Wycinanki (152).

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki(152).

Zawsze wyobrażałem sobie raj jako bibliotekę; nigdy jako ogród. [1]

„Wszechświat (który inni nazywają biblioteką) składa się z nieokreślonej, i być może nieskończonej, liczby sześciobocznych galerii, z obszernymi studniami wentylacyjnymi w środku, ogrodzonymi bardzo niskimi balustradami. Z każdej galerii widać piętra niższe i wyższe: nieskończenie. Układ galerii jest niezmienny. Dwadzieścia szaf, po pięć szerokich szaf na każdy bok, wypełnia wszystkie boki prócz dwóch; ich wysokość, która równa jest wysokości pięter, przekracza zaledwie wzrost przeciętnego bibliotekarza. [2]

„Każdej ze ścian każdego sześcioboku odpowiada sześć szaf; każda szafa zawiera trzydzieści dwie książki znormalizowanego formatu; każda książka posiada czterysta dziesięć stron; każda strona czterdzieści wierszy, każdy wiersz około osiemdziesięciu liter czarnego koloru. (…)[3]

Dalej Borges przypomina tzw. aksjomaty Biblioteki:

„Pierwszy: Biblioteka istnieje ab aeterno. W prawdę tę, której bezpośrednią konsekwencją jest wieczność świata, nie może wątpić żaden rozsądny umysł. Człowiek, niedoskonały bibliotekarz, może być dziełem przypadku czy też złośliwych demiurgów; wszechświat, ze swym eleganckim wyposażeniem w szafy, w zagadkowe tomy, w nieznużone schody dla podróżnego i w ustępy dla siedzącego bibliotekarza, może być jedynie dziełem jakiegoś boga (…)[4]

„Drugi: liczba symboli ortograficznych wynosi dwadzieścia pięć (…). Stwierdzenie to pozwoliło trzysta lat temu na sformułowanie ogólnej teorii Biblioteki i na zadowalające rozwiązanie problemu, którego żadne przypuszczenie poprzednio nie rozwikłało: bezkształtnej i chaotycznej natury prawie wszystkich książek. (…)Wiadomo, że na jedną rozsądną linijkę czy słuszną wiadomość przypadają mile bezsensownych kakafonii, słownych gmatwanin i niedorzeczności.  (Wiem o pewnej niebezpiecznej okolicy,  – dorzuca Borges – w której bibliotekarze odrzucają przesądny i próżny zwyczaj poszukiwania sensu w książkach i porównują go do zwyczaju poszukiwania go w snach czy chaotycznych liniach ręki…Przyznaję, że wynalazcy pisma naśladowali dwadzieścia pięć naturalnych symboli,  ale utrzymują, że to zastosowanie jest przypadkowe i że książki same w sobie nic nie znaczą. Sąd ten, jak się przekonamy, nie jest całkiem błędny.) „[5]

Zawiłości myśli Borgesa (zwłaszcza Biblioteki Babel) uprzystępnia Jovica Aćin w szkicu p.t. Nieskończoność czy ograniczenie[6]

[7]


[1] Jorge Luis Borges, Myśli, przełożył A. Elbanowski, Literatura na świecie, Warszawa, grudzień 1988, nr 12 (209), s. 164

[2] Jorge Luis Borges …, http ://www.scribd.com/doc/285526435/Jorge-Luis-Borges-Fikcje,  s. 64; https://en.wikipedia.org/wiki/The_Library_of_Babel; https://fr.wikipedia.org/wiki/La_Biblioth%C3%A8que_de_Babel

El universo (que otros llaman la Biblioteca) se compone de un número indefinido, y tal vez infinito, de galerías hexagonales, con vastos pozos de ventilación en el medio, cercados por barandas bajísimas. Desde cualquier hexágono, se ven los pisos inferiores y superiores: interminablemente. La distribución de las galerías es invariable. Veinte anaqueles, a cinco largos anaqueles por lado, cubren todos los lados menos dos; su altura, que es la de los pisos, excede apenas la de un bibliotecario normal » J. L. Borges, La Biblioteca de Babel, Ficciones, p. 38 ; https://drive.google.com/file/d/1Ysr9PuX7LThTRdYCuUu7hIeOEJncE20t/view;

[3] Tamże, 64 ; J. L. Borges, Biblioteca…p. 39 ; («La Biblioteca es una esfera cuyo centro cabal es cualquier hexágono, cuya circunferencia es inaccesible». A cada uno de los muros de cada hexágono corresponden cinco anaqueles; cada anaquel encierra treinta y dos libros de formato uniforme; cada libro es de cuatrocientas diez páginas; cada página, de cuarenta renglones, cada renglón, de unas ochenta letras de color negro »)

[4] Tamże, s. 66 ; (El primero: La Biblioteca existe ab aeterno. De esa verdad cuyo corolario inmediato es la eternidad futura del mundo, ninguna mente razonable puede dudar. El hombre, el imperfecto bibliotecario, puede ser obra del azar o de los demiurgos malévolos; el universo, con su elegante dotación de anaqueles, de tomos enigmáticos, de infatigables escaleras para el viajero y de letrinas para el bibliotecario sentado, sólo puede ser obra de un dios.) Tamże, p. 40

[5] Tamże, s. 66 ; (El segundo: «El número de símbolos ortográficos es veinticinco» (…) Esa comprobación permitió, hace trescientos años, formular una teoría general de la Biblioteca y resolver satisfactoriamente el problema que ninguna conjetura había descifrado: la naturalezainforme y caótica de casi todos los libros. Uno, que mi padre vio en un hexágono del circuito quince noventa y cuatro, constaba de las letras MCV perversamente repetidas desde el renglón primero hasta el último. Otro (muy consultado en esta zona) es un merola berinto de letras, pero la página penúltima dice «Oh tiempo tus pirámides». Ya se sabe: por una línea razonable o una recta noticia hay leguas de insensatas cacofonías, de fárragos verbales y de incoherencias. (Yo sé de una región cerril cuyos bibliotecarios repudian la supersticiosa y vana costumbre de buscar sentido en los libros y la equiparan a la de buscarlo en los sueños o en las líneas caóticas de la mano… Admiten que los inventores de la escritura imitaron los veinticinco símbolos naturales, pero sostienen que esa aplicación es casual y que los libros nada significan en sí. Ese dictamen, ya veremos, no es del todo falaz.) : p. 40

[6] Jovica Aćin, Nieskończenie czy ograniczenie. Przełożyła Małgorzata Wierzbicka, Literatura na Świecie…, s. 186-197. Zob. tegoż, Autoryzowany apokryf, s. 198-203 oraz Autogryf Borgesa s. 204-208; „„Biblioteka Babel” (1941) wyobraża nie kończącą się liczbę książek; „Undr” oraz „Zwierciadło i maska – odwieczne dzieła składające się z jednego wyrazu.” Mowa o powiastkach z tomu: J.L. Borges, Księga piasku, przeł. Zofia Chądzyńska, Warszawa 1898, s. 130

[7] Książka nie jest odizolowanym bytem: jest relacją, osią/siecią niezliczonych relacji




Wycinanki (151). Biblioteka Babel

 

WOJCIECH WRZOSEK 

Wycinanki (151)

Biblioteka Babel 

Octavio Paz o Jorgem Luisie Borgesie:

Uprawiał trzy gatunki: esej, poezję, opowiadanie. Podział ten jest arbitralny: jego eseje czyta się jak opowiadania, jego opowiadania to poematy, a wiersze dają do myślenia tak, jakby były esejami. Tym, co je łączy, jest myśl. Oto, dlaczego warto zacząć od twórczości eseistycznej. Borges miał temperament metafizyczny. Stąd fascynacje systemami idealistycznymi i ich przejrzystymi konstrukcjami: Berkeley, Leibniz, Spinoza, Bradley i różne systemy buddyjskie. Był również umysłem o zadziwiającej przenikliwości, łączyła się z nią wyobraźnia poety, którego pociągała „druga strona” rzeczywistości; dlatego chimeryczne konstrukcje rozumu bawiły go jedynie[1].

A tak napisał w „Prólogo” do Ficciones José Zapatero:

Być może, wśród godnych podziwu rzeczy u Borgesa, tą, która robi na mnie największe wrażenie, jest jego dziwna mieszanka pasji i sceptycyzmu, ta mieszanka, którą odnajdujemy w różnych proporcjach w istotach ludzkich, ale w przypadku naszego autora jest mieszanką równowagi i obfitości, czego najlepszym dowodem jest jego dzieło. Przez jakiś czas, kiedy byłem młodszy, byłem chory na Borgesa. Jestem pewien, że zostałem wyleczony. Kiedy ktoś choruje na Borgesa, zastanawia się, dlaczego ludzie nie przestają czytać, my nie przestajemy pisać. Przecież wszystko jest w Borgesie i on o tym wie. Kiedy czytasz Bibliotekę Babel nie sposób oprzeć się wrażeniu, że na tych kilku stronach zawarte są wszystkie księgi, które ludzie napisali i napiszą, oprócz całej reszty, która stanowi nieskończoną większość[2].

Ficciones Borgesa to kultowy utwór eseistyki i fantastyki XX w. A biblioteka to już klasyczny motyw w domenie metaforyzowania. 

Biblioteka Babel Borgesa nie kłóci się z naszym dzisiaj wyobrażeniem ani wszechświata, ani biblioteki. Może dlatego, że współczesna biblioteka rozpuściła się we wszechświecie. Przestaje być nawet heksagonalnym nieskończonym gmachem, a staje się raczej „chmurą nad wszystkimi gmachami”[3].

Eco, w swoim naiwnym humanizmie, czy pragmatycznym antropocentryzmie uczynił z biblioteki jako wszechświata model biblioteki w wymiarze człowiek w bibliotece UNESCO lat osiemdziesiątych minionego stulecia.

Szczególnie boleśnie przebrzmiałe są postulaty włoskiego pisarza formułujące wizje idealnej biblioteki. W ciągu ponad czterdziestu lat, tj. od czasu ich sformułowania, wszystko, o czym marzył, wszystko się bodaj unieważniło. Dlaczego?

Zdaliśmy sobie sprawę, że książka, zasadniczy zasób i artefakt biblioteki, została zwirtualizowana. W kulturze współczesnej książka się dereifikuje. Praktyka dowiodła, że książka to rzeczywistość myślowa. Jej najcenniejszy zasób to jej treść. Nawet jej artystyczno-estetyczna postać to także wymiar myślowy. Książka w aspekcie ściśle materialnym odchodzi w przeszłość.

Radykalnie spełnia się postulat Eco i UNESCO — książka staje się powszechnie dostępna. Jeśli tylko zasoby sieci staną się dostępne cenowo dla wszystkich, bez względu na…, i bez względu na…, to postulat nieograniczonego dostępu do książek zrealizuje się nawet w odniesieniu do nieumiejących czytać i znających tylko język rodziców czy opiekunów. „Darmowy” telefon jest wstępem do darmowego dostępu do sieci. Zaspokoimy potrzeby niewidzących i niesłyszących. To więcej niż marzył sobie w swym wykładzie fanatyczny wielbiciel bibliotek[4].

