Zmuszona do życia. Jadwiga Nowak-Jeziorańska

JOANNA HYTREK-HRYCIUK

Zmuszona do życia. Jadwiga Nowak-Jeziorańska

Żona towarzyszyła Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu we wszystkich projektach społecznych, w życiu politycznym, koordynowała jego pracę i dbała o życie codzienne. Pracowała często bez wynagrodzenia, między innymi przy przepisywaniu i redagowaniu maszynopisu jego książki Kurier z Warszawy. Nigdy nie mówiła o swoich wojennych przeżyciach. Jedynie Jan Karski publicznie powiedział, że zasługi Jadwigi są równe zasługom Jana.

12 października 1917 r., sto pięć lat temu, urodziła się Jadwiga Wolska, kobieta, bez której nie byłoby Nowaka-Jeziorańskiego – polityka, szefa Radia Wolna Europa, orędownika wejścia Polski do NATO.

„Greta”

Urodziła się w Żydaczowie, w niewielkim mieście nad Stryjem. Z kresowej prowincji uciekła jednak jeszcze przed II wojną światową, do Krakowa, by studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czerwcu 1941 r. siostra Barbara sprowadziła ją do Warszawy, do pokoju z kuchnią, który dodatkowo służył jako lokal konspiracyjny. Wkrótce i ona sama dla znajomych i nieznajomych z Jadwigi Wolskiej stała się „Gretą”.

Pracowała początkowo w tajnej drukarni, później jako łączniczka, w Podwydziale Propagandy Dywersyjnej „N” przy Wydziale Propagandy Biura Informacji i Propagandy AK. To na niej spoczywała odpowiedzialność za utrzymywanie łączności pomiędzy konspiracyjnymi redakcjami, znała adresy lokali, redaktorów, terminy. Cieszyła się niezwykłym zaufaniem przełożonych. Wiedzieli, że pracuje bez względu na ryzyko.

Nowaka-Jeziorańskiego poznała podczas realizacji jednego z zadań w lipcu 1943 r. Ich osobistemu zbliżeniu towarzyszy romantyczna opowieść o łamaniu konspiracyjnych zasad i nagłym wybuchu miłości w okupacyjnych dekoracjach. W rzeczywistości jednak decyzję o małżeństwie przyspieszyła śmierć siostry „Grety” w Powstaniu Warszawskim oraz fatalistyczna perspektywa: byli przekonani, że przeżyją jeszcze może ze dwa tygodnie. Ślub wzięli 7 września 1944 r. w kaplicy na ul. Wilczej 9, pomiędzy pogrzebami. „Grecie” udało się zorganizować obrączki w zamian za konserwy z amerykańskich zrzutów. Była to ich jedyna pamiątka z tego dnia. Ktoś zrobił zdjęcia, ale zaginęły w powstańczym chaosie.

Tydzień przed upadkiem powstania Jeziorańscy opuścili Warszawę, jadąc w misję kurierską do Londynu. Pod gipsowym opatrunkiem chroniącym nieistniejącą ranę Jadwiga wywiozła cenne mikrofilmy z powstania. Została za to awansowana do stopnia porucznika.

Wielkie koło wspólnych lat

„Greta” już nigdy nie wróciła do Polski. Zamieszkali w Londynie, Monachium gdzie Jeziorański szefował Radiu Wolna Europa, później także w Austrii i w Stanach Zjednoczonych. Najpierw do kraju nie pozwalała jej przyjechać komunistyczna władza, nie dostała paszportu nawet na pogrzeb matki. Po 1989 r. sama przyjechać już nie chciała. „To jeszcze nie ten czas” – mówiła, nieufna wobec gwałtownych zmian politycznych.

We wspomnieniach ich małżeństwo było pełne sprzeczności: żyli dla siebie, a jednocześnie stale się kłócili. Jeziorański wspominał, że  nie mają dzieci, ona ostro odmawiała odpowiedzi na wszelkie intymne pytania. Dziennikarz nie miał nic przeciwko jej pracy dla RWE, nie zamierzał jednak wypłacać jej wynagrodzenia np. za projektowane dla rozgłośni okładki do nagrań, chociaż na etatach spikerek czy maszynistek pracowały żony innych dziennikarzy. Podobnie wyglądała kwestia przepisywania jego notatek z dyktafonu