strasznie jakoś zachciało mi się napić zimnego barszczu, który stał w kuchni, w baniaku. Bohatersko udałem się na górę. Miałem, pamiętam, garnuszek porcelanowy z uszkiem. Kiedy zaczerpnąłem nim barszczu – nagle zrobiło się biało i rozległ się taki huk, że zupełnie ogłuchłem. Jak się potem dowiedziałem, przy naszym domu od strony ulicy stały czołgi sowieckie i samolot niemiecki zrzucił na nie bomby przeciwpancerne. Odłamki tych bomb trafiły w ścianę wewnętrzną kuchni; gdybym stał metr dalej, to bym zginął. Z garnuszka zostało mi tylko uszko na palcu, na ramionach miałem okienną ramę od kuchennego lufcika, a po czole ciekła mi krew, bo wypadająca szyba trochę mnie pokrajała. Straciłem apetyt na barszcz… i zakrwawiony wróciłem do piwnicy” (Fiałkowski 2000, s. 46).
Gdy koszmar wojny się skończył, rodzina Lemów jednym z pierwszych transportów przeniosła się do Krakowa już latem 1945 r. Lem – młody emigrant ze Lwowa, przejętego w powojennych rozstrzygnięć przez „radzieckiego przyjaciela ze wschodu” – podjął przerwane studia medyczne. Ponieważ jednak w tamtym czasie każdy absolwent medycyny musiał odbyć obowiązkową służbę wojskową, Lem w 1948 r. postanowił zakończyć swoją przygodę uniwersytecką oraz ostatecznie porzucił myśl o karierze lekarskiej, by zająć się wyłącznie pisaniem. Doświadczenia wojenne – ciągłe balansowanie na granicy życia i śmierci – bez wątpienia leżą u podstaw wielu Lemowskich opowieści. Dla twórcy Cyberiady fantastyka naukowa była „dźwignią wyobraźni”, ucieczką ku wolności w okolicznościach, w jakich przyszło mu żyć. Pierwszymi utworami Lema, które publikował jeszcze jako student medycyny, były jednak opowiadania o tematyce okupacyjnej drukowane w latach 1946–1948 na łamach „Kuźnicy”, „Żołnierza Polskiego”, „Odry” i „Co Tydzień Powieść”. Napisał w tamtym okresie także swoją pierwszą powieść Szpital Przemienienia (1948), realistyczną historię szpitala psychiatrycznego w czasach wojny, która została pozytywnie oceniona przez krytyków.
Interludium. Światy Lema
W latach 1948–1950 pracował jako młodszy asystent w Konwersatorium Naukoznawczym Asystentów Uniwersytetu Jagiellońskiego prowadzonym przez dr. Mieczysława Choynowskiego, który stał się naukowym mentorem Lema. Jak wspominał po latach w wywiadach: „Choynowski wywarł wpływ na całe moje życie” oraz „Choynowskiemu zawdzięczam najważniejsze moje naukowe lektury”. Udział w konwersatorium pozwolił Lemowi zrozumieć, jak działa nauka, i właśnie ta wiedza odróżniała go wśród pisarzy science fiction od innych kolegów po fachu. Bez niej trudno wyobrazić sobie arcydzieła gatunku, w których Lem wytrawnym okiem przygląda się zmaganiom człowieka ze wszechświatem i z granicami własnej wiedzy, co widać szczególnie w Głosie Pana. Choynowski pomógł Lemowi zrozumieć naukę, Jerzy Turowicz, legendarny redaktor „Tygodnika Powszechnego” – paradoksy ludzkiej natury. Tym samym odnalazł dwóch nauczycieli, którzy go uformowali i ukierunkowali intelektualnie w stronę niezależnych poszukiwań i krytycznego myślenia.
Przykładem niech będzie najsłynniejsza jego powieść Solaris (1961), w której idea światów fikcyjnych przeplata się ze światem realnym i leży u podstaw historii o samoświadomym oceanie-planecie. Jak mówił Salman Rushdie, Solaris ma moc „wnikania w najgłębsze zakamarki ludzkich umysłów, a następnie materializowania ich wspomnień”[3]. Kluczowym wątkiem tej opowieści jest jednak spotkanie czy też kontakt z Innym/Obcym, a właściwie jego niemożliwość. „Jestem rozpalony ideą poznania. Przejawia się to u mnie jako fascynacja granicami możliwości ludzkiego rozumu poznającego. Cała moja literatura jest o tym” – mówił Stanisław Lem w jednym z wywiadów[4]. Biblioteka w Solaris jest jądrem poznania wszechświata. To miejsce świadczy o ułomności ludzkiej wiedzy. Takie biblioteki są alegorią poznania, ale wcale mu nie służą, świadczą wręcz o niepoznawalności rzeczywistości. Podobnie jak u Jorge Luisa Borgesa jest to biblioteka labiryntu, symbolu impasu poznawczego, gdzie dzieł jest nieskończona liczba, a nadmiar informacji nie prowadzi ku wiedzy. W obu przypadkach mamy do czynienia z figurą wielkiego paradoksu i zarazem absurdu. W Solaris i innych dziełach Lem stawia nam fundamentalne pytanie: W jaki sposób ludzie konfrontują się z tajemniczym Obcym? Robimy to, jak przekonuje autor, z nieuchronnie antropocentrycznej perspektywy, mierząc tego Obcego wedle naszych ludzkich, przyziemnych standardów – naszych skal i miar (Tambor 2021, s. 70–74).
Proza Lema jest pełna neologizmów i charakterystycznych zwrotów oraz określeń. Wiele z nich okazało się swoistymi proroctwami wynalazków przyszłości, choć istnieją obecnie pod innymi nazwami[5]. Wymyślił narzędzia, które dziś, pięćdziesiąt lat później, są naszą codziennością: tablety, e-booki czy smartfony. Na kartach jego książek pojawiły się wyszukiwarki i rzeczywistość wirtualna, nazwana chyba lepiej przez Lema – fantomatyką. Bibliotekę Trionów możemy odczytywać jako Internet. Triony funkcjonowały w twórczości Lema jak współczesne pendrive’y, które połączone falami radiowymi, tworzyły ogromną bazę wiedzy. Tak Lem opisuje to zjawisko w Obłoku Magellana z 1955 r.: „Trion może magazynować nie tylko obrazy świetlne, sprowadzone do zmian jego struktury krystalicznej, a więc podobizny stronic książkowych, nie tylko wszelkiego rodzaju fotografie, mapy, obrazy, wykresy czy tablice, jednym słowem wszystko, co można przedstawić w sposób dostępny odczytaniu wzrokiem. Trion może magazynować równie łatwo dźwięki, a więc głos ludzki, jak i muzykę, istnieje też metoda «zapisu woni»” (Lem 2005, s. 174). „Ariadnologia” zaś do złudzenia przypomina sposób działania wyszukiwarki Google, niczym śledzenie nici Ariadny, by w labiryncie informacji odszukać tę jedną, która nas interesuje.
W większości wyliczanek wynalazków Lema bywa jednak pomijane to, że pisarz nie tylko przewidział pewne odkrycia naukowe, lecz także ich konsekwencje społeczne. W wykreowanych przez Lema światach takich jak Kongres futurologiczny (1971), wypełnionych technologią, wynalazkami i hipotezami naukowymi, możemy dostrzec wizję społeczeństw, które farmakologicznie poprawiają rzeczywistość. W Powrocie z gwiazd (1961), pisząc o „betryzacji” tworzącej człowieka pozbawionego podstawowych instynktów, Lem ostrzega przed eksperymentami społecznymi (można w tym zobaczyć analogię do dzisiejszych możliwości edycji genów metodą CRISPR Cas-9). Pod powierzchnią fabuły kryją się pytania tak obecnie ważkie jak to, czym jest prawda i czy należy do niej dążyć za wszelką cenę.
Nic dziwnego, że tak wyrafinowana uczta intelektualna znalazła zwolenników ponad granicami dwubiegunowego świata okresu zimnej wojny. Stanisław Lem cieszy(ł) się ogromną popularnością w Europie Środkowej i ZSRR. Jego twórczość, opowiadająca o uniwersalnych i kluczowych problemach ludzkości, przekraczała granice. Pisanie o Lemie, czyli „lemologia”: tłumaczenia, interpretacje dzieł, idei czy pomysłów, to od wielu lat nie lokalna awangarda, lecz dziedzina ogólnoświatowa. Wokół Ziemi krąży satelita jego imienia, jest patronem wielu ulic w Polsce, w przestrzeni kosmicznej między Marsem a Jupiterem orbituje asteroida Lema. Powstają adaptacje jego dzieł w postaci inscenizacji teatralnych, a nawet operowych. Już w 1970 r. awangardowa opera Krzysztofa Meyera oparta na motywach z Cyberiady, pełna neologizmów i specyficznych dla Lema zwrotów – zaczynająca się od „Dawno, dawno temu był sobie inżynier-kosmolog” – zdobyła Grand Prix of the Prince Pierre of Monaco. Powstały adaptacje filmowe najbardziej znanych utworów i opowiadań. Najgłośniejsza z nich, Solaris w reżyserii Andrieja Tarkowskiego, została wyróżniona na festiwalu w Cannes w 1972 r. Trzydzieści lat później, tym razem w hollywoodzkiej obsadzie i stylu, ukazała się adaptacja Stevena Soderbergha (2002) z George’em Clooneyem w roli Kelvina. Andrzej Wajda sięgnął zaś po opowiadanie Czy Pan istnieje, Mr Jones? i zekranizował je pod tytułem Przekładaniec (1968). Nie sposób wymienić choćby fragmentu artefaktów kulturowych, które wyrosły dzięki fantastycznemu umysłowi Lema. O żywotności jego wyobrażeń niech świadczy to, że jego twórczość jest przekładana na nowe nośniki i języki komunikacji, które tak trafnie przewidział. Na przykład na podstawie powieści Niezwyciężony powstaje obecnie gra komputerowa, a ostatnio doczekała się ona świetnej adaptacji komiksowej.
Epilog
W połowie lat siedemdziesiątych XX w. problemy zdrowotne pisarza spowodowały stopniowe zakończenie złotego okresu twórczości. Pogarszający się stan zdrowia autora Cyberiady był jedną z istotniejszych przyczyn odejścia od konwencji powieści i skupienia się na krótszych formach. Lem pisał w czasie pobytu („emigracji”) w Berlinie w 1983 r.: „Przypuszczam, że jestem równocześnie niezadowolony i zarazem dumny z tego, co napisałem – zapewne w jakimś stopniu cechuje mnie arogancja, nie mam jednak tej świadomości. Dostrzegam ją tylko «behawiorystycznie», na przykład w tym, że zniszczyłem wszystkie rękopisy pomimo rozlicznych próśb o złożenie ich dla potomności w archiwach jakiejś instytucji. Dla wyjaśnienia mego postępowania stworzyłem takie oto obrazowe uzasadnienie: piramidy były jednym z cudów świata dopóty, dopóki nie wiadomo było, jak je zbudowano. Długie równie pochyłe, po których niewolnicy wciągali toczone na drewnianych walcach kamienne bloki, zostały rozebrane po skończonej pracy i dziś pośród pustynnych piaskowych wydm samotne piramidy tajemniczo górują nad pustynią. Ja także zabieram moją równię pochyłą, rusztowania i inne narzędzia, i pozostawiam tylko to, czego nie muszę się wstydzić”[6]. Ostatecznie w latach osiemdziesiątych Stanisław Lem zdecydował się także zakończyć budowę swoich piramid. Po powrocie do kraju w 1989 r. zadeklarował zaprzestanie pisania beletrystyki.
Od lat dziewięćdziesiątych Lem dał się poznać jako płodny felietonista „Tygodnika Powszechnego”, twórca opowiadań oraz Kasandra w okresie powszechnego technooptymizmu. Jego wnikliwe analizy współczesności wskazywały na zagrożenia płynące z zauroczenia nowymi sposobami komunikacji oraz odkryciami naukowymi. Przykładem „bomby megabitowe” przypominające współczesne zjawisko fake newsów czy sceptycyzm wobec biologicznych ingerencji w ciało człowieka. Pisał wówczas: „Co będzie możliwe za lat dwa tysiące – tego oczywiście nie wiem. Natomiast miraż, jakim mydli nam się dzisiaj oczy – człowiek dobrze poskładany, dobrze połatany, trochę jak ubranie, które już właściwie świeciło na tyłku i było w wielu miejscach przetarte, ale je przenicowano i uzupełniono rozmaitymi wstawkami czy łatami – nie wygląda najbardziej zachęcająco”[7]. Lem wielokrotnie wyliczał wyzwania stojące przed cywilizacją i wyrażał zwątpienie czy ludzkości uda się wznieść na wysokość zadań, przed którymi przyjdzie jej stanąć. Rozwijał tym samym myśli zawarte w jednym z najważniejszych dzieł, Summa technologiae, opisującym wyzwania przyszłości, „których materialnego charakteru, uwarunkowanego technologią przyszłości, nie możemy przewidzieć, ale których psychologiczne efekty potrafimy choć w drobnej mierze pojąć, ponieważ sami jesteśmy ludźmi” (Lem 1995, s. 52).
Stanisław Lem zmarł w Krakowie 27 marca 2006 r. Trafniej jednak moglibyśmy powiedzieć, że uległ przemianie i istnieje w innym, fantastycznym wszechświecie. Według jednej z alegorycznych interpretacji Solaris – której sam Lem nie zaprzeczał (co, dodajmy, zdarzało się nader rzadko w wypadku cudzych odczytań) – pod oceanem tytułowej planety kryje się ludzki mózg powiększony do skali planetarnej, co podkreślałoby tym samym jego niewyobrażalną złożoność[8]. Mózg będący tajemnicą zaś to swoisty lejtmotyw twórczości Lema. Skoro nie znamy samych siebie, jak możemy poznać nieskończony Wszechświat? Podobnie jak w przypadku planety mózg jest koloidalny i niesamowicie pomarszczony – niczym powierzchnia oceanu Solaris. Będący siedzibą świadomej myśli i nieświadomej fantazji, ludzki mózg/umysł jest w stanie tworzyć, wymyślać czy symulować najbardziej zdumiewające kreacje (np. twory „F”). Równocześnie jednak jest bardzo odporny na rozumienie – prawdopodobnie dlatego, jak często zaznaczał Lem, że sam musi jednocześnie służyć zarówno jako podmiot, jak i przedmiot poznania. Analogicznie mózg Lema był niczym wszechświat. Niezgłębiony, pełny tajemnic, paradoksów – będący siedzibą zdumiewających myśli i wizji, przekraczających granice ludzkiej wyobraźni.
Autorowi Solaris bardzo podobał się napis na budynku Politechniki Lwowskiej: Hic mortui vivunt (łac. Tu umarli żyją). Łacińskie motto widniejące na grobie Lema: Feci, quod potui, faciant meliora potentes, czyli Zrobiłem, co umiałem. Niech więcej zrobią zdolniejsi, jest zaś skierowane ku odbiorcom jego dziedzictwa – miejmy nadzieję, że tradycja jego pięknej myśli, fantazji i wyobraźni będzie kontynuowana.
Bibliografia
Fiałkowski Tomasz (2000), Świat na krawędzi, Kraków.
Orliński Wojciech (2017), Lem. Życie nie z tej ziemi, Kraków.
Lem Stanisław (2003), O przyszłości, „Tygodnik Powszechny” nr 50, https://www.tygodnikpowszechny.pl/o-przyszlosci-lem-163374 (dostęp 2 IX 2021).
Lem Stanisław (2005), Obłok Magellana, Kraków.
Lem Stanisław (1996), Summa technologiae, t. 1, Warszawa.
Tambor Jolanta (2021), Czy możliwy jest kontakt między światami? Mistrzostwo Stanisława Lem, „Forum Akademickie” nr 7/8.
Netografia
Gliński Mikołaj, 13 przepowiedni Lema, które się sprawdziły, https://culture.pl/pl/artykul/13-przepowiedni-lema-ktore-sie-sprawdzily (dostęp 2 IX 2021).
Grimstad Paul, The Beautiful Mind-Bending of Stanislaw Lem, https://www.newyorker.com/culture/culture-desk/the-beautiful-mind-bending-of-stanislaw-lem (dostęp 2 IX 2021).
Lem Stanisław, Przypadek i ład, https://solaris.lem.pl/home/biografia/przypadek-i-lad (dostęp 2 IX 2021).
Ruddick Nicholas, Solaris. Geniusz Lema w świetle arcydzieła, https://wszystkoconajwazniejsze.pl/nicholas-ruddick-solaris-geniusz-lema-w-swietle-arcydziela/ (dostęp 2 IX 2021).
Chcesz wiedzieć więcej? Przed podróżą do gwiazd spójrz do poniższych propozycji:
Wybrane publikacje
Dajnowski Maciej, Groteska w twórczości Stanisława Lema, Gdańsk 2005.
Gajewska Agnieszka, Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema, Poznań 2017.
Filozoficzny Lem. Wybór tekstów Stanisława Lema i opracowania, t. 1, Warszawa 2021.
Jarzębski Jerzy, Wszechświat Lema, Kraków 2003.
Lem w oczach krytyki światowej, oprac. Jerzy Jarzębski, Kraków 1989.
Lem Stanisław, Muth Jon J., Podróż siódma. Opowieść graficzna, Kraków 2021 (komiks).
Lem Tomasz, Awantury na tle powszechnego ciążenia, Kraków 2009.
Majewski Paweł, Między zwierzęciem a maszyną. Utopia technologiczna Stanisława Lema, Wrocław 2007.
Michera Wojciech, Piękna jako bestia. Przyczynek do teorii obrazu, Wrocław 2010.
Mikołajczyk Rafał, Niezwyciężony. Na podstawie powieści Stanisława Lema, Warszawa 2019 (komiks).
Okołowski Paweł, Głos Pana Lema. Szkice z filozofii człowieka, wartości i kosmosu. W stulecie urodzin autora Summy, Kraków 2021.
Okołowski Paweł, Materia i wartości. Neolukrecjanizm Stanisława Lema, Warszawa 2010.
Orliński Wojciech, Co to są sepulki? Wszystko o Lemie, Kraków 2007.
Orliński Wojciech, Lem. Życie nie z tej ziemi, Wołowiec 2017.
Orliński Wojciech, Lem w PRL-u, czyli nieco prawdy w zwiększonej objętości, Kraków 2021.
Płaza Maciej, O poznaniu w twórczości Stanisława Lema, Wrocław 2006.
Stanisław Lem. Pisarz, myśliciel, człowiek, red. Jerzy Jarzębski, Andrzej Sulikowski, Kraków 2003.
Stoff Andrzej, Powieści fantastyczno-naukowe Stanisława Lema, Warszawa 1983.
Szpakowska Małgorzata, Dyskusje ze Stanisławem Lemem, Warszawa 1996.
Wasilewski Andrzej, Teoria literatury Stanisława Lema, Szczecin 2017.
Wywiady i rozmowy ze Stanisławem Lemem
Bereś Stanisław, Rozmowy ze Stanisławem Lemem, Kraków 1987.
Bereś Stanisław, Tako rzecze… Lem, Kraków 2002.
Fiałkowski Tomasz, Świat na krawędzi, Kraków 2000.
Swirski Peter, Świat według Lema, tłum. Paweł Powolny, Małgorzata Wojtunik-Ricketts, Katowice 2016.
Firma iSource wydała Lemologię – pierwszą polską interaktywną app-książkę na iPada. Jest to cyfrowa edycja książki Wojciecha Orlińskiego Co to są sepulki? Wszystko o Lemie. Aplikacja, będąca kompendium wiedzy na temat Stanisława Lema i jego twórczości, zawiera ponad 130 rozdziałów. Znajduje się w niej blisko 200 ilustracji. Bezpośrednio z aplikacji można rozwinąć niektóre hasła w Wikipedii, zobaczyć filmy nakręcone na podstawie „Lemowskich” scenariuszy na YouTube oraz kupić online książki Lema w tradycyjnej, papierowej postaci.
[1] Stanisław Lem, Przypadek i ład, https://solaris.lem.pl/home/biografia/przypadek-i-lad (dostęp 2 IX 2021).
[3] Cyt. za: Paul Grimstad, The Beautiful Mind-Bending of Stanislaw Lem, https://www.newyorker.com/culture/culture-desk/the-beautiful-mind-bending-of-stanislaw-lem (dostęp 2 IX 2021).
[4] Audycja Połączyć mikroświaty. Tajniki twórczości Stanisława Lema https://www.polskieradio.pl/9/8995/Artykul/2696855,Polaczyc-mikroswiaty-Tajniki-tworczosci-Stanislawa-Lema (dostęp 2 IX 2021).
[5] Mikołaj Gliński, 13 przepowiedni Lema, które się sprawdziły, https://culture.pl/pl/artykul/13-przepowiedni-lema-ktore-sie-sprawdzily (dostęp 2 IX 2021).
[7] Stanisław Lem, O przyszłości, „Tygodnik Powszechny” 2003, nr 50, https://www.tygodnikpowszechny.pl/o-przyszlosci-lem-163374 (dostęp 2 IX 2021).
[8] Nicholas Ruddick, Solaris. Geniusz Lema w świetle arcydzieła, https://wszystkoconajwazniejsze.pl/nicholas-ruddick-solaris-geniusz-lema-w-swietle-arcydziela/ (dostęp 2 IX 2021).
Redakcja językowa: Beata Bińko
Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”
|
WALDEMAR STOPCZYŃSKI
Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”
…zajęłam się jednak tym tematem, ponieważ o tej
tragedii napisano wiele ordynarnych i złośliwych kłamstw, czytelnicy zaś
chętnie wierzą byle czemu […]. A skoro dzięki nowym dokumentom, które ostatnio
znów wypłynęły, można zniszczyć to kłamstwo, nie powinniśmy się uchylać od tego
zadania.
Anna Achmatowa o śmierci
Aleksandra Puszkina
„Przy podejściu apologetycznym wszystkie fakty da się
zinterpretować tak, by obraz przeszłości był pozbawiony niepokojących
zarysowań. Historyk staje się »adwokatem«, którego zadaniem jest oddalenie od »klienta«
wszelkich podejrzeń” – Rafał Wnuk pisał tak w odniesieniu do sporu wokół
„ostatniego żołnierza wyklętego” – Józefa Franczaka „Lalka” (Wnuk 2021). Wśród
metod stosowanych, by dezawuować naukowe ustalenia podważające pomnikowość historycznego
bohatera, prof. Wnuk nie wymienił dwóch, moim zdaniem, często wykorzystywanych.
Pierwsza – użyta zresztą w sporze o Franczaka – to zaangażowanie najbliższych
„zaatakowanego”; dzisiaj są to najczęściej dzieci i wnuki. Ich obecność, ich głos
mają wytrącać oręż z rąk „atakujących”, w rozumieniu „adwokatów” uwiarygadniać,
wzmacniać przyjętą „linię obrony”. Druga metoda – przemilczeć to, co godzi w
bohatera. Komentując spór o „wyklętego”, Rafał Wnuk uchwycił mechanizm
uniwersalny, który można odnieść także do tego, co w ostatnich latach dzieje
się wokół historii batalionu „Parasol” – opisanej, zdawało się, kompletnie w
wydanej w 1981 r. monografii Piotra Stachiewicza. Potwierdza to niestety album
o Adamie Borysie „Pługu” autorstwa dyrektora Archiwum Akt Nowych Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa – syna dowódcy „Parasola”, który ukazał się w tym roku
(choć z datą wydania 2020). Poniższy tekst odnosi się nie tylko do samej
książki, jej autorów i tytułowego bohatera. „Parasol” w świetle ujawnionych już
i wciąż ujawnianych dokumentów potrzebuje swoistego audytu spetryfikowanej
wiedzy i historyków, którzy nie uchylą się od tego – być może niewdzięcznego –
zadania. Artykuł jest więc z jednej strony głosem w sporze o konkretnego
bohatera, z drugiej zaś apelem o jakość pisania historii.
Pierwsze informacje o pracach nad książką poświęconą
Adamowi Borysowi „Pługowi”, dowódcy batalionu „Parasol”, pojawiły się w grudniu
2017 r. Mariusz Olczak zapowiadał, że „biografia »Pługa«” ukaże się już w roku następnym. Tak się nie stało.
Wcześniej, w 2019 r., premierę miała książka poświęcona Ryszardowi Białousowi
„Jerzemu” – dowódcy batalionu „Zośka”.
Książka o Adamie Borysie to „bliźniaczy album” – ten sam
format i szata graficzna. Są zapowiedzi, że do sprzedaży może trafić wersja
kolekcjonerska w tekturowej oprawie, zawierająca obie pozycje. Słowo wstępu do
albumów napisał minister Mariusz Błaszczak.
Publikacja, której bohaterem jest Ryszard Białous, została
przygotowana samodzielnie przez Mariusza Olczaka. Ma 384 strony, z których 170
to fotografie, 140 – różne teksty i listy „Jerzego” w wyborze i opracowaniu
Olczaka, które poprzedza piętnastostronicowy życiorys dowódcy batalionu
„Zośka”.
Album o „Pługu” został opracowany przez Olczaka z
Hubertem Borysem – profesorem ASP w Warszawie, synem dowódcy „Parasola”. Liczy
479 stron. Aż 280 z nich to fotografie – niewątpliwie w dużej części unikatowe.
46 stron ze 144 przypisami to tekst Olczaka pt. „Adam Borys”; 100 stron zajmuje
tekst Huberta Borysa pt. „Oczami syna. Adam Borys 1909–1986” – także opatrzony
przypisami i wybraną bibliografią. Wreszcie niespełna trzydzieści stron to trzy
wywiady prasowe – dwa z Adamem Borysem (z 1972 i 1984 r.), jeden z Borysem, Piotrem
Stachiewiczem, Zofią Świeszcz-Łazor i Witoldem Florczakiem (z roku 1980).
Mariusz Olczak zapowiadał w 2017 r. „biografię »Pługa«”, ale książka przybrała formę
„albumu” i autorom najwyraźniej zależy na podkreślaniu tego faktu. W krótkim
materiale dołączonym do audycji radiowej z 28 stycznia 2021 r., w której
wystąpili Olczak i Borys, można przeczytać, że wybrano tę formę, ponieważ zarówno
sam batalion, jak i jego dowódca mają już „kompleksowe” opracowanie w postaci
wydanej w 1981 r. monografii „Parasola” autorstwa Piotra Stachiewicza. Jednak w
innej audycji towarzyszącej wydaniu książki (tym razem z udziałem tylko Borysa)
stwierdzono, że dopiero ona jest „pierwszą tak pełną biografią tego wybitnego
Polaka”. Poza tym jako powód albumowego charakteru wydawnictwa podawano
„pozyskane źródła” (Siwek 2021; Truszczak 2021) i wydaje się, że to właśnie ten
fakt wraz z planowaną publikacją książki o Ryszardzie Białousie „Jerzym” wpłynęły
na realizację pomysłu, by wydać dwa „bliźniacze albumy” o dowódcach dwóch „bliźniaczych
batalionów”.