Co stanie się z zasobami bibliotek i archiwów? Po ustaniu produkcji książek papierowych „najcenniejsze egzemplarze” i oryginały starych książek trafią do muzeów. Inne będą stanowiły zabezpieczenie archiwalne kopii cyfrowych, które będą w obiegu prawno-dokumentacyjnym i naukowym.

[5]

 

 

 

 

 

 

 

 

 


[1] O. Paz, Portret Jorge Luisa Borgesa. Łucznik, strzała, cel, „Literatura na Świecie”, grudzień 1988, nr 12 (209), s. 6. Obszerna część tego tomu poświęcona jest Borgesowi.

[2] J.L. Rodríguez Zapatero, Prólogo [w:] J.L. Borges, Ficciones, https://drive.google.com/file/d/1Ysr9PuX7LThTRdYCuUu7hIeOEJncE20t/view: „Quizás, entre las cosas admirables de Borges, la que más me impresiona es su extraña mezcla de pasión y escepticismo, esa mezcla de la que en distinta proporción y cantidad estarnos hechos los seres humanos, pero que en el caso de nuestro autor se dan en un equilibrio y abundancia cuya mejor prueba es su obra. Durante un tiempo, cuando era más joven, estuve enfermo de Borges, todavía no estoy seguro de haberme curado. Cuando uno enferma de Borges se pregunta por qué la gente sigue, seguimos, escribiendo. Todo está en Borges y él lo sabe. Cuando leernos La biblioteca de Babel no podemos evitar la sensación de que en esas pocas páginas están contenidos todos los libros que los hombres han escrito y escribirán, además de todos los restantes, que son la infinita mayoría”. Tłum. moje — W.W.

[3] Rozwijam tę tezę w Wycinance (153), w której zarzucam Eco odstępstwo od idei Borgesa.

[4] „…często odwiedzam biblioteki poza krajem, kiedy bowiem jestem za granicą, zachowuję się właśnie jak osoba przebywająca za granicą, to znaczy mam dużo czasu, nic do roboty wieczorami, a w wielu krajach wieczorami można chodzić do bibliotek” (U. Eco, O bibliotece, tłum. A. Szymanowski, Warszawa 2007, s. 23).

[5] Właściwie nie jestem pewien, czy istnieję. Jestem wszystkimi pisarzami, których czytałem, wszystkimi ludźmi, których poznałem, wszystkimi kobietami, które kochałem, wszystkimi miastami, które odwiedziłem — Jorge Luis Borges.




Wycinanki (149) Tacit knowledge czy tacit collusion („Milcząca wiedza” czy „milcząca zmowa”)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (149)

Tacit knowledge czy tacit collusion („Milcząca wiedza” czy „milcząca zmowa”)



Kilku moich czytelników ceni sobie moją definicję człowieka wybitnego. Sformułowałem ją w felietonie pt. W poszukiwaniu Jubilata[1]. Brzmi ona w dużym skrócie tak: nie wiedzieć o wybitnym, że nim jest – nie godzi się; dekretować wybitność w sytuacji oczywistości – to żenada. W pierwszym przypadku to mankament wiedzy, w drugim obyczajów. Tak czy owak to niedostatki w partycypacji kulturowej.

Zwracam uwagę, że moja „definicja” wybitnej postaci jest wskazaniem cechy, jaką przypisują jej bliźni w domenie aktywności.

Świadomość tego, kto jest wybitny dla danej grupy kulturowej, to element jej tacit knowledge[2]. To panujące/obowiązujące w niej przekonania, które w rzeczy samej nie są artykułowane i manifestowane. Wystarczy, że działania i zachowania, zaniechania, pominięcia, proste gesty wskazują, iż respektuje się ten czy inny status danej osoby.

Nikt nie jest autorem milczącej wiedzy, tak jak nie da się wskazać, kto jest autorem jakiegoś języka naturalnego. Twórcą arabskiego są jedynie Arabowie, a polskiego Polacy. Nie wiadomo, jak i kiedy język się zaczyna, wiadomo zaś, że nie jest on dziełem skończonym.

Milcząca wiedza podobnie – kształtuje się poza intencją poszczególnych badaczy, wyłania się w spontanicznym procesie. Mam na myśli jej chwilowo obowiązującą postać. Nie jest ona efektem zamysłu ani jednostki, ani rzecz jasna planowanym celem działania grupy. Jest wypadkową wielokierunkowych aktywności[3].

Kompetencja naukowa to zdolność respektowania reguł podejmowania i interpretowania czynności badawczych. Wspólnota badawcza (np. w rozumieniu Denkkollektiv Ludwika Flecka) jest dysponentem tych reguł. Kultywuje pryncypia metodologiczne i standardy metodyczne.



Idealna milcząca wiedza wspólnoty badawczej to także punkt odniesienia, cel, do którego przymierza się i zmierza adept. Członek wspólnoty stosuje się do niej, gdy chce w tej wspólnocie pozostawać[4]. Wspólnota rekrutuje w swe szeregi, awansuje w hierarchii lub z niej usuwa. Czyni to poprzez reżimy instytucji, wpisując się w jej prawne i regulaminowe reglamenty lub je omijając.

Innymi słowy, podejmując działanie, jestem świadomy pewnych rzeczy, które nie są głównym przedmiotem mojej uwagi. Ściślej biorąc, „w akcie milczącej wiedzy uczestniczymy jeszcze w czymś innym”, dlatego zawsze „wiemy więcej, niż zdołamy powiedzieć”[5].

Wspólnota badawcza dystrybuuje dobra, jakie ma w dyspozycji (stopnie i tytuły naukowe, stypendia, staże, granty, pobyty studialne, udziały w konferencjach dla adeptów i dorosłych, zatrudnienie w agendach naukowych, dostęp do publikacji etc).

Jeśli grupa trzymająca wiedzę [6], czyli wspólnota naukowa kultywująca określoną kompetencję naukową, dysponuje dobrami materialnymi (dostęp do pracy i pieniędzy) i symbolicznymi (awanse, splendory, koneksje, protekcje, patronaty wszelkiej maści), to tylko przemyślne zasady prawne, demokratyczne formy organizacji, etos i etyka zawodowa mogą ograniczyć lub udaremnić przekształcenie się wspólnoty milczącej wiedzy w milczącą zmowę. Silent knowledge w tacit collusion.

Termin „zmowa” wyraża mniej lub bardziej niecny jej charakter. Po czesku – za pozwoleniem na argument retoryczny – tacit collusion to nic innego jak tylko tichá tajná dohoda[7]. Określenia „cicha” i „tajna” wskazują, że owa korzyść jest niejawna, uzyskana „po cichu”, czyli skryta: zawarta i realizowana poza świadomością niewtajemniczonych i dla nich nietransparentna.

Milcząca zmowa to porozumienie nie tyle co do udziału w dystrybucji wiedzy, ile raczej conspiration silencieuse w dystrybucji dóbr materialnych i splendorów.

Grupa trzymająca wiedzę może nią władać nie tylko w dobrej wierze, tj, czynić to ku pożytkowi wspólnemu, w tym realizować jakąś cząstkę dobra wspólnego. Może także trzymać wiedzę w imię utrzymania władzy nad nią i kontrolować jej dystrybucję.

Jeśli instynkt władzy w grupie trzymającej wiedzę jest silny, to troska o władzę dominuje nad troską o wiedzę.

W kolejnym felietonie o praktycznych przejawach funkcjonowania milczącej zmowy.



[1] W. Wrzosek, Wycinanki. Zbiór felietonów, Wydawnictwo Wydziału Historii UAM, Poznań 2022, s. 336–338; Wycinanki (22), ohistorie.eu/varia

[2] Koncepcja tacit knowledge autorstwa Michaela Polanyiego ma ścisłe znaczenie w filozofii nauki i metodologii nauki. Zainteresowanych odsyłam do prac węgiersko-angielskiego uczonego. Na początek polecam szkic Percy’ego Hammonda Personal Knowledge and Human Creativity, zwłaszcza pkt. 3 „Tacit Knowledge”, a tam: „The paradigm for tacit knowing is the conscious act of visual perception. Perception is something that has to be learned and the learning process can be observed in the development of perceptive vision in infants. All perception involves bodily effort, as for example in stereoscopic vision, which requires the co-ordinated control of the eye muscles. It also involves mental effort, as for example in the recollection of a person’s face. The successful combination of bodily and mental effort requires skill and is a personal achievement. That achievement depends on the operation of tacit knowledge, which is used with conscious intent and, although this is a logical procedure, the use of such knowledge is tacit because it cannot be formalised or stated explicitly », http://polanyisociety.org/TAD%20WEB%20ARCHIVE/TAD30-2/TAD30-2-pg24-34-pdf.pdf, s. 26; zob. też https://infed.org/mobi/michael-polanyi-and-tacit-knowledge; https://en.wikipedia.org/wiki/Michael_Polanyi; https://lawexplores.com/michael-polanyis-tacit-knowledge.

Ponieważ – jak czytelnik się domyśla – percepcja jest w moim przekonaniu zanurzona w doświadczeniu apercepcyjnym, w kontekście „percepcji” (nie tylko wzrokowej, jak u Polanyiego). Percepcja nie jest dla mnie ściśle zmysłowa. Milcząca wiedza jest, jak chce filozof, czynnikiem komplementarnym wobec wąsko rozumianej percepcji np. wzrokowej.

[3] „Milcząca wiedza” zachowuje swój charakter niezależnie od pozycji „grupy trzymającej wiedzę” w danej dziedzinie czy specjalności naukowej. Okresowo może być ona (la connaissance silencieuse) pod przemożnym wpływem grupy lansującej ważną, albo tylko modną, koncepcję, teorię, orientację badawczą.

[4] Z moich doświadczeń wynika, że często adepci wybierają ideał reprezentowany przez twórczość i dokonania jednostki. Rozwijają się „pod parasolem” i „w cieniu” mistrza.

[5] „In other words, in performing an action, I am aware of some things that are not the main focus of my attention. More precisely, «in an act of tacit knowing we attend from something for attending to something else»” (M. Polanyi, The Tacit Dimension, London 1966, s. 10), „which is why we always «know more than we can tell» (tamże, s. 4).

[6] „Grupa trzymająca wiedzę” w sensie szerokim to wspólnota badawcza, w sensie wąskim – tylko jej część, tj. grupa przywódcza, opiniotwórcza (wyłaniana w drodze wyborów, kooptacji lub mianowania przez urzędników administracji naukowej czy państwowej), uprawniona do reprezentowania interesów środowiska, wspólnoty badawczej, zawodowej itp. W zależności od kontekstu stosuję jej rozumienie szerokie lub wąskie.

