Piękna młodość, dobre czasy?
MARCIN KULA
Piękna młodość, dobre czasy?
Aleksandra Leyk, Joanna Wawrzyniak, Cięcia. Mówiona historia transformacji, Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”, Warszawa 2020
Recenzowana książka zdobyła moje serce już w boju wstępnym. Jest pracą z zakresu historii społecznej, dziś mało popularnej. Autorki odnoszą się do historii najnowszej, czyli wchodzą na pole ostrej bitwy, ale to innym pozwalają zabierać głos. Badają socjalistyczny przemysł oraz drogi jego prywatyzacji. Rozpoznanie tych zagadnień jest nie mniej ważnym elementem wiedzy o transformacji niż tropienie tajnych współpracowników i sensowniejszym działaniem w odniesieniu do przeszłości niż przemeblowywanie wizji historii i nazw miejscowych. Co nie najmniej ważne, autorki napisały książkę z bliskiego memu sercu pogranicza historii i socjologii. W kwestii refleksji nad stosunkami pracy w socjalistycznym przemyśle kontynuują drogę, którą w moim otoczeniu szła prof. Małgorzata Mazurek (Socjalistyczny zakład pracy, 2005). Oczywiście zarówno w konwencji socjologii, jak historii można by posuwać się dalej. Autor książki o prywatyzacji zakładów w Bydgoszczy i regionie Sławomir Kamosiński wykorzystał na przykład akta archiwalne dotyczące poszczególnych zakładów (Przedsiębiorstwa w przebudowie, 2015). Sam chętnie widziałbym głębsze zajęcie się autorek kwestią subiektywizmu pamięci. Rozumiem jednak, że grubą książkę trzeba kiedyś zamknąć.
Podstawą studium
są wywiady zebrane przy pomocy studentów socjologii UW – co cieszy, gdyż nie ma
lepszej metody kształcenia niż aktywny udział w badaniu. Przekazane treści
zarysowują dużo realiów PRL. Niektóre z nich są pyszne – na przykład opis
sytuacji, gdy fabryka papieru podejmuje produkcję papieru toaletowego, by mieć
go na wymianę na potrzebne jej części do maszyn z innymi fabrykami. Kierowca
dyrektora fabryki wozi zapas papieru toaletowego jako specyficzny prezent dla
milicjantów zatrzymujących go za wykroczenia drogowe – a oni chętnie
zaspokajają się takim „mandatem”. Dyrektor PolMotu, czyli państwowej firmy
obracającej wyprodukowanymi samochodami, obiecuje ministrowi, ze sprzeda ich
tyle, ile trzeba i gdzie trzeba, ale oczekuje od ministra talonów na samochody
dla pracowników. Wprost mówi mu, że załatwi transakcję, jeśli dostanie talony.
Jest dumny, jak wielu pracownikom dał talony (s. 336: „Tą metodą co siódmy
pracownik przez te cztery lata otrzymał [sic!]
ode mnie [sic!] samochód”). Miejscowy
sekretarz PZPR przestrzega dyrektora czegoś tam przed stosowaniem zachodnich
metod kontroli jakości przy wykorzystywaniu licencji Uniroyal na produkcję
opon. Ten odpowiada: „Prawie mnie pan przekonał. Tylko niech pan przekona
oponę, żeby ona była dobra na sposób socjalistyczny czy kapitalistyczny. Oni
dostarczają system, który ma gwarantować, że ta opona będzie dobra” (s. 290).
Przypomina się przedstawienie STS-u, w którym aktor deklarował: „Nie ma kapitalistycznego
zeszytu w kratkę. Nie ma socjalistycznego zeszytu w kratkę. Jest tylko dobry
lub zły zeszyt w kratkę” (cyt. z pamięci).
Mimo takich
„kawałków” przy lekturze rzuca się w oczy nostalgia udzielających informacje za
minionymi czasami. Zakłady, w których pracowali za PRL, rysują się
sympatycznie, ludzko, jako miejsca, gdzie się żyło życiem wspólnotowym. W
wywiadach wracają wątki opieki nad pracownikami w postaci premii, wycieczek,
organizowania dnia kobiet, funkcjonowania bufetów, stołówek, sklepów
zakładowych, ośrodków wypoczynkowych, udzielania pomocy w sprawach
mieszkaniowych… Pracownicy wspominają nieco rodzinne stosunki między nimi:
obchodzenie imienin, opijanie 1 Maja (wódka w czajniku!)… Mówią o pracy całych
rodzin, nawet kolejnych pokoleń w tych samych fabrykach… Nawet sekretarze PZPR
wspominani są jako tacy, do których można było pójść i uzyskać pomoc. Nie widać
w ich wypadku wielkiego zapału ideologicznego. Przynależność do partii jest z
obu stron traktowana pragmatycznie, nieraz instrumentalnie.