O genezie książki mówił Hubert Borys w audycji
radiowej z 28 stycznia 2021 r.: „Była to inicjatywa pana Mariusza Olczaka,
który zaproponował dwa lata temu w Gdańsku przy okazji jakichś obchodów
kombatanckich, abyśmy taki album, taką książkę wydali” (Siwek 2021). „Jakieś
obchody kombatanckie”, o których mówi prof. Borys, to uroczyste przekazanie przez
niego dokumentów „Parasola” przechowywanych przez „Pługa” do Archiwum Akt Nowych,
które towarzyszyło odsłonięciu w Sopocie w październiku 2017 r. tablicy
pamiątkowej poświęconej Bolesławowi Srockiemu i jego wychowankom z batalionów
„Zośka” i „Parasol”.
Archiwalia przekazane Olczakowi w Sopocie nigdy nie
były dostępne dla badaczy jako spójny zbiór. Adam Borys przechowywał je i
dysponował nimi według uznania. Nie otworzył tego archiwum na oścież dla
nikogo, także dla swego protegowanego – Piotra Stachiewicza, autora rzekomo
„kompleksowego” opracowania historii „Parasola”.
Przeglądałem ten zbiór już w 2017 r., przede wszystkim
pod kątem informacji dotyczących centralnego punktu historii dowodzonego przez
Adama Borysa oddziału – wykonanej 1 lutego 1944 r. akcji przeciwko dowódcy SS i
policji na dystrykt warszawski gen. Franzowi Kutscherze. W ostatnim
ćwierćwieczu zostały opublikowane dwa kluczowe dokumenty z nią związane, o
których istnieniu wiedział i mógł o nich informować tylko Adam Borys. To raport
z akcji napisany przez Stanisława Huskowskiego „Alego”, którego treść podał w
1993 r. dr Henryk Piskunowicz, i opublikowane 23 lata później przez Mariusza
Olczaka pismo przewodnie skierowane do sztabu Kedywu KG AK, dołączone do raportu.
O konsekwencjach pojawienia się w obiegu badawczym raportu „Alego” i problemach
z jego percepcją w świetle spetryfikowanej wiedzy pisałem w kilku tekstach (zob.
bibliografia). Odnalezione przez Olczaka pismo przewodnie Adama Borysa
potwierdza, że dowódca zapoznał się z raportem Huskowskiego i że jest on
wiarygodnym źródłem wiedzy o przebiegu akcji z 1 lutego 1944 r.
Problem w tym, że raport w istotnych sprawach kłóci
się z utrwaloną i zaakceptowaną przez dowódcę wersją przedstawioną w
„kompleksowym” dziele Stachiewicza, w którym na dodatek, powołując się na
relację samego „Pługa”, napisano, że takie dokumenty nigdy nie powstały.
Na początku października 2019 r. w „Przeglądzie
Historyczno-Wojskowym” ukazał się mój artykuł Raport „Alego” z akcji
na Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”. Odsyłając do tej
szczegółowej analizy, odnotuję tutaj najważniejsze wnioski.
Adam Borys miał nieograniczone możliwości
kontrolowania narracji o najsłynniejszej akcji wykonanej przez jego oddział i z
tych możliwości korzystał na pewno od lat pięćdziesiątych XX wieku. Miał
świadomość dokonującej się deformacji tej opowieści, która krzywdziła jego
poległych żołnierzy. Był jednocześnie jedyną osobą mogącą przeciwdziałać tym
zniekształceniom. Zaakceptował jednak i promował własnym autorytetem dopiero
wersję przedstawioną w książce Stachiewicza „Parasol”, w której jest najwięcej
rozbieżności w stosunku do zapisów w dokumentach z okresu konspiracji – także w
tym, który sam sporządził.
Rozbieżności te nie dotyczą rzeczy i spraw błahych,
odnoszą się do okoliczności i powodów śmierci dwóch uczestników akcji oraz
zachowania w jej trakcie zastępcy dowódcy. Przez lata kształtowała się wersja
ostatecznie przypieczętowana przez Borysa, że Kazimierz Sott „Sokół” i Zbigniew
Gęsicki „Juno” zginęli w nurtach Wisły, ponieważ zignorowali wydany im rozkaz
porzucenia ostrzelanego auta. Tymczasem według odnalezionego przez dr.
Piskunowicza raportu zginęli, bo rozkaz odprowadzenia samochodu na lewobrzeżną
stronę Warszawy wykonali. W odniesieniu do zastępcy dowódcy akcji na Kutscherę
Stanisława Huskowskiego „Alego” wersja zapisana w książce Stachiewicza i
afirmowana przez Borysa zawierała wiele odstępstw od zapisów dokumentarnych z
lutego 1944 r. Według tej wersji tuż przed akcją dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego oraz broni krótkiej i poszedł do walki uzbrojony jedynie w granaty
zamknięte w teczce. Podczas akcji nie poradził sobie z otwarciem teczki i
„załamany ruszył w kierunku samochodów przeznaczonych do odskoku. Dla niego był
to koniec akcji i początek wielkiej, osobistej tragedii” (Stachiewicz 1981, s.
329). W związku z zachowaniem Huskowskiego 1 lutego 1944 r. Stachiewicz uznał,
że nieodsunięcie go od zadań bojowych i wyznaczenie na stanowisko zastępcy
dowódcy akcji na Wilhelma Koppego w Krakowie było wyrazem źle pojętej
„koleżeńskiej przyjaźni” (tamże, s. 415). Z przemilczanych przez Adama Borysa
dokumentów wyłania się zupełnie inny obraz: dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego, ale miał jeden pistolet parabellum, a drugi otrzymał od „Juna” –
ruszył do walki uzbrojony w dwa pistolety i teczkę z filipinkami. W trakcie
akcji nie otworzył teczki, ale wydobył broń i wziął udział w walce. Po południu
tego samego dnia uczestniczył w akcji wyprowadzenia rannych kolegów ze szpitala
Przemienienia Pańskiego i współtworzył ich zbrojną obstawę do rana dnia
następnego, kiedy udał się na odprawę z dowódcą – kpt. Adamem Borysem.
Jest dziś bezspornym faktem, że to Adam Borys
zadecydował o skierowaniu „Alego” do dalszych zadań bojowych po akcji na Kutscherę.
Dowodzi tego dokument podpisany przez Borysa i wysłany do Kedywu KG. Jest to
oczywiste – dowódca skorzystał ze swoich uprawnień do doboru najwłaściwszych w
jego ocenie ludzi. Konsekwencją tej decyzji był udział „Alego” w akcji na
Koppego w lipcu 1944 r. w charakterze zastępcy dowódcy. W jej trakcie zginął.
Czterdzieści lat później w wywiadzie przeprowadzonym przez Małgorzatę Rutkowską
Adam Borys powiedział, że „Alego” nie należało wyznaczać do akcji, a winę za to
ponoszą jego przyjaciele. Niewątpliwie musiało Borysowi chodzić o zmarłego z
powodu ran odniesionych w akcji na Kutscherę Bronisława Pietraszewicza „Lota”
oraz poległych w powstaniu warszawskim Jerzego Zborowskiego „Jeremiego” i
Stanisława Leopolda „Rafała”. Skoro „Pług” wysłał „Alego” do walki, w której
ten zginął, powinien zadbać, aby po wojnie nikt nie szargał pamięci o nim.
Jeżeli uważał, że „Ali” nie nadaje się do walki, to nie powinien go do niej w
1944 r. wysyłać, aby po latach odpowiedzialność za swoją decyzję zrzucać na
poległych podkomendnych.
Adam Borys oraz Piotr Stachiewicz zapewniali o
rzetelności i wszechstronności analizy materiału źródłowego w monografii
„Parasola”. Stachiewicz dopuścił dalsze uzupełnianie bazy źródłowej, ale
wykluczył możliwość pojawienia się archiwaliów, które zburzą „syntetyczną
konstrukcję opracowania”. Okazało się jednak, że ujawnione dokumenty o akcji na
Kutscherę nie wzbogaciły tej konstrukcji, ale ją zburzyły, za co
odpowiedzialność spada na Adama Borysa.
Od odpowiedzi na pytanie, czy uznamy te opublikowane
ustalenia za istotne, czy przyjmiemy za pewnik, że obowiązkiem dowódcy jest
brać odpowiedzialność za podejmowane w czasie walki decyzje i po wojnie zadbać
o pamięć o poległych podkomendnych, zależeć będzie ocena książki Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa.
Zanim omówię, w jaki sposób do tej
sprawy odnieśli się autorzy albumu o „Pługu”, odnotujmy, że obu zależy bardzo
na wykazaniu, iż w okresie powojennym dowódca „Parasola” był poddany
szczególnym szykanom i różnym formom represji, zachowując jednocześnie „wyraźną
niechęć do systemu komunistycznego” (Olczak 2020, s. 49) i rzeczywistą od niego
niezależność. Szczególnie ponury obraz powojennej Polski przedstawia Borys:
terror, mordy, prześladowania polityczne, „wyroki śmierci, wieloletniego
więzienia, propagandowa nagonka, degradacje społeczne, zawodowe – wszystkimi
tymi działaniami sterował PPR, potem PZPR, a realizowały organy państwowe
obsadzone w czasach stalinowskich przez doradców z Rosji i często osoby obce
etnicznie, co miało nie dopuścić do jakichś »odruchów patriotycznych« wewnątrz aparatu władzy” (Borys 2020,
s. 89). „Kedyw, cichociemnych – najbardziej bojowe elementy Armii Krajowej
poddano najbardziej brutalnym torturom, perfidnym oskarżeniom, pokazowym
procesom zakończonym wyrokami śmierci lub wieloletniego więzienia” (tamże, s.
115–116). Syn „Pługa” odnotowuje, że „w końcu lutego 1953 r. roku dokonano
sądowego mordu na pułkowniku Emilu Fieldorfie »Nilu«, bezpośrednim zwierzchniku
ojca z czasów okupacji. Do więzień z wieloletnimi wyrokami trafili żołnierze »Parasola«,
między innymi Wojciech Świątkowski »Korczak«,bliski znajomy rodziców” (tamże,
s. 124). Ta opresyjna władza chciała „zniszczyć bandytę z AK i jego rodzinę” (tamże,
s. 118), „Pług” był „więźniem UB w czasach stalinowskich” (informacja na
okładce), „ujawnionym, obserwowanym przez służby cichociemnym z AK” (tamże, s.
88), który podjął „inną, cywilną walkę o kraj […], w czym kryje się chyba
główny wątek życia i działalności Adama Borysa po roku 1945” (Olczak 2020, s.
43). Tak chcieliby widzieć autorzy swojego bohatera i czasy, w których żył.
Przyjrzyjmy się zatem faktom, które ci sami autorzy podają.
Adam Borys został aresztowany w 1945
r. Olczak podaje datę 3 lipca, Borys 28 czerwca (to drugi przykład rozbieżności
w datowaniu, których autorzy nie wyjaśnili między sobą i nie wyjaśniają
czytelnikowi: Olczak napisał, że „Pług” został ranny w czasie powstania
warszawskiego 7 sierpnia, co jest nieprawdą; Hubert Borys podaje właściwą datę
– 6 sierpnia). W areszcie przesiedział trzy miesiące. Po uwolnieniu zrobił to,
czego oczekiwała nowa władza – „przeprowadził wśród żołnierzy »Parasola« akcję
ujawniania się” (tamże, s. 41), a następnie w RKU w Gnieźnie uzyskał zwolnienie
ze służby wojskowej. Wrócił na stanowisko kierownika Pracowni Białek
Zwierzęcych w Państwowym Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego w Bydgoszczy, które
objął niedługo przed aresztowaniem („Szybko znalazł pracę”; tamże, s. 43). Od
sierpnia 1946 do kwietnia 1947 r. za zgodą Ministerstwa Rolnictwa i Reform
Rolnych przebywał na stypendium UNRRA w Anglii i USA. Po powrocie został
naczelnikiem Wydziału Naukowo-Laboratoryjnego w Centralnym Zarządzie Przemysłu
Konserwowego, który reprezentował w lipcu i sierpniu 1947 r. na Kongresie
Mikrobiologów w Kopenhadze, a we wrześniu tego roku w podobnym charakterze
wyjechał do Parmy. Awansował, zostając naczelnym inspektorem standaryzacji
Ministerstwa Handlu Zagranicznego. W 1950 r. objął stanowisko starszego
inspektora kontroli technicznej w Poznańskich Zakładach Mięsnych, które stracił
w marcu 1952 r. „na podstawie decyzji Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu” (tamże,
s. 44). Przez dwa i pół roku pozostawał bezrobotny. W tym czasie prowadził
swoje gospodarstwo rolne w Witkowie. Do pracy zawodowej wrócił w październiku
1954 r. i przez kolejne niespełna trzy lata był technologiem konserw drobiowych
w Zjednoczeniu Przemysłu Jajczarsko-Drobiarskiego w Prochowicach Śląskich.
Jednocześnie zatroszczył się o karierę naukową – został adiunktem i wykładowcą
w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. 1 stycznia 1958 r. objął posadę
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego w Warszawie, która m.in. otwierała mu
drogę do zagranicznych podróży – najpierw do Londynu, następnie „tych wyjazdów
było wiele, trudno po latach je wszystkie spisać. Była Dania, Szwecja, Francja,
Niemcy Zachodnie, Francja (sic!), USA, Kanada, Jugosławia, Rosja, Węgry itd.”
(Borys 2020, s. 137–138). Wiele tych eskapad, będących w latach sześćdziesiątych
poza kręgiem marzeń przeciętnego obywatela PRL, wynikało z powierzenia Adamowi
Borysowi – „przez czynniki polityczne wyższe niż minister” (tamże, s. 148–149)
– organizacji Zjazdu Pracowników Naukowych Europejskich Instytutów Przemysłu
Mięsnego, który odbył się w Warszawie w 1966 r. „Jak na warunki komunistycznego
państwa, udało mu się współpracować z szeregiem osób i instytucji
zagranicznych” – Mariusz Olczak nie wdaje się w wyjaśnienia, dlaczego „udało
się” to właśnie Adamowi Borysowi (Olczak 2020, s. 46). Sukces organizacyjny
wzbudzał jednak zazdrość, a na nią nałożyły się antysemickie wydarzenia 1968 r.,
których ofiarą padł m.in. przyjaciel i współpracownik Borysa prof. Damazy
Tilgner. 30 kwietnia 1968 r. Adam Borys stracił posadę dyrektora – został
kierownikiem. W latach siedemdziesiątych przyszło uznanie ze strony rządowej,
która nagrodą doceniła naukowe dokonania Borysa. Wreszcie w listopadzie 1981 r.
major „Pług”, ewidentnie tłumiąc w sobie „wyraźną niechęć do systemu
komunistycznego i angażowania legendy dowodzonego przez siebie oddziału do
akcji propagandowych ludowej władzy” (tamże, s. 49), przyjął awans na stopień
podpułkownika z rąk ówczesnego ministra obrony narodowej gen. Wojciecha
Jaruzelskiego („o którym mówił – ta stupaja”; Borys 2020, s. 160), co
miało związek z uroczystą prezentacją książki Piotra Stachiewicza. Działo się
to miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego.
„Dla Adama Borysa pracy w
stalinowskim PRL-u nie było” – napisał jednak Hubert Borys o ojcu (tamże, s.
118). Rzeczywiście przez połowę czasu, który syn „Pługa” nazywa „stalinowskim
PRL-em” (zapewne chodzi o lata 1952–1956), były dowódca „Parasola” był
bezrobotny. W tym czasie dokonano mordu sądowego na gen. Fieldorfie, a
wspomniany podkomendny „Pługa” Wojciech Świątkowski „Korczak” odsiadywał
piętnastoletni wyrok. W tych okolicznościach przymus prowadzenia własnego
gospodarstwa rolnego trudno uznać za szczególną represję. Gdy w styczniu 1958 r.
aresztowano i sądzono za kolportaż „Kultury” paryskiej łączniczkę w akcji na
Kutscherę Annę Szarzyńską-Rewską, Adam Borys od miesiąca zasiadał w fotelu
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego.
Olczak pisze, że po ujawnieniu w 1945
r. Borys „pozostawał pod obserwacją Urzędu Bezpieczeństwa, który gromadził na
niego wszelkie informacje związane zarówno z okresem wojny, jak i bieżącymi
spotkaniami” (Olczak 2020, s. 43). Nie twierdzę, że tak nie było, jednak jako
jedyny przykład inwigilacji Adama Borysa jako dowódcy „Parasola” dyrektor
Archiwum Akt Nowych podaje fakt, że funkcjonariusze MBP w 1949 r. znali wojenne
pseudonimy Borysa: „Gałecki”, „Pług”, „Kar”, „Pal”. A przecież niewątpliwie
jeszcze więcej o dowódcy „Parasola” wiedziały komunistyczne służby z arkusza
ewidencyjnego wypełnionego dobrowolnie przez samego Borysa podczas procedury
ujawnienia przed Komisją Likwidacyjną b. AK we wrześniu 1945 r., który autorzy
albumu prezentują na stronie 390. Po omówieniu czasów stalinizmu nic w narracji
twórców albumu nie wskazuje na zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa Adamem
Borysem jako byłym cichociemnym i dowódcą batalionu „Parasol” – może poza
życzeniowym przekonaniem Huberta Borysa, że „cichociemny i akowiec drażnił
partię” (Borys 2020, s. 146). Inżynier Adam Borys interesował służby jako
„protegowany przez ministra (Feliksa) Pisulę” podróżujący służbowo po całym
świecie dyrektor Instytutu Przemysłu Mięsnego i bliski współpracownik prof.
Damazego Tilgnera. To z jego powodu założono w mieszkaniu Borysa podsłuch
(Olczak 2020, s. 48), a nie ze względu na spotkania kombatanckie, w czasie
których dyskutowano o okupacyjnych i powstańczych sprawach.
Według Huberta Borysa „dziełem życia”
jego ojca był Instytut Przemysłu Mięsnego (Borys 2020, s. 131), ale z
perspektywy badacza trudno się z tym zgodzić – to batalion „Parasol” był
głównym przyczynkiem do sławy „Pługa” (a także powodem wydania albumu). W
szeregach tego oddziału, wykonując rozkazy „Pługa”, walczyli i ginęli ludzie, o
których pamięć dowódca powinien rzetelnie zadbać, czego jednak nie zrobił.
Niestety, autorzy książki Adam Borys „Pług”.
Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol” postanowili uniknąć otwartej
konfrontacji z trudnym tematem.
Aby nakreślić portret Adama Borysa
zatroskanego o losy swoich podkomendnych, Olczak na stronie 49 wspomina o
udziale „Pługa” w odbywanych rzekomo tuż po wojnie spotkaniach „grupy
skupiającej dawnych wychowawców środowisk szaroszeregowych”, w których oprócz
byłego dowódcy „Parasola” uczestniczyli „Bolesław Srocki, profesor Józef
Zawadzki, ksiądz Jan Zieja”. W tym miejscu autor odesłał czytelników do mojej
książki W kręgu Bolesława Srockiego.
Ludzie „Petu”. Relacje – wspomnienia – polemiki (Stopczyński 2016, s. 251).
W rzeczywistości mowa tam jest o powołaniu po akcji na Kutscherę (a zatem w
1944 r.!) Rady Wychowawczej Szarych Szeregów, której działania spotkały się z
obstrukcją dowództwa Kedywu i brakiem realnego zaangażowania samego „Pługa”
(Broniewski 1982, s. 174).
W kolejnym zdaniu Olczak przypisał
Borysowi wyłączną zasługę zbierania relacji żołnierzy „Parasola”, czego nie
jest w stanie udowodnić. Zresztą tego nie robi, każąc czytelnikowi przyjąć
niczym nieuprawnione nadużycie za aksjomat.
„Był w związku z tym – pisze Olczak –
bardzo blisko niemal wszystkich ważniejszych inicjatyw wydawniczych, począwszy
od Kroniki batalionu, a skończywszy na kolejnych wydaniach pracy Piotra
Stachiewicza o »Parasolu«” (Olczak
2020, s. 50). To zdanie autor opatruje przypisem znowu odsyłającym do książki
„W kręgu Bolesława Srockiego…”, ale zapewniam, że nie mógł tam znaleźć
czegokolwiek potwierdzającego wyrażone przez siebie przekonanie. Mowa tam o
powojennych zabiegach Srockiego wokół publikacji opracowań dotyczących
żołnierzy „Parasola”, opartych na relacjach gromadzonych z inicjatywy prof.
Zawadzkiego, Srockiego i Borysa. Redakcja tych opracowań i próby ich wydania
podejmowane przez Srockiego przypadły na przełom 1946 i 1947 r. „Pług”
przebywał wtedy na stypendium w USA i Anglii. Zespół Redakcyjny „Kroniki »Parasola«”
zawiązał się dopiero w 1956, a Piotr Stachiewicz wziął się za pisanie historii
„Parasola” pod koniec lat sześćdziesiątych. Te kwestie wykraczały poza ramy
chronologiczne książki. Stały się natomiast przedmiotem szczegółowej analizy w
tekście „Raport »Alego« z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu »Parasol«”,
którego dyrektor AAN nie zdecydował się włączyć do bibliografii.
W artykule szczegółowo przedstawiłem
„ważniejsze inicjatywy wydawnicze” związane z historią „Parasola”, pokazując
stopniową deformację centralnego punktu tej historii: opisu akcji na Kutscherę,
za którą to deformację odpowiadał dowódca. Moja skrupulatność okazała się, jak
widać, przesadną ostrożnością. Olczak nie tylko nie kwestionuje przemożnego
udziału „Pługa” w kształtowaniu narracji o „Parasolu”, ale wręcz go podkreśla, dostrzegając
w tym wielką zasługę dowódcy. Stwierdza, że to dzięki Borysowi powstała książka
Stachiewicza, „jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza monografia oddziału
Armii Krajowej przygotowana w okresie PRL przez żołnierza Armii Krajowej” (tamże,
s. 50). Jedynie do rangi ciekawostki sprowadza Olczak fakt, że „Borys nie
udostępnił autorowi większości posiadanych dokumentów i fotografii, co
zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę uwarunkowania wynikające
z okresu PRL i inwigilację jego osobiście oraz jego rodziny” (tamże, s.
59). To „co zrozumiałe” jest formą nacisku autora na czytelnika, aby cofnął się
przed zadaniem oczywistego pytania: których „dokumentów i fotografii” Borys ze
względu na „uwarunkowania wynikające z okresu PRL” i „inwigilację” nie mógł
udostępnić Stachiewiczowi? W mojej ocenie w zbiorze Adama Borysa nie ma ani jednej
kartki, której wykorzystanie na potrzeby rzetelnego opracowania historii
„Parasola” mogłoby zaszkodzić komukolwiek – zwłaszcza w czasach gdy Piotr
Stachiewicz pisał swoją książkę. Jeżeli dyrektor AAN twierdzi, że takie „fotografie
i dokumenty” w tym zbiorze są, powinien je wskazać.
W kontekście dopuszczonego przez
„Pługa” zdeformowania narracji historycznej o akcji na Kutscherę niektóre jego
fragmenty nabierają wręcz karykaturalnego charakteru i są nieuświadamianym
chyba aktem oskarżenia skierowanym przeciwko ojcu – dowódcy „Parasola”, który
sprzeniewierzył się obowiązkowi wobec poległych podkomendnych. Szczególnie
wyraźnie objawia się to we fragmentach poświęconych filmowi „Zamach” Jerzego
Passendorfera z 1959 r., który autor uznał za „zabawną ramotę”: „Dzieło to
miało być filmową rekonstrukcją akcji »Parasola« na generała Kutscherę. Film
niezbyt zgodny z faktami historycznymi, realiami okupacyjnymi, nie pada w nim
nawet nazwa oddziału, pseudonimy i nazwiska uczestników narracji [sic!]
zastąpiono zupełnie innymi. Ta tendencja do podmiany historycznych faktów na
inne, które można było dobrowolnie kształtować czy deformować, to w PRL-u stały
zabieg. Sylwetki bohaterów, potraktowane na modłę nieznośnie psychologizującej
maniery lat pięćdziesiątych, są mało autentyczne i chyba przekonują tylko mniej
wyrobionego odbiorcę. Ojciec pytany o to dzieło tylko się ironicznie
uśmiechał”. I na koniec tych rozważań: „Ojciec historię traktował poważnie.
Piosenki, wiersze, filmy – owszem, proszę bardzo, ale najpierw prawda, i to
cała prawda” (tamże, s. 139–140).
To, co dyskwalifikowało w oczach
Huberta Borysa film Passendorfera z końca lat pięćdziesiątych, tłumaczy błędy i
niedostatki książki Piotra Stachiewicza – „raczej drobne, poprawiane w
kolejnych wydaniach” (tamże, s. 160). Przypomnijmy, że monografia „Parasola”
ukazała się w schyłkowym okresie „karnawału Solidarności”. Jednak zdaniem prof.
Borysa także wtedy „komuniści i ich narzędzia […] nie
zmienili swojego stosunku do akowców, węszyli, zbierali informacje, szkodzili
byłym żołnierzom i ich rodzinom. Zmieniały się tylko metody działania”.
Nastąpiło co prawda „złagodzenie działalności cenzury, ale nie oznaczało to, że
można było pisać całą prawdę. Może więc lepiej było pewne fakty i oceny
zostawić w dyskrecji. O czym konkretnie wiedział Adam Borys – tego już się nie
dowiemy” (tamże, s. 90). Jakie „fakty i oceny” należało „zostawić w dyskrecji”
w książce o oddziale dyspozycyjnym Kedywu, w której czytelnik mógł przeczytać bez
ezopowego kluczenia o „zamordowaniu w wyniku procesu” sądowego gen. Fieldorfa
„Nila”, o „zamordowaniu” Jana Rodowicza „Anody”, o fikcyjnych śledztwach i
potajemnych zabójstwach w latach czterdziestych i pięćdziesiątych (Stachiewicz 1981, s. 630) – tego już
Hubert Borys nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia także, że na przykład w odniesieniu do centralnego
punktu okupacyjnej historii „Parasola” dowiedzieliśmy się jednak, „o czym
konkretnie wiedział Adam Borys”, a czego nie chciał powiedzieć, kiedy żył.
Hubert Borys kreuje wizerunek ojca
jako osoby inicjującej gromadzenie relacji, co wynikało z „poczucia obowiązku
dowódcy wobec poległych i żyjących swoich żołnierzy” (Borys 2020, s. 107), jako
naukowiec zaś „dążył przez wiele lat do opracowań spełniających kryteria
naukowe”, które przeciwstawią się „kłamliwej propagandzie”, bo „Parasolowi”
„należał się prawdziwy, zweryfikowany naukowo dokument włączony na stałe w
pamięć narodu” (tamże, s. 89). Dążenia byłego dowódcy znalazły wreszcie
ukoronowanie w dziele autorstwa Piotra Stachiewicza. Ale czy rzeczywiście jest
to książka dająca się naukowo zweryfikować? Na pewno nie w odniesieniu do tego,
co mógł i powinien był zrelacjonować dowódca oddziału. Przyznaje to Hubert
Borys, który jedną z części swojego tekstu zatytułował „Czterdzieści jeden lat
samotności… i milczenia”: „Dlaczego ojciec sam nie pisał, nie zostawił relacji
czy wspomnień? – pyta prof. Borys, świadomy istnienia problemu. – To zagadka,
nie tylko dla mnie. Jako dowódca wiedział więcej niż inni” (tamże 2020, s. 90).