[7] Po czesku tichá tajná dohoda (tiché spiknutí) może się kojarzyć z „lewym dochodem” czy „ nielegalnym dochodem”, „tajną zmową”… Tu zaś wystarczy, aby chodziło o jakąś korzyść symboliczną. Przy czym á w słowach tichá i tajná to tzw. dlouhé á, przy czym samo dlouhé jest z dlouhim é. Prawdopodobnie mój znak graficzny á i é wziąłem z grafiki alfabetu francuskiego. Kreseczka czeska nad a i e jest położona pod mniejszym kątem. Sama w sobie jest niepowtarzalna, jak i kultura czeska.

Po niemiecku milcząca zmowa wygląda już całkiem „groźnie”: stillschweigende Absprachen.

 

 




Wycinanki (148)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (148)

Retoryka to „lek homeopatyczny”?

Jeden z moich czytelników nieśmiało podpowiada, że w Wycinankach patronuje mi myśl Willarda Van Ormana Quine’a. Gdyby tak było, byłby to dla mnie zaszczyt. Na szczęście mój korespondent nie musi udowadniać, że dosięgam myśli wielkiego filozofa.

Quine byłby — w kwestii statusu retoryki — oponentem Perelmana. Celem badań tego ostatniego jest nobilitowanie, także przy pomocy logiki, procedur myślowych dotychczas jej się wymykających. Amerykański filozof z kolei, nie byłby skłonny do rozluźniania rygorów logiki. Zabiegi retoryczne pozostawałyby bądź to w zasięgu logiki, bądź najczęściej — filozofii czy metafizyki.

Quine robi takie oto wprowadzenie:

Retoryka jest techniką przekonywania do dobrego i złego. Łączy ze sobą specjalistów od reklamy, adwokatów, polityków i członków grup dyskusyjnych.

Na grupy dyskusyjne patrzy się w szkołach życzliwym okiem. Uważa się, że dzięki nim uczniowie nauczą się skutecznie przemawiać i bystro myśleć. Rzeczywiście, służą one tym celom, ale ceną jest to, że przekonanie słuchaczy przedkłada się ponad prawdę. Siłą dyskutanta nie jest intelektualna ciekawość ani otwartość na racjonalne argumenty, lecz umiejętność obrony przyjętej z góry koncepcji — choćby nie wiem co. Posiada on łotrowski talent do niezważania na sprzeczności, zamiast tego akcentuje dobre strony proponowanego stanowiska. Tą samą umiejętnością, poza wiedzą prawniczą, szczycą się adwokaci i znani politycy — kapitan grupy dyskusyjnej jest najwyraźniej stworzony do jednego z tych zawodów. Na szczęście istnieją prawnicy i politycy, którzy zgodzą się działać jedynie w słusznej sprawie, ale te skrupuły nie są cechą charakterystyczną bieguna retoryki i nie stanowią klucza do politycznego bądź prawniczego sukcesu[1].

Są ludzie, którzy posiadają temperament wiecowy czy zebraniowy; czują się doskonale w żywiołowych, emocjonalnych wymianach opinii. Wykorzystują zasoby emocji i ulga ich wyeksploatowania wystarcza im do osiągnięcia satysfakcji. Celem takich osób nie jest nawet przekonanie audytorium, przed którym wyłuszczają swoje racje, lecz subiektywne poczucie zaszachowania oponentów[2].

Kiedy elektorat lub sędzia znajdują się pod wpływem retoryki demagoga, niewiele nam pomoże chłodny rozum i rzeczowa ocena faktów. My również użyjemy wówczas retoryki i odpłacimy pięknym za nadobne.Retoryka jest bezcennym homeopatycznym narzędziem, gdyż pozwala na odparcie jej własnych ataków[3].

Są i tacy, którzy nie uczestniczą w dyskusjach, w których nie obowiązują jasne reguły wymiany poglądów. Jeśli nie są respektowane zasady argumentowania i przekonywania — jak chcieliby Quine i Perelman — unikają udziału w nich.

W kołach naukowych — twierdzi Quine — niewiele jest demagogii, ale nawet tam retoryka jest użyteczna. W skrajnym przypadku może się zdarzyć, że naukowiec potrzebuje czegoś więcej niż chłodnego opisu swojej teorii i świadectw, aby skłonić studentów lub kolegów do zrezygnowania z błędnych koncepcji. W rękach niewłaściwego naukowca retoryka może jednak wyświadczyć nauce niedźwiedzią przysługę. Dzięki retoryce może on zdobyć sławę i uznanie dla swej teorii, mimo niepewnych świadectw.

Retoryka bywa więc czasem nikczemna, ale nie zawsze. W swym nikczemnym zastosowaniu jest ona sztuką lub praktyką obrony danego stanowiska z innych powodów niż racje, które się samemu dostrzega. Pomagają w tym insynuacje[4].

Retoryka w dydaktyce akademickiej jest często ostatecznym środkiem perswazji. Jeśli wyczerpujące uzasadnienie z racji złożoności materiału i braku czasu nie jest możliwe, wówczas wykładowca zmuszony jest zredukować je i przejść na pole argumentacji tj. wykorzystać instrumentarium retoryczne: np. — w najlepszym razie — odesłać ad autoritatem lub ad scientiam (do literatury przedmiotu). Można także pozostawić audytorium w rzeczywistym lub pozornym dylemacie. Skłonić słuchacza do myślenia już po wykładzie przez pozostawienie go sam na sam z problemami.


[1] W. Van Orman Quine, Różności. Słownik prawie filozoficzny, tłum. C. Cieśliński, Warszawa 1995, s. 175; „Rhetoric is the literary technology of persuasion, for good or ill. It is the rallying point for advertisers, trial lawyers, politicians, and debating teams. Debating teams are promoted in schools as a spur to effective language and incisive thought. They serve that purpose, but only by setting the goal of persuasion above the goal of truth. The debater’s strength lies not in intellectual curiosity nor in amenability to rational persuasion by others, but in his skill in defending a preconception come what may. His is a nefarious knack of disregarding all the discrepancies while regarding every crepancy. The same skill, along with legal lore, is the strength of the trial lawyer or barrister, and the strength also of the successful politician, one or the other of which careers the captain of the debating team is clearly destined for. Happily there are lawyers who will take on only such cases as they deem to be just, and politicians who will espouse only a cause that is righteous; but these scruples are not adjuncts of the rhetorical pole, nor are they keys to success in the legal or political profession” (idem, Quiddities. An Intermittently Philosophical Dictionary, Cambridge, MA, 1987, s. 183).

[2] Szczególnym przypadkiem takich retorów są uczestnicy spotkań z rodzicami (tzw. wywiadówek) zwani przeze mnie pretensjonatami. Traktują oni sytuację wywiadówki jako miejsce dogodne do autoterapii dyskomfortów rodzicielskich związanych z obowiązkiem szkolnym swych dzieci. Okolicznością sprzyjającą przepracowywaniu traum i wyładowaniu frustracji jest dla nich szkolne zebranie. Adresatem agresji staje się nauczyciel, wychowawca klasy. Staje się on obiektem desperackich ataków jako: funkcjonariusz państwowy, reprezentant rady pedagogicznej, wysłannik dyrekcji, prawodawca i realizator prawa oświatowego, rezydent ministra, a wreszcie podmiot odpowiedzialny za rodzicielskie porażki wychowawcze itp. Pretensjonat traktuje oponenta jako ucieleśnienie wszystkich tych ról, w ich pomieszaniu.

[3] Idem, Różności…, s. 175–176; „When an electorate or a jury is in the sway of a demagogue’s rhetoric, cold reason and the marshaling of facts bear little promise in rebuttal. Marshaling more rhetoric, then, in a contrary vein, we fight fire with fire. Rhetoric is invaluable homeopathically in withstanding its own assaults (idem, Quiddities…, s. 183).

[4] Idem, Różności…, s. 184; „Rhetoric, then, is sometimes nefarious and sometimes not. In its nefarious use it is the art or practice of defending a proposition on grounds other than one’s own reasons for defending it. An auxiliary device is innuendo” (idem, Quiddities…, s. 184).




Wycinanki (147)

Wojciech Wrzosek

Wycinanki (147)

Definicje w argumentowaniu

W tekście Wycinanka(114) podjąłem problematykę, którą tu możemy kontynuować dzięki lakonicznym, ale inspirującym konstatacjom Chaïma Perelmana. Nie dość, że są one niesprzeczne z moimi tezami (a tym samym także Quine’a i Wittgensteina), to co więcej — nie są z nimi niezgodne.

To prawdziwa radość, że Perelman wpisuje się w z mozołem osiągnięte spójności w ważnych dla ładu myślowego kwestiach:

Tożsamość czysto formalna jawi się jako oczywistość lub jest założona umownie, w każdym razie nie podlega kontrowersji a zatem argumentacji. Nie dotyczy to w żadnym razie przykładów utożsamień występujących w mowie codziennej. […]

Kiedy za pomocą definicji chcemy utożsamić definiens z definiendum, w grę wchodzi wówczas argumentacyjne, quasi-logiczne użycie tożsamości. W rzeczywistości zaś, o ile nie podkreślimy specjalnie faktu, że definiens dostarcza tylko przybliżenia, definicje mają na celu traktowanie pojęcia definiowanego i wyrażenia je definiującego jako elementów zamiennych[1].

Perelman przypomina, że definiujemy, aby móc zastąpić termin definiowany definiującym. Winny one być synonimiczne (bliskoznaczne?). Definiens jest wówczas swego rodzaju deskrypcją definiendum.

Logicy mają skłonność — argumentuje Perelman — do traktowania definicji jako arbitralnych, ale pogląd ten sprawdza się tylko w obrębie systemu formalnego, gdzie przyjmuje się, że znaki mają tylko taki sens, jaki się im umownie przypisze. Nie odnosi się to w żadnym przypadku do języka naturalnego — chyba że chodzić będzie o terminy naukowe, które wprowadza się do mowy razem z narzuconym im sensem. Jeśli słowo istniało już wcześniej, związane jest ono w języku z uprzednimi kwalifikacjami, ze śladami wartościującymi, które od razu nadają mu pozytywny lub negatywny odcień uczuciowy. Dlatego też definicja terminu nie może już być traktowana jako arbitralna. Gdyby zresztą było inaczej, trudno byłoby zrozumieć, dlaczego dyskutuje się tak często, jak w platońskich dialogach, o sensie słów. Jeżeli zamierzamy przedstawić definicję opisową, może być ona poddana próbie doświadczenia w każdym zwyczajnym użyciu. Jeśli idzie natomiast o definicję normatywną, słowa na przykład sprawiedliwość lub demokracja oznaczające pojęcie wartościowane pozytywnie, to dzięki takiej definicji przenosi się na definiens wartość przypisywaną definiendum: zrozumiałe jest, że przeniesienie tego rodzaju, wskazując dokładnie przedmiot, któremu należy przyznać wartość, nie może być wynikiem arbitralnej decyzji, rozstrzygałoby bowiem w ten sposób kontrowersję dotyczącą wartości na zasadzie autorytetu[2].