W sumie z tym
systemem – przynajmniej w świetle wspomnień – dawało się współżyć, może nawet
nie było w nim źle. Jest to obraz zupełnie inny niż nasz o takich zakładach,
formułowany z zewnątrz, i ten, który robotnicy ujawnili dosyć masowo w 1980 r.
(Pracownica FSO, która w ramach Solidarności przygotowywała wybory 1989 na
warszawskiej Pradze, s. 382: „Była taka radość, taka euforia, że nareszcie nie
ma tej komuny, tej ciemnoty, którą nam wciskali. Jest nadzieja, że będzie
lepiej. Wtedy wszyscy myśleliśmy jednymi kategoriami”).
Rozmówcy badaczy
dużo mówią o FSO. Ta fabryka była prawie symbolicznym przykładem przemysłu
PRL-owskiego. Powstała od zera, miała stanowić robotnicze przeciwstawienie
urzędniczo-inteligenckiego miasta, była przeogromna… i nic z niej nie pozostało
po transformacji. Byli pracownicy mówią o niej raczej dobrze. No cóż, nie byłem
robotnikiem FSO. Mam jednak pewne wspomnienia o niej – bowiem posługiwałem się
samochodem tam wyprodukowanym. Żerańskie samochody miały zaś pewną fatalną
wadę: często się psuły. Pamiętam, jak kiedyś w zimie wiozłem rodzinę do
Zakopanego dużym fiatem, którego nowy rozrusznik był uprzejmy się zepsuć 50 km
za Warszawą. Ponieważ, zwłaszcza z dziećmi, trzeba czasem na takiej trasie
stanąć, więc starałem się stawać na pochyłych odcinkach szosy – by żona mogła
mnie łatwiej popchnąć. Przy przejeździe w tłoku przez Gorce „modliłem się”, by
silnik nie zgasł – ponieważ pod górę nie można zapalić samochodu „na pych”, a
zatrzymałbym ruch na wąskiej szosie. W szczególności żerańskie samochody
okropnie nie lubiły rano zapalać. W zimie ludzie wręcz brali akumulatory do
domu, by nie słabły. Akumulator to nie piórko. Wszystko było jednak lepsze od
porannego „piłowania” rozrusznika, dobiegającego z każdego kąta parkingu. Do
dziś, gdy słyszę czasem takie piłowanie, myślę: „Co za szczęście, że to już nie
ja!”.
Beznadziejnie
brakowało części zamiennych, a mnie zdarzyła się potrzeba zdobycia całej nowej
karoserii. Inny kierowca zrobił sobie mianowicie garaż w kufrze mojego
samochodu. Ja wyszedłem z tego cało, ale nadwozie do niczego się już nie
nadawało. Zostawmy na boku, jak zdobyłem przydział na nowe – bo bez przydziału
sprawa byłaby beznadziejna. Zdobyłem je jednak. Oznaczonego dnia wynająłem
samochód pomocy technicznej i pojechałem po karoserię. Samochód wjechał wraz ze
mną na teren fabryki rano, gdyż samego kierowcy później by nie wpuszczono.
Kierowca, znający życie, zaraz za bramą poszedł spać – wiedział, że ja przed
końcem dnia nie uporam się z moją karoserią. Sam zaś przystąpiłem do
załatwiania gigantycznych formalności i płatności. Wszystko było zorganizowane
tak, ażebym musiał przemierzać w obu kierunkach teren FSO, mający długość kilku
przystanków tramwajowych – tylko w środku nie było tramwaju. Na dodatek przerwy
śniadaniowe urzędniczek miały charakter kroczący i były chyba skorelowane z
załatwianiem przeze mnie kolejnych etapów sprawy. Każda następna urzędniczka
zaczynała przerwę, gdy ja się do niej zbliżałem. W sprawach motoryzacji każdy,
kto czymś dysponował, miał wówczas silną władzę. Diagnosta lub właściciel
stacji obsługi byli królami. Urzędniczki FSO były więc co najmniej królewnami.