No właśnie – co zatem należy zrobić z faktem, że Stachiewicz w książce odwołuje
się jednak do relacji Adama Borysa, które – jeżeli rzeczywiście były złożone –
nie istnieją w formie weryfikowalnej naukowo? Wielką gratką byłoby sięgnięcie
do relacji „Pługa”, na którą powołuje się Stachiewicz, o nieanalizowaniu
przebiegu akcji na Kutscherę, bo „nie było z kim analizy tej przeprowadzać”, a
wnioski zostały jedynie „zrekapitulowane” przez Borysa na odprawach u płk.
„Nila” (Stachiewicz 1981, s. 346). Jest to niestety niemożliwe – nic o takiej
relacji nie wiadomo. Gdyby jednak istniała i czekała tylko na odkrycie, nie
mogłaby być sprzeczna z tym, co napisał Stachiewicz.
Milczenie ojca syn tłumaczy czytelnikowi
dwojako. Po pierwsze – ujawnienie pełnej wiedzy dowódcy „Parasola” „mogłoby
zaszkodzić innym i ich rodzinom”. O tej przesadnej trosce o bezpieczeństwo
podkomendnych i ich rodzin na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
pisałem wyżej. Po drugie: „Była także osobista postawa samego Adama Borysa.
Pamięć miał dobrą, na pewno wiele faktów i jego opinii, gdyby je ujawnił,
rzuciłoby ciekawe światło na szereg historycznych zagadnień. Wolał jednak
schować się za relacje i wspomnienia swoich podwładnych. »Parasol« to było
wspólne dzieło, dowódca i jego podkomendni nie byli zantagonizowani, wzajemnie
się uzupełniali i odegrali swoją rolę” (Borys 2020, s. 90). I w innym miejscu:
„Oto dowódca razem ze swoimi podwładnymi opisuje to, co zdziałali, nie narzuca
swoich opinii, »Parasol« był dziełem wspólnym” (tamże, s. 159). Pomińmy
kuriozalną metodologicznie koncepcję „chowania się za relacjami i wspomnieniami
swoich podkomendnych”. Przyjrzyjmy się natomiast kreowanemu przez Huberta
Borysa obrazowi idylli, jaka miała rzekomo towarzyszyć pisaniu historii
„Parasola”. Kilka przykładów spośród wielu, które zadają kłam zaklinaniu mało
chwalebnej rzeczywistości.
Prof. Tomasz Strzembosz w notatkach
do recenzji książki Stachiewicza pisał o osobowości autora i jej wpływie na
kształt dzieła (rezygnując jednocześnie świadomie z wprowadzenia tych
informacji do opublikowanego tekstu): „bardzo pewny siebie i autorytatywny,
mający w środowisku »Parasola« wielbicieli
i przeciwników. Te przyjaźnie i animozje bardzo wyraźnie odzwierciedliły się w
książce […]. Osoby go krytykujące mają mały udział w opisywanej historii »Parasola«” (Strzembosz 1983b, s. 1).
Przykład kolejny. Dr Maria Wiśniewska
„Malina” wchodziła w skład Zespołu Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«”, którego
zbiór archiwalny został przez Stachiewicza przejęty, a dorobek był w wydanej
monografii bezpardonowo dezawuowany (Strzembosz 1983a, s. 219). Dwa miesiące po
ukazaniu się książki o „Parasolu” napisała do prof. Tomasza Strzembosza list.
Przytaczam in extenso początek:
„Gdyby ta książka została wydana 100 lat temu, niewątpliwie wezwałabym Piotra
Stachiewicza na pojedynek, a Ciebie Tomaszu poprosiłabym na sekundanta. 50 lat
temu oddałabym sprawę wziętemu adwokatowi, prawa autorskie miały wtedy swoją
wartość, a przecież Piotr Stachiewicz przywłaszczył sobie nie tylko zdjęcia,
które mu rodziny wypożyczyły, ale i relacje, których zebraliśmy kiedyś przeszło
300 i jako materiały archiwalne złożyliśmy chyba w roku 1965 do WIH. Łącznie z
pierwszym opracowaniem zostały one przeliczone na złotówki wpłacone na fundusz
społeczny środowiska »Parasol«.
W jego opracowaniu figurują one często jako jego własne relacje, albo Komisji
Historycznej, której on mieni się Przewodniczącym, a która dalibóg w okresie 12
lat jego pracy nad historią batalionu nie działała, bo kto jak kto, ale on sam
chyba zdaje sobie sprawę najlepiej, że do żadnej pracy zespołowej nie nadaje
się, czego niestety najlepszym przykładem jest jego książka wydana w tej chwili
przez PAX” (Wiśniewska 1982, s. 1).
Zacytuję z tego listu jeszcze jeden
fragment, zapewne znany Hubertowi Borysowi, a niewątpliwie znany Mariuszowi
Olczakowi, który cytował go w audycjach radiowych oraz w jednej z książek jako
dowód miru, jakim były dowódca cieszył się wśród dawnych podkomendnych, i
wsparcia, jakiego im udzielał w pisaniu historii batalionu (Olczak 2019, s.
46). Dyrektor AAN w albumie zrezygnował z jego cytowania – prawdopodobnie dokładniej
przeczytał list „Maliny” i zrozumiał, że on cały, a ten fragment szczególnie,
jest oskarżeniem Adama Borysa o apodyktyczność i nieuznawanie jakiejkolwiek
niezależności od jego woli. A zatem – pisze do prof. Strzembosza dr Wiśniewska
– w trakcie prac nad „Kroniką…” „z wyżyn swego Olimpu (urzędował na 3 piętrze
przy ul. Hożej w Centrali Przemysłu Jajczarskiego-Drobiarskiego) dowodził
batalionem w dalszym ciągu »Dyrektor«-»Pług«-Adam Borys. Jego autorytet był
taki sam jak w czasie okupacji, i tak samo jak wtedy w praktyce wszelka
dyskusja, a co dopiero udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z
ośmieszeniem się. Przytoczyłam opinię »Maga«, Zdzisława Dobrowolskiego, z jego
ówczesnej relacji, z którą się absolutnie zgadzam w odniesieniu do lat
powojennych” (Wiśniewska 1982, s. 1). Zdzisław Dobrowolski „Mag” był w
„Parasolu” oficerem bezpieczeństwa. We wspomnianej relacji charakteryzował
swoje obowiązki, wskazując, że najważniejszą jego prerogatywą było opiniowanie
opracowania planów akcji pod kątem bezpieczeństwa. W drastycznych sytuacjach
mógł nawet zażądać jej odwołania. Taka była teoria, w rzeczywistości system
bezpieczeństwa nie działał w tym kluczowym zakresie ze względu na sposób dowodzenia
Adama Borysa, który ten system wprowadził – „wszelka dyskusja, a co dopiero
udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z ośmieszeniem się” (Stopczyński
2019, s. 76).
Na to, że piszący o czasach wojennych
„Mag” i powołująca się na niego, ale pisząca o latach powojennych „Malina” mają
rację, dowodów dostarcza i sam Hubert Borys, który tak charakteryzuje ojca:
„był bardzo, jak to się mówi, podmiotowy, był silną osobowością i nie pozwalał
sobie narzucić poglądów, których nie akceptował” (Borys 2020, s. 87). Opowiada
też anegdotę o rozstrzygnięciu „wewnątrzśrodowiskowego konfliktu”, związanego z
wątpliwościami niektórych byłych podwładnych co do słuszności promowania
monografii „Parasola” w atmosferze „rozprawiania się z Solidarnością, opozycją polityczną, Kościołem, ze wszystkimi”.
Adam Borys „postanowił zakończyć obrady. Wyglądało to tak: krzyknął »Powstań!«. I wstali, stanęli na
baczność i zamilkli” (tamże, s. 160).
I jeszcze jeden dowód na to, że
okoliczności, w jakich pisano historię „Parasola” pod dyktando jego dowódcy,
nie były idylliczne, a efekt musi budzić zastrzeżenia co do rzetelności i
uczciwości.
Wacław Czyszek „Wacek” (1919–2002) formalnie
i faktycznie podlegał służbowo kpt. „Pługowi” tylko przez pierwszych sześć dni
powstania warszawskiego – do momentu zranienia dowódcy, który już do oddziału
nie wrócił. Gdy tuż przed 1 sierpnia 1944 r. wszedł do 2. kompanii „Parasola”
jako zastępca dowódcy drużyny „Andrzeja” (Andrzeja Wojnicza), miał za sobą
przeszkolenie jeszcze w przedwojennej podchorążówce, z której od razu poszedł
na front w 1939 r. Do niewoli dostał się po bitwie pod Kockiem i z tej niewoli
uciekał dwukrotnie w okolicznościach niewątpliwie spektakularnych – w końcu
skutecznie. Po dotarciu do Warszawy w 1942 r. skontaktował się z „Andrzejem”,
który dowodził wtedy kilkunastoosobowym oddziałem osłonowym KG AK. W czasie
powstania warszawskiego w niespełna dwa tygodnie „Wacek” awansował z zastępcy
dowódcy drużyny do zastępcy pełniącego obowiązki dowódcy batalionu „Parasol”
Jerzego Zborowskiego „Jeremiego”. Był oficerem liniowym prowadzącym żołnierzy
do walki, ale brał także udział w odprawach sztabowych. Dowodził batalionem w
trakcie próby przebicia oddziałów staromiejskich do Śródmieścia. Został wtedy
ciężko ranny. Już po wojnie amputowano mu całą lewą nogę. Założył i prowadził
obserwatorium geofizyczne w Helu.
Po powołaniu do życia w 1956 r. Zespołu
Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«” jego członkowie zwrócili się do Czyszka w
kwestiach związanych z powstaniem warszawskim, a „Wacek” zaoferował szeroką
pomoc. W liście do Zbigniewa Gąsiora „Garbatego” z 6 sierpnia 1956 pisał:
„Służę wszelkimi wyjaśnieniami odnośnie [do] spraw wątpliwych i niejasnych. […]
Służę wszystkimi materiałami odnośnie [do] udziału »Parasola« w Powstaniu. Podejmę się opracowania, jak również w
wypadku konieczności i czasu [sic!] mogę zająć się stroną techniczną”. 18
stycznia 1957 r. dawał już instrukcje dotyczące sposobu spisywania i
opracowywania relacji, informując, co sam spisał: „Zrobiłem dzień po dniu
działalność bojową baonu z kompaniami i niektórymi plutonami włącznie, a w
niektórych wypadkach mam zespoły drużyn i same drużyny. Umiejscowiłem baon w
ramach obrony i zależności służbowej jednostek nadrzędnych”. W lutym 1957 r. oczekiwał
nadsyłania do konsultacji materiałów, które miały już dotrzeć do Zespołu
Redakcyjnego. W liście z 25 stycznia 1958 r. (prawdopodobnie do Stanisława
Jastrzębskiego „Kopcia”) omawiał kwestię weryfikacji odznaczeń: „Co do obiekcji
»Dyrektora« – wydaje mi się, że
rozumiejąc jego sytuację i skrupulatność, to jednak wiele spraw w związku z
odznaczeniami szczególnie w walkach o Stare Miasto – było poza jego wiedzą i
wielki upór jego byłby zupełnie niezrozumiały”.
Zdecydowanie upraszczając
okoliczności, w jakich Zespół Redakcyjny sprzedał w 1960 r. Wojskowemu
Instytutowi Historycznemu ukończone maszynopisy z historią batalionu
doprowadzoną do dni przedpowstaniowych oraz zgromadzone relacje i archiwalia,
Mariusz Olczak napisał, że mimo fiaska nie zrezygnowano „z opisania historii »Parasola«” (Olczak, s. 50) – i z roku
1960 od razu przeskoczył do 1969, kiedy za pracę tę zabrał się namaszczony
przez Borysa Stachiewicz. Pominięto milczeniem inicjatywę, którą być może
realizowano poza kontrolą „Pługa”, choć zapewne nie bez jego wiedzy. Piszę „być
może”, ponieważ była realizowana pod auspicjami ZBoWiD-u, do którego Borys
„mimo nacisków nie chciał wstąpić” i o którym „pogardliwie mawiał: »To spekulanci i milicjanci«”; choć
„niektórzy akowcy dla »świętego
spokoju« wstępowali do tej organizacji”, to „taki sposób wykazywania
lojalności wobec PRL odrzucał zdecydowanie”, gdyż „w jego pojęciu czerpanie
osobistych zysków z walki o wolność było niemoralne” (Borys 2020, s. 146). Najwyraźniej
wbrew byłemu dowódcy 21 maja 1966 r. zawiązało się Środowisko b. Żołnierzy Batalionu
„Parasol” przy Okręgu Warszawskim ZBoWiD-u, którego przewodniczącym został
„Kopeć”. Powołano grupy i zespoły, m.in. „Zespół Historyczny”, który miał się
zająć „sprawą wydania kroniki 43–44, zbieraniem materiałów dotyczących okresu
Powstania”. W skład tego zespołu weszło dwanaście osób; oprócz członków Zespołu
Redakcyjnego w gronie tym znalazł się m.in. Wacław Czyszek. W „Komunikacie nr
1” Adam Borys nie jest w ogóle wymieniony. W grudniu 1966 r. Czyszek otrzymał
pismo z WIH z „Umową Wydawniczą Nr 16/67/II” na napisanie „Kroniki batalionu »Parasol« cz. III” o „objętości około
2 arkuszy autorskich”. Czyszek zobowiązywał się przesłać maszynopis do 1
kwietnia 1967 r., a WIH, że książka ukaże się drukiem w ciągu dwóch lat od dnia
jego przekazania, czyli w 1969 r. 29 marca 1967 r. „Wacek” zwrócił się z prośbą
do WIH o wydłużenie o dwa tygodnie terminu oddania pracy, ponieważ gotowy
maszynopis chce skonsultować „z gronem Kol. Kol. ze Środowiska »Parasol«”, na co wyrażono zgodę.
Przestrzegając ustalonych terminów, 15 kwietnia 1967 r. Czyszek przesłał trzy
egzemplarze maszynopisu opracowania „Kronika »Parasola« cz. III” ppłk. Tadeuszowi Stępniowskiemu, który odbiór
potwierdził swoim podpisem. Później zdarzył się „cud” i maszynopis w WIH
zaginął bez śladu. W listopadzie 1970 r. na ręce nowego komendanta WIH, płk.
Tadeusza Jędruszczaka, „Wacek” wysłał stosowne wyjaśnienia w ślad za pismami, w
których oskarżano go o niewywiązanie się z umowy. „Dalsze losy mej pracy nie są
mi znane. […] Nie wiem, jaki będzie dalszy epilog mego opracowania, jednak jest
pewne, że jako autor w terminie wywiązałem się z mego zobowiązania zgodnie z
umową. Nie wchodzę w szczegóły, ale dziwi mnie to, że tej pracy nie ma WIH” –
czytamy w tym piśmie. I dalej: „Rozdmuchana historia w pewnych kręgach budziła
mój niesmak do tej całej sprawy. Machnąłem na to ręką”. Być może opracowanie
Czyszka padło ofiarą kadrowych rozgrywek wewnątrz WIH związanych ze zmianą
komendanta i odsunięciem grupy pracowników, w tym ppłk. Stępniowskiego, ale w
korespondencji „Wacka” znajdziemy ślady, że i jego praca, i on sam byli
obiektami mało chwalebnych działań wewnątrz środowiska byłych żołnierzy
„Parasola”. Zacytujmy fragment listu do Eugeniusza Schielberga „Dietricha” z 7
sierpnia 1973 r., w którym znowu poruszył sprawę weryfikacji odznaczeń i
awansów za czas powstania. Stwierdzał, że w tej materii istotne nie powinno być
„stanowisko ludzi, którzy decydując o wnioskach za okres POWSTANIA [sic!], w
Powstaniu tym nie brali czynnego udziału z przyczyn zranienia, względnie
dekowania się, gdyż i tacy byli – względnie byli w tym czasie gdzie indziej.
Nie będę wymieniał z nazwisk, gdyż obydwaj dobrze się orientujemy, o kogo
chodzi. […] Stoję daleko od wszelkich sporów i waśni »naszego«grona – piszę naszego w cudzysłowie, gdyż jak
oświadczył jeden ze chcących być znanym wg mnie i właściwie znanym
parasolarzem, że jeżeli chodzi o mnie, to wg niego nie należę do grupy b.
PARASOLARZY [sic!] – Odpowiedziałem prosto, jeżeli tak, to wykreśl i mój wkład
w Powstanie, jeżeli potrafisz to zrobić”. I jeszcze jeden cytat z późniejszego
o kilka dni listu do niezidentyfikowanego żołnierza „Parasola”: „Co do mnie, do
spraw »Parasola« wrócę i nie
jest wykluczone, że w innej formie moje pamiętniki się ukażą. Naturalnie PO
SMUTNYM DOŚWIADCZENIU [sic!] nie mam zamiaru konsultować mej pracy w gronie
tych AMBICJONALNYCH [sic!] b. parasolarzy”.
Wacława Czyszka „wkładu w Powstanie”
wykreślić się nie dało, ale wkład Wacława Czyszka w opisanie powstania –
owszem. Zerknijmy do bibliografii książki Stachiewicza. Znajdziemy tam jedną
tylko pozycję „Wacka” – podany pod zniekształconym nazwiskiem Cysek krótki
artykuł Bojowy szlak batalionu „Parasol” opublikowany w „Gazecie Ludowej” w 1946 (u Stachiewicza
błędnie podano rok 1947). W książce nie wykorzystano spisanych relacji i opracowań
osoby mającej największe kompetencje do opisu walk „Parasola” w pierwszej
połowie powstania. Nie ma relacji dotyczących żołnierzy z drużyny „Andrzeja”,
nie ma dziesięciostronicowego komentarza do wydanej w 1957 r. książki Adama
Borkiewicza Powstanie Warszawskie 1944,
w których „Wacek” szczegółowo i krytycznie odniósł się do opisu działań
batalionu „Parasol”, nie ma trzeciej części „Kroniki »Parasola«” i wielu innych.
Cytowane powyżej listy Wacława
Czyszka do Zbigniewa Gąsiora pochodzą z Archiwum Ośrodka Karta i są
niewątpliwie znane Mariuszowi Olczakowi, a na pewno znane być powinny.
Pozostałe listy i umowa Czyszka z WIH znajdują się w zbiorze archiwaliów po
majorze „Wacku” przekazanym w zeszłym roku do AAN, którego Olczak jest dyrektorem.
Druga po tekstach Mariusza Olczaka i
Huberta Borysa część albumu, „Zdjęcia i dokumenty”, jest niewątpliwie gratką.
To bodaj setki czasami unikatowych fotografii i reprodukcji archiwaliów
konspiracyjnych oraz powstańczych. Szkoda, że temu bogactwu, sprawiającemu
wrażenie wręcz nadmiaru, nie towarzyszy poziom opracowania. Najczęściej podpis
fotografii sprowadza się do prostego opisu tego, co czytelnik i tak widzi. Na
przykład plan akcji na Kretschmanna sporządzony przez „Kopcia”, na którym widać
wielkimi literami i cyframi zapis, że został narysowany w skali 1:2500 ma taki
podpis: „Oryginalny plan akcji w skali 1:2500” (s. 325). Czy nie należało wielu
z tych niewątpliwie ważnych dokumentów pisanych drobnym pismem na bibułkach
zostawić do przygotowywanego pod redakcją Olczaka zbioru wszystkich dokumentów
„Parasola”? Dam jeden przykład. Na stronie 252 prezentowane są cztery
dokumenty, w tym mała żółta karteczka informująca o zmianie kryptonimów
oddziałów dyspozycyjnych Kedywu, opatrzona datą 26 listopada 1943. Niepozorny
skrawek papieru, ale treść doniosła. Według Stachiewicza zmiana kryptonimu
kompanii „Agat” na „Pegaz” nastąpiła w pierwszych dniach stycznia 1944 r. i
miała związek z aresztowaniem kierowcy oddziału Tadeusza Kostrzewskiego
„Niemiry” (Stachiewicz 1981, s. 260–261). W świetle tego i innych zamieszczonych
w albumie dokumentów okazuje się to nieprawdą. Na stronie 280 autorzy pokazują
sporządzone 1 grudnia 1943 r. „Sprawozdanie z działalności oddziału »Pegaz« za listopad 1943”. W nagłówku
ktoś z rozpędu wpisał maszynowo „Agat-Bryl”. Odręcznie zamazano więc stary
kryptonim i nadpisano nowy: „Pegaz”. W spiętrzeniu publikowanych dokumentów
pozbawionych fachowego komentarza takie rzeczy umykają. A jest ich w
prezentowanych dokumentach więcej.
Po raz pierwszy czytelnicy mogą
zobaczyć w jednym tomie wszystkie trzy dokumenty sporządzone po akcji na
Kutscherę. Oczywiście niczego na temat konsekwencji wypływających z faktu, że
Adam Borys o dwóch z tych dokumentach nie mówił, autorzy opracowania nie
podali. W tym miejscu popełnili jednak błąd wynikający z niedochowania
szczególnej staranności tam, gdzie ta staranność jest ze względu na delikatność
sprawy właśnie szczególnie potrzebna. W opisie zdjęć Stanisława Huskowskiego
pomylono z jego bratem, żołnierzem batalionu „Zośka” – Tadeuszem Huskowskim.
Pozbawiona w ogóle opracowania jest
część trzecia, czyli teksty prasowe z wypowiedziami „Pługa”. A ingerencja
autorów opracowania jest nieodzowna co najmniej w dwóch miejscach. Na stronach
473–474 w wywiadzie udzielonym Małgorzacie Rutkowskiej została poruszona sprawa
Stanisława Huskowskiego „Alego”. Odpowiedź Borysa powinna być opatrzona
komentarzem informującym, że w świetle dokumentów prezentowanych na stronach
350–358 albumu były dowódca „Parasola” zrzucił odpowiedzialność za własne
decyzje na poległych podkomendnych.
Drugi fragment domagający się
komentarza to ten z wywiadu, w którym Stefan Smarzyński zapytał Adama Borysa o
dekonspirację oddziału „Osa-Kosa” (s. 454). „Pług” utrzymywał, że za tragiczną
w skutkach wpadkę w kościele św. Aleksandra odpowiada zdrajca Stanisław Jaster
„Hel”, który został za tę rzekomą zdradę stracony w nieustalonych
okolicznościach. Publikowane w ostatnich latach wyniki badań wskazują wyraźnie,
że „Hel” nie zdradził. Zawierają tak wiarygodne ustalenia, że we wrześniu 2019 r.
prezydent RP odznaczył pośmiertnie Stanisława Jastera Krzyżem Kawalerskim
Orderu Odrodzenia Polski.
Informacje prostujące krzywdzące
poległych żołnierzy wypowiedzi Adama Borysa należały się i „Alemu”, i „Helowi”,
ale autorzy albumu nie uznali za stosowne ich podać.
Książka Mariusza Olczaka i Huberta Borysa była okazją
do rozprawienia się z zarzutami stawianymi dowódcy „Parasola”, zarzutami, o
których autorzy wiedzieli. Sądzę, że nad książką zaciążył apologetyczny zamiar.
Album miał być pomnikiem wystawionym legendarnemu dowódcy legendarnego
batalionu i nic nie mogło temu przeszkodzić, nawet oczywiste fakty. Olczak z
Borysem zachowali się jak rzeźbiarze, którzy wybrali blok marmuru na pomnik.
Marmur przywieziono do pracowni i artyści przystąpili do pracy. Nagle okazało
się, że marmur ma skazę, jest pęknięty. Zdecydowali się jednak kuć dalej, rysy
zapowiadające przyszłą katastrofę zapełniając szpachlą i skręcając śrubami.
Pomnik wreszcie osadzili na cokole i odsłonili w myśl zasady „jakoś to będzie”.
Przemilczanie kluczowych faktów niewygodnych dla
kreowanego wizerunku bohatera książki, manipulowanie ustaleniami innych
badaczy, wyrażanie w książce sądów anachronicznych, sprzecznych z publikowanymi
jednocześnie w tej książce dokumentami źródłowymi bez słowa komentarza, wystawiają
niedobre świadectwo autorom. Zwłaszcza Mariuszowi Olczakowi, który w tym
autorskim tandemie jest historykiem – choć bardziej okazał się „adwokatem”.
BIBLIOGRAFIA
Borys
H., Olczak M. (2020), „Pług”. Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol”,
Warszawa.
Broniewski
S. (Stefan Orsza) (1982), Całym życiem. Szare Szeregi w relacji naczelnika,
Warszawa.
Olczak
M. (2019), Batalion „Parasol” w powstaniu warszawskim, Warszawa.
Stopczyński
W. (2019), Raport „Alego” z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”, „Przegląd Historyczno-Wojskowy”, nr 2.
Strzembosz
T. (1983a), „Parasol”, „Kwartalnik Historyczny”, nr 1.
Strzembosz
T. (1983b), AAN, Akta Tomasza Strzembosza, sygn. 566, „»Parasol« Piotra Stachiewicza”, rkps,
b.d., b.p.
Wiśniewska
M. (1982), AAN, Akta Adama
Borysa, sygn. 1, List do Tomasza Strzembosza w sprawie książki Piotra
Stachiewicza „Parasol” z 7 lutego 1982, mps, b.m., b.p.
Holokaust na Węgrzech
w świetle procesu Adolfa Eichmanna w Jerozolimie (1961–1962)
Wprowadzenie
W 2021 r. mija okrągła, sześćdziesiąta rocznica procesu
Eichmanna. Od 11 kwietnia do 14 sierpnia 1961 r. toczyło się postępowanie przed
sądem okręgowym w Jerozolimie. Z racji wielkiego zainteresowania tym wydarzeniem
ze strony opinii publicznej obrady zostały przeniesione do wtenczas nowo wybudowanego
jerozolimskiego Domu Ludowego (Beit ha-Am), którego wnętrze przearanżowano na salę sądową;
sąd zebrał się ponownie w połowie grudnia tegoż roku (11–15 grudnia), aby wysłuchać
mów końcowych oskarżenia i obrony oraz głosić wyrok (uznający winę oskarżonego
w odniesieniu do zdecydowanej większości stawianych mu zarzutów – tj. zbrodni przeciwko
ludzkości, zbrodni wojennych, przynależności do organizacji uznanych na zbrodnicze
przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze i nowej kategorii wprowadzonej
przez sądownictwo izraelskie, tj. zbrodni przeciwko narodowi żydowskiemu – oraz
skazujący oskarżonego na karę śmierci) wraz z uzasadnieniem. Eichmann skorzystał
z przysługującego mu prawa do apelacji, co przedłużyło sprawę. W postępowaniu apelacyjnym
Sąd Najwyższy w Izraelu podtrzymał karę śmierci i jeszcze zaostrzył treść wyroku.