Ja tu zaś wpadam w słowo teoretykowi argumentacji:

W naukach empirycznych, w szczególności humanistycznych, sprawa się komplikuje, jako że zawsze między definiensem a definiendum zachodzi translacja znaczeń. Definicja jest bowiem podejmowana, jak twierdził Kazimierz Ajdukiewicz[3]: „definicja nominalna wyrazu W na gruncie słownika S jest to wypowiedź, która pozwala każde zdanie zbudowane z wyrazów słownika S i z wyrazu W przetłumaczyć na zdanie zbudowane z samych wyrazów słownika S”[4].

Perswadowałem onegdaj:

Definiowanie na gruncie języka J jest […] tłumaczeniem terminu definiowanego na język J. Trafność doboru języka, z którego pochodzi definiens, zależy od tego, czy formułujący definicję stosownie identyfikuje oczekiwania postulującego definicję. Inaczej zatem termin anoreksja definiuje się w dyskursie reprezentującym potoczne myślenie, inaczej w dyskursie profilaktyki dla uczniów szkoły podstawowej, inaczej w dyskursie dydaktyki akademii medycznej czy jeszcze inaczej na seminarium naukowym w zespole badawczym prowadzącym studia nad anoreksją. Określony kontekst dyskursywny podpowiada budującemu definiens, na podstawie jakiego języka ma on być skonstruowany. I tak, dla pożytków profilaktyki medycznej młodzieży równoznacznik dla terminu anoreksja musi odwoływać do takiej popularyzacji języka profesjonalnego odpowiedniej dziedziny wiedzy, aby w efekcie słuchacz […] mógł ową ustanowioną synonimiczność zrozumieć. Inaczej mówiąc, aby adresat definicji mógł nowe słowo włączyć do swojego języka[5].


[1] Ch. Perelman, Imperium retoryki. Retoryka i argumentacja, tłum. M. Chomicz, red. R. Kleszcz, Warszawa 2002, s. 75–76. Wyróżnienie moje — W.W.; W. Wrzosek, Między definicją a metaforą. O dwóch rodzajach interpretowania, [w:] idem, O interpretacji historycznej, red. M. Solarska, T. Falkowski, W. Werner, Poznań 2022, s. 19–27.

[2] Ch. Perelman, Imperium retoryki…, s. 77; idem, O sprawiedliwości, przeł. W. Bieńkowska, Warszawa 1959, s. 15–16. Wyróżnienie moje — W.W.

[3] K. Ajdukiewicz, Język i poznanie, t. 2, Warszawa 1985, s. 235.

[4] W. Wrzosek, Historia, kultura, metafora. O myśleniu historycznym, Wrocław 2022, s. 235; idem, Między definicją a metaforą. O dwóch rodzajach interpretowania, [w:] idem, O interpretacji historycznej, red. M. Solarska, T. Falkowski, W. Werner, Poznań 2022, s. 27.

[5] Idem, Między definicją a metaforą…, s. 27.




Wycinanki (146)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (146)

O nieoczywistości prawdy

Wyborny przewodnik po pograniczach retoryki Chaïm Perelman oswaja nas z teoretycznymi kontekstami argumentowania:

Argumentacja nigdy nie może dostarczyć oczywistości i nie ma mowy o argumentowaniu przeciw temu, co oczywiste. Kto bierze pod uwagę oczywistość, jest pewny, że narzuci się ona z taką samą siłą wszystkim jego rozmówcom. Argumentacja ma tylko tam rację bytu, gdzie oczywistość jest podważana. Zauważył już to Arystoteles, który rozumiał konieczność sięgania do rozumowań dialektycznych w sytuacji, gdy podawane są w wątpliwość, normalnie narzucające się same przez się, pierwsze zasady jakiejś nauki. Dzieje się tak podczas dyskusji na temat definicji[1].

Wszyscy, którzy sądzą, że można wydobyć prawdę niezależnie od argumentacji, mają tylko pogardę dla retoryki, która odnosi się do opinii: w ostateczności mogłaby ona służyć propagowaniu prawd utwierdzonych w mówcy intuicją, czyli oczywistością, ale nie mogłaby służyć do ich ustanawiania. Jeśli jednak nie zgodzimy się na to, by tezy filozoficzne mogły być opierane na oczywistych intuicjach, chcąc spowodować zwycięstwo tych prawd, trzeba będzie sięgnąć do technik argumentacyjnych. Nowa retoryka staje się wówczas niezbędnym instrumentem filozofii[2].

I tu dotarliśmy do Perelmana przywołującego Paula Ricoeura:

Kto podobnie jak Paul Ricoeur przyjmuje w filozofii istnienie prawd metaforycznych, które nie mogą cieszyć się walorem nieodpartej oczywistości, gdyż proponują przebudowę rzeczywistości, ten nie może tak po prostu przeczyć ważności technik retorycznych, zmierzających do ustalenia wyższości jednej metafory nad drugą[3]: mógłby lekceważyć te techniki tylko przy założeniu, że istnieje jakaś intuicja, która narzuca jedyną wizję rzeczywistości, a w konsekwencji wyklucza wszystkie inne[4].

Ja jednak coś więcej przyjmuję. Nie tylko w filozofii, lecz także w humanistyce, a może nie tylko w naukach o człowieku — prawdy tam głoszone mają charakter metaforyczny. Jeśli tak byłoby, to obok procedur uzasadniania, a może w ramach procedur uzasadniania przeświadczeń, przekonań, twierdzeń występowałyby i te perswazje, które dawniej zaliczane były do stricte retorycznych. Dzisiaj w praktyce skutecznego perswadowania, przekonywania, upowszechniania twierdzeń naukowych stosujemy bogaty arsenał środków retorycznych. W tym kontekście hasło „prawda zwycięża nie bez oręża”, podkreśla wagę instrumentów retorycznych. Nabiera aktualnego znaczenia. Nie jest bowiem tak, aby w procesie perswadowania tzw. naga prawda zapewniała efektywne przekonywanie. Nie jest tak, aby odbiorca ulegał oczywistości czy perswazyjności prawdy ze względu na te jakoby „obiektywnie” przysługujące jej cechy. Czyż poczucie oczywistości nie może być wyłącznie stanem perswadującego i jego wyznawców?

Prawda nie roznosi się jak wirus. Ani nie ogarnia nas swą oczywistością jak pomroczność jasna. Aby ją przyjąć, musimy być wrażliwi na metaforykę, w której jest ustanowiona i nam oferowana.


[1] Ch. Perelman, Imperium retoryki. Retoryka i argumentacja, tłum. M. Chomicz, red. R. Kleszcz, Warszawa 2002, s. 19.

[2] Ibidem. Nadto: idem, Philosophie, rhétorique, lieux communs, „Bulletin de la’Académie Royale de Belgique. Classe des Lettres et des Sciences morales et politique”, Bruxelles 1972, s. 144–156.

[3] Idem, Analogie et métaphore en science, poésie et philosophie, [w:] idem, Le champ de l’argumentation, Bruxelles 1979, s. 271–286. Perelman przytacza moją niegdyś ulubioną lekturę: P. Ricoeur, La métaphore vive, Paris 1975, s. 310–321.

[4] Ch. Perelman, Imperium retoryki…, s. 19–20.




Wycinanki (145)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (145)

Przesłanki neoretoryki

Zanim się uzewnętrznię i wyjawię coś w rodzaju osobistego credo, przy pomocy wypowiedzi Chaïma Perelmana — kolejnej międzynarodowej sławy, wychodźcy z mojej ojczyzny[1], przytoczę kilka jego inspirujących myśli[2]:

Ci, którym bliskie są ideały nowej retoryki, nie godzą się na jedynie potoczne jej rozumienie i stosowanie terminu retoryka wyłącznie jako swego rodzaju epitetu. Oznacza on zwykle zwodzenie, omamianie, przesłanianie rzeczywistości zasłoną słów, skrywanie intencji pod potokiem frazesów…

W przeciwieństwie do starożytnej, nowa retoryka zajmuje się mowami skierowanymi do wszelkiego rodzaju audytoriów — zarówno do tłumu zgromadzonego na placu publicznym, jak i do zespołu specjalistów, adresowanymi i do jednostki, i do całej ludzkości. Badać będzie ona nawet te argumenty, które kierujemy do samych siebie podczas wewnętrznej deliberacji[3]. Przyjmując za swój przedmiot badanie mowy o charakterze nie dowodzącym, analizowanie rozumowań, które nie ograniczają się do formalnie poprawnych inferencji, czy też do bardziej lub mniej mechanicznych rachunków, teoria argumentacji, ujęta jako nowa retoryka (lub nowa dialektyka), pokrywa całe pole mowy zmierzającej do przekonywania lub perswazji, niezależnie od audytorium, do którego jest zwrócona, i bez względu na materię, której dotyczy[4].

Belgijski filozof zdaje się wyraźnie oddzielać rozumowanie o charakterze „racjonalnym” — logicznie usankcjonowane dowodzenia i procedury inferencyjne — od argumentowania, którego efekt zależy od skuteczności komunikacji między nadawcą a adresatem. Owa skuteczność zależy od wielu okoliczności pozaformalnych.

*

Opinie Chaïma Perelmana to poglądy filozofa, klasyka teorii argumentacji i wielbiciela nowej retoryki zwanej przez niego neoretoryką.

Żeby być pewnym, że tezy głoszone przez filozofów nie stanowią niepewnych i pokrętnych opinii, lecz niepodważalne prawdy, trzeba aby opierały się one na solidnej i nienaruszalnej podstawie, na intuicji oczywistej, która gwarantowałaby prawdziwość tego, co postrzegamy jako oczywiste. Rozumiana w ten sposób oczywistość nie jest jakimś subiektywnym stanem mogącym ulec zmianie zależnie od chwili i od jednostki: jej rola polega w istocie na zbudowaniu pomostu między tym, co jest postrzegane jako oczywistość przez podmiot poznający, a prawdziwością zdania oczywistego, która musi się narzucić w efekcie każdej istocie rozumnej[5].


[1] Chaïm Perelman, właściwie Henio (lub Henri) Perelman, czasami błędnie nazywany Charlesem Perelmanem (ur. 20 maja 1912 r. w Warszawie, zm. 22 stycznia 1984 r. w Brukseli) — belgijski filozof pochodzenia polsko-żydowskiego. Był jednym z najważniejszych teoretyków argumentacji. Jego głównym dziełem, napisanym wraz z Lucie Olbrechts-Tyteca, jest Traité de l’argumentation — la nouvelle rhétorique (1958), tłum. na ang.: The New Rhetoric: A Treatise on Argumentation autorstwa Johna Wilkinsona i Purcella Weavera (1969); https://en.wikipedia.org/wiki/Chaïm_Perelman.