Stopniowo dzień
zbliżał się do końca, a ja do końca mojej drogi i moich sił także. Karoseria
została załadowana na samochód pomocy technicznej. Kolejni nabywcy z
karoseriami na samochodach ustawili się karnie w kolejkę do ostatniego etapu:
kontroli straży przemysłowej. Ta interesowała się specyficznie jedną sprawą:
czy w karoserii nie zamontowano czegoś (np. lusterka), do którego nabywca nie miał
prawa bądź za ten element nie zapłacił. U mojego poprzednika wykryto „nadwyżkę”
w postaci wlewu benzyny. Tłumaczył, że taką karoserię mu sprzedano, że on
przecież tego wlewu nie umieścił w niej sam. Nic nie pomagało. Zdenerwowany
facet wziął więc młotek od najbliższego robotnika i jednym uderzeniem wybił
nieszczęsny wlew (niszcząc go oczywiście i gdzieś odrzucając). Mnie
zakwestionowano jedynie tabliczkę „125p” („Emblemat się panu nie należy”).
Tabliczka na szczęście dała się oderwać ręką.
Gdy porównuję swoje
wspomnieniach z tego dnia spędzonego za murem na Stalingradzkiej (dziś
Jagiellońskiej) – a mógłbym rzecz rozwijać – ze wspomnieniami pracowników
fabryki zawartymi w książce, to czuję zawodowo ekscytujący niepokój. Mam w
końcu przed sobą dwa źródła (moje wspomnienia też są coś warte!). Mówią one co
innego. Jako historyk powinienem z tego wybrnąć. Nie potrafię. Mogę tylko
pytać: czy mojego pokolenia obraz PRL był przesadnie czarny – nawet jeśli sam
nie poczuwałbym się do takiego grzechu? Czy myśmy zwracali uwagę na inne sprawy
niż nasi współobywatele robotnicy? Czy te socjalistyczne fabryki dawały ludziom
coś przypominającego bardziej cywilizację agrarną (wieś sąsiadów skupionych
wokół dziedzica-opiekuna) niż zakład pracy w stylu kapitalistycznym? To byłoby
notabene ciekawe w kontekście obecnego rozgrywania w polskiej polityce hasła
Polski „solidarnej” przeciw „liberalnej” (niezależnie od zakładanej treści tych
terminów). Czy też może zwłaszcza byłym pracownikom żal, że w skrajnym wypadku
– jak w FSO – po sprywatyzowanej na rzecz kapitału zagranicznego fabryce mógł
pozostać pusty plac z resztką ruin? (To też byłoby ciekawe z punktu widzenia
części dzisiejszego dyskursu politycznego!).
A może starsi już
dziś ludzie upiększają swoją młodość w sytuacji, gdy życie na ogół ich nie
pieści? Czy dla różnych przyczyn może przeczerniają nową rzeczywistość? W końcu
nawet w kapitalistycznych fabrykach na świecie istnieją jakieś społeczności
pracownicze, podczas gdy w dzisiejszej Polsce stopień zorganizowania się
robotników w związki zawodowe jest zaskakująco niski. Rozumiem, że atomizację
można odczuwać jako nieprzyjemną zmianę i respondenci mogą się do tego
ograniczyć – ale zagadnienie jest warte dalszych studiów ze strony badaczy.
Może zaś „wydźwięk” (słowo znane w dyskursie komunistycznym!) książki wynika z tego, że osoby przeprowadzające wywiady, należące już do następnego pokolenia, nie dociskały opowiadających, gdyż same inaczej patrzą na PRL niż my – a dokładniej niż wielu z nas patrzało zwłaszcza w trakcie końcowej kompromitacji systemu i po jego upadku? Zmiana postrzegania, a nawet częściowa rehabilitacja zjawiska w kolejnych pokoleniach badaczy nie jest nowa w dziejach historiografii. Na dzień dzisiejszy skonstatujmy, że niezależnie od tego, na jakim obrazie stanie za 100 lat, lepsza jest różnica spojrzenia niż budowanie jednolitej, chwalebnej wizji historii kraju bohaterskiego i dumnego.
Redakcja językowa: Beata Bińko