Prośba o łaskę skierowana do ówczesnego prezydenta Icchaka Ben Cewiego została odrzucona
(mimo apelów m.in. ze strony Martina Bubera czy Gerszoma Scholema o podjęcie innej
decyzji).
Proces Eichmanna wypełnił również funkcję pozaprawną (extra-legal). W zamierzeniu oskarżenia miał
on posłużyć jako narzędzie legalizmu dydaktycznego (didactic legalism: Douglas 2001, s. 3 i n.) – publiczność zgromadzona
w Beit ha-Aam bądź przed odbiornikami radiowymi (w Izraelu nie funkcjonowała jeszcze
wtedy ogólnodostępna telewizja, głównymi przekaźnikami informacji o procesie, i
nie tylko, były radio i prasa) po raz pierwszy usłyszała o Zagładzie, zapoznając
się z przejmującymi zeznaniami świadków oskarżenia, z których większość (poza kilkoma
wyjątkami) stanowili ocalali/ocaleni. Z perspektywy sześciu dekad można uznać, że
strategia ta odniosła skutek i, nawiązując do słów Davida Cesaraniego, od tego czasu
„Holokaust zastygł i stał się częścią obywatelskiej religii Izraelczyków – z wszystkimi
dobrymi i złymi skutkami tego zjawiska” (Cesarani 2008, s. 425). W niniejszym artykule,
posługując się wybranymi zeznaniami świadków, postaram się zobrazować przebieg Holokaustu
na Węgrzech – w niedługim czasie (maj 1944 – luty 1945 r.) pochłonął on ponad pół
miliona istnień (około 564 tys. osób; Braham 2016, s. 1056). Zeznania te umożliwiają
uchwycenie zróżnicowanej palety zjawisk i postaw (judenraty kolaboracja/opór, działania
ratownicze, krótkotrwałe funkcjonowanie efemerycznych/prowizorycznych gett takich
jak Użhorod, masowe deportacje do Auschwitz-Birkenau). Mając na uwadze, iż transkrypty
z procesu Eichmanna dotychczas nie zostały przetłumaczone na język polski w całości
bądź pokaźnej części (poza cytatami w monografiach), można uznać, że przytaczane
tu obszerne fragmenty wypowiedzi świadków mogą nie być znane polskiemu czytelnikowi.
Endlösung na Węgrzech
Od 14 maja do 9 lipca 1944 r. Żydzi węgierscy zostali poddani
masowym deportacjom z kraju. W stronę Auschwitz-Birkenau wyruszyły wtedy 142 pociągi,
z łączną liczbą wynoszącą 430–440 tysięcy osób – ponad połowa z około 825 tys. Żydów
ujętych w cenzusie z 1941 r. (Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau 2014;
Piper 1992, s. 122). Ponadto tysiące Żydów siłą zaciągnięto do granicy z Austrią
jako przymusową siłę roboczą przy kopaniu rowów fortyfikacyjnych. Stali się oni
tym samym jedną z ostatnich wspólnot wśród ofiar Zagłady (wraz m.in. z pozostającymi
jeszcze przy życiu mieszkańcami getta łódzkiego, którzy nie zostali zgładzeni w
obozach zagłady Kulmhof w Chełmnie nad Nerem i Birkenau, czy Żydami nadal przebywającym
we „wzorcowym getcie” Theresienstadt), pochodzącą z ostatniego państwa, które dostało
się pod okupację niemiecką. Węgry pod autorytarnymi rządami regenta Miklósa Horthyego
(1920–1944) – sprzymierzeniec III Rzeszy na początku wojny, członek sojuszu Osi
od października 1940 r., stały beneficjent licznych przetasowań terytorialnych w
latach 1938–1941 – straciły zaufanie do Hitlera po klęsce pod Stalingradem (w niedługim
czasie strona węgierska usiłowała zawrzeć osobny rozejm z Amerykanami i Brytyjczykami),
jak też zaufanie ze strony samego Hitlera w związku z długotrwałym oporem przed
przekazaniem rodzimych Żydów w ręce nazistów, mimo nacisków również ze strony węgierskiej
radykalnej prawicy (Baron 2020; Romiscs 2016, s. 27–36; Korsai 2014, s. 91–113).
W konsekwencji Niemcy wkroczyli 14 marca 1944 r. i de facto podporządkowali sobie kraj (Cesarani 2008, s. 209–256). Należy
przy tym nadmienić, że rządzący nie odczuwali potrzeby rozciągnięcia protekcji
na Żydów zamieszkujących terytoria anektowane i/lub nieutożsamiającymi się z Węgrami
– w styczniu 1942 r. oddziały węgierskie dokonały masakry 3 tys. Żydów w Nowym Sadzie,
stolicy Wojwodiny, w części przyłączonej do Węgier (von Klimó 2018); latem wywieziono z kolei około 20 tys. Żydów z Rusi
Podkarpackiej do Kamieńca Podolskiego na zajętej przez Niemców Ukrainie, gdzie zostali
rozstrzelani przez oddziały Einsatzgruppen (Mallmann 2001, s. 239–264; Eisen, Stark
2013, s. 207–241). Postawę tę, tj. próbę ochrony „własnych” Żydów i wrogość w stosunku
do „obcych”, powielili też Rumuni i Bułgarzy – pozostali członkowie Osi o podobnym
statusie co Węgry* (Gerlach 2016, s. 368–403). Jedyną społecznością, która uniknęła
wywózek na północ, byli Żydzi budapeszteńscy (około 200 tys. według szacunków przedwojennych).
Deportacje co
prawda objęły także Żydów z przedmieść Budapesztu, lecz oszczędzona została żydowska
społeczność zamieszkała w stolicy (Ungváry
2016, s. 105–146; Piotrkowiak-Junkiert 2016, s. 119–138). Ci zaś po obaleniu
Horthyego w październiku 1944 r. i przejęciu władzy przez Ferenca Szálasiego (1944–1945) – przywódcy faszystowskiego, skrajnie antysemickiego
ugrupowania strzałkokrzyżowców – padli ofiarą pogromów toczących się
w mieście do wejścia Armii Czerwonej 13 lutego 1945 r. (Deák 1965, s. 364–407;
Lackó 1969; Cohen 1987, s. 369–384). Nie
do przecenienia okazała się wówczas działalność Raoula Wallenberga – dyplomaty,
sekretarza ambasady szwedzkiej, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata – który współdziałając
m.in. z Czerwonym Krzyżem i nuncjaturą apostolską, doprowadził do ocalenia tysięcy
Żydów poprzez wystawianie im szwedzkich paszportów czy innego rodzaju działania
pomocowe (Bierman 1981; Ben-Tov 1988; Schult 2009; Carlberg 2016). Szacuje się,
że okupację przetrwało ogółem 255,5 tys. węgierskich Żydów, w tym około 119 tys.
Żydów zamieszkałych w stolicy, wtłoczonych od listopada 1944 r. do zamkniętego getta
(Braham 2016, s. 1507). Do 20 tys. budapeszteńskich Żydów zginęło z rąk strzałkokrzyżowców
(tamże, s. 1505), część z nich rozstrzelano przy brzegu Dunaju, a ich ciała wrzucono
do wody (upamiętnia ich odsłonięty w 2005 r. pomnik w postaci rzędu butów porozstawianych
wzdłuż rzeki; w 2019 r. izraelscy płetwonurkowie oczyścili dno Dunaju w poszukiwaniu
szczątków). 8 października 1944 r. z Budapesztu ku zachodowi wyruszył marsz śmierci
składający się z 70 tys. Żydów – część uczestników trafiła do wciąż funkcjonujących
w tym czasie obozów (Dachau, Mauthausen), pozostałych skierowano w stronę Wiednia,
do budowy umocnień. Marsz ten pochłonął tysiące istnień (Lappin 2000, s. 203–242;
Blatman 2011, s. 223–243).
Osobą bezpośrednio nadzorującą realizację „ostatecznego
rozwiązania” (Endlösung] na Węgrzech był
sam Adolf Eichmann – kierownik powołanej w tym celu specjalnej sekcji IV B4 Reichssicherheitshauptamt
(RSHA, tj. Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy), której działalność obejmowała
całą okupowaną przez Niemcy Europę. Do Budapesztu udał się już w dniu wkroczenia
tam wojsk niemieckich, wraz z grupą zaufanych współpracowników (m.in. Dieterem Wislicenym
– świadkiem na procesie przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze,
osądzonym i straconym w 1948 r., i 500–600-osobowym Sondereinsatzkommando Ungarn, składającym się z członków SS, SD (Sicherheitsdienst
– Służba Bezpieczeństwa Reichsführera
SS Heinricha Himmlera) oraz Sipo (Sicherheitspolizei – Policja Bezpieczeństwa) (Cesarani
2008, s. 209–256; Stangneth 2014; Braham 2015). Ten schyłkowy
okres działalności Eichmanna był jednym z najszerzej omówionych zagadnień na procesie.
Poświęcono mu ponad dziesięć z łącznie 121 sesji kolegium sędziowskiego (sesje 51–62,
84–87, 103–104 i następne; 24 maja – 1 czerwca, 3–6 lipca, 19–20 lipca 1961 r. i
później).
Rola judenratów – casus Kastnera i Freudigera
Oprócz martyrologii Żydów węgierskich poruszona została
budząca kontrowersje kwestia kontaktów pomiędzy oskarżonym oraz jego ludźmi a ukonstytuowaną
z polecenia Niemców Centralną Radą Żydowską w Budapeszcie – kadłubową formą „samorządu”
na podobieństwo rad żydowskich (Judenräte) funkcjonujących w pozostałych
miejscach. W połowie lat pięćdziesiątych w Izraelu toczył się głośny proces o zniesławienie,
jaki ocalałemu z Zagłady węgierskiemu Żydowi, właścicielowi hotelu, dziennikarzowi
amatorowi Malkielowi Gruenwaldowi wytoczył Israel Kastner (wcześniej Rezső Rudolf Kasztner), ówczesny rzecznik prasowy ministerstwa
handlu i przemysłu, za okupacji wiceprzewodniczący powstałego w styczniu 1943 r.
Komitetu Pomocowego z siedzibą w Budapeszcie. Kastner, który doprowadził do ewakuacji
1684 Żydów z Węgier do Szwajcarii w zamian za okup w wysokości tysiąca dolarów od
osoby oraz łapówki wypłacane Niemcom (złoto, diamenty, kosztowne przedmioty), został
oskarżony o to, że wykorzystując bliskie kontakty z Eichmannem i jego ludźmi, w
istocie doprowadził do ocalenia nielicznej elity kosztem „szeregowych”, nieuprzywilejowanych
pobratymców. Sprawa ta miała dość czytelny podtekst polityczny – prawica, z którą
był związany Gruenwald, utożsamiała rządzącą od powstania państwa aż do schyłku
lat siedemdziesiątych lewicową Partię Pracy (Mapai) z kolaborującymi radami, tymczasem
opozycyjny Herut (jego spadkobiercą jest dzisiejszy Likud) i różne inne ugrupowania
z tej strony sceny politycznej odwoływały się do tradycji zbrojnego oporu – w gettach
i obozach podczas wojny czy w jiszuwie (osadnictwo żydowskie na terenie Palestyny/Izraela)
przeciwko Brytyjczykom (Wietz 1994, s. 349–371; Stauber 2007, s. 42–44, 78–96; Segev
2012, s. 179–238). Finałem postępowania przed sądem pierwszej instancji (1954–1955)
było skazanie Grunwalda, orzekający w tej sprawie sędzia Benjamin Halewi ukarał
go jednak symboliczną grzywną w wysokości jednego funta, a prowadzone przez Kastnera
negocjacje z Eichmannem porównał do umowy z diabłem (Halewi zasiadł później w trzyosobowym
kolegium osądzającym Eichmanna). Kastner złożył apelację, która znacząco zweryfikowała
wyrok na jego korzyść. Nie doczekał jej finału – 15 marca 1957 r. zginął blisko
swego domu w zamachu z rąk prawicowych ekstremistów (Moaz 1995, s. 279–289, Weitz
1996, s. 1–26; Bilsky 2001, s. 117–160; Segev 2012, s. 241–300).
Echa
procesu Kastnera rozbrzmiały m.in. w trakcie wystąpienia jako świadka oskarżenia
na sesjach nr 51 i 52 (24 i 25 lipca 1961 r.) Pinchasa Freudigera (wcześniej Fülöp Filip von Freudiger) – byłego barona,
który po emigracji do Izraela po wojnie zhebraizował tożsamość; członka budapeszteńskiego
Judenratu (The
Trial of Adolf Eichmann: Session 51 of 121 [Part 4-6 of 6]; Session 52 of 121 [Part
1-7 of 8]: Testimony of Pinchas Freudiger).
Chociaż przedstawił sylwetkę i działalność Eichmanna w jednoznacznie niekorzystnym
świetle, jego opowieść dotycząca tego, jak wyglądała codzienność centralnej rady
m.in. w newralgicznym okresie od maja do lipca 1944 r. – o przekazywaniu nieruchomości
na potrzeby Niemców, dostarczaniu żydowskich robotników do niewolniczej pracy (za
którą nie otrzymywali oni wynagrodzenia), wreszcie o konieczności sporządzania list
i dostarczania deportowanych do Auschwitz-Birkenau – wywołała gwałtowną reakcję.
Jak relacjonowała Hannah Arendt, „podczas zeznań […] doszło
do jedynego poważnego incydentu na sali sądowej: publiczność zaczęła krzyczeć na
świadka po węgiersku i żydowsku, a sąd musiał ogłosić przerwę. Freudiger – ortodoksyjny
Żyd zachowujący się z dużym dostojeństwem – był wstrząśnięty” (Arendt 1998, s. 161).
Oburzenie wywoływała nierówność losu przedstawicieli elit, jak Freudiger, i „zwykłych”
Żydów. Odzwierciedla ją doświadczenie będące udziałem samego zeznającego: po załatwieniu
przez niego sfałszowanych paszportów i otrzymaniu informacji od Wislicenyego o możliwości
przekroczenia granicy węgiersko-rumuńskiej szczęśliwie przedostał się do Rumunii
11 sierpnia 1944 r. – niespełna dwa tygodnie przed wkroczeniem Armii Czerwonej (22
sierpnia). Z jego przypadkiem tragicznie koresponduje sytuacja setek tysięcy węgierskich
Żydów bez środków finansowych i znajomości wśród okupantów, którzy wchodzili do
pociągów z przekonaniem, że udają się do obozów pracy, podczas gdy miejscem ich
przeznaczenia były krematoria Birkenau. Według najnowszych ustaleń z 430–440 tys.
deportowanych życie straciło w ten sposób około 320–325 tys. – 75% wszystkich transportów
z Węgier, jedna trzecia całkowitej liczby ofiar. Wiosną i latem 1944 r. obóz zagłady
osiągnął apogeum śmiercionośnej działalności (Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau
2014) – Randoph L. Braham szacuje, że obozy mogło przeżyć 20 tys. węgierskich Żydów
(Braham 2016, s. 1507). Zarazem należy pamiętać, że żydowskie władze zostały w istocie
postawione w obliczu tego, co amerykański literaturoznawca Lawrence L. Langer określił
mianem choiceless choicess – sytuacji
bez wyjścia, gdy każdy krok/każda decyzja, jakiekolwiek by one były, rodziły tragiczne
konsekwencje, na podobieństwo antycznych tragedii greckich (Langer 1980, s. 53–58;
Langer 1982, s. 72 i n.; Langer 1991, s. 26, 83; Langer 1995, s. 46 i n., 80; Langer
2006, s. 46, 102; Langer 2021, s. 39, 110 i n.). Obecnie postawa judenratów poddawana
jest z tego względu rewaluacji. Choć nierzadkie były przypadki daleko idącej współpracy
z okupantem – jak działo się to w getcie łódzkim pod rządami Chaima Mordechaja Rumkowskiego
czy zarządzanym przez Jakuba Gensa getcie wileńskim – panuje ogólny konsensus, iż
żydowscy decydenci, czyniąc użytek z dramatycznie ograniczonych środków i/lub możliwości,
jakimi wtedy dysponowali, dążyli do maksymalizacji współczynnika przeżycia podległych
im wspólnot. Niektóre podjęte przez nich (i nie tylko) działania mieszczą się w
utworzonej przez izraelskiego historyka Yehudę Bauera kategorii amidy (hebr.
amida – opór)– niezbrojnego oporu (Bauer
2016, s. 164, 183–185 i in.). W innym świetle niż kilka dekad temu postrzegany jest
choćby wspomniany wcześniej Kastner, często nazywany dziś „węgierskim Schindlerem”
(Leclézio 2016).
Pinchas
Freudiger zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (po prawej stronie obrócony plecami
prokurator posiłkowy Gabriel Bach) (https://www.youtube.com/watch?v=eyL8cVKSR0A&t=1904s [archiwalny
materiał filmowy z większości posiedzeń udostępniony na platformie YouTube przez
Yad Vashem i Archiwum Państwowe Izraela w związku z 50. rocznicą tego wydarzenia,
screencap: 13:12 i 24:16], dostęp 30.11.2020)
Akcja ratownicza Joela Branda
Jako jeden z przykładów amidy czy, w odniesieniu do Niemców,
manifestacji typowej dla schyłku wojny dezorganizacji/odejścia od działalności motywowanej
przede wszystkim założeniami rasowymi na rzecz potrzeb danej chwili, można uznać
transakcję „ciężarówki za krew” (ostatecznie niezrealizowaną), jaką Eichmann miał
zawrzeć z reprezentantem Komitetu Pomocowego, bliskim znajomym Kastnera, Joelem
Brandem, pod koniec kwietnia 1944 r. – jeszcze przed rozpoczęciem fali masowych
deportacji. W niepisanej umowie Niemcy mieli zobowiązać się do uwolnienia miliona
Żydów i zamknięcia Auschwitz w zamian za 10 tys. samochodów ciężarowych wypełnionych
trudno dostępnymi towarami (mydło, kawa, herbata, czekolada; wolfram i pozostałe
materiały do produkcji broni), przystosowanych do trudnych zimowych warunków. Brand,
który wcześniej pośredniczył w przerzucaniu Żydów z innych zagrożonych krajów do
Węgier, kiedy również one przestały być już azylem i po wyczerpaniu się innych strategii,
stanął na stanowisku (wraz z Kastnerem), że jedyną drogą ratunku jest nawiązanie
kontaktów z czołowymi funkcjonariuszami nazistowskimi, co opłacili wysokimi łapówkami
(Friling 1999, s. 405–436; Braham 2004, s. 21–57; Gerlach 2008, s. 217–230). Po
ustaleniu wstępnych warunków i nawiązaniu kontaktów z Agencją Żydowską, która miała
pośredniczyć w negocjacjach między Niemcami a zachodnimi aliantami, Brand udał się
do Stambułu, gdzie dotarł 19 maja (jego żonę Hansi wraz z dziećmi zatrzymano jako
gwarantów umowy; Brand jeszcze nie miał wtedy świadomości, że zaczęły się wywozy
do Auschwitz). Odbył rozczarowujące spotkanie z osobami z Agencji (w tym z Mosze
Szaretem, przyszłym premierem Izraela w latach 1954–1955) – w jego przekonaniu byli
oni nadmiernie skupieni na kwestiach wewnętrznych oraz planach powojennej emigracji
do Erec Israel i nie zdawali sobie sprawy z gehenny, jakiej codziennie doświadczała
europejska diaspora. W monografii o niemiecko-izraelskich kontaktach w okresie 1933–1945
Yehuda Bauer twierdzi, że Brand przecenił stopień sprawczości Agencji, gdyż z samej
istoty tej instytucji nie mógł być zbyt wielki (Bauer 1994, s. 172–195). Niedługo
potem został aresztowany przez Brytyjczyków, przeświadczonych, że jest on niemieckim
szpiegiem. Brand przeżył wojnę (podobnie jak wzięci w niewolę żona i dzieci), zamieszkał
w Izraelu, zeznawał jako świadek oskarżenia w procesie Eichmanna oraz załogi Auschwitz-Birkenau
we Frankfurcie nad Menem (1963–1965). W obu zeznaniach nie ukrywał goryczy w związku
z niepowodzeniem jego misji (zapis zeznań w Jerozolimie: The Trial of Adolf Eichmann:
Session 56 of 121 [Part 1-4 of 4]; Session 57 of 121 [Part 1-4 of 8]; Session 59
of 121 [Part 3-5 of 6]: Testimony of Joel Brand). W reportażu Harry’ego
Goldena dla amerykańskiego czasopisma „Life” z 21 kwietnia 1961 r., już w trakcie
trwania procesu Eichmanna, Brand został scharakteryzowany jako „człowiek żyjący
w cieniu, ze złamanym sercem” (Golden 1961, s. 46). W niezbyt licznych rozmowach
opowiadał on o olbrzymiej odpowiedzialności ciążącej na jego barkach. Uczucie to
podzielała jego małżonka, także zeznająca w Jerozolimie, o czym wspomniała jako
świadek (The Testimony of Adolf Eichmann: Session 58 of 121 [Part 1–5 of
5]; Session 59 of 121 [Part 1–3 of 6] Testimony of Hansi Brand), później w rozmowach
z reżyserem dokumentu Shoah Claude’m Lanzmannem.
Nie zmieściły się one w trwającej ponad dziewięć godzin wersji kinowej i telewizyjnej
z 1985 r., są do odnalezienia na udostępnionym przez Lanzmanna Muzeum Pamięci Holokaustu
w Waszyngtonie (United States Holocaust Memorial Museum, USHMM) materiale filmowym
(USHMM, Claude
Lanzmann Shoah Collection, Interview with Hansi Brand, 1979 & 1985; Vice 2021).
Brand najwyraźniej padł ofiarą okrutnego blefu ze strony
nazistów i własnej błędnej kalkulacji. Wiele faktów/okoliczności towarzyszących
tej misji nadal czeka na odkrycie, należy jednak uznać, że Niemcy nie zamierzali
wstrzymać deportacji Żydów spoza Budapesztu do Birkenau – niezależnie od obrotu
spraw. Tego samego dnia, kiedy Brand wyruszył w podróż, Eichmann udał się z wizytą
kontrolną do Auschwitz – w odpowiedzi na zastrzeżenie wyrażone przez komendanta
obozu Rudolfa Hössa, że nie jest on w stanie pomieścić tak wielu więźniów, zasugerował
mu, żeby przybyłych na miejsce Żydów uśmiercać od razu. Jego sugestia została uwzględniona
– do obsługi ponad setki transportów uruchomiono nową linię kolejową zatrzymującą
się w bliskiej odległości komór gazowych i krematoriów (Testimony of Rudolf Hoess,
Commandant of Auschwitz [Testimony on Monday, April 15, 1946]; Cesarani 2008, s.
230). Późnowojenna demoralizacja udzieliła się też szefowi sekcji IV B4 RSHA, do wyjazdu na Węgry zatwardziałemu puryście. Eichmann korzystał
tam z życia. Zamieszkał w pożydowskiej luksusowej willi, wdawał się w romanse, dużo
pił i palił, po mieście poruszał się amfibią z nieograniczonym limitem paliwa (Cesarani
2008, s. 241–243). Jego decyzja o przystąpieniu do negocjacji z reprezentantami
Komitetu Pomocowego, wbrew dotychczasowej bezkompromisowej postawie w kontaktach
z Żydami, mogła wynikać po części z podszytej zazdrością rywalizacji z zaufanym
człowiekiem Heinricha Himmlera, kierownikiem Wydziału Gospodarczego SS na Węgrzech
Kurtem Becherem – Eichmann zdał sobie sprawę, że angażując się w potajemne, wysoce
intratne konszachty ze stroną żydowską celem oszczędzenia przynajmniej części z
nich, Becher wchodził w zakres jego kompetencji; co więcej, zapewne również on zapragnął
się wzbogacić na tym procederze (tamże, s. 234–236 i n.). Występując w funkcji świadka
na jerozolimskim procesie Hansi Brand wyznała, iż negocjując z Eichmannem, odniosła
wrażenie, że wcale nie zamierzał dotrzymać umowy, mimo deklarowanej gotowości (The
Trial of
Adolf Eichmann: Session 58 of 121 [Part 3 of 8]: Testimony of Hansi Brand). Tak w istocie się stało. Fakt, iż stojąc w obliczu klęski, otoczone przez
nacierające z obydwu stron wojska sowieckie, amerykańskie i brytyjskie, władze III
Rzeszy ostatnimi siłami zmobilizowały/przekierowały aparat państwa ku realizacji
gigantycznego przedsięwzięcia – zgładzenia węgierskich Żydów, jedynej jeszcze nietkniętej
społeczności żydowskiej w niemieckiej strefie wpływów (nie licząc interioru Rumunii
i Bułgarii – państw mających więcej szczęścia niż Węgry, tam bowiem udało się
zmienić sojusze przed końcem wojny) – świadczy o nadrzędnej pozycji ideologii antysemickiej/rasistowskiej,
ważniejszej niż pragmatyzm czy instynkt samozachowawczy. Eichmann do tego stopnia
był pochłonięty realizacją swej idée fixe
– świata bez Żydów – że nie pogodził się z poleceniem wstrzymaniu deportacji. Wbrew
rozkazom przełożonych zorganizował jeszcze dwa dodatkowe transporty 17 i 19 maja
(Cesarani 2008, s. 238–239; zob. też Csosz 2017) . W przekonaniu Arendt postawa
ta stała się świadectwem „banalności zła”, gdy wplątana w biurokratyczne tryby jednostka
traci rozeznanie odnośnie do etycznego wymiaru swych czynów (Arendt 1998, s. 358–362,
372 i n.). Nowsze studia poświęcone Eichmannowi z reguły dość krytycznie odnoszą
się do tejże koncepcji, zasadnicze motywacje jego działań upatrując w głęboko zakorzenionym
antysemityzmie, resentymentach czy potrzebie przynależności (Diner 1997, s. 177–190;
Cesarani 2008, s. 407–446 i n.; Lipstadt 2012, s. 167–204; Stangneth 2014).
Adolf Eichmann w trakcie zeznań Hansi Brand (https://www.youtube.com/watch?v=w6g3Ax2nYd8, dostęp 30.11.2020)
Deportacje do Auschwitz-Birkenau
– świadectwo Martina Földiego
Sposób, w jaki przebiegały deportacje na ówczesnej węgierskiej
prowincji, szczegółowo przedstawił w jednym z najbardziej poruszających świadectw
wygłoszonych podczas procesu w Jerozolimie dr Martin Földi – dawny oficer w armiach
Austro-Węgier i Czechosłowacji, przed okupacją pracujący jako prawnik w Użhorodzie (węg. Ungvár) – historycznej stolicy Rusi Karpackiej.