[2] Zachęcam studentów, doktorantów, nauczycieli do cierpliwego przestudiowania choćby Imperium retoryki. Ta książeczka daje więcej do myślenia niż opasłe słowniki czy encyklopedie retoryki. A studentów prawa i prawników do zapoznania się z — dla nich przeznaczonymi — pracami belgijskiego teoretyka argumentacji.

[3] „Wewnętrzna deliberacja” Perelmana to nic innego jak „mowa wewnętrzna” u innych badaczy, u mnie zaś — po prostu myślenie, które ma charakter autokomunikacji (komunikacji Ego z Alter Ego). Myślenie, zawsze i zwykle fragmentarycznie, chaotycznie i żywiołowo, przebiega jednak co najmniej na poziomie o czym (przedmiotowym, np. o X) i na poziomie meta, czyli: jak myślę, gdy myślę o X. „Wewnętrzna deliberacja”, w moim rozumieniu Perelmana, to zwłaszcza namysł meta.

[4] Ch. Perelman, Imperium retoryki. Retoryka i argumentacja, tłum. M. Chomicz, red. R. Kleszcz, Warszawa 2002, s. 17.

[5] Ibidem, s. 18; tu Perelman cytuje swoją pracę Évidence et preuve, [w:] idem: Justice et raison, Bruxelles 1972, s. 140–154, także tegoż: O oczywistości w metafizyce, [w:] Szkice filozoficzne Romanowi Ingardenowi w darze, red. Z. Żarnecka, Warszawa–Kraków 1964, s. 159–171.




Wycinanki (144) Dlaczego analogia nam nie wystarcza?

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (144)

Dlaczego analogia nam nie wystarcza?



Zdaniem Octavio Paza — o czym tu już była mowa — zasługą Lévi-Straussa jest owocne wykorzystanie mocy argumentacyjnej analogii między językiem — takim, jak postrzegali go językoznawcy strukturalni — a kulturami, zwłaszcza tymi tzw. prymitywnymi. Wspólnotami badanymi przez antropologów angloamerykańskich[1], socjologów Durkheima i Mausse’a i Lévi-Straussa zwłaszcza.

Nie będę opisywać wszystkich sposobów — precyzyjnych, a niekiedy niezwykle błyskotliwych — jakimi Lévi-Strauss dokonuje swej interpretacji. Powiem tylko, że jego metoda opiera się bardziej na analogii niż tożsamości”[2]

— argumentuje meksykański pisarz.
Teoretyk argumentacji twierdził, że posługiwanie się analogią stanowi jedną z charakterystycznych cech komunikacji i nieformalnego rozumowania. Zauważmy, że w pewnych sytuacjach można by ostatecznie obejść się bez analogii — kiedy wniosek, do jakiego doprowadzamy, zamyka się w jakiejś formule matematycznej. Teoretyk ten zauważy jednak również, że bardzo często, zwłaszcza w filozofii i w myśli religijnej, analogia zajmuje centralne miejsce w ramach oryginalnej wizji świata bądź stosunków między człowiekiem a Bogiem[3].
Paz zestawia możliwość analogii z oczekiwaniem tożsamości. Wolałby coś w rodzaju definicji tabu kazirodztwa niż abstrakcyjną analogię z językiem.
Wtedy jednak, gdyby spełniło się domniemanie Perelmana, że można by się obyć bez analogii, wtedy, jak rozumiem — doprowadzilibyśmy nasze rozumowanie do formuły matematycznej — czy słabiej — do jakiegoś twierdzenia o tożsamości badanego zjawiska.
Dyssatysfakcja Paza z ustaleń Lévi-Straussa w sprawie tabu kazirodztwa pozwala domniemywać, że nie zadawala go wyjaśnianie — wprawdzie wnikliwe i kreatywne, ale jednak tylko — per analogiam. Chciałby czegoś więcej.
Dlaczego analogia nie satysfakcjonuje Octavia Paza? Spróbujmy dociec.

Tak czy inaczej, jeśli chcemy, aby analogia zachowała swą specyficzność, należy interpretować ją w związku z jej etymologicznym sensem proporcjonalności. Analogia różni się od proporcjonalności czysto matematycznej tym, że nie zakłada równości dwóch relacji, lecz stwierdza pewne podobieństwo stosunków. O ile w algebrze przyjmujemy a/b=c/d, co pozwala nam stwierdzić przez symetrię, że c/d=a/b, oraz pozwala przeprowadzić w oparciu o te terminy operacje matematyczne prowadzące do równań, jak ad-cb=0, o tyle w analogii twierdzimy, że a pozostaje w stosunku do b jak c do d. Nie chodzi już w tym przypadku o dzielenie, lecz o każdą relację, którą zestawiamy na zasadzie podobieństwa z inną relacją. Między parą a-b (temat analogii) a parą c-d (nośnik analogii) nie stwierdzamy istnienia równości symetrycznej z definicji, lecz podobieństwo mające na celu rozjaśnienie, ustrukturyzowanie i ocenę tematu za pomocą tego, co nam wiadomo o nośniku analogii. Wiąże się to z założeniem, że nośnik analogii należy do pewnej dziedziny heterogenicznej, albowiem jest ona lepiej znana niż dziedzina tematu.

Z tego punktu widzenia analogia należy do teorii argumentacji, a nie do ontologii. W pewnych przypadkach — kiedy analogia pozwoli uczonemu na ukierunkowanie poszukiwań, które umożliwią mu już uzyskanie wyników eksperymentalnych, dzięki którym uporządkuje temat w sposób niezależny od nośnika analogii — uczony będzie mógł wreszcie zrezygnować z analogii, jak budowniczy demontujący rusztowania po wzniesieniu budowli[4].

Perelman prowadzi nas nie tyle ku tożsamości, jakby chciał Octavio Paz, ile ku metaforze, bo przecież stara klasyczna komparatystyczna koncepcja metafory ma wiele wspólnego z podobieństwem:

Aczkolwiek Arystoteles traktuje każdy trop jako metaforę, ograniczymy się do jednego z rozpatrywanych przypadków. Naszym zdaniem — argumentuje Perelman — metafora jest tylko analogią skondensowaną wskutek fuzji tematu i nośnika analogii. W oparciu o analogię A ma się do B jak C do D, metafora uzyskałaby jedną z postaci „A z D”, „C z B”, „A jest C”. Z analogii „starość ma się do życia jak zmierzch do dnia” wyprowadzamy metafory: „starość dnia”, „zmierzch życia”, czyli starość jest zmierzchem[5].

Ten sposób przedstawienia „kontekstu odkrycia” metafory, jako ewolucji podobieństwa konstatowanego w analogii, czyni zadość takiemu rozumieniu genezy metafory, gdy właśnie podobieństwo (analogia) jest „embrionem” metafory. Inaczej mówiąc, jest dojrzałą i syntetyczną postacią metafory, jej owocem. Oczywiście tak dzieje się tylko wtedy, gdy przyjmiemy komparatystyczną koncepcję metaforyzowania.
U interakcjonisty Maxa Blacka Chaïm Perelman znajduje asumpt do podkreślenia:

Każda analogia jedne stosunki uwypukla, inne zaś pozostawia w cieniu. Max Black słusznie podkreśla, że opisując bitwę w terminach szachowych, eliminujemy z opisu wszystko, co dotyczy potworności wojny[6].

Tak więc przyjęcie analogii oznacza dokonanie wyboru aspektów, które należy uwypuklić w opisie zjawiska. Bardzo często, krytykując jakiegoś autora, zmuszeni będziemy do przeciwstawienia się analogiom, którymi się on posługuje […] Przeprowadzając krytykę pewnej tezy zilustrowanej za pomocą analogii, będziemy musieli bądź przystosować tę analogię, tak aby lepiej odpowiadała naszym koncepcjom, bądź też zastąpić ją inną analogią, uznawaną za bardziej adekwatną. W kontrowersjach da się odnaleźć oba te zabiegi[7].

Który z nich zastosował Paz wobec Lévi-Straussa?


[1] Octavio Paz Bronisława Malinowskiego, postrzeganego jako klasyka antropologii funkcjonalnej, zalicza rzecz jasna do antropologii brytyjskiej.

[2] O. Paz, Lévi-Strauss albo nowa uczta Ezopa, tłum. P. Fornelski, Kraków 1997, s. 16.

[3] Ch. Perelman, Imperium retoryki. Retoryka i argumentacja, tłum. M. Chomicz, red. R. Kleszcz, Warszawa 2002, s. 131; https://en.wikipedia.org/wiki/Chaïm_Perelman.

[4] Ibidem, s. 130–131.

[5] Ibidem, s. 138.

[6] Ibidem, s. 136.

[7] M. Black, Models and Metaphors: Studies in Language and Philosophy, Ithaca 1962, s. 42–45.




O strategii felietonowej Wycinanek. W odpowiedzi prof. Mamzerowi*


Odpowiedź W. Wrzoska na recenzję H. Mamzera opublikowaną 7.12.2023r. na łamach portalu ohistorie.eu została udostępniona w czasopiśmie „Sensus Historiae” Vol. LII (2023/3).


WOJCIECH WRZOSEK

O strategii felietonowej Wycinanek.

W odpowiedzi prof. Mamzerowi

Link do recenzji prof. Henryka Mamzera

Archeolog i filozof kultury Henryk Mamzer zaszczycił mnie obszerną opinią o zbiorze felietonów pt. Wycinanki[1]. Skromny gatunek, jakim w zamyśle są felietony, potraktował całkiem serio, przykładając do nich kryteria z akademickiej humanistyki wzięte. Podejście to – które podzielił mój wydawca, Wydział Historii mojej alma mater – nobilituje. Jednocześnie wiele z tego, co w felietonach ma wymiar retoryczny i jest jedynie wstępnie przemyślane, spotkało się z krytyką[2].

Zazdroszczę Henrykowi Mamzerowi talentu do uprawiania życzliwej interpretacji. Wydobywa walory, jakie jego zdaniem kryją się w mojej refleksji, i wskazuje momenty dyskusyjne. Skupia się na pozytywach, a we fragmentach niezgody ze mną lansuje konstruktywne propozycje i porusza ważne problemy teoretyczne nauk historycznych[3].

Przyznaję, że odpowiedziałem sobie na pytanie, dlaczego tak przychylnie przyjmuję argumenty prof. Mamzera. Podam tylko trzy powody, jakie przyszły mi do głowy. Henryk Mamzer jest autorem wielce inspirującej filozoficznej i kulturoznawczej monografii współczesnej metarefleksji o archeologii pt. Archeologia i dyskurs[4]. Po drugie, opublikował on onegdaj tekst pt. Archeologia jako metafora, a czytelnik choćby tylko moich Wycinanek już samo to uzna za sprzyjające dialogowi między nami, i po trzecie, mamy z prof. Mamzerem za sobą zadawnione uczestnictwo w seminariach i konferencjach szeroko rozumianego kolektywu myślowego społeczno-regulacyjnej koncepcji kultury Jerzego Kmity i seminarium Eidolonu[5]. Obaj – tak przynajmniej sądzę – dobrze znamy styl myślowy tej humanistycznej wspólnoty interpretacyjnej niezależnie od tego, że różne są nasze indywidualne projekty myślenia i badania.