Miasto to od X w. n.e. przynależało do Węgier, następnie Cesarstwa Austro-Węgierskiego,
w latach 1919–1938 znalazło się w granicach Czechosłowacji, od 1938 do 1944 r. ponownie
było przyłączone do Węgier, obecnie zaś leży na obszarze Ukrainy tuż przy granicy
ze Słowacją (zamieszkują je w większości Ukraińcy, mniejszości rosyjska, węgierska,
słowacka i romska stanowią łącznie około 25% populacji). Jako obywateli węgierskich Földiego wraz z rodziną nie objęto deportacją do Kamieńca Podolskiego w sierpniu
1941 r. – Żydzi z przygranicznych miejscowości (poza Użhorodem również m.in. z Mukaczewa,
Chustu, Jasiny) zostali przewiezieni koleją oraz ciężarówkami do Kołomyi, następnie
zmuszeni do przemarszu w stronę Kamieńca Podolskiego przez Dniestr. Getto w Użhorodzie
zostało utworzone w czasie święta Pesach (21–23 kwietnia). Istniało zaledwie kilka
tygodni – do 31 maja 1944 r., kiedy wyruszył ostatni z pięciu transportów zmierzających
do Auschwitz (deportacje trwały tam od 17 maja). Będąc przedstawicielem przedwojennej
elity, z dobrą znajomością języka niemieckiego, Földi znalazł zatrudnienie w administracji
getta podporządkowanej lokalnej radzie żydowskiej. Ta z kolei realizowała zalecenia
wychodzące z centrali w Budapeszcie. W rzeczywistości instytucje te stanowiły bezwolne
narzędzia w rękach Niemców, którzy powierzyli im upiorny obowiązek pośredniczenia
w dziele własnej eksterminacji. Zeznając na 53. sesji sądu 21 maja 1961 r., Földi
w następujący sposób opisał upokarzającą prowizoryczność codziennego życia w getcie:
[…] [Prokurator posiłkowy Gabriel Bach] Czy świadek
własnymi słowami może opowiedzieć sądowi, co działo się [w getcie – S.P.], gdzie
się znajdowało, jakie panowały tam warunki?
[Martin Földi] Getto utworzono przy cegielni, jakieś dwa, trzy kilometry
poza miastem. Zaczęło się od zatrzymywania ludzi z obwodów wokół Użhorodu – rozpoczęły
się deportacje z okolicy. Widzieliśmy nawet przez okno, jak ludzie ci szli drogą
do cegielni. I tak region po regionie, dzielnica po dzielnicy. Kiedy przyszła kolej
na nas, my również zostaliśmy tam wysłani.
[GB] Ilu Żydów przebywało
w tym czasie w getcie?
[MF] Łącznie czternaście
tysięcy [w opracowaniach jest mowa o 25 tys. Żydów z miasta i okolic – S.P.]. Wiem
o tym, gdyż [byłem] członkiem komitetu powołanego na wniosek rady.
[GB] A jaka w ocenie świadka
powinna być liczba osób adekwatna do wydzielonej im przestrzeni?
[MF] Wystarczyłaby na maksymalnie
dwa tysiące osób – a i tu wystąpiłyby trudności. Ale te dwa tysiące mogło się tam
zmieścić.
[GB] Jak długo świadek przebywał
w getcie?
[MF] Byliśmy tam około miesiąca
[Földi ma na myśli siebie wraz z rodziną – S.P.].
[GB] Co świadek może powiedzieć
sądowi o warunkach mieszkaniowych i sanitarnych w getcie?
[MF] Były poniżej tego wszystkiego,
co można uznać za racjonalne. Getto zajmowało bardzo niewielki obszar i nie było
tam odpowiednich domów/budynków, aby pomieścić ludzi. Getto stanowiło po prostu
dach bez ścian [w transkrypcie w angielskim tłumaczeniu widnieje zwrot There was simply a roof without
walls. Możliwe, że świadek przejęzyczył się, mając
na myśli to, że getto w istocie składało się z samych ścian/murów bez dachu – S.P.].
[GB] Co z toaletami?
[MF] Toalety były katastrofalne.
[Niemcy] kazali nam zbudować niezamknięte latryny. Wszyscy z nich korzystali.
[GB] Na otwartej przestrzeni?
[MF] Na zupełnie otwartej przestrzeni. Miało to straszliwy skutek. Od samego początku przyczyniło się do demoralizacji [Należy przypuszczać, że Földi w pierwszej kolejności odnosi się tu do urągających ludzkiej godności warunków panujących w tym i pozostałych gettach/obozach. Zarazem długie kolejki, jakie siłą rzeczy tworzyły się do ograniczonej liczby latryn/szalet, często służyły jako jedyne platformy w miarę swobodnej dyskusji/wymiany informacji, co mogło stanowić problem dla przedstawicieli władzy – zarządów gett czy więźniów porządkowych w obozach. Być może jako przedstawiciel gettowej administracji/władz niższego szczebla mógł mieć na myśli również to drugie znaczenie – S.P.: Ostrower 2015].**
(The Trial of Adolf Eichmann: Session of 53 of 121 [Part
3 & 4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi)
Podobnie jak działo się to w pozostałych miejscach, także
tutaj Niemcy zastosowali skuteczną strategię dezinformacji społeczności żydowskiej
odnośnie do losu, jaki ich czeka. W Użhorodzie przekazywali sprzeczne sygnały. Földi wspomniał w zeznaniu o oficerze Gestapo, który
miał mu powiedzieć: Ihr lebt ja hier wie die Schweine, Ihr werdet nach Deutschland ueberfuehrt,
wo Ihr in normalen Verhaeltnissen leben werdet mit Euren Familien…Ihr werdet dort arbeiten („Żyjecie tu
jak świnie, zostaniecie przeniesieni do Niemiec i tam będziecie wieść normalne życie
wraz z rodzinami… Będziecie tam pracować”; The Trial of Adolf Eichmann: Session of 53 of 121 [Part
4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi). Po tym, jak deportacje
już się rozpoczęły, potwierdzać to miały kartki pocztowe, w których deportowani
odręcznie informowali swoich krewnych, że znaleźli się Niemczech, i chwalili panujące
tam warunki. Była to mistyfikacja: ci spośród przybyłych do Auschwitz, którzy nie
zostali skierowani od razu do komór gazowych, otrzymywali papier i przyrządy do
pisania, następnie musieli napisać to, co dyktował im stojący za ich plecami żandarm
bądź kapo. Uczynił to też Földi:
[GB] Co powiedzieli świadkowi, aby napisał
na kartce?
[MF] Nie pamiętam tego słowo w słowo.
Brzmiało to mniej więcej tak: „Czuje się dobrze/swobodnie [I am at ease] i chodzę do pracy”. Nie pamiętam dokładnie tej kartki
pocztowej, lecz później odkryłem, że wciąż znajduje się ona w posiadaniu mojej siostry
w Budapeszcie, do której ją wysłałem.
[GB] Czy kazali świadkowi napisać nazwę
miejsca, w jakim się znajdował?
[MF] Tak, Waldsee. Muszę dodać, że jeszcze
będąc w getcie, otrzymaliśmy taką pocztówkę z pierwszych transportów.
[GB] Otrzymaliście zatem pocztówkę z
Waldsee. Co o tym pomyśleliście?
[MF] Zaczęliśmy szukać tego miejsca [na
mapie – S.P.] i znaleźliśmy ośrodek wypoczynkowy o tej nazwie w Austrii.
[GB] W jaki sposób otrzymywanie tych
pocztówek wpłynęło w tym czasie na społeczność?
[MF] Uspokoiło to nasze umysły. Pomyśleliśmy
w każdym razie, że mają się dobrze i że było takie wspaniałe miejsce w Austrii.
Tak się nam wtedy wydawało.
(Trial of Adolf
Eichmann: Session of 53 of 121 [Part 4 of 6]: Testimony of Martin Foeldi)
Zachowana pocztówka do siostry świadka, której autentyczność potwierdził on
pod przysięgą, została włączona do akt dowodowych. Földi napomknął również o piśmie
od Gestapo, które rada starszych przekazała administracji, w którym pojawiła się
uwaga o dzieciach włóczących się bez celu po getcie zamiast studiować Torę bądź
kształcić się religijnie. Starszeństwo potraktowało to jako dobry znak – naczelny
rabin zasugerował, by podziękować za troskę i skierować prośbę o zgodę na wysłanie
kilku mężczyzn do synagogi, by mogli wyjąć z niej księgi/materiały, które umożliwiłyby
prowadzenie nauki/studiów. Treść pisma mogła być odczytana (i pewnie też była) jako
zapowiedź stabilizacji. Ta jednak nie nastąpiła. Niecały miesiąc po powstaniu getta
zaczęły się deportacje. Földi został zapytany o towarzyszące im okoliczności oraz
przebieg:
[GB]
W jaki sposób przeprowadzano […] deportacje?
[MF]
Otrzymaliśmy zawiadomienie od Centralnej Rady Żydowskiej [w Budapeszcie – S.P.],
że zobligowani jesteśmy do sporządzenia listy mającej zawierać, z tego co pamiętam,
od 1500 do 2000 osób. Wewnątrz getta znajdował się głośnik i za jego pośrednictwem
wzywaliśmy te osoby, które zgłosiły chęć opuszczenia getta w większych grupach,
żeby zarejestrowały się w biurze. Zgłaszały się całe rodziny lub pojedynczy członkowie
rodzin, którzy przekazywali nam całą listę z dalszymi krewnymi i przyjaciółmi. Był
tam pewien urzędnik, również będący Żydem/jednym z nas, który zapisywał je i sporządzał
z nich listę. Następnego dnia odbywał się apel i zgromadzeni ludzie dzieleni byli
na sekcje po 50–52 osoby – całość liczyła około 1500–2000 osób.
[GB]
Czy obowiązywało rozróżnienie na dzieci, kobiety i mężczyzn?
[MF]
Nie, nie było żadnego rozróżnienia.
[GB]
Wszyscy zostali zabrani?
[MF]
Tak. Wszyscy zostali zabrani. Stare kobiety i mężczyźni, kobiety i mężczyźni [Old men and women,
women and men].
[GB] Jakim rodzajem
pociągów byli oni zabierani?
[MF] Pociągami
bydlęcymi/towarowymi [freight trains].
Widzieliśmy te pociągi
z getta. Choć były daleko, mogliśmy je dostrzec.
[GB] Jak wiele osób mogło się zmieścić
w jednym wagonie?
[MF] Od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu
osób.
[GB]
W jakim tempie deportacje były przeprowadzane?
[MF]
Niemal codziennie lub w odstępie dwóch dni.
[GB]
Niemal codziennie lub w odstępie dwóch dni wyruszał pociąg z 1500 ludźmi w środku?
[MF]
Tak. Co dwa dni – tak byłoby dokładniej.
[GB]
A kiedy wyjechał świadek?
[MF]
Wyjechałem ostatnim transportem.
[GB] Czy w pociągu znajdowali się również
członkowie rodziny świadka?
[MF]
Była tam cała moja rodzina. A poza tym jechali z nami także trzej oficerowie, którzy
zasiadali w administracji getta. […]
[GB]
Kim byli członkowie najbliższej rodziny świadka?
[MF]
Moja żona, syn, córka, teść, teściowa, szwagier, jego żona i ich mała dziewczynka.
[GB]
Dokąd was wieziono?
[MF]
Przewieziono nas do Csap i Koszyc. W Koszycach wiedzieliśmy już, że znajdujemy się
na granicy między Słowacją a Węgrami. Mieliśmy też świadomość, że jeśli w nocy opuścimy
Koszyce, będzie to oznaczać, że udajemy się na wschód. Do Polski. Gdyby dalsza trasa
prowadziła w linii prostej, to, jak wierzyliśmy, pozostalibyśmy na terytorium Czechosłowacji.
[GB]
W którym kierunku pojechaliście?
[MF]
Pojechaliśmy do Auschwitz. Przez Obišovce-Preszów.
(tamże)
Dziewczynka
w czerwonym płaszczyku
Jako członek administracji getta, gdzie jego wiedza prawnicza,
znajomość niemieckiego oraz oficerski stopień mogły znaleźć zastosowanie (odpowiadał
m.in. za utrzymywanie porządku w getcie), Földi zajmował wyższe stanowisko w hierarchii
getta. Zapewne z tego powodu spotkał go wątpliwy przywilej znalezienia się w ostatnim
pociągu zmierzającym w kierunku Auschwitz (zazwyczaj wypełniali go członkowie judenratów
i pozostali przedstawiciele elity żydowskiej – tak było chociażby w wypadku Chaima
Rumkowskiego, deportowanego wraz z rodziną ostatnim pociągiem z Łodzi do Auschwitz
29 sierpnia 1944 r.). W Jerozolimie Földi opowiedział, co wydarzyło się niespełna
szesnaście lat wcześniej, kiedy wysiadł z rodziną na rampie kolejowej:
Gdy dotarliśmy
już do Auschwitz, pojawili się jacyś ludzie – nie wiedzieliśmy, kim byli, nigdy
wcześniej nie widzieliśmy takich uniformów, jakie mieli na sobie. Dostaliśmy wtedy
rozkaz, żeby szybko wyjść z pociągu i włożyć wszystkie nasze rzeczy do ciężarówki.
Wysiedliśmy więc, a wszystko następowało po sobie w tak pośpiesznym tempie, że nie
zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje. Powiedzieli nam, że mężczyźni muszą
stanąć po prawej stronie wraz z dziećmi powyżej czternastego roku życia, kobiety
z młodszymi chłopcami i dziewczynkami po lewej stronie. One, kobiety, zaczęły iść
[They, the women began walking], podczas
gdy my wciąż staliśmy, aż nagle straciliśmy je z pola widzenia. Stałem tam razem
z synem. Miał zaledwie dwanaście lat. Gdy zaczęliśmy iść do przodu, podszedł pewien
mężczyzna. Nie miałem pojęcia, kim był. Miał na sobie mundur armii niemieckiej,
bardzo elegancki. Zapytał o moją profesję. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym mu powiedział,
że z zawodu jestem prawnikiem, nie byłoby to dla mnie szczególnie pomocne, oznajmiłem
mu więc, że jestem byłym oficerem. Spojrzał na mnie i zapytał: «Ile lat ma chłopiec?».
W tym momencie nie mogłem już kłamać i powiedziałem mu, że ma dwanaście lat. Zapytał
się mnie wówczas: Wo ist die Mutti? [Gdzie
jest matka?]. Odpowiedziałem: „Poszła na lewo”. Wtedy zwrócił się do mojego syna:
„Biegnij za swoją matką”. Potem szedłem dalej prawą stroną i widziałem biegnącego
chłopca. Zastanawiałem się, jakim sposobem mógłby odnaleźć swą matkę. Było tam mnóstwo
kobiet i mężczyzn, ale spostrzegłem swoją żonę. Jakim sposobem ją rozpoznałem? Moja
córka miała na sobie czerwony płaszczyk [My
little girl was wearing some kind of a red coat]. Czerwony punkt oznaczał, że
żona znajduje się w pobliżu. Czerwony punkt stawał się coraz mniejszy i mniejszy.
Poszedłem w prawo i nie zobaczyłem ich już nigdy więcej.
(tamże)
Prokurator posiłkowy Gabriel Bach w trakcie procesu Eichmanna (u góry). Martin Földi (poniżej) zeznający na procesie Eichmanna, 1961 (https://www.youtube.com/watch?v=eyL8cVKSR0A&t=1907s [screencap: 00:15 i 29:13], dostęp 30.11.2020)
Martin Földi przebywał w
Auschwitz dziesięć dni. Najprawdopodobniej mógł potem trafić do jednego z podobozów
bądź wyruszyć do Niemiec, oddalając się od nacierającej ze Wschodu Armii Czerwonej.
Przeżył wojnę i złożył świadectwo. Sugestywność opowiedzianej przez niego historii
o znikającej dziewczynce w czerwonym płaszczu poruszyła zgromadzoną na sali publiczność
i dziennikarzy. Szybko uznano ją za jeden z symboli procesu Eichmanna – na równi
ze szklaną kabiną, w której przebywał oskarżony (ze szkła przeciwpancernego, żeby
zapobiec ewentualnemu zamachowi), czy nagłym omdleniem Jechiela Dinura, bardziej
znanego jako pisarz o pseudonimie K. Zetnik (Kacetnik), podczas składania przezeń
zeznań o warunkach panujących na „planecie z popiołów [planet of the ashes], Auschwitz” (The Trial of Adolf Eichmann: Session
68 of 121 [Part 1 of 9]: Testimony of Yehiel Dinur; Segev 2012, s. 9–16 i n.). Historię
tę rozpowszechniano w niezliczonych relacjach prasowych. Wykorzystał ją i utrwalił
także Steven Spielberg w filmie Lista Schindlera
(1993). Czerwony jest płaszcz dziewczynki, którą zauważa grany przez Liama Neesona
Oskar Schindler, gdy z pobliskiego wzgórza przygląda się likwidacji getta w Krakowie.
To jedyny przypadek wykorzystania koloru w tym filmie, celowo utrzymanym w czarno-białej
stylistyce, przypominającej stare, archiwalne taśmy (Insdorf 2003, s. 259–261; Wright
2008, s. 60–64; Ebertz 2008, s. 112–128; Thomson 2013). Roma Ligocka (ur. 1938)
– ceniona krakowska malarka, scenografka, kostiumolożka, autorka wielu książek,
która spędziła część dzieciństwa w krakowskim getcie, następnie ukrywała się wraz
z matką u polskiej rodziny – oglądając tę scenę, rozpoznała w niej siebie (Ligocka
2001; Salski 2016). Stało się to inspiracją do napisania tomu wspomnień pt. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku z 2000
r. Ukazała w nim doświadczenia z dzieciństwa przeżytego w getcie (kuzynem Ligockiej
jest Roman Polański, podobnie jak ona będący dzieckiem ocalałym z Holokaustu – nakręcony
w 2002 r. film Pianista, chociaż zasadniczo
oparty na wspomnieniach Władysława Szpilmana, w pewnym stopniu można uznać za autobiograficzny).
W wywiadzie udzielonym w 2018 r. analitykowi prawnemu CNN Eliemu Honigowi 91-letni
wówczas Gabriel Bach – na procesie Eichmanna występujący w funkcji prokuratora posiłkowego,
późniejszy sędzia w Sądzie Najwyższym Izraela – wyznał, że gdy przepytywany przez
niego świadek skończył opowiadać tę historię, był to jedyny moment, w którym nie
był on w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. Jak pisze Honig: „Świadomy, że sędziowie
oczekują, by kontynuował zadawanie pytań, a kamery nie przestały kręcić, udał, że
porządkuje papiery na biurku, zyskując w ten sposób chwilę na to, by z powrotem
dojść do siebie” (Honig 2018).
* W pierwszych
dniach po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 r., w której Rumunia
uczestniczyła jako sojusznik III Rzeszy, władze rumuńskie zainicjowały pogrom w
Jassach – historycznej stolicy Mołdawii Zachodniej, graniczącej wówczas z przyłączonymi
do ZSRR niespełna rok wcześniej Besarabią i Północną Bukowiną. Społeczność żydowska
zamieszkująca wschodnie obszary kraju była fałszywie oskarżana o uleganie wpływom
ZSRR/szerzenie komunizmu – ofiarami tego przesądu stali się Żydzi zamieszkali w
Jassach; liczba ofiar pogromu wyniosła około 4 tys., kilka tysięcy pozostałych osób
zostało deportowanych bydlęcymi wagonami do miejscowości Călărași i Podu Iloaiei
na południowy wschód od Jassów, wielu z nich zginęło wówczas z głodu bądź odwodnienia.
Po zdobyciu i przyłączeniu w lipcu i sierpniu 1941 r. uprzednio przynależących do
Ukrainy obszarów między Bugiem a Dniestrem, nazwanych Transnistrią oraz odbiciu
od ZSRR Besarabii i północnej części Bukowiny na ziemiach tych doszło do serii pogromów,
m.in. w Kiszyniowie i Odessie, a także utworzenia gett (określanych mianem „kolonii”)
oraz dwóch obozów koncentracyjnych (Peczera, Wapniarka). Szacuje się, że w okresie
od 1941 do 1944 r. władze Rumunii i III Rzeszy doprowadziły do śmierci od 150 do
250 tys. rumuńskich i ukraińskich Żydów w samej Transnistrii. Ofiarami Zagłady stało
się około 220 Żydów z innych obszarów przyłączonych do Rumunii, w tym około 90 tys.
Żydów z północnej Transylwanii deportowanych do Auschwitz-Birkenau przez władze
węgierskie.
Bułgaria, będąca jednym z państw Osi
od marca 1941 r., deportowała 11 tys. Żydów z terytoriów przyłączonych po ofensywie
na Jugosławię i Grecję, w której u boku Niemców uczestniczyły również wojska bułgarskie
– części Tracji, Macedonii (w tym żydowską społeczność zamieszkałą w stołecznym
Skopje) i okręgu pirockiego. Do marca 1943 r. niemal wszyscy deportowani z tych
obszarów Żydzi zginęli w Treblince. Pod wpływem protestów społecznych nie zostały
zrealizowane plany dalszych deportacji, które miały objąć m.in. społeczność żydowską
zamieszkałą w Sofii – wbrew silnej presji ze strony Niemiec. W ostateczności około
20 tys. Żydów z Sofii zesłano na prowincję – mężczyzn umieszczono w obozach pracy
przymusowej, skonfiskowano ich własność. Mimo to liczebność bułgarskich Żydów nie
zmieniła się znacząco. W 1945 r. wynosiła około 50 tys. osób – tyle samo, co przed
wybuchem wojny (większość z nich zdecydowała się wyemigrować do Palestyny po 1945
r.).
** Tłumaczenie
własne tego i pozostałych fragmentów w języku angielskim.
Bibliografia
Literatura przedmiotu
Arendt
H. (1998), Eichmann
w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła,
tłum. A.
Szostkiewicz, Kraków.
Baron F. (2020), Stopping
the Trains to Auschwitz: Budapest, 1944, Lawrence, KS.
Bauer Y. (1994), Jews
for Sale? Nazi-Jewish Negotiations, 1933–1945, New Haven, CT.
Bauer
Y. (2016), Przemyśleć Zagładę, tłum.
J. Giebułtowski, J. Surewicz, Warszawa 2016.
Ben-Tov A. (1988), Facing the Holocaust in Budapest: The International
Committee of the Red Cross and the Jews in Hungary, 1943–1945, Dodrecht.
Bierman J. (1981), Righteous
Gentile: The Story of Raoul Wallenberg, Missing Hero of the Holocaust, New York.
Bilsky L. (2001), Judging Evil in the Trial of Kastner, „Law and History Review”, t. 19, nr 1.
Blatman D. (2011), Death Marches: the Final Phase of Nazi Genocide,
tłum. Ch. Galai, Cambridge, MA–London.
Braham R.L. (2015), Eichmann and the Destruction of Hungarian Jewry, Auckland. Braham R.L.
(2016), The Politics of Genocide: The Holocaust in Hungary, New York.
Braham R.L. (2004), Rescue
Operations in Hungary: Myths and Realities, „Yad Vashem
Studies”, t. 32.
Carlberg I. (2016), Raoul
Wallenberg: The Heroic Life and Mysterious Disappearance of the Man Who Saved Thousands
of Hungarian Jews from the Holocaust, New York.
Cesarani D. (2008), Eichmann. Jego życie i zbrodnie, tłum. J. Lang, Zakrzewo.
Cohen A. (1987), Some Socio-Political Aspects of the Arrow-Cross
Party in Hungary, „East European Quarterly”, t. 21, nr 3.
Deák I. (1965), Hungary [w:] The European Right: A Historical Profile, red. H. Rogger, E. Weber, London.
Diner D. (1997), Hannah Arendt
Reconsidered: On the Banal and the Evil in Her Holocaust Narrative, „New German Critique”,
nr 71 (Memories of Germany).
Ebertz R.P., Is Oskar Schindler a Good Man? [w:] Steven Spielberg and Philosophy: We’re Gonna
Need a Bigger Book, red. D.A. Kowalski, Lexington,
KY.
Eisen G., Stark T. (2013), The 1941 Galician Deportation and the Kamenets-Podolsk
Massacre: A Prologue to the Hungarian Holocaust,
„Holocaust
and Genocide Studies”, t. 27, nr 2.
Friling T., (1999), Nazi-Jewish
Negotiations in Istanbul in mid-1944, „Holocaust and Genocide Studies”,
t. 13, nr 3.
Gerlach Ch. (2016), The Extermination of the European Jews, Cambridge.
Gerlach U.H. (2008), Eichmann’s Blood-Barter in Hungary: Five Dramas, „Journal of Modern
Jewish Studies”, t. 7, nr 2.
Insdorf A. (2003), Indelible
Shadows: Film and Holocaust, Cambridge.
Karsai L. (2014), Miklós Horthy (1868–1957) and the Jewish question
in Hungary, 1920–1945 [w:] Antisemitism in an Era of Transition: Continuities
and Impact in Post-Communist Poland and Hungary, red. F. Guesnet, G. Jones,
Frankfurt am Main.
Klimó A. von
(2018), Remembering Cold Days: The 1942 Massacre of Novi Sad, Hungarian
Politics, & Society, 1942–1989, Pittsburgh, PA.
Lackó M. (1969), Arrow-Cross Men: National Socialists
1935–1944, Budapest.
Langer L.L. (1995), Admitting the Holocaust: Collected Essays, Oxford–New York.
Langer L.L. (2021), The Afterdeath of the Holocaust, Basingstoke.
Langer L.L. (1980), The Dilemma of Choice in the Deathcamps, „Centerpoint: A Journal of Interdisciplinary Studies”,
t. 4, nr 1.
Langer L.L. (1991), Holocaust Testimonies: The Ruins of Memory, New Haven, CT–London.
Langer L.L. (2006), Using and Abusing the Holocaust, Bloomington–Indianapolis, IN.
Langer L.L. (1982), Versions of Survival: The Holocaust and the Human Spirit, Albany, NY.
Lappin E. (2000), The
Death Marches of Hungarian Jews through
Austria in the Spring of 1945, „Yad Vashem Studies”, t. 10.
Ligocka
R. (2001), Dziewczynka w czerwonym
płaszczyku, tłum. K. Zimmerer, Kraków 2001.
Lipstadt
D. (2012), Proces Eichmanna, tłum. M.
Antosiewicz, Warszawa 2012.
Mallmann K.–M. (2001), Der qualitative Sprung im Vernichtungsprozeß:
das Massaker von Kamenez-Podolsk Ende August 1941, „Jahrbuch für Antisemitismusforschung“, t. 10.
Moaz A. (1995), Kastner-Trial
and Assassination, „Studies in Jewish Civilization”, t. 6.
Ostrower Ch. (2015), It Kept Us Alive: Humor in the Holocaust, tłum. S.
Bloom, Jerusalem.
Piotrkowiak-Junkiert
K. (2016), Gettoizacja Budapesztu 1944–1945.
Zarys problemu, „Zagłada Żydów. Studia i Materiały”, nr 12.
Piper
F. (1992), Ile ludzi zginęło w KL Auschwitz.
Liczba ofiar w świetle źródeł i badań, 1945–1990, Oświęcim.
Romsics I. (2016), The
Antisemitism of Istvàn Bethlen and Jewish Policy in the Horthy Era [w:] The Holocaust in Hungary: Seventy Years After,
red. R.L. Braham, A. Kovàcs, Budapest–New York.
Schult T. (2009), A Hero’s Many Faces: Raoul Wallenberg in Contemporary Monuments, Basingstoke.
Segev
T. (2012), Siódmy
milion. Izrael – piętno Zagłady,
tłum. B.
Gadomska, Warszawa.
Stangneth B. (2014), Eichmann before Jerusalem: The Unexamined Life
of a Mass Murderer, tłum. R. Martin, New York.
Stauber R. (2007), The Holocaust in Israeli Public Debate in the
1950s: Ideology and Memory, tłum. E. Yuval, London–Portland, OR.
Ungváry K. (2016), Master Plan? The Decision-Making Process
behind the Deportations [w:] The Holocaust in Hungary: Seventy Years
After, red. R.L.
Braham, A. Kovàcs, Budapest–New York.
Vice S., (2021), Claude
Lanzmann’s ‘Shoah’ Outtakes: Holocaust Rescue and Resistance, New York.Wietz Y. (1994), The Herut Movement and the Kasztner Trial, „Holocaust and Genocide Studies”, t. 8, nr
3.
Weitz Y. (1996), The
Holocaust on Trial: The Impact of the Kasztner
and Eichmann Trials on Israeli Society, „Israel Studies”, t. 1, nr 2.
Wright J.W. (2008), Levinasian Ethics of Alterity: The Face of the Other in
Spielberg’sCinematic Language [w:] Steven Spielberg and Philosophy: We’re Gonna Need a Bigger
Book, red. D.A. Kowalski, Lexington,
KY.
Biogram: Szymon
Pietrzykowski – pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN Oddział w Poznaniu.
Publikował m.in. w czasopismach „Dzieje Najnowsze”, „Sensus Histriae”, „Studia nad
Autorytaryzmem i Totalitaryzmem”, „Media – Kultura – Komunikacja Społeczna”, „Miasteczko
Poznań”.
Wywiad społeczny w czasie wojny na przykładzie operacji Akcji Kontynentalnej MSW rządu RP na uchodźstwie i Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza na terenie Danii w latach 1941–1945. Aspekty teoretyczne, kulturowe i operacyjne
|
WŁADYSŁAW BUŁHAK (Instytut Pamięci Narodowej, IPN),
THOMAS W. FRIIS (University of Southern Denmark, SDU)
Wywiad społeczny w czasie wojny na przykładzie operacji Akcji Kontynentalnej MSW rządu RP na uchodźstwie i Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza na terenie Danii w latach 1941–1945. Aspekty teoretyczne, kulturowe i operacyjne
W
tekście autorzy starają się uściślić pojęcie wywiadu społecznego, aby następnie
wykorzystać je do wzbogacenia opisu i analizy operacji prowadzonych przez Akcję
Kontynentalną MSW na terenie Danii (kryptonim „Felicja”), a także działań tamtejszej
placówki wywiadowczej Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza (SNW) związanej z jego
ekspozyturą w Sztokholmie (kryptonim „SKN”). Zwracają przy tym uwagę na ciekawe
zjawisko feminizacji podobnych służb w warunkach wojennych czy też
okupacyjnych. Przy tym punktem odniesienia jest dla nich pojęcie wywiadu
profesjonalnego (egzemplifikowanego przez przedwojenny i wojenny Oddział II w
strukturach polskich sił zbrojnych). Autorzy dochodzą do wniosku, że
ostatecznie doszło do swoistej konwergencji obydwu schematów, która
charakteryzowała następnie działalność wywiadowczą na kraj w pierwszej dekadzie
zimnej wojny.
Pojęcie wywiadu społecznego
Samo
pojęcie wywiadu społecznego (uspołecznionego) pojawiło się na długo przed
wybuchem II wojny światowej. Używano go choćby do opisu sytuacji
kontrwywiadowczej w Polsce w okresie międzywojennym. We wprowadzeniu do odpowiedniego
studium Oddziału II pisano zatem, że wywiad społeczny „posiada wszędzie
informatorów, i to w ilości dużej”, rozmieszczonych „w życiu państwowym i
publicznym danego państwa, tak aby ich praca odbywała się bez specjalnych
wysiłków, […] sposobami naturalnymi, po prostu siłą faktu”. Wskazywano tutaj
działania wywiadów niemieckiego i sowieckiego na terenie Polski. W pierwszym
przypadku pisano o aktywistach mniejszości niemieckiej w Polsce, że „robią oni
wszystko, zarówno wywiad wojskowy, polityczno-dyplomatyczny, jak też wywiad
ekonomiczny”, do czego należy doliczyć jeszcze wspieraną przez Niemców dywersję
(ang. covert actions) przy
wykorzystaniu wrogich Polsce – Ukraińców i Białorusinów. W drugim
przypadku wskazywano na możliwości, jakie wywiadowi sowieckiemu dawała partia
komunistyczna, uznając działania jej członków za „typowy wywiad społeczny,
wykonywany przez masę, związaną ze sobą względami ideowymi” (Inspiracja 1962, k.
19; Bułhak 2008, s. 20–21). W literaturze przedmiotu przywoływany
jest również przykład wykorzystania przez służby wywiadowcze III Rzeszy
mniejszości niemieckiej w Stanach Zjednoczonych (Wilhelm 2005, s. 34–55).
Podobne
zjawisko można też dostrzec w służbach specjalnych polskiego podziemia w
okresie II wojny światowej. Szef Oddziału II ZWZ/AK ppłk Marian Drobik widział
w tym „nowe pojęcie wywiadu, opartego na nowym elemencie ludzkim, raczej
inteligentnym, choć niefachowym”. Jeden z podobnych ludzi, Stanisław Jankowski
(„Agaton”), z zawodu architekt-urbanista, dodawał do tego, że ich praca
„różniła się od typowej działalności wywiadów zdobywających wiadomości w wielu
przypadkach przez płatnych agentów. Opierała się w ogromnej większości na
amatorach, samoukach, »cywilach«. To prymitywizowało –
być może – technikę wywiadu, ale nadawało tej pracy inny klimat
moralny” (Bułhak 2008, s. 21). Wypadałoby dodać do tego pewien aspekt
„zawodowej amoralności” przedwojennych zawodowych „dwójkarzy”, dalece niespójny
z myśleniem ochotników-ideowców, słusznie uwypuklony ostatnio przez Wojciecha
Skórę (Skóra 2019, s. 107–126).
Jan
E. Zamojski na marginesie swoich rozważań o siatkach wywiadowczych we Francji w
okresie II wojny światowej konstatował z kolei, że „wywiad stał się formą walki
z okupantem, formą masową, wciągającą wiele tysięcy ludzi. Przestał być »służbą
panów« (Herrendienst), splebeizował
się”. Przy czym często byli to „ludzie przypadkowi, niemający w tym kierunku
ani predyspozycji, ani przygotowania”, dysponujący jednak „zapałem”, „większą
lub mniejszą inteligencją”, wreszcie rozmaitymi przydatnymi „zdolnościami lub
kwalifikacjami”. Zauważał on też, że podobne zmiany były niezrozumiałe dla
dotychczasowych profesjonalistów wywiadowczych z szeregów Oddziału II, „myślących
schematami »placówek oficerskich«, oficerów manipulacyjnych (angielski termin case officers) [winno być oficerów
prowadzących – W.B., T.W.F.], agentury”. Zwracał tym samym uwagę na ważne
różnice między wywiadem, który można określić jako profesjonalny, a tym
społecznym (amatorskim) (Zamojski 1980, s. 79–80, 125).
Do
tego dodać jeszcze wypada takie kwestie, jak wiek, płeć i indywidualny kapitał
kulturowy. Luki w szeregach siatek wywiadowczych działających w okupowanej
Europie wywołane kontruderzeniami Abwehry czy Gestapo nader często wypełniali
ludzie stosunkowo młodzi, w tym kobiety, czasem spoza dotychczasowych elit
wojskowych i społecznych, co wiązało się z ominięciem standardowych dróg i
metod awansu. Także to w pewnym sensie upodobniało organizacje wpisujące się w
schemat wywiadu społecznego do tych o charakterze określanym dziś jako
„sieciowy” – pozarządowych, rewolucyjnych (antysystemowych), a nawet
terrorystycznych (Rothert 2013, s. 153–154, 162; Arquilla, Ronfeldt 2001, s. 6,
14).
Problem feminizacji wywiadu w czasie
wojny
Wyróżniającym
aspektem wywiadu społecznego II wojny światowej była zaznaczająca się od samego
początku, ale z czasem coraz bardziej widoczna i zdecydowanie rosnąca rola
kobiet (feminizacja), sprzeczna z dotychczasowymi schematami „Herrendienst”, a
więc służby nie tylko „pańskiej”, lecz także „męskiej”. Co jedynie częściowo,
ze względu na specyfikę wywiadu czy też innych tajnych ludzkich aktywności,
daje się porównać z wielokrotnie i wieloaspektowo opisywaną feminizacją miejsc
pracy i rozmaitych ról społecznych w czasie obydwu wielkich światowych
konfliktów zbrojnych, nie tylko w świecie anglosaskim (Brown 2005). W
odniesieniu do wywiadu zjawisko to zdecydowanie zbyt słabo zostało dotąd odnotowane
w literaturze przedmiotu, zwłaszcza w ujęciu bardziej teoretycznym. Wart odrębnego
wspomnienia jest wszakże tekst Juliette Pattison, opisujący sprawę z
perspektywy brytyjskiej w odniesieniu do pierwszej połowy XX w., w którym można
znaleźć także krytyczne omówienie przywołanej literatury (Pattison 2016, s. 66–85).
Przy czym nie chodzi tutaj o narzucające się przedmiotowe wykorzystywanie
kobiet w charakterze agentek (à la
Mata Hari), co oczywiście występowało od wieków, również wtedy (Thestrup
Henriksen 2013, s. 131). Zdecydowanym novum
było obejmowanie przez nie, w miarę kolejnych „wsyp” i wykruszania się
doczasowych dowódców, coraz poważniejszych funkcji, a z czasem też stanowisk
decyzyjnych i kierowniczych, także w tzw. terenie operacyjnym. Jest to widoczne
w przypadku polskim i wiąże się z upowszechnieniem opisanego wyżej schematu
„wywiadu społecznego”, w wypadku którego właśnie feminizację można uznać za
jedną z jego cech wyróżniających. Rodziło to rzecz jasna opory i problemy,
które należałoby dziś właściwie opisywać aparatem pojęciowym wypracowanym w
ramach studiów nad płcią kulturową (ang. gender
studies), tak jak to czyni przywołana już Pattison w swojej pracy
poświęconej podobnym aspektom działalności brytyjskiej Special Operations Executive
(SOE) we Francji (Pattison 2007).
Problemy wywiadu profesjonalnego –
przypadek Oddziału II SNW i Danii
Nie
wchodzimy tutaj w dokładne szczegóły operacji Oddziału II SNW, czyli polskiego
wywiadu wojskowego, pracującego wedle standardowych zasad profesjonalnych w
Danii czy szerzej na terenie Skandynawii. Dość wspomnieć, że bardzo dobrze
rozwijającą się od końca lat trzydziestych XX w. współpracę służb obydwu krajów
przeciwko Niemcom poważnie zaburzyła inwazja Danii przez III Rzeszę w kwietniu
1940 r. Polscy wywiadowcy pracujący w Kopenhadze pod dyplomatyczną „pokrywką”
praktycznie w komplecie uciekli wówczas do pobliskiej neutralnej Szwecji.
Włączyli się w prace tamtejszej ekspozytury o kryptonimie „PŁN” (tj. Północ), a
później „SKN” (Skandynawia). Niestety, działania te, oparte na polskich placówkach
w Sztokholmie, były prowadzone pod niemal całkowitą kontrolą kontrwywiadu
gospodarzy (czyli Szwedów), którzy przy nadarzającej się okazji, pod naciskiem
Niemców, uznali kluczowe osoby pracujące w tej ekspozyturze (z jej szefem rtm.
Wacławem Gilewiczem na czele) za personae
non gratae. Cała operacja pozbycia się Polaków była dobrze przygotowaną i
skuteczną „kombinacją operacyjną” szwedzkiej służby bezpieczeństwa. O czym zresztą
przywołany polski oficer nie wiedział, albo też nie chciał wiedzieć, nawet po
latach(Lewandowski 1999, s. 109–110,
211; Gondek 1987, s. 76–77).
Pokazuje
to wszystko w sposób wręcz podręcznikowy wszystkie słabości profesjonalnego
wywiadu pracującego metodą „placówkową”, nazywaną też „legalną”. W sytuacji
kryzysowej (wojna, inwazja, zerwanie stosunków dyplomatycznych) służba taka
traci podstawowy punkt oparcia w postaci oficjalnej placówki, względnie ich
umocowanie staje się niepewne i nieskuteczne. Dodatkowo oficerowie występujący
jako dyplomaci czy urzędnicy konsularni, nawet szczerze zaangażowani w służbę, zazwyczaj
nie mają jednak skłonności do ryzykowania życiem własnym i rodziny. Wywiad
traktują przede wszystkim jako regularną pracę. Ludzie wpisujący się w schemat
wywiadu społecznego kierują się zwykle innymi motywacjami i w związku z tym są
skłonni podejmować niemalże każde ryzyko w imię wyższych wartości.
Akcja Kontynentalna jako przykład
wywiadu społecznego
Pod
koniec 1940 r. cywilne władze polskie w Londynie (konkretnie zaś MSW kierowane
przez min. Stanisława Kota) dały początek nowej polskiej tajnej organizacji – Akcji
Kontynentalnej. Rzecz jasna nie ma tutaj miejsca na szczegółowe opisywanie jej
genezy, a następnie jej działań w Europie i na świecie (Panecki 1986,
Kruszewski 1993). Akcja Kontynentalna w pierwotnym założeniu dość dokładnie
wpisywała się w schemat szeroko rozumianego wywiadu społecznego, dokładnie zaś
miała być specyficznym naśladownictwem niemieckiej, a wcześniej hiszpańskiej
„piątej kolumny”. Przy tym głównym oparciem dla tych działań miała być polska
diaspora w Europie (z wyłączeniem samej Rzeszy). Idea została ochoczo
podchwycona przez Brytyjczyków i uzyskała ich wsparcie materialne. Konkretnie
miała się tym zająć nowa brytyjska służba specjalna w postaci Special Operations
Executive (SOE).
W
odniesieniu do genezy polskiej Akcji Kontynentalnej nie bez znaczenia było to,
że min. Kot był zapamiętałym wrogiem przedwojennego „reżimu pułkowników”, czyli
tzw. sanacji. Co więcej, uważał, że ci ostatni zachowali wpływy w wojsku (łącznie
z organizacją ZWZ w kraju), a w szczególności w wywiadzie i kontrwywiadzie
wojskowym (Oddziale II SNW), czyli tzw. dwójce, stanowiącej uprzednio jedną z
podpór ich władzy w II Rzeczypospolitej. W przyszłości, już w wolnej Polsce, podobna
sytuacja mogła stanowić, przynajmniej w wizji ludowców, socjalistów i chadeków
ze Stronnictwa Pracy, zagrożenie dla systemu demokratycznego, widzianego na
sposób zachodni. I sam Kot, i jego następca w MSW –
Stanisław Mikołajczyk, robili zatem wszystko, aby zachować kontrolę nad
działaniami Akcji i odciąć ją od tajnej roboty wojskowych, to jest zarówno
służb ZWZ-AK, jak i Oddziału VI (krajowego) oraz Oddziału II (wywiadu) Sztabu Naczelnego
Wodza w Londynie. Wywoływało to zresztą od samego początku niechętne, czy wręcz
wrogie reakcje (i kontrakcje) ze strony tych ostatnich. Także Brytyjczycy
uznawali Kota za organizatora odrębnej wobec służb wojskowych „polskiej
cywilnej służby podziemnej” (ang. Civilian Polish Underground Service). Z
punktu widzenia brytyjskiego kontrwywiadu (MI-5) pierwszy kierownik Akcji, Jan
Librach, był po prostu szefem „polskiego SOE”. W polskich źródłach można się
też natknąć na opinię, że w założeniu Akcja Kontynentalna miała być „wywiadem
politycznym rządu”, wzorowanym na „Political Intelligence Department” w
brytyjskim aparacie państwowym. Wiele wskazuje na to, że długofalowym celem
min. Kota było stworzenie alternatywnej wobec „dwójki” rozbudowanej organizacji
o charakterze wywiadu społecznego, a zarazem par excellence cywilnego, kontynuującej działalność także po wojnie
i pozostającej pod silniejszą demokratyczną (czy polityczną) kontrolą. W
domyśle – najsilniejszej z polskich partii, jaką byli ludowcy prof. Kota (Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 29–31).
Organizacja „Felicja” („Inflexion”) –
pierwotne założenia
W
planowaniu działań Akcji Kontynentalnej przewidziano znaczące miejsce
stosunkowo licznej i nieźle zorganizowanej Polonii na terenie Danii, przy czym
jej tamtejsza odnoga otrzymała kryptonim „Felicja” (brytyjski „Inflexion”). Jej
zainteresowania miały być typowe dla wywiadu cywilnego (tematyka społeczna,
polityczna i gospodarcza), na razie z pominięciem zagadnień wojskowych, uwzględniając
także jego naturalne podglebie w postaci podtrzymywania polskich organizacji
społecznych w Danii (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 31; Kruszewski 1993, s.
143–151).
„Felicję” zaczęto organizować w maju 1941 r.
Za jej prace („pod pokrywką” urzędnika polskiego poselstwa w Sztokholmie)
opowiadał początkowo inż. Mieczysław Thugutt ps. „Adam”, „Eric/Erik Larsen”, a
dla Brytyjczyków „John”, tamtejszy eksponent MSW (syn Stanisława Thugutta,
wybitnego polskiego działacza ludowego epoki międzywojennej). Łącznikiem
organizacji z Danią został Bolesław Rediger „Harald”, polski „attaché
konsularny” w Malmö, wcześniej pracownik poselstwa RP w Kopenhadze i
organizator tamtejszego polskiego harcerstwa. Czasem czyni się go szefem całej
organizacji, co jest poglądem z gruntu błędnym, który należy wiązać z późniejszą
rolą jego szwagierki Romany Heinze „Sabiny” (o czym poniżej). On sam został
włączony do prac organizacyjnych dopiero latem 1941 r. i już w listopadzie
zmarł (chorował na nerki). Tymczasem organizacja ruszyła z pierwszymi realniejszymi
pracami dopiero w styczniu 1942 r. Słowem, nie odmawiając Redigerowi zasług na
etapie planowania prac, a także w dziedzinie „networkingu” (cenne kontakty), w
żadnym sensie nie mógł być on realnym przywódcą „Felicji” (Grabowski 2015, s.
127; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 35–36).
Ważnym
ogniwem organizacji w Danii od jej początku była Romana Heltberg („Helga”,
„jedynka”), lektorka języka polskiego w Kopenhadze. Właściwym organizatorem
siatki „Felicji” w terenie został natomiast Adam Sokólski („Klaus/Claus Jensen”,
„dziesiąty”), instruktor harcerski (podharcmistrz) i nauczyciel w polskiej
szkole w Nakskov na wyspie Lolland, gdzie znajdował się jeden z głównych
ośrodków polskiej emigracji zarobkowej. Cała siatka powstała latem 1942 r., w
czasie rowerowej wyprawy „Klausa” dookoła Danii, przy wsparciu Krystyny
Heltberg (córki Romany) i Barbary Mogensen (Polki żonatej z Duńczykiem). Zastępcą
Sokólskiego (z siedzibą w Kopenhadze) został Stanisław Henschel, obywatel
duński, były pracownik kontraktowy polskiego poselstwa (Wojciechowski 1989, s. 67,
83; Nellemann 1980, s. 101). Wedle notatki SOE z 14 stycznia 1943 r. Dania została
ostatecznie „pokryta [siecią] 24 agentów, którzy wysyłają swoje raporty do
lokalnej centrali w Nakskov”, czyli do Adama Sokólskiego. Potwierdza to, że
początkowo był on kluczową osobą w całym systemie (Bułhak, Friis, Jaworski
2020, s. 35).
Kryzys przywództwa w „Felicji”, przejęcie
kierowania organizacją przez Romanę Heinze „Sabinę”, 1942–1944
Mieczysław
Thugutt „Adam” został spalony w sierpniu 1942 r., a następnie szybko zmuszono
go do opuszczenia Szwecji, co wiązało się ze szczegółowo opisaną w literaturze
przedmiotu tragiczną sprawą aresztowania przez Gestapo tzw. warszawskich
Szwedów i ich polskich współpracowników (Lewandowski 1999). Formalnie w roli szefa
placówki MSW w Sztokholmie zastąpił go wtedy Stanisław Kocan „Ludwik”. W opinii
swoich wojskowych kolegów miał on rzekomo „czuć dziwną animozję do naszej pracy
i starać się, gdzie tylko może, aby robić [nam] różne małe świństewka i
podłości”, stanowiąc tym samym przykład „szubrawości naszych rodaków”. Z kolei rtm.
Wacław Gilewicz opisywał po latach Kocana, niegdyś swego agenta, jako „byłego
legionistę, przystojnego, bez określonego zajęcia, ożenionego z grubo starszą
od niego zamożną Szwedką mającą powiązania w kołach zamożnej burżuazji
szwedzkiej”. Jak widać, stosunek „profesjonalistów” do „amatorów” miał też swój
bardziej ludzki wymiar, podszyty poczuciem wyższości i może wręcz pogardą dla
dotychczasowych agentów, aspirujących do służby w „Herrendienst” (Grabowski
2015, s. 11; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 37).
Wypada
zauważyć, że wysunięta ku Danii placówka w pobliskim szwedzkim Malmö pierwotnie
miała „zadania ściśle techniczne – utrzymywanie łączności z organizacją
Felicji”. Sytuacja ta zmieniła się po odejściu Thugutta. Nie przekazał on bowiem
swemu następcy (Kocanowi) spraw „Felicji” i nie zrezygnował z ambicji
kierowania organizacją z Londynu. Zamierzał to czynić za pośrednictwem Romany
Heinze „Sabiny”, eksponentki organizacji w Malmö, usadowionej tam dość
przypadkowo na miejsce Redigera „Haralda” już po jego śmierci. „Sabina” była
szwagierką zmarłego i ambitną niezamężną młodą kobietą (miała wtedy 27 lat).
Znana była przy tym z przesadnie afektowanego czy ekspresyjnego stylu bycia. Współpracowała
ze starszą siostrą, Marią Rediger z d. Heinze, wdową po przedwcześnie zmarłym
konsulu. Siostry Heinze miały w Londynie dodatkowe oparcie w swojej
przyjaciółce Marii Babickiej, dawnej asystentce poety-dyplomaty Jarosława
Iwaszkiewicza, a w czasie wojny wpływowej sekretarce samego gen. Władysława
Sikorskiego. Jednocześnie ich kluczowymi kontaktami w okupowanej Danii były
przywołana już Romana Heltberg „Helga” w Kopenhadze, obywatelka duńska z
polskiej rodziny o żydowskich korzeniach, jej córka Krystyna, a także Elisabeth
Grunnet, żona jednego z najważniejszych funkcjonariuszy duńskiej policji politycznej
Aage Grunneta. Wszystko to razem dobrze obrazuje kolejne specyficzne cechy
„wywiadu społecznego”, to jest pomieszanie tajnych i jawnych spraw zawodowych,
relacji towarzyskich i rodzinnych, uzupełnione o system specyficznego
„kobiecego networkingu”. Było to, jak już o tym pisaliśmy, w ówczesnych
uwarunkowaniach społecznych i kulturowych zarówno siłą, jak i słabością tej
formy wywiadu. Nie bez znaczenia jest też problem wieku i pozycji społecznej
poszczególnych osób (Małaśnicka-Miedzanogóra 2015, s. 114, 248; Bułhak, Friis,
Jaworski 2020, s. 39).
Nagły
awans „Sabiny”, zbudowany na osobistych koneksjach, a być może po części też
owym „kobiecym networkingu”, nie spotkał się z entuzjazmem w terenie,
konkretnie zaś na pewno ubódł ambicję „Klausa”. Katalizatorem niezadowolenia
była zapewne nawiązana wówczas przez Sokólskiego znajomość z ukrywającym się w
Danii uciekinierem z obozu jeńców ppor. Lucjanem Masłochą (o którym szerzej
poniżej). Już wtedy zaczęli oni dyskutować o „bardziej efektywnej organizacji
podziemnej”, czyli w domyśle niekoniecznie kierowanej przez „Sabinę”. Tym samym
rozpoczął się poważny kryzys w dziejach „Felicji”, który właściwie stanowił
początek końca jej istnienia w pierwotnie założonym kształcie, to jest tajnej
akcji „cywilnej” opartej na możliwościach i potencjale polskiej mniejszości w
Danii (Kruszewski 1993, s. 103).
Wszystko
to działo się w dramatycznym dla Danii okresie, kiedy początkowo stosunkowo
miękki niemiecki protektorat zaczęła zastępować coraz bardziej brutalna
okupacja, która weszła w fazę bezpośrednią z przesileniem w dniu 29 sierpnia
1943 r. Niemcy zlikwidowali wtedy siłą resztki duńskiej armii i floty i
przejęli faktyczną władzę w kraju. Oznaczało to też daleko idące poszerzenie
możliwości działania niemieckiego aparatu represji. W zaistniałej kryzysowej
sytuacji we wrześniu 1943 r. Romana Heltberg „Helga” wraz z córką Krystyną
(dodatkowo jako Żydówki z pochodzenia), a miesiąc później także sam „Klaus”
zdecydowali się na ucieczkę do Szwecji. Sokólski przekazał swoje obowiązki w
ręce Stanisława Henschela „Jensa Holma”, swego zastępcy, natomiast sprawy jej
łączności i szyfrów, a także radiostację wraz z obsługą – Barbarze Mogensen
„Elsie Olafsson”. W Szwecji „Klaus” trafił na miesiąc do obozu dla
internowanych. Na początku 1944 r. znalazł się w Malmö. Doszło tam wówczas
najpierw do eskalacji, a następnie przesilenia w konflikcie między obojgiem
młodych liderów „Felicji” (tj. Sokólskim i Heinze). „Sabina”, ustawiając się w
pozycji groźnej szefowej, w raportach do Londynu podawała konsekwentnie w
wątpliwość zasługi i kompetencje „Klausa”. Oskarżała zatem i „Klausa”, i
„Helgę” o to, że dotychczas „bardzo mało na terenie zdziałali i teraz powinni
zdwoić swoją pracę”, czyli wprost o nieróbstwo. Argumentowała przy tym, że
Sokólski po prostu nie nadaje się do wywiadu czy konspiracji, a „dobry on jest
jedynie do prowadzenia pracy wśród wychodźstwa, pracy czysto
kulturalno-oświatowej, mając jednak szansę zaciągnięcia instrukcji i dyrektyw z
góry”. Domagała się też zablokowania planowanego wyjazdu „Klausa” do Londynu,
aby później wszcząć starania o pozbycie się go ze Szwecji drogą mobilizacji do
Polskich Sił Zbrojnych w charakterze szeregowego żołnierza. Z kolei kanałem brytyjskim
pisała, że „Klaus” stanowi „utrapienie i groźbę [nuisance and danger]” dla operacji „Inflexion”. Zakończyło się to
formalnym (na piśmie) wystąpieniem z organizacji przez „Klausa” i jego
przejściem do dyspozycji Ekspozytury „SKN” Oddziału II SNW, rzekomo w stopniu
porucznika, co zresztą nie odpowiada prawdzie. W istocie został on
zaklasyfikowany przez „dwójkarzy” w kategorii „informator” (odróżnianej od
„agenta”) pod nr. 2988 i pseudonimem „Belfer” (Wojciechowski 1989, s. 87–89; Kruszewski
1993, s. 86; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 41).