Tym powodom zawdzięcza Mamzer łatwość, z jaką odkrywa poziomy mojego komunikowania. Interesują go przy tym zwłaszcza moje wywody filozoficzne i kulturoznawcze.

Henryk Mamzer określa moje przedsięwzięcie jako komentarze do uprzednio wybranych przeze mnie fragmentów dzieł humanistyki i literatury. Stają się one – jak twierdzi recenzent – pretekstem do zaprezentowania mojej wizji myślenia historycznego.

Zapytajmy najpierw, dlaczego wielu czytelników – podobnie jak archeolog i filozof kultury Henryk Mamzer – traktuje moje felietony całkiem serio. Czym w gruncie rzeczy różnią się od normalnego tekstu akademickiego? W obu rodzajach narracji autor wspiera się w argumentowaniu tezami innych autorów. Cytuje, analizuje i komentuje – bywa, obszernie – wywody innych badaczy. I tu między moimi felietonami a tym aspektem narracji całkiem naukowej nie ma różnicy. W felietonie wybieram godne uwagi fragmenty czyjegoś dzieła i komentuję je jakby ad hoc. Za ich pomocą podejmuję podstawowe problemy poznawcze nauk historycznych i przedstawiam moje wobec nich stanowisko. Czynię to – rację ma Mamzer – stronniczo i interesownie. Narrację felietonową wzbogacam relacjami pozanaukowymi, okolicznościami z życia cytowanych autorów i swoimi związanymi z nimi doświadczeniami. W tych ostatnich aspektach felietony różnią się od narracji akademickiej. Czy jednak nadal aktualne pozostaje pytanie, czy felietony nie są przypadkiem zorganizowane wedle ponadfelietonowej myśli przewodniej, tak jak rozdziały i podrozdziały w humanistycznej narracji akademickiej? Czy da się w zbiorze wykryć poważne idee przewodnie, tak jak to zwykle bywa w narracji naukowej? Czy felietony organizuje zasadnicza linia interpretacyjna? Na to pytanie odpowiedź znajdujemy w sformułowaniu mojego recenzenta. Zgadzam się z Henrykiem Mamzerem, kiedy stwierdza:

Myślenie o przedmiocie stanowiącym podstawowy obszar zainteresowań Wrzoska, czyli myślenie historyczne, jest głównym spoiwem prezentowanych wypowiedzi. Pełni ono w Wycinankach funkcję wspólnego języka, swego rodzaju coine, który umożliwia recepcję myśli przedstawicieli różnych dyscyplin wymienionych w Wycinankach i ewentualną dyskusję czy porozumiewanie się z nimi.

Mamzer trafnie identyfikuje mój namysł jako myślenie o myśleniu historycznym, refleksję nad cechami myślenia historycznego. Ta perspektywa daje mi szansę spoglądania z poziomu metarefleksji na rzeczywistość kulturową jako rzeczywistość humanistyczną.

Tak oto podsumowuje moje podejście w ostatnim akapicie:

Metahistoryczne rozważania Wrzoska nad myśleniem historycznym przedstawicieli różnych dyscyplin humanistyki to rozważania zmierzające do wykreowania nowej abstrakcyjnej postaci, którą jest on sam – reprezentanta humanistyki zintegrowanej, tworzącej w Wycinankach nową, metajęzykową jakość, w porównaniu z językiem przedmiotowym każdej z nich z osobna. To postać zupełnie inna aniżeli Wojciech Wrzosek jako homo historicus. Autor Wycinanek to homo metahistoricus – używając określenia Marii Solarskiej[6] – o imponującej wyobraźni teoretycznej, wydobywającej i spajającej idee zawarte w różnorodnych tekstach spoza obszaru historii sensu strictiori o charakterze przedmiotowym. Autokreacja autora Wycinanek, to główne – moim zdaniem – przesłanie dzieła, wokół której toczy się przedstawiona w nim narracja.

Na marginesie rodzi się pytanie, czy kiedykolwiek praktykowałem na poziomie przedmiotowym jako historyk (Wrzosek jako homo historicus, napomyka recenzent). Możliwe, iż Mamzerowi chodzi o to, że mój dyskurs felietonowy czy metodologiczny jest innego rodzaju niż narracja klasycznego historyka, po prostu historyka proper. Przedmiotowością metodologa czy teoretyka historii są procedury poznawcze i badawcze historyka, operacja historyczna[7] i konceptualizowane epistemologicznie lub metodologicznie akty historiograficzne. W tej ostatniej roli, a więc gdy odnajdywałem się w roli historyka historiografii (doktorat o Braudelu, habilitacja o nieklasycznej historiografii i inne liczne teksty), i tak moim instrumentarium były narzędzia metodologiczne i perspektywa epistemologiczna.

Rozumiem jednak jednocześnie, że w tradycyjnym sensie historyk historii to historyk nauki historycznej, historyk historiografii, a także po prostu znawca literatury historycznej. Historia historii może być/jest przecież fragmentem normalnej historii, jak historia socjologii, historia religii, historia literatury, edukacji, rolnictwa czy klasyk tematu, historia polityczna. Ja nie praktykowałem tej szacownej tradycji, zwłaszcza w jej klasycznym wydaniu. Już moje magisterium to był dyskurs metodologiczny[8].

Przyznaję, że Mamzer trafnie określa horyzont refleksji Wycinanek. Jest to bodaj jeszcze piętro wyżej niż perspektywy (piętra) właściwe dla metodologii historii czy teorii historiografii. Przedmiotowością dla mnie są obecność myślenia historycznego w kulturze i oblicza tej obecności. Kategoria „myślenie historyczne” pozwala mi przyjąć horyzont ogólnohumanistyczny. Umożliwia penetrowanie prefiguracji metafizycznych. Myślenie jako takie patronuje myśleniu historycznemu, choć artykułuje się dopiero wtedy, gdy skupia się na określonym przedmiocie. W moim przypadku jest nim historyczność. Zanim określę ją jako myślenie historyczne, jest po prostu metafizyką.

Zdaniem prof. Mamzera, a opinia ta czyni mi honor – realizuję postulaty humanistyki zintegrowanej.

Skoro tak, to przytoczmy lakoniczną – odsyłając do literatury przedmiotu – opinię filozofa kultury lansującą tę ideę: „Funkcję integrującą [badania humanistyczne w duchu humanistyki zintegrowanej – W.W.] pełni wspólny dla wszystkich nauk humanistycznych przedmiot badań, który stanowi kultura”[9]. Przypomnę, o jakie rozumienie kultury autorce zapewne chodzi. Otóż:

[…] na kulturę danej społeczności składa się wszystko to, co trzeba wiedzieć czy też w co trzeba wierzyć, aby postępować w sposób akceptowalny dla jej członków, i to w ramach jakiejś roli społecznej akceptowanej przez każdego z nich. Skoro kultura jest czymś, czego ludzie mają się uczyć, w przeciwieństwie do tego, co biologicznie dziedziczą, tedy stanowi ona ostatecznie wynik uczenia się: jest wiedzą w najogólniejszym, relatywnie pojętym sensie tego terminu. Przyjmując powyższą definicję, odnotowujemy, że kultura nie jest zjawiskiem materialnym, nie stanowią jej rzeczy, ludzie, zachowanie czy przeżycia emocjonalne. Jest to raczej organizacja tych zjawisk. Stanowią ją formy rzeczy w umysłach ludzi – modele ich percypowania, inaczej: interpretowania ich[10].

W swoim czasie Jerzy Kmita, twórca społeczno-regulacyjnej koncepcji kultury i poznańskiej filozofii kultury, uznał definicję kultury amerykańskiego antropologa za trafnie oddającą jego własne rozumienie kultury. Ja zaś historyczność kultury i kulturowy status historii biorę za horyzonty myślenia historycznego.

Komentując opinię Mamzera o metahistoryczności Wycinanek, dorzucam, że dodatkową okolicznością sprzyjająca temu wrażeniu jest być może dramaturgia moich narracji. Kryją się w nich zarówno swoiste fabularyzowanie, felietonowa prowokacja, jak i żonglowanie poziomami refleksji. Moim zadawnionym przekonaniem – ani oryginalnym, ani szczególnie odkrywczym – jest pogląd, że refleksja filozoficzna (teoretyczna), a może po prostu naukowa, humanistyczna, to wędrówka po poziomach języka. Zwykle dwóch: przedmiotowym i metajęzykowym, ale nie tylko. Symptomem metarefleksyjności jest spontaniczna wędrówka autora akademickiej refleksji interpretacyjnej, swobodna ewolucja przedmiotu dyskursu, jakim jest zmiana zwłaszcza interpretandum[11]. Przykładem tego zjawiska jest zmiana przedmiotu interpretacji w ślad wiedzy interpretującej. Namysł nad statusem tych dwu składowych myślenia pozwala uświadomić sobie, na którym piętrze refleksji względem języka przedmiotowego się znajdujemy[12]. Co jednak najważniejsze, pozwala dostrzec, że na początku procedury interpretowania i na jej zwieńczenie oblicze i interpretandum, i interpretansa różni się, bywa, znacznie. Gdyby było inaczej, trudno byłoby się doszukać efektów tego postępowania.

O rzeczonej tu przeze mnie wędrówce myślenia tak traktuje Ludwik Fleck:

Jak bardzo praca naukowa jest pracą kolektywną, pokazuje wyraźnie przedstawiona w pierwszym rozdziale historia nauki o kile. Przede wszystkim, wszystkie motywy określonej sekwencji idei pochodzą z wyobrażeń kolektywu: choroba jako kara za rozkosz – jest kolektywnym wyobrażeniem społeczności religijnej. Choroba jako rezultat oddziaływania konstelacji gwiazd należy do kolektywu astrologów. Spekulatywna metaloterapia praktykujących lekarzy stworzyła ideę rtęci. Myśl o krwi przenieśli lekarze ze starej vox populi („krew jest szczególnym płynem”). Myśl o czynniku zakaźnym prowadzi wstecz przez nowoczesny etap etiologiczny, aż do kolektywnego wyobrażenia o demonie choroby[13].

W Wycinankach 174, które właśnie ukończyłem, cytuję myśl Ludwika Flecka, w pełni przeze mnie akceptowaną:

Myśli krążą od jednostki do jednostki, za każdym razem nieco przekształcone, ponieważ inne jednostki tworzą z nich odmienne asocjacje. Ściśle biorąc, odbiorca nigdy nie rozumie całkowicie myśli w taki sposób, w jaki nadawca chciał, aby była zrozumiana. Po szeregu wędrówek praktycznie nie ma już niczego z oryginalnej treści. Czyja to jest myśl, która nadal krąży? Jest to właściwie myśl kolektywna, myśl, która nie należy do żadnej jednostki. Bez względu na to, czy ze stanowiska indywidualnego odkrycia są prawdami, czy pomyłkami, czy wydają się słuszne, czy niesłuszne, krążą one w społeczeństwie, są szlifowane, przetwarzane, wzmacniane lub osłabiane, wywierają wpływ na inne odkrycia, pojęcia, poglądy i zwyczaje myślowe. Po szeregu okrążeń w obrębie wspólnoty odkrycie często wraca zasadniczo zmienione do pierwszego swego twórcy i on także patrzy na nie inaczej, „nie uznaje go za swoje własne lub – co się często zdarza – wydaje mu się, że widział je od początku w obecnej postaci[14].

Choćby w tym kontekście, tj. wielopoziomowości interpretacji, bronię tezy: nawet nic jest historyczne, ponieważ, co dla mnie oczywiste, czyniłem to z poziomu metajęzykowego. Wypowiedziałem się o losach słowa „nic”, nie zaś o jego ewentualnym odniesieniu przedmiotowym lub – jak chciałby Henryk Mamzer – „pusto spełnionym odniesieniu przedmiotowym” terminu NIC.

Czytelnicy moi zwracali uwagę na autobiograficzne wymiary wycinanek. Muszę przyznać, że pozostawiłem tę dominującą cechę wycinanek pierwszych (tych z 2010 r.), tym razem jedynie jako tło zasadniczych rozważań. W tych intymnościach myślenia i życia także znajduję uzasadnienie dla opinii Henryka Mamzera, że Wycinanki to autokreacja. Jednak zasadniczym celem felietonów jest zakomunikowanie mojej wizji świata historycznego. Jej dopełnieniem będzie, mam nadzieję, następny tom Wycinanek, z którego felietony publikuje już portal ohistorie.eu. Ufam, że Henryk Mamzer znajdzie tam kolejne uzupełnienia tej wizji.

Przyznałem na wstępie, że mój interlokutor wypowiadane przeze mnie tezy traktuje serio, mimo że są przecież wypowiadane w trybie felietonu. Z wielu możliwych wątków kilka zwróciło uwagę prof. Mamzera. Oto one:

Już we Wstępie Wycinanek (s. 10) ich autor oświadcza, że podziela opinię Michela Foucaulta i Paula Veyne’a [„wszystko jest historyczne, nic więcej”]. Ujmuje on jednak problem bardziej zdecydowanie aniżeli francuscy historycy [„nic nie jest niehistoryczne lub nawet nic jest historyczne”]. Przytoczone słowa zdają się głównym przesłaniem jego książki.

Po tym zreferowaniu mojej idei filozof kultury komentuje: „O ile jednak pierwsza część sformułowania Wrzoska jest wyrazem potwierdzenia czy akceptacji wypowiedzi «wszystko jest historyczne», o tyle niezupełnie jest ono równoważne ze sformułowaniem « nawet nic jest historyczne»”.

Przywołując za mną fragment z Quine’a słynnego tekstu O tym, co istnieje. Co istnieje? Wszystko, stwierdza amerykański filozof. „Jest to jednak tylko stwierdzenie, że istnieje to, co istnieje. W stwierdzeniu tym zdaje się tkwić pytanie (retoryczne według Wrzoska [dorzuca Mamzer]): czy może istnieć coś, co nie istnieje? Stąd oksymoron w jego wypowiedzi: «nawet nic jest historyczne»”.

Twierdzę, że wyrażenie „nawet nic jest historyczne” to nie jest oksymoron. W wyrażeniu „wszystko jest historyczne” mowa jest o wszystkim, co pomyślane, w tym o pomyślanym przez nas nic. Dlatego i koncept nic jako od wieków myślany stan istnieje w naszych zasobach refleksji jako zmienny i historyczny. Nicnie jest tu rozumiane jako coś, co nie istnieje, lecz jako, powiedzmy, potoczny odpowiednik starożytnej kategorii niebytu jako opozycji do bytu. Podobnie, per analogiam wyrażenie generalnie kwantyfikujące wszystko/każde(np. użyte w wyrażeniu „wszystko jest historyczne”) ma w rachunku kwantyfikatorów opozycyjny odpowiednik nic, tj. wyrażenie kwantyfikujące egzystencjalnie nie istnieje.

W oksymoronie, tj. w wyrażeniu zawierającym literalną sprzeczność, musi dochodzić do spięcia dwóch stanów zestawiających „ten sam rodzaj”. Stany rzeczy muszą pozostawać w tym samym „rodzaju istnienia”.

Istnieje/nie istnieje tylko wtedy, gdy esse/essere orzeka tę samą „egzystencjalność”, orzekać może ewentualnie ich sprzeczność. Wyrażenie „nic jest historyczne” nie stwierdza, że to, co nie istnieje, jest historyczne, lecz „nic” w myśleniu ma swoją historię i względny historycznie sens. Dlatego orzekam, że nawet nic jest historyczne. Prowokując odbiorcę do dostrzeżenia w tym wyrażeniu metafory.

Notabene jeśli uznajemy, jak ja uznaję, że wszystko jest historyczne, to zgódźmy się, jeśli wszystko, to i NIC także jest historyczne. Wyrażenie NIC jest historyczne. Jest metaforą, jak każde wyrażenie zawierające/dopuszczające choćby esse/essere cudzysłowowe. Moje „nawet nic jest historyczne” dopuszcza lub wręcz postuluje interpretację metaforyczną.

Inaczej, w sensie literalnym, to, co nie istnieje, nie może być historyczne. Tak głosi Henryk Mamzer i ewentualnie zdrowy rozsądek, który operuje w sferze potocznego, literalnego myślenia.

Dodatkowo w wyrażeniu „nawet nic jest [esse] historyczne” owo esse – zwłaszcza w moim przykładzie – jest metajęzykowe. Stawiając nic w cudzysłów, nie wypowiadam nic w języku przedmiotowym. Wypowiadam się o losach znaczenia terminu, czyli pojęcia. Dlatego też, jak to często bywa, oksymorony są środkiem retorycznym czy wyrażeniem poetyckim. Notabene i na marginesie, kiedy Quine na pytanie, „co istnieje”, przytacza odpowiedź: „wszystko”, to jak rozumiem, przytacza tylko możliwą, narzucającą się odruchowo odpowiedź. Oznacza ona idem per idem. Istnieje, co istnieje. Nie jest to zaś jego odpowiedź na tytułowe pytanie, co istnieje. Nie kończy przecież na tym.

W innym miejscu mój recenzent dodaje historiozoficznie:

Wrzosek pisze, że nawet „nic” jest historyczne. Mamy tu do czynienia z rzadko spotykaną odmianą historiocentryzmu, wręcz megalomanią historyczną, skoro nawet „nic”, czyli niezmienność, jest historyczne. Tymczasem historia to zmiana. Wrzoskowi – jak się zdaje – bardziej jednak chodzi o zaakcentowanie tożsamości własnego myślenia z myśleniem francuskich historyków spod znaku antropologii historycznej. Mimo że w literaturze możemy odnaleźć opinie przedstawicieli antropologii historycznej o historii jako istocie humanistyki czy wręcz nauki, to jednak tylko z przytoczonego sformułowania wynika, iż jedynie historia i historyk zajmują pozycję uprzywilejowaną wobec pozostałych dziedzin humanistyki czy nawet nauki.

Odpowiadam w innym miejscu na podobną opinię. Moją koncepcję jej autor określa mianem panhistoryzmu i – tropem tzw. panstrukturalizmu czy pansemiotyzmu – mianem panmetaforyzmu, kiedy lansuję tezę, że jeśli matrycą kultury jest język, to metaforyzowanie jest kluczowym dla niej aktem twórczym[15]. Nie wadzi mi być megalomanem historycznym. Czy ta postawa jest w jakimś sensie niepozytywna?

Ponadto Henryk Mamzer jako kulturoznawca i sojusznik społeczno-regulacyjnej koncepcji kultury skłonny jest do kulturoznawczej interpretacji konceptów filozoficznych. Nie tyle podejmuje dyskusję z Parmenidesem i Heraklitem, ile traktuje ich metafizyki jako genezę przyszłych orientacji w ludzkim myśleniu[16].

Odświeżył mi Mamzer kulturoznawczą perspektywę oglądu filozofii starożytnej. Ja jednak tylko prosto i wyrywkowo, bo felietonowo, lansuję swoją perspektywę. Rzecz w tym, co się stwierdza na filozoficznym poziomie przedmiotowym, co zaś na poziomie, na którym analizuje się gramatykę konceptów Parmenidesa czy Heraklita. Ja w sporze, kto jest górą, autor koncepcji stałości czy zmienności, nie konkuruję z wielkimi myślicielami. W odniesieniu do myślenia historycznego skromnie bądź nieskromnie głoszę, że jedną z podstawowych metafor myślenia historycznego jest ruch – stawanie się i wszelkie odmiany zmienności.

Ogólnie biorąc, dla mnie ważne jest postrzeganie stałości i zmienności w dziejach i narracjach o nich. Takie mamy fundamentalne figury porządkowania naszej apercepcji historycznej. Epistemologia historii za obraną filozofię historii, teorię historii, a może i metodykę badania historycznego czyni odpowiedzialnymi metafory historiograficzne[17]. Spośród tych fundamentalnych (root metaphors) to właśnie metafora zmienności (ruchu, rozwoju) i jej historyczne wcielenia wraz z metaforą genezy (i jej historycznymi odmianami) odpowiadają za historyczne obrazy przeszłości. Tu rozstrzygam między parmenidesową a heraklitową tradycją. Homo metahistoricus troszczy się zarówno o stałość, jak i zmienność. Henryk Mamzer podpowiada mi, że na historyczność składa się nie tylko metafora historiograficzna, ruch, zmienność, a później „naukowe” ich wcielenia, ale i stałość, niezmienność, trwałość (np. la longue durée Braudela jako wcielenie historycznej gry między stałością i zmiennością ze wskazaniem na to, co trwałe w dziejach)[18].

Tak, jestem rzecznikiem braudelizmu. Jakżeby inaczej. Nie należy myśleć, że jestem zwolennikiem czy, nie daj Bóg, wyznawcą Braudelowskiej historii globalnej, bo to zbyt mocno powiedziane. Jestem rzecznikiem każdej bogatej, rozwiniętej i przemyślanej wizji historii. A ta Braudelowska jest jedną z najważniejszych i najwspanialszych w dziejach współczesnej historiografii i humanistyki.

Zgodnie z majeutyczną koncepcją teorii historii, którą ostatnio przypominam, każdego twórcę historyka czy humanistę, wzbogacającego refleksję adepta, studenta, nauczyciela, badacza, amatora historii powinniśmy propagować, a jego dzieło udostępniać i upowszechniać. Niech sobie odbiorca z wielości propozycji wybierze, co mu intelektualnie pasuje, etycznie dogadza… Neokantyzm Cassirera, hermeneutykę Diltheya, Gadamera… A może dorobek Jürgena Habermasa, Reinharta Kosellecka, Jörna Rüsena…

Co kto woli. Ja uczyłem się na szkole Annales i jej pogrobowcach. Znam się na Braudelu, ale nie jestem więźniem scjentystycznego nurtu ruchu intelektualnego Annales[19]. Jestem raczej admiratorem historycznych traktatów Foucaulta i jego teorii historii. A zasadniczo myślę podobnie i podążając – udolnie lub mniej udolnie – za Ajdukiewiczem, Kmitą, Fleckiem, Margolisem, ale i Cassirerem, Kołakowskim… Jeśli ktoś nazwie to eklektyzmem, to trudno. Nie wadzi mi to, zwłaszcza gdy moje stanowisko nazwie oświeconym eklektyzmem. Jestem nieortodoksyjnym zwolennikiem społeczno-regulacyjnej koncepcji kultury, umiarkowanym konstruktywistą historycznym. Nie gorszy mnie, że badacz z obszaru nauk historycznych i wszelakich nauk nie może się epistemologicznie określić, z kolei teoretyk czy metahistoryk powinien kontrolować swoje i kwalifikować cudze myślenie historyczne, bo to jego kompetencja.


[1] Henryk Mamzer, O autokreacji historyka. Kilka uwag na marginesie Wycinanek Wojciecha Wrzoska, https://ohistorie.eu/2023/12/07/o-autokreacji-historyka-kilka-uwag-na-marginesie-wycinanek-wojciecha-wrzoska/; W. Wrzosek, Wycinanki. Zbiór felietonów, Poznań 2022, 418 stron.

[2] Otrzymuję liczne opinie o tych felietonach. Niektóre zawierają podpowiedzi, jakie to uznane i poważne konteksty tradycji mógłbym w nich uwzględnić.

[3] Wielu kwestii podjętych przez recenzenta nawet nie poruszam. Polecam jednak czytelnikom Wycinanek jako godne najwyższej uwagi. Ufam, że kolejne felietony, te ukazujące się na platformie ohistorie.eu i te, które dopiero zostaną opublikowane, zaspokoją niektóre niedosyty prof. Mamzera i zadowolą czytelników.

[4] Henryk Mamzer, Archeologia i dyskurs. Rozważania metaarcheologiczne, Poznań 2001; Archeologia jako metafora, w: Kultura jako przedmiot badań. Studia filozoficzno-kulturoznawcze. Prace ofiarowane Profesorowi Jerzemu Kmicie w siedemdziesiątą rocznicę urodzin, red. B. Kotowa, J. Sójka, K. Zamiara, Poznań 2001, s. 103–121; Archeologia jako humanistyczna interpretacja przeszłości. Studia dedykowane Profesorowi Henrykowi Mamzerowi, red. A. Posern-Zieliński, J. Sawicka, J. Kabaciński, M. Kara, K. Zamelska-Monczak, Poznań 2018.

[5] Mowa o spotkaniach seminaryjnych pod patronatem Jerzego Kmity i Anny Pałubickiej, z inicjatywy Mariana Kwapińskiego i Andrzeja P. Kowalskiego. Odbywały się w latach 1999–2008. Zaowocowały serią uznanych publikacji pod szyldem „Eidolon” wydawnictwa Epigram. „Eidolon” wspierały Muzeum Archeologiczne w Gdańsku i Zakład Filozofii Kultury Instytutu Filozofii UAM.

[6] Maria Solarska zastosowała termin homo historicus – jak sama twierdzi, termin Jana Pomorskiego – do mojej postawy poznawczej: „Odwołując się do terminologii zaproponowanej przez Jana Pomorskiego, można powiedzieć, że Wojciech Wrzosek jako homo metahistoricus prowadzi refleksję nad dokonaniami sprawców historiografii (homo historicus)”; M. Solarska, T. Falkowski, W.J. Werner, Wielogłos, czyli pluralistyczne wprowadzenie, w: W. Wrzosek, O interpretacji historycznej. Studia metahistoryczne, red. M. Solarska, T. Falkowski, W.J. Werner, Poznań 2022, s. 11.

[7] M. de Certeau, L’écriture de l’histoire, Paris 1975, s. 70; F. Dosse, Paul Ricoeur, Michel de Certeau et l’Histoire: entre le dire et le faire, 2003, http://elec.enc.sorbonne.fr/conferences/dosse.

[8] Analizowałem procedurę wyjaśniania w pracach Jana Rutkowskiego, mistrza mojego mistrza Jerzego Topolskiego.

[9] A. Pałubicka, Myślenie w perspektywie poręczności a pojęciowa konstrukcja świata, Bydgoszcz 2006, s. 172. W tej pracy, zwłaszcza w rozdziale VII, stosowne rozwinięcia koncepcji łączącej podmiotową i przedmiotową tradycje rozumienia i interpretowania kultury. Zalecane tu i ostatnie prace Jerzego Kmity, choćby Późny wnuk filozofii. Wprowadzenie do kulturoznawstwa (Poznań 2007) oraz Konieczne serio ironisty. O przekształcaniu się problemów filozoficznych w kulturoznawcze (Poznań 2007).

[10] W.H. Goodenough, Cultural Anthropology and Linguistocs, w: Language in Culture and Society, New York 1964, cyt. za: J. Kmita, Konieczne serio ironisty…, s. 20–21; tu w części pt. „Kultura. Stosowne konteksty koncepcji kultury honorowanej w ramach dojrzałej fazy społeczno-regulacyjnej koncepcji kultury”.

[11] Interpretandum wędruje za charakterem interpretansa i w procesie interpretowania interpretandum, wraz z pracą interpretansa nad nim, zmienia swe oblicze. W rozciągniętej w czasie interpretacji składowe interpretacji ewoluują. To zjawisko jest analogonem passing theory Donalda Davidsona z Inquiries into Truth and Interpretation.

[12] W historycznej edukacji przedakademickiej zasadniczo nie porzucamy dyskursu przedmiotowego. Uczymy się na pamięć tego, co było, wraz z doklejoną do tego indoktrynacją aksjologiczną. Metarefleksja kształtuje się żywiołowo i jest milczącą wiedzą zasiedloną stereotypami.

[13] L. Fleck, Psychosocjologia poznania naukowego. Powstanie i rozwój faktu naukowego oraz inne pisma z filozofii poznania, red. Z. Cackowski, S. Symotiuk, Lublin 2006, s. 70.

[14] Tamże, s. 71. Naszym zadaniem jest rozwijanie rozumienia myślenia (w tym zwłaszcza historycznego) w duchu i stylu kolektywu myślowego Ludwika Flecka, historyzmu Josepha Margolisa, filozofii Michela de Certeau, Reinharta Kosellecka… Formuła Margolisa „My own theme is the radical theme of our time: viz., thinking is a history, thinking is history, a w moim jej tłumaczeniu/rozumieniu nawet: „myślenie jest (jakąś) historią, myślenie jest historią” (J. Margolis, Historied Thought, Constructed World: A Conceptual Primer for the Turn of the Millennium, Berkeley 1995, s. 6). Szerzej o Margolisie Wycinanki 127–129 i 133–138.

[15] W. Wrzosek, O moim panmetaforyzmie (replika na szkic Artura Dobosza Wrzoska koncepcja metafory historiograficznej („Historyka. Studia metodologiczne” 2023, t. 53, w druku), to odpowiedź na obszerny szkic: A. Dobosz, Wrzoska koncepcja metafory historiograficznej, „Historyka. Studia metodologiczne” 2022, t. 52, s. 29–60, przedruk z: A. Dobosz, Wrzoska koncepcja metafory historiograficznej, w: tegoż, Szkice o metaforze, Poznań 2016, s. 77–108; na opinie o mojej książce pt. O myśleniu historycznym (Bydgoszcz 2009) odpowiadam w artykule Historyk w okowach niesprzeczności. Jeszcze raz o zasadzie nieoznaczoności kulturowej. (Appendix do repliki), w druku, niebawem na portalu ohistorie.eu.

[16] Pozwolę sobie na myśl swawolną: dlatego też starożytni okazują się „uniwersalnie” ważni, bo ich język i myśl zezwala na pluralistyczne, jak się niebawem w dziejach okazało, interpretowanie ich genialnych intuicji. To punkty wyjścia metafizyki naszej kultury. Autorzy przejścia od myśli przedfilozoficznej do filozofii. To oni ustanowili elitarne myślenie, podstawowe koncepty i problematyzacje naszego antyczno-zachodnioeuropejskiego uniwersum.

[17] Epistemologia historii, której pryncypia formułowałem w tzw. brązowej książce Historia, kultura, metafora w 1995 r. (w rzeczy samej krystalizująca się, jak wyznaję w Wycinankach, już bodaj w czasie pobytu we Włoszech w 1991 r., co deklarowałem jeszcze w artykułach publikowanych w roczniku „Odysseus”. Szczegóły: Wycinanki, nowy cykl ohistorie.eu/varia (106–113).

[18] Długie trwanie Braudela i bardzo długie trwanie (très longue durée) aż po histoire presgue immobile i histoire immobile Le Roy Ladurie to idea stałości, niezmienności, rozumiana jako powolna lub bardzo powolna zmiana. Widoczna zwłaszcza na tle historii tradycyjnej. Historia składa się z tego, co stałe. Zwróćmy uwagę na to, co w przeszłości trwało, przez lata, stulecia nie ulegało zmianie (lub podlegało bardzo powolnej zmianie), a dopiero na tym tle dostrzeżemy znaczenie zdarzeń, sens efemerycznych fenomenów historii politycznej – powiadali zwolennicy „nowej historii”. Stąd krytyka (l’histoire contrévénementielle) politycznej historii zdarzeniowej – tradycyjnej historii politycznej. Literatura przedmiotu choćby w licznych moich tekstach o Braudelu et consortes.

[19] Henryk Mamzer, zdaje się, mylnie zalicza Fernanda Braudela i Paula Veyne’a do nurtu antropologii historycznej. Nie spotkałem takiej opinii w literaturze przedmiotu. Dla mnie autor Méditerranée to umiarkowany modernizm, scjentystyczny wariant humanistyki/historiografii w ramach ruchu intelektualnego (tzw. szkoły) Annales. Raczej opozycyjny historiozoficznie wobec co najmniej francuskiej antropologii historycznej. Z kolei autor „Jak się pisze historię” to admirator historii á la Foucault. Zob. choćby stosowne rozdziały (pt. „Braudel” i „Veyne”) w Wycinankach.