Problem nakładania się na siebie
działań różnych organizacji wywiadowczych i sieci łączności z krajem
Niejako
równolegle w połowie 1943 r. Romana Heinze (określana w tym
wypadku innym pseudonimem – „Rysia”) podjęła zaawansowany „flirt” (jak to
zapisano w jednym z szyfrogramów) z przedstawicielami Oddziału VI SNW w
Sztokholmie (zajmującymi się łącznością z okupowaną Polską). W efekcie
przekazała im do dyspozycji kluczowe aktywa „Felicji” na terenie Danii. Miały
one posłużyć do budowy tzw. północnej drogi łączności kurierskiej z krajem. Jak
to wynika z materiałów Oddziału VI, odtąd była ona jednocześnie „Sabiną”, czyli
kierowniczką „Felicji” w Malmö, i „Rysią”, czyli „łącznikiem Bazy” Oddziału VI
z Danią i Duńczykami. Tego wątku nie będziemy tutaj rozwijać, odsyłając
czytelnika do naszej przyszłej publikacji, poza konstatacją, że tym samym
doszło do nałożenia na siebie w newralgicznym punkcie kilku konspiracyjnych
aparatów, które w teorii winny być ściśle od siebie oddzielone. Oczywiście
potężnie zwiększało to ryzyko dekonspiracji (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s.
43–44).
W
tym miejscu wypada przywołać trafne uwagi gen. Kazimierza Sosnkowskiego,
nadzorującego w pierwszej fazie wojny pracę organizacji wojskowej ZWZ w kraju.
W liście do prof. Kota, ministra spraw wewnętrznych, z kwietnia 1941 r.
ostrzegał on, że krzyżowanie działań wojskowych baz łączności (a także w
domyśle ekspozytur wywiadu) z aktywnością Akcji Kontynentalnej „pociągnąć musi
za sobą niebezpieczne pomnożenie i pomieszanie kontaktów”. Dalej wyjaśniał,
czerpiąc też z własnego długoletniego doświadczenia życiowego, że konspiracyjna
praktyka uczy, iż „nie można pracować jednym aparatem na kilku różnych
sieciach, gdyż w tym przypadku grozi pewna wsypa, a w dodatku […]
skompromitowanie nie tylko własnej działalności, ale również innych”. Można to odnieść
także do sytuacji odwrotnej, czyli pracy „kilku aparatów” z wykorzystaniem właściwie
jednej sieci czy tej samej grupy ludzi (jak to w ostatecznym rozrachunku działo
się w opisywanym przypadku), i szybko niestety potwierdziło przewidywania
starego konspiratora (Nelleman 1980, s. 106; Kliszewicz 2000, s. 89).
Na
rezultaty w postaci fali aresztowań, także w Danii, nie trzeba było długo
czekać. Nastąpiła ona w pierwszej połowie marca 1944 r., doprowadzając do
jednoczesnego rozbicia zarówno drogi łączności kurierskiej z Polską, jak i
struktur wywodzących się z dawnej sieci „Felicji”. Aczkolwiek trzeba zaznaczyć,
że przyczyny tej rozległej „wsypy” nie ograniczają się do nieostrożności i
braku fachowej wiedzy u „Rysi”, i należy uwzględniać również równoległą
infiltrację struktur zajmujących się łącznością z Londynem w okupowanym kraju,
a także niewystarczającą odporność polskich szyfrów. Nie ulega wszakże
wątpliwości, że jej ofiarą padli w zasadzie wszyscy wyżej wymienieni ludzie z
montowanej przez Oddział VI „trasy północnej” oraz szereg innych osób zarówno
wywodzących się z „Felicji” (niezależnie od ich stosunku do sporu między
„Klausem” i „Sabiną”), jak i mających z nimi rozmaite kontakty, udzielających
im kwatery czy przechowujących środki finansowe na działalność podziemną.
Najtragiczniej sprawa skończyła się dla Elisabeth Grunnet, żony przywołanego
duńskiego policjanta, która zmarła w wyniku brutalnego przesłuchania
(Kruszewski 1993, s. 86–87).
Osiągnięcia wywiadowcze „Felicji” w drugiej
fazie jej działania
Jan
Librach, współtwórca Akcji Kontynentalnej, podkreślał po latach, że
„organizacja w Danii, której wybitne usługi oddało kilku Duńczyków, okazała się
szczególnie pożyteczna dla celów informacyjnych [tj. wywiadowczych – W.B.,
T.W.F.] oraz do przepracowania dróg kurierskich dla organizacji krajowych”. Zarazem
jednak była, jego zdaniem, zbyt nieliczna, aby planować działania dywersyjne na
szeroką skalę. Jeżeli dodać do tego, że cywilna „droga północna” przez Danię
właściwie nie została w praktyce uruchomiona dla ruchu kurierów (chociaż zdarzały
się okresy, kiedy była ona drożna), w ogólnym ujęciu najważniejsze okazały się
osiągnięcia „Felicji” właśnie na polu wywiadu (Librach 1973, s. 164).
Rzecz
jasna należy je rozdzielić na dwie części, przy czym podstawową umowną granicą
jest data przejęcia kluczowych aktywów „Felicji” przez placówkę ppor. Masłocha i
Sokólskiego (co można datować mniej więcej na koniec 1943 i początek 1944 r.).
Pierwszą, organizacyjną, fazę działania „Felicji” (tj. kierownictwa
„duumwiratu” Thugutta i Sokólskiego) w zasadzie tutaj pomijamy, z tego okresu
zresztą zachowało się stosunkowo niewiele doniesień i są to w większości
informacje o działaniach sabotażowych i ustaleniowych, np. w postaci
weryfikacji wyników alianckich bombardowań (Kruszewski 1993, s. 87; Nellemann
1980, s. 101–107; Wojciechowski 1989, s. 80–81).
Najciekawsze
znane dziś materiały wywiadowcze „Felicji” pochodzą z drugiej fazy w dziejach
tej organizacji, to jest od zaostrzenia się sytuacji okupacyjnej w Danii w
wyniku działań Niemców z 29 sierpnia 1943 r. (operacja „Safari”) do początków
roku 1944. Wszystko wskazuje na to, że mimo wewnętrznych sporów i problemów
oraz panującego w Danii napięcia zaktywizowano wówczas jej działalność. Kierowniczka
„Felicji”, czyli „Sabina”, słusznie uznała wtedy za konieczne skupienie się na
wywiadzie wojskowym, a także uzupełnienie (obiektywnie słabej w jej ocenie)
polskiej sieci za sprawą kontaktów i źródeł w środowiskach duńskich (Heinze
1943).
Wojskowy
obraz niemieckiej obecności w Danii uściślał raport sporządzony w listopadzie
1943 r. na podstawie danych zebranych przez źródła „Felicji”, zawierający opis
dyslokacji sił okupantów (mniej więcej do poziomu kompanii) na jej zachodnim
wybrzeżu, a także prowadzonych tam przez Organizację Todta prac
fortyfikacyjnych stanowiących część planowanego Wału Atlantyckiego. Najbardziej
szczegółowa jego część odnosi się do portu Esbjerg i jego okolic. Druga część,
już mniej szczegółowa, przynosiła analogiczne informacje z rejonu Frederikshavn
(Meldunek „Felicji” 1943).
Równie
interesujące były doniesienia „Felicji” o tematyce wojennomorskiej. Jedno z
nich zawiera całościowy przegląd stanu duńskiej marynarki wojennej po nieudanej
próbie przejęcia jej przez Niemców 29 sierpnia 1943 r. Oryginalny dokument był
sporządzony w języku duńskim, w tej formie też został przekazany stronie
brytyjskiej. Ów pierwowzór był bardzo kompetentny i pochodził z wiarygodnego
źródła, a zawarte w nim informacje zgadzają się dość dokładnie z dzisiejszym
stanem wiedzy historycznej (Przegląd floty duńskiej 1943). Drugi „morski”
dokument jest równie interesujący i też bardzo kompetentny. Mowa w nim o
prowadzonych w Sønderborg przez Maxa Valentinera, niemieckiego konstruktora
okrętów podwodnych, próbach z miniaturową łodzią podwodną typu „Seehund” (Łódz
podwodna nowej konstrukcji 1943).
Oprócz
spraw ściśle wojskowych „Felicja” dostarczała też informacji na temat
niemieckiego systemu okupacyjnego i aparatu represji. Jednym z ciekawszych
materiałów z tej kategorii była próba rekonstrukcji obsady personalnej i
przybliżony opis struktury organizacyjnej niemieckiej policji i służby
bezpieczeństwa w Danii z siedzibą w Shellhuset w Kopenhadze. W raporcie znajdują
się również krótkie charakterystyki wybranych kluczowych osób z obsady Shellhuset.
Niektórzy niemieccy fukcjonariusze zostali scharakteryzowani jako „porządni
ludzie”, inni zaś jako „łajdacy” czy „nazistowscy bonzowie”. Najbardziej znany
z nich wszystkich SS-Sturmbannführer (major) dr Karl Heinz Hoffmann,
odpowiedzialny za działalność policji politycznej w Danii (Gestapo), miał tam
zasłużoną opinię „brzydkiego typa” (Gestapo w Danii z siedzibą w Kopenhadze –
Shellhuset, 1943).
Osiągnięcia wywiadowcze „Felicji” w trzeciej
fazie jej aktywności
O
ile powyższe informacje wywiadowcze są zasługą niejako pierwotnego składu
„Felicji” (tj. sprzed secesji Sokólskiego), o tyle te pochodzące z okresu
późniejszego można przypisać już tylko samej „Sabinie”, jej polskim
współpracowniczkom, a także ich nielicznym duńskim informatorom czy agentom.
Przy tym zasadniczo nie zmienił się zaznaczający się już wcześniej podział
zainteresowań wywiadowczych na dwie kategorie: z jednej strony sprawami
wojskowymi, a z drugiej tymi odnoszącymi się do życia politycznego Danii oraz
niemieckiej polityki okupacyjnej.
Niestety,
zwłaszcza pośród informacji wojskowych trafiały się coraz częściej doniesienia
bałamutne czy wręcz kuriozalne, co zapewne wynikało z niedostatków fachowej wiedzy
zarówno samej „Sabiny”, jak i jej informatorów. Nie oznacza to, że nie zdarzały
się informacje cenne, takie jak ta o nowym typie samolotu widzianym na
niemieckim lotnisku wojskowym Tirstrup. Najprawdopodobniej chodziło o samolot
wyposażony w kierowany skrzydlaty pocisk rakietowy Henschel Hs 293 (Details
about the new plane seen Tirstrup airfield 1945). Wartościowe były też informacje
z Bornholmu (zapewne z marca 1945 r.) z dość dokładnym opisem tamtejszych
„stacji radiolokalizacyjnych”. I w tym wypadku jednak natykamy się na
tajemniczy 80-metrowy maszt, który miał rzekomo służyć do emitowania „promieni
ultrafioletowych” o nieznanym, zapewne śmiercionośnym, przeznaczeniu (Raport
„Bornholm” 1945).
Placówka Oddziału II SNW w Danii. W
kierunku uspołecznienia wywiadu profesjonalnego
Wspominany
już wyżej ppor. Masłocha, z zawodu oficer marynarki handlowej, zmobilizowany
jednak w 1939 r. jako żołnierz piechoty, znalazł się w Danii latem 1943 r. po
ucieczce z obozu jeńców w Lubece. Ukrywał się przez jakiś czas w środowisku tamtejszych
Polaków, aby w końcu trafić do w Szwecji. Stało się to zapewne w drugiej
połowie października 1943 r. Już po miesiącu, po krótkim z natury rzeczy
przeszkoleniu, znalazł się on na powrót „w terenie”. Dokładnie zaś pod koniec
1943 r. objął funkcję „kierownika placówki wywiadowczej na terenie
nieprzyjaciela”, czyli w Danii, którą zorganizował przy wsparciu i pomocy
„Klausa” Sokólskiego. Siatka ppor. Masłochy przejęła także radiostację
„Felicji” wraz z operatorem, pozostającą w dyspozycji Barbary Mogensen (z d.
Chełmickiej). Ewidentnie jednak były to działania prowadzone w opozycji do
kierowniczki „Felicji”, czyli Romany Heizne „Sabiny”, która ze swej strony
ostatecznie zerwała stosunki z „Klausem” i w ogóle robiła wszystko, aby
odseparować się od działań „dwójki”, odbieranych z pewnością jako „wrogie
przejęcie”. (Wojciechowski 1989, s. 89–90; Kruszewski 1993, s. 107; Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 55).
Wydaje
się nie ulegać wątpliwości, że ppor. Masłocha oparł swoją placówkę na dwóch
filarach: z jednej strony na dotychczasowych członkach „Felicji” przekazanych
mu pod komendę przez Sokólskiego i Henschela, a z drugiej na kontaktach
duńskich, nawiązanych m.in. za pośrednictwem polsko-duńskiej rodziny swojej
przyszłej żony (Mogensenów). W tym kontekście pojawia się najczęściej nazwa
duńskiej organizacji konspiracyjnej Holger Danske, która nawiązywała do
legendarnego średniowiecznego bohatera i budziła podobne konotacje jak u
Polaków „śpiący rycerze” pod Giewontem. Organizacja opierała się na duńskich
ochotnikach, którzy walczyli po stronie fińskiej w wojnie zimowej ze Związkiem
Sowieckim. Znana była z bezwzględności w zwalczaniu wroga, w tym duńskich
kolaborantów, i ogólnie ze skłonności do używania siły (Kruszewski 1993, s. 96).
Znów
mamy tutaj do czynienia z organizacją wpisującą się raczej w schemat wywiadu
społecznego. Przypadek ppor. Masłochy można zaś w pewnym sensie uznać za
przykład dostosowania się profesjonalnego wywiadu do wymagań wojennych, a nawet
pewnej ewolucji w kierunku przyjęcia niektórych elementów charakterystycznych
dla wywiadu społecznego. Przywołany oficer niezbyt bowiem pasował do schematu
wywiadowczego urzędnika, jego osobowość i sposób działania bardziej pasuje do profilu
ochotnika-konspiratora. Nie znaczy to jednak, że jego zaangażowanie i naturalne
talenty wywiadowcze nie zostały zauważone przez przełożonych. Wręcz przeciwnie,
bardzo go cenił np. mjr Witold Szymaniak, podówczas zastępca szefa ekspozytury
„SKN” (Szymaniak 1974, k. 4–6, 12).
Warto
tutaj uwypuklić fakt, że ppor. Lucjan Masłocha „Pasek” i jego żona Anna
Masłocha „Lone” z d. Mogensen przeszli do historii stosunków polsko-duńskich
jako postacie symboliczne, ostatni i zarazem kluczowi przywódcy organizacji
„Felicja”, która to organizacja miała jakoby przestać istnieć wraz z ich
dramatyczną śmiercią z rąk duńskich nazistów na początku stycznia 1945 r. Stało
się to kilka dni po ich ślubie, co nadawało całej tej historii dodatkowy, tragiczno-romantyczny
wymiar. Notabene podobna wersja zdarzeń, powtarzana bezkrytycznie w
dziesiątkach publikacji (w tym w poważnych monografiach naukowych i na stronach
ambasady RP w Kopenhadze), nie jest do końca ścisła. W istocie ppor. Masłocha,
jak czytelnik mógł się już zorientować, nigdy nie był przywódcą „Felicji”, w
Danii zaś działał jako oficer Oddziału II SNW, czyli wywiadu wojskowego. Sama „Felicja”
natomiast działała nadal równolegle pod kierunkiem „Sabiny” aż do końca
niemieckiej okupacji (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 55).
Po
śmierci Masłochów polską siatką podległą Oddziałowi II kierował przez pewien
czas Duńczyk inżynier Thøger Busk, którego zastąpił ppor. Michał Lisiński
„Hansen”. Ów Lisiński to kolejny ciekawy bohater, być może jeszcze lepiej niż
ppor. Masłocha wpisujący się w schemat wywiadu społecznego. Wywodził się on z
Czarnego Dunajca, bogatej wsi na Podhalu. Należał tam do miejscowej elity jako człowiek
z wyższym wykształceniem, prawnik, aplikant adwokacki. Był przy tym uznawany za
osobę wybitnie zdolną i inteligentną. Co ciekawe, za młodu był on wręcz
zdeklarowanym komunistą, m.in. działał w nielegalnej, fasadowej organizacji
młodzieżowej „Życie” (rozwiązanej wraz z KPP w 1938 r.). Później też pozostał
radykalnym lewicowcem. W czasie wojny został zmobilizowany jako podchorąży WP.
Przy próbie przedostania się do armii polskiej na Zachodzie został przez
Niemców osadzony w obozie internowanych na terenie Jugosławii, skąd trafił w
ramach Organizacji Todta do Norwegii, do prac przy budowie Wału Atlantyckiego.
W roku 1944 udało mu się uciec stamtąd do Szwecji, gdzie został zwerbowany do
pracy na rzecz Oddziału II. Następnie, po przeszkoleniu, został wyznaczony na następcę
ppor. Masłochy w Danii. Lisiński przetrwał na posterunku już do końca
niemieckiej okupacji, a ściślej jeszcze przez długie lata zajmował się
wywiadem, już przeciwko komunistom, wraz ze wspomnianym mjr. Szymaniakiem (Kruszewski
1993, s. 106–108; Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s. 59).
Osiągnięcia wywiadowcze placówki nr 4
Ekspozytury „SKN” Oddziału II SNW w Danii
W
przeciwieństwie do nieźle udokumentowanych osiągnięć „Felicji” rekonstrukcja
wywiadowczych prac placówki duńskiej placówki Oddziału II jest dość trudna
wobec niepełnego stanu dostępnej bazy źródłowej. Wiadomo jednak, głównie z
ustaleń George’a Nellemanna, że przynajmniej do fali aresztowań w marcu 1944 r.
kontynuowano, opisane wyżej w podrozdziale poświęconym działalności
wywiadowczej organizacji „Felicja”, działania służące rozpracowaniu budowanych
na zachodnim wybrzeżu Danii umocnień Wału Atlantyckiego. Raporty z wysp Lolland
i Falster (stanowiących ośrodki polskiej emigracji) obejmowały informacje o
niemieckich transportach wojskowych, plany urządzeń portu w Gedser, dane na
temat budowy lotniska w Rødby czy wreszcie doniesienia o sytuacji
strategicznego, najdłuższego wówczas w Europie, mostu Storstrøms (duń.
Storstrømsbroen), łączącego Zelandię z wyspą Falster (a także linią kolejową
Kopenhagę z Hamburgiem). Grupa działająca w Kopenhadze od swego agenta
ulokowanego w niemieckich strukturach uzyskała plany różnych kluczowych
instalacji na tym terenie, w tym prac prowadzonych na lotnisku Kastrup i w siedzibie
niemieckich władz bezpieczeństwa (wspominanym już Shellhuset). Warto tutaj
wspomnieć, że siatka Sokólskiego i Masłochy dość intensywnie korzystała z możliwości
związanych ze stacjonowaniem w Danii sporej grupy Polaków przymusowo wcielonych
do Wehrmachtu, od których uzyskiwano różne cenne informacje (Nellemann 1980, s.
107–109). Wiadomo też, że jego przełożony, mjr Szymaniak, za szczególnie doniosłą
zasługę ppor. Masłochy uważał nawiązanie łączności z Polakami przetrzymywanymi
w więzieniu Moabit w Berlinie, wśród których było wielu współpracowników
polskiego wywiadu. Udało się to uczynić przy pomocy Duńczyków (Szymaniak 1974,
k. 6).
Odnośnie
do osiągnięć wywiadu polskiego w Danii w roku 1945 zachowało się jeszcze mniej
danych. Jego ówczesny szef ppor. Lisiński wspominał jedynie, że zadania
powierzone mu przez mjr. Szymaniaka obejmowały z jednej strony zbadanie sprawy
ppor. Masłochy i przyczyn jego tragicznej śmierci, a z drugiej sprawdzenie, czy
Niemcy zaminowali (na wypadek inwazji aliantów) lotniska w Danii; w tym
Kastrup, pod Kopenhagą (Kruszewski 1993 s. 106–108).
Ostatnia faza działań „Felicji”. W
kierunku profesjonalizacji wywiadu społecznego
Rozbicie
„Felicji” i dramatyczne losy jej członków, którzy znaleźli się w rękach
Niemców, niewątpliwie były wstrząsem dla „Sabiny”. Pozwoliły jednak na jej
reorganizację czy też sformowanie na nowo, według własnego pomysłu i
wyobrażenia Romany Heinze. Co interesujące, było to w zasadzie odejście od
omówionego wyżej schematu wywiadu społecznego opartego na ideowym „elemencie
polskim” i przyjęcie za własne właściwie standardowych (profesjonalnych) metod
wywiadowczych w postaci oparcia się na pracy płatnych agentów, werbowanych spośród
mieszkańców kraju zainteresowania (w tym wypadku Duńczyków). Uważała ona
bowiem, że siatka Akcji Kontynentalnej w Danii zorganizowana przez Sokólskiego
nie spełnia stawianych jej wymagań i nie jest w stanie dostarczać informacji
oczekiwanych przez aliantów. Z jej perspektywy wynikało to z jednej strony z
uwypuklanych przez nią niedostatków dotychczasowych liderów w terenie, a z
drugiej z „niezdolności naszych ludzi do podobnej pracy”, a więc z osadzenia
„Felicji” w środowisku polskich pracowników najemnych, o stosunkowo niskim
statusie społecznym i poziomie wykształcenia (Bułhak, Friis, Jaworski 2020, s.
47).
Kluczowym
elementem jej sieci (w istocie głównym informatorem) był tajemniczy „dziennikarz”
duński, wspierany przez syna, również o ambicjach publicystycznych. Niemal na
pewno byli to jeszcze przedwojenny współpracownik polskiego poselstwa Sven
Dalhoff-Nielsen i jego syn Peter. Wymagano od nich opracowania dwa razy w
miesiącu „wnikliwych reportaży politycznych i gospodarczych z B [Danii],
obrazujących także szczegółowe stosunki z okupantami – tylko do naszej
wiadomości, nie do publikacji”. Przy czym informator miał się skupić „na
kulisach politycznych i istotnych motywach działania” i unikać „oświetleń
oficjalnych”. Niewykluczone też, że tenże Dalhoff-Nilsen był tożsamy z
informatorem określanym przez „Sabinę” w późniejszej korespondencji mianem
„człowieka do spraw wojskowych” i kryptonimem „Petersen”. Ów kluczowy
informator miał zgodnie z przygotowanym przez „Sabinę” budżetem kosztować
miesięcznie sporą sumę 800 koron (szwedzkich). Kwota ta poza honorarium samego
zainteresowanego obejmowała jego „podróże, filmy, mapy” oraz opłacenie siatki
pomniejszych informatorów, złożonej z „4 ludzi na stoczni po 100 kr.” (Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 47).
Ostatnim
zleconym „Felicji” zadaniem były działania, które można określić mianem
kontrwywiadowczych. Już w połowie kwietnia 1945 r. ówczesny szef Akcji Kontynentalnej
Edward J. Tomaszewski „Nawrot” zlecał zatem śledzenie powstających w Danii
„podziemnych niemieckich organizacji”, które można określić mianem „dywersji
pozafrontowej”, po niemiecku „R-Netz” (od Rückzug-Netz,
ang. „stay behind”), co było zapewne odpowiedzią na wcześniejszą, bardzo
skrótową i ogólnikową informację jednego z duńskich informatorów „Felicji”. Już
jednak miesiąc później, dokładnie 21 maja 1945 r., ten sam „Nawrot”
poinformował „Sabinę” o rozwiązaniu Akcji Kontynentalnej w związku z zakończeniem
wojny w Europie i – w domyśle – z dramatyczną zmianą sytuacji Polski. Pomysły
powołania nowej polskiej służby specjalnej na bazie tej organizacji straciły w
tej sytuacji ostatecznie swoją aktualność (Grabowski 2015, s. 16; Bułhak,
Friis, Jaworski 2020, s. 48).
Konkluzje
Jak
już wspominaliśmy, warunki wojenne nie tylko w przypadku żołnierzy i oficerów
walczących bezpośrednio „w polu”, lecz także służb wywiadu i kontrwywiadu
(zarówno tych dawnych, jak i nowo tworzonych) wymusiły niejako poszerzenie ich obsady
personalnej na ludzi ze środowisk dotychczas nie zawsze branych pod uwagę w tym
kontekście, w tym na kobiety. Jednocześnie już w pierwszych latach wojny
uwypukliły się słabe strony pracy wywiadowczej prowadzonej z tzw. pozycji
placówkowej. Bezpośrednio w Danii szybko stało się to niemożliwe. W Szwecji
podobną działalność skutecznie kontrolowali, a w razie potrzeby też paraliżowali
przedstawiciele lokalnego kontrwywiadu. Spowodowało to coraz szersze
zastosowanie metod typowych dla wywiadu społecznego, z natury rzeczy
działającego w pewnej izolacji czy dystansie od oficjalnych placówek danego
kraju, w tym wypadku polskich. Jednocześnie przeprowadzona przez nas analiza porównawcza
uzyskanych materiałów, zwłaszcza tych o charakterze wojskowym (której szczegóły
pominęliśmy w tym tekście), ujawniła ogólnie, że jakość oraz bezpieczeństwo
pracy operacyjnej profesjonalistów stała na dużo wyższym poziomie niż amatorów
z „Felicji” (z oczywistych przyczyn, który nie ma potrzeby tutaj przypominać).
W efekcie w końcowym okresie wojny (po roku 1943) daje się zaobserwować bardzo
ciekawe zjawisko, które można określić mianem konwergencji wywiadu
profesjonalnego i społecznego, świetnie widoczne na przykładzie dwóch wzajemnie
na siebie oddziaływających, ale odrębnych polskich siatek na terenie Danii. O
ile w organizacji „Felicja”, obsadzonej i kierowanej przez typowych amatorów, w
tym przez młodą kobietę bez żadnych uprzednich doświadczeń wywiadowczych,
doszło ostatecznie do ewolucji w kierunku rozwiązań coraz bardziej
profesjonalnych, o tyle w par excellence
profesjonalnym Oddziale II, nie odchodząc od rudymentów pracy tego typu
organizacji, coraz szerzej zaczęto się otwierać na ludzi „nowego typu”,
charakterystycznych dla wywiadu społecznego, takich jak Masłocha czy Lisiński. Nie
cofano się przy tym przed takimi posunięciami w swoim stylu, jak „wrogie”
przejęcie części organizacji „Felicja” przez „dwójkę”. Później ci ludzie, jeśli
udało im się przeżyć wojnę, całym latami współpracowali w działaniach „na kraj”
polskiego wywiadu na emigracji we współpracy z Brytyjczykami i Szwedami. Ale to
już zupełnie inna historia.
Dodamy
na koniec, że pociągające byłoby wprowadzenie do naszych rozważań w większym
zakresie narzędzi wypracowanych w badaniach nad płcią kulturową (gender) zwłaszcza w odniesieniu do sporu
(relacji) między Romaną Heinze i Adamem Sokólskim, czy – szerzej – kierowaną
przez nią siatką „Felicji” i konkurencyjną siecią Oddziału II. Ciekawe byłoby
chociażby porównanie modeli dochodzenia do władzy w podobnych środowiskach
(przy wykorzystaniu powiązań społecznych określonych przez nas mianem
„kobiecego networkingu”), form jej sprawowania, a także ewentualnego podważania
autorytetu kobiety-szefa za pomocą utrwalonych społecznie stereotypów, np.
przewijającego się w literaturze przedmiotu skojarzenia „kobiecego wywiadu” z
„plotkarstwem” (Thestrup Henriksen 2013, s. 144). Nie wszystkie te wątki są
jednak uchwytne źródłowo w naszym przypadku. Do tego pojawia się obawa przed
wyciąganiem zbyt daleko idących uogólnień z jednostkowej sytuacji, wynikającej
poza wszystkim z konfliktu dwojga ludzi, których na pewno łączyło głębokie patriotyczne
zaangażowanie, ale też wiele różniło, nie tylko płeć.
Bibliografia
Źródła archiwalne
„Details
about the new plane seen Tirstrup airfield”, [marzec-kwiecień 1945 r.] – Instytut
Polski i Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego (dalej IPMS), A.9.VI.7-1.
„Gestapo
w Danii z siedzibą w Kopenhadze – Shellhuset”, [sierpień–październik 1943 r.] –
IPMS, A.9.VI.7-2.
Hainze
R. („Sabina”) do „Michała” [prawdopodobnie Stanisława Thugutta], Malmö, 16
listopada 1943 r. – IPMS, A.9.VI.7-1.
Inspiracja – metoda działania organów
wywiadu i kontrwywiadu (Wybór materiałów Oddziału II Sztabu Głównego z lat
1926–1929), Warszawa 1962, k. 19e – Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej,
01335/182.
„Łódź
podwodna nowej konstrukcji”, 21 listopada 1943 r. – IPMS, A.9.VI.7-2.
Meldunek
„Felicji”, listopad 1943 r. – IPMS, A.9.VI.7-2.
„Przegląd
floty duńskiej (A Survey on the Danish Fleet)”, [po 26 października 1943 r.] –
IPMS, A.9.VI.7-2.
Raport „Bornholm”, [po 6 lutego 1945 r.] –
IPMS, A.9.VI.7-1.
Szymaniak
W., „Polskie sprawy przed 30 laty w Szwecji”, Sztokholm, czerwiec 1974 r. –
IPMS, B.3035.
Literatura
Arquilla J., Ronfeldt D. (2001, red.), Networks and Netwars: The Future of Terror,
Crime, and Militancy, Santa Monica.
Brown M. (2005), Review
Essay Women and Warfare: Recent literature and New Directions in Research, „Feminist
Reviev”, vol. 79.
Bułhak
W. (2012), Pion „N” wywiadu cywilnego
PRL. Ewolucja struktur, uwarunkowania organizacyjno-prawne i przykłady operacji
tzw. wywiadu nielegalnego w strukturach Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego, Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych” [w:] Studia nad
wywiadem i kontrwywiadem Polski w XX wieku, t. 1, red. W. Skóra, P.
Skubisz, Szczecin.
Bułhak
W. (2008), Raport szefa Oddziału II KG AK
ppłk. dypl. Mariana Drobika „Bieżąca polityka polska a rzeczywistość” i sprawa
jego aresztowania (listopad–grudzień 1943) [w:] Wywiad i kontrwywiad Armii Krajowej, red. W. Bułhak, Warszawa.
Bułhak
W., Friis T.W., Jaworski P. (w przygotowaniu, wersja 2020), Wywiad profesjonalny i wywiad społeczny w
okresie II wojny światowej a zagrożenia kontrwywiadowcze. Przypadek współpracy polsko-duńskiej
przeciwko III Rzeszy na terenie Danii i Szwecji.
De Jong L. (1956), The
German Fifth Column in the Second World War, Chicago.
Gondek
L. (1987), Na tropach tajemnic III Rzeszy,
Warszawa.
Grabowski
W. (2015), Wprowadzenie [w:] M.
Małaśnicka-Miedzanogóra, Róże dla Lone,
Za wolność Polski i Danii (1939–1945),
Warszawa.
Kliszewicz
L. (2000), Baza w Sztokholmie, Placówki
wojskowej łączności kraju z centralą w Londynie, t. 10 (5), Warszawa–Londyn.
Kruszewski
E.S. (1993), Akcja Kontynentalna w
Skandynawii 1940–1945, Kopenhaga.
Lewandowski
J. (1999), Węzeł stockholmski. Szwedzkie
koneksje polskiego podziemia, IX 1939 –
VII 1942 r., Uppsala.
Librach
J. (1973), Nota o „Akcji Kontynentalnej”,
„Zeszyty Historyczne”, z. 23.
Małaśnicka-Miedzanogóra
M. (2015), Róże dla Lone, Za wolność
Polski i Danii (1939–1945),
Warszawa.
Nellemann G. (1980), For Danmarks frihed og Polens ære. Den polske modstandsbevægelse i
Danmark 1940–45 [w:] Nationalmuseets
Arbejdsmark, [København].
Panecki
T. (1986), Polonia zachodnioeuropejska w
planach Rządu RP na emigracji (1940–1945). Akcja Kontynentalna, Warszawa.
Pattison J. (2007), Behind Enemy Lines: Gender, Passing and the Special Operations
Executive in the Second World War, Manchester.
Pattison J. (2016), The twilight war. Gender and espionage. Britain, 1900–1950 [w:] Handbook on Gender and War, red. S. Sharoni, J. Welland, L.
Steiner, J. Pedersen, Cheltenham–Northampton.
Rothert
A. (2013), Emergencja złożonych i
sieciowych struktur władzy [w:] Multi-level
governance w Unii Europejskiej, red. J. Ruszkowski, L. Wojnicz,
Szczecin–Warszawa.
Skóra
W. (2019), Honor oficera a służba w
wywiadzie II Rzeczypospolitej. Próba refleksji o dylematach i statusie
„dwójkarzy” w dwudziestoleciu międzywojennym [w:] W służbie dla prawdy. Prace historyczne dedykowane Zbigniewowi
Nawrockiemu (1959–2017), red. T. Balbus, J. Bednarek, Warszawa.
Thestrup Henriksen J. (2013), Women in Intelligence – Danish Gender Bias in the 1930’s, [w:] Ostsee. Kriegsschauplatz und Handelsregion.
Festschrift für Robert Bohnred, red. T.W. Friis, M.F. Scholz, Visby.
Wilhelm C. (2005), Ethnic
Germans as an instrument of German Intelligence Services in the USA, 1933–45 [w:] Secret Intelligence in the Twentieth Century, red. H.
Bungert, J.G. Heitmann, M. Wala, London.
Wojciechowski
W.S. (1989), Z dziejów polskiego ruchu oporu w Danii. Organizacja Polska
„Felicja”, „Niepodległość”, t. 22 (po wznowieniu).
Zamojski J.E. (1980), Profesjonaliści i amatorzy. Szkic o dziejach polskiej służby wywiadowczej we Francji w latach 1940–1945 – „F2”, „Dzieje Najnowsze”, r. 12, nr 4.
Redakcja językowa: Beata Bińko
Galeria zdjęć
Prezes IPN kontra demon postmodernizmu
|
Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956, zespół redakcyjny: Sławomir Poleszak (redaktor naczelny), Rafał Wnuk, Agnieszka Jaczyńska, Magdalena Śladecka, Lublin – Warszawa 2020, Wydanie II poprawione i uzupełnione, ss. 664.
Tekst prof. Rafała Wnuka dotyczy problemu, w który bezpośrednio zaangażowany jest redaktor naczelny portalu, dr Sławomir Poleszak, jako redaktor naczelny wydania drugiego Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956 (Wyd. IPN, Warszawa – Lublin 2020). Redakcja zdecydowała jednak o udostępnieniu łamów portalu prof. Wnukowi, który wyraził swoje stanowisko w sprawie treści wprowadzenia Wydawcy, zamieszczonego w Atlasie. Sądzimy, że problem poruszony w tej wypowiedzi nie ma charakteru sporu prywatnego czy personalnego, a wpisuje się w bieżące debaty dotyczące rzetelności badań i swobody dyskusji naukowych oraz refleksji wokół aktualnej polityki historycznej, jej celów, narzędzi i ograniczeń.
Redakcja portalu ohistorie.eu
RAFAŁ WNUK
Prezes IPN kontra demon postmodernizmu
Zacznijmy od prowokacji intelektualnej:
jesteśmy bowiem świadkami zaostrzającej się wojny kulturowej [skierowanej przeciwko Polsce i Polakom – R.W.], prowadzonej przez zwolenników żydowskiej wizji wolności jednostki ‒ jednostki odartej z poczucia tożsamości narodowej, wyrwanej z historii swojej wspólnoty oraz pozbawionej chrześcijańskich fundamentów, a zatem wartości, które pozwalały nam zawsze przetrwać czas niewoli. Jednoznaczne postawy ideowe stają się nieakceptowalne, a nawet są uznawane za szkodliwe. Tradycyjne wzorce postrzegane są jako zagrożenie, bo mogłyby okazać się atrakcyjne dla młodzieży, a ta powinna ‒ zgodnie z wizją kulturowych rewolucjonistów ‒ pozostać wolna od wszelkich więzi ze zwalczaną przez nich przeszłością.
Passus ów nie pochodzi z ONR-owskiej „Sztafety” ani Protokołów Mędrców Syjonu. Prowokacja polega na zmianie jednego słowa. W oryginale zaś przeczytamy:
jesteśmy bowiem świadkami zaostrzającej się wojny kulturowej [skierowanej przeciwko Polsce i Polakom – R.W.], prowadzonej przez zwolenników postmodernistycznej wizji wolności jednostki ‒ jednostki odartej z poczucia tożsamości narodowej, wyrwanej z historii swojej wspólnoty oraz pozbawionej chrześcijańskich fundamentów, a zatem wartości, które pozwalały nam zawsze przetrwać czas niewoli. Jednoznaczne postawy ideowe stają się nieakceptowalne, a nawet są uznawane za szkodliwe. Tradycyjne wzorce postrzegane są jako zagrożenie, bo mogłyby okazać się atrakcyjne dla młodzieży, a ta powinna ‒ zgodnie z wizją kulturowych rewolucjonistów ‒ pozostać wolna od wszelkich więzi ze zwalczaną przez nich przeszłością.
Słowa powyższe napisał prezes IPN dr Jarosław Szarek. Jeśli ktoś ma ochotę, może w miejsce „postmodernistycznej” wpisać „zachodnioeuropejskiej”, „liberalnej”, „socjalistycznej” „masońskiej”, „postępowej”, „postmarksistowskiej”, „brukselskiej” itp. Choć atakowana grupa, ideologia czy trend filozoficzny będą odmienne, to zastosowany schemat myślenia pozostaje ten sam. Wyobrażenie, że istnieje jakiś szatański, supertajny spisek, wymierzony w niewinnych i bogobojnych, nie jest nowe. W średniowiecznej Europie jako posłańcy zła jawili się czarnoksiężnicy, czarownice, wampiry i wilkołaki. W drugiej połowie XIX w. owe stwory zostały zastąpione przez Żydów, masonów i jezuitów. Obawa dr. Szarka, że postmodernistyczny demon zamierza Polaków „wyrwać ze wspólnoty” i „pozbawić chrześcijańskich fundamentów”, wywodzi się z tej właśnie magiczno-spiskowej wizji świata. Prezes IPN uważa się najwyraźniej za żołnierza, zapewne wysokiej rangi oficera, broniącego narodowej twierdzy przed zastępami rzekomych najemników „wojny kulturowej”. Rola ta jest „naturalna” w wypadku populistycznego polityka, propagandysty czy nawołującego do religijnej wojny kapłana – fundamentalisty (imama, księdza, rabina czy pastora). Dr Szarek sprawuje jednak funkcję prezesa instytucji zaufania publicznego, powołanej do sprawiedliwego osądzania przestępstw okresu okupacji i Polski Ludowej oraz możliwie bezstronnego badania polskiej historii XX wieku. Funkcje bezstronnego arbitra i walczącego na śmierć i życie żołnierza/oficera wzajemnie się wykluczają.
Postmodernizm, prąd myślowy i artystyczny ponadpółwieczny, rozwijał się na uniwersytetach amerykańskich i europejskich. Dyskusje o płynnej nowoczesności, istnieniu lub nieistnieniu zewnętrznej wobec badacza prawdy nie wstrząsnęły posadami zachodnich społeczeństw. Nic nie wskazuje też, by Jacques Derrida czy Zygmunt Bauman należeli do światowego spisku dążącego do likwidacji wspólnot narodowych. Postmodernizm nie „odarł z poczucia tożsamości narodowej” Amerykanów, Włochów, Anglików czy Luksemburczyków. Sądzę, że polska tożsamość narodowa nie jest słabsza, nie ma więc czego się obawiać.
Cytat otwierający ten tekst pochodzi z obszernej przedmowy, jaką prezes IPN dr Jarosław Szarek opatrzył drugie, poprawione wydanie Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956[1]. Prezes postanowił wystąpić w roli autorytetu decydującego o tym, jak należy pisać o podziemiu antykomunistycznym, i piętnującego wszelkie odchylenia od „jedynie słusznej linii”. Jako że jestem członkiem redakcji najnowszego wydania i współautorem – wraz ze Sławomirem Poleszakiem – merytorycznych wstępów, poczułem się wywołany do tablicy.
Prezes zaczyna od stwierdzenia, że polskie podziemie antykomunistyczne „stanowi oprócz czynu legionowego, Polskiego Państwa Podziemnego i ruchu »Solidarności« – jeden z najbardziej rozpoznawanych symboli tradycji niepodległościowych minionego stulecia”. Zobaczmy, jak rzecz wygląda w świetle badań. W sondażu CBOS z 2016 r. sprawdzającym świadomość historyczną Polaków związaną z wiekami XX i XXI powojenne podziemie niepodległościowe w ogóle się nie pojawiło. Rok później ta sama pracownia przebadała 1007 obywateli polskich, pytając ich o ocenę „żołnierzy wyklętych/niezłomnych”. 45 proc. respondentów nie znało tych pojęć i nic nie wiedziało o antykomunistycznym podziemiu. 55 proc. deklarowało przynajmniej minimalną wiedzę. Na pytanie o ocenę działalności zbrojnej 27 proc. „deklarujących wiedzę” (15 proc. ogółu badanych) oceniło jego uczestników pozytywnie, 31 proc. (17 proc. ogółu badanych) uznało, że walka antykomunistycznych grup zbrojnych przyniosła tyle samo złego co dobrego, natomiast 19 proc. (11 proc. ogółu badanych) oceniło ją negatywnie. Dla porównania 99 proc. orientowało się, kim był Józef Piłsudski, a 82 proc. oceniło go pozytywnie. Podsumowując, w 2017 r. 15 proc. obywateli Polski oceniało walkę zbrojną powojennego podziemia antykomunistycznego pozytywnie, 11 proc. negatywnie, a 45 proc. o nim nie słyszało. Aż 95 proc. badanych nie wiedziało, jakie święto obchodzone jest 1 marca. W świetle badań CBOS twierdzenie, jakoby powojenne podziemie było jednym z najbardziej rozpoznawalnych, pozytywnie kojarzonych symboli polskiej historii najnowszej, zupełnie się nie broni. Dr Szarek bierze swoje wyobrażenia za rzeczywistość.
Ciekawe, co prezes miał na myśli, pisząc w przedmowie do Atlasu o „potrzebie odrzucania postkomunistycznej spuścizny”. Jako pomysłodawca i redaktor naczelny wydania pierwszego stawiałem sobie i współpracownikom za cel stworzenie opracowania naukowego. Z przyczyn oczywistych ustalenia tam zawarte odnosiły się pośrednio lub bezpośrednio do historiografii okresu Polski Ludowej i propagandy komunistycznej. Nie wiem, czym jest „postkomunistyczna spuścizna” i jak się ona ma do zagadnień podejmowanych w wydawnictwie.
Zdaniem dr. Szarka powojenne podziemie to „kontynuacja wielopokoleniowej tradycji insurekcyjnej”. Tym samym prezes „daje słuszny odpór” zamieszczonej przez nas we wstępie do Atlasu tezie, że żadnego „antykomunistycznego powstania” w Polsce nie było. W aktach Armii Krajowej, Delegatury Sił Zbrojnych, Delegata Rządu na Kraj, Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, rządu RP na uchodźstwie i czołowych osobistości polskiej emigracji można znaleźć wiele dokumentów przestrzegających przed możliwością wybuchu takiego powstania. Wspólne wysiłki ówczesnych przywódców podziemia w kraju i na emigracji sprawiły, że do niego nie doszło. Nie znam jednocześnie ani jednego dokumentu z epoki, ani jednej relacji członka XX-wiecznej konspiracji, w którym określiłby swoją ówczesną walkę mianem powstania. Prezes współtworzy nieoparty na źródłach mit, niezgodny z faktami i odczuciami aktorów wydarzeń.
W przedmowie czytamy: „Nie ulega wątpliwości, że w ciężkich warunkach powojennych osaczeni działacze podziemia popełniali błędy. Czasem – przekonani, że nie ma innej drogi – podejmowali przedsięwzięcia, które z dzisiejszej perspektywy mogą wydawać się zbyt radykalne lub są oceniane jednoznacznie negatywnie. Przypadki te nie mogą zmienić naszego spojrzenia na cel ich walki”. Prezes IPN uważa więc, że błędem jest przykładanie norm obowiązujących dziś do warunków powojennych. Zakładając, że wartości i związane z nimi normy oraz oceny mają charakter względny, zależą od kultury i czasów, dr Szarek przyjmuje bliską postmodernizmowi perspektywę relatywistyczną. Dlaczego stosuje w praktyce podejście, które dwa akapity wyżej jednoznacznie napiętnował? Dostrzegam tu pewną niekonsekwencję.
Na końcu przedmowy prezes IPN diagnozuje i piętnuje: „Uważny Czytelnik dostrzeże, że w ciągu ostatnich lat ewoluowały także poglądy części autorów niniejszego tomu. Badacze, których jeszcze kilkanaście lat temu nie tak wiele różniło w ocenie powojennego podziemia, dzisiaj toczą ze sobą nierzadko zacięte spory – naukowe i publicystyczne”.
Prezes IPN się myli. Historyków zajmujących się powojennym podziemiem antykomunistycznym dzieliło wiele już w latach dziewięćdziesiątych XX w. W 2000 r. w pracy Historycy polscy i ukraińscy wobec problemów XX wieku wymienione zostały następujące typy historiografii antykomunistycznego podziemia: „niezaangażowana”, „zaangażowana”, „budowniczych spiżowych pomników” i „aberracyjna”[5]. Dziewięć lat później Marta Kurkowska-Budzan „zmapowała” historiografię antykomunistycznego podziemia ponownie. Jej zdaniem „do ścierania się historiografii krytycznej i historiografii polityki historycznej dochodzi w łonie samego Instytutu Pamięci Narodowej”[6]. Opisane i przenalizowane przez nią podziały właściwie się nie zmieniły. Pięć lat temu obóz rządzący uznał „historiografię polityki historycznej” za obowiązującą interpretację dziejów i uczynił z niej filar „pedagogiki dumy”. Historiografię krytyczną – w moim przekonaniu jedyną zgodną z warsztatem historyka – nazwał „pedagogiką wstydu” i napiętnował. Dr Szarek wtedy właśnie został prezesem IPN i zapewne dopiero wówczas dostrzegł różnice dzielące historyków w podejściu do powojennego podziemia niepodległościowego. Stąd, jak sądzę, jego przekonanie, że stan ten to rezultat „ostatnich lat”. Kolejny raz dr Szarek bierze swoje wyobrażenia za rzeczywistość
Nie będę dyskutował z opinią prezesa, jakoby „część badaczy podziemia uległa wątpliwym naukowo uproszczeniom związanym z oceną idei, wokół której organizowały się poszczególne nurty podziemia”. Skierowana wobec oponentów insynuacja nie została oparta na śladowym choćby dowodzie. Dr Szarek uważa też, że „ulegający wątpliwym naukowo uproszczeniom” niewymienieni z nazwiska historycy mają moc „delegitymizowania podziemia narodowego”. Znowu się myli. Żaden historyk nie „zdelegitymizuje” chrztu Polski, Konstytucji 3 maja, konfederacji targowickiej, AK, NSZ lub „Solidarności”. Można natomiast stosować historyczną strategię legitymizacji lub delegitymizacji obecnie istniejących ruchów społecznych i politycznych przez odwoływanie się do zdarzeń z przeszłości.
Podsumowując, dr Szarek nie zgadza się z zawartymi w Atlasie interpretacjami niewymienionych z nazwiska historyków i się od nich odcina. Badacze ci pozostaliby pewnie anonimowi, gdyby nie zamieszczona na kolejnej stronie nota „Od wydawcy”. Jest w niej niemal dosłownie powtórzona użyta przez prezesa fraza mówiąca o autorach „toczących w ostatnim czasie spory naukowe czy publicystyczne”. Wydawca solidaryzuje się w owej debacie z tymi „członkami zespołu” tworzącymi Atlas, którzy nie zgadzają się „z tezami przedstawionymi przez autorów wprowadzenia »Zarys dziejów polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956« Sławomira Poleszaka i Rafała Wnuka”. Kierownictwo IPN uznało, że powinno przestrzec czytelników przed naszymi rozważaniami, uznając je najwyraźniej za niezgodne z linią ideową instytucji.
W imponującym formą graficzną albumie IPN Życie i śmierć dla Polski autorstwa Kazimierza Krajewskiego czytamy o Bolesławie Piaseckim i powołanym przez niego Stowarzyszeniu PAX:
Gdy dokona się trzeźwej oceny, można zauważyć, że suma zysków i strat związanych z powojenną działalnością tego środowiska wypada zdecydowanie na plus. Piasecki wizjonersko ocenił, że rządy sowieckie będą trwać w Polsce co najmniej pięćdziesiąt lat i trzeba przyjąć postawę „przetrwaniową”, nie pozwalając na przekształcenie społeczeństwa polskiego w społeczeństwo komunistyczne, sowieckie. Można oceniać, że choć Kościół miał do Piaseckiego wiele pretensji, to tak naprawdę w perspektywie długofalowej dawny komendant K[onfederacji] N[arodu] mu nie zaszkodził.
Książki Kazimierza Krajewskiego IPN nie poprzedził komunikatem, w którym odcinałby się od zawartych w niej treści. Czy zatem należy sądzić, że kierownictwo tej instytucji akceptuje oceny dotyczące Stowarzyszenia PAX i Bolesława Piaseckiego? Przypomnijmy, że przed wojną był on przywódcą faszystowskiego ONR „Falanga”, pod koniec wojny zwerbowany przez wiceszefa NKWD gen. Iwana Sierowa, pracował dla Sowietów, popierał aresztowanie prymasa Stefana Wyszyńskiego, był zwolennikiem twardogłowych w PZPR i członkiem Rady Państwa w epoce Edwarda Gierka.
Czy nie wywołują w IPN oporu próby relatywizacji wybranych zbrodni? W biografii Romualda Rajsa „Burego” autorstwa Michała Ostapiuka IPN-owski wydawca nie umieścił bowiem żadnej noty dystansującej się od twierdzeń autora usprawiedliwiających mordy partyzantów NZW popełnione na białoruskich cywilach. A może nie ma żadnych zasad umieszczania przez wydawnictwo IPN „not ostrzegawczych” i kierownictwo robi to „po uważaniu”?
Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956 jest pierwszą wydaną w tej instytucji książką, od której IPN się odciął, i to aż dwukrotnie, najpierw w przedmowie prezesa, a następnie w nocie Od wydawcy. W jakim celu prezes IPN napisał swoją przedmowę? Najwyraźniej nie ma ona charakteru informacyjnego i nic nie wnosi do dziejów podziemia. Czy problem stwarza któryś z redaktorów lub autorów? Bo jeśli tak jest, to najwyraźniej dr Szarek postanowił kilka miesięcy przed wyborami prezesa IPN asekurować się przed krytyką we własnym obozie.
P.S.
Tekst powyższy napisałem sam, bez konsultacji z pozostałymi członkami redakcji Atlasu.
Przypisy
[1] Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956, red. S. Poleszak, R. Wnuk, A. Jaczyńska, M. Śladecka, Warszawa–Lublin 2020, s. VII.
[2] Świadomość historyczna Polaków, badanie CBOS, Warszawa 2016, https://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2016/K_068_16.PDF.
[3] Polskie podziemie antykomunistyczne w pamięci zbiorowej, badanie CBOS, Warszawa 2017, https://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2017/K_022_17.PDF.
[4] Społeczne oceny osobistości ostatniego stulecia, badanie CBOS, Warszawa 2018, https://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2018/K_101_18.PDF.
[5] R. Wnuk, Stosunek polskiej historiografii po roku 1989 do antykomunistycznego podziemia i opozycji demokratycznej [w:] Historycy polscy i ukraińscy wobec problemów XX wieku, red. Piotr Kosiewski, Grzegorz Motyka, Warszawa 2000, s. 49–60.
[6]. M. Kurkowska-Budzan, Antykomunistyczne podziemie zbrojne na Białostocczyźnie. Analiza współczesnej symbolizacji przeszłości, Kraków 2009, s. 195–203.
[7] K. Krajewski, Życie i śmierć dla Polski, Partyzancka epopeja Uderzeniowych Batalionów Kadrowych, Warszawa 2018, s. 351.
[8] M. Ostapiuk, Komendant „Bury”. Biografia kpt. Romualda Adama Rajsa „Burego” 1913–1949, Białystok–Olsztyn–Warszawa 2019. Analizy manipulacji, nieuprawnionych interpretacji i błędów warsztatowych w książce Michała Ostapiuka dokonał Mariusz Mazur na łamach „Ohistorie”, w artykule: Warsztat naukowy historyka w kontekście prób reinterpretacji postaci Romualda Rajsa „Burego”, http://ohistorie.eu/2020/02/27/mariusz-mazur-warsztat-naukowy-historyka-w-kontekscie-prob-reinterpretacji-postaci-romualda-rajsa-burego/#_edn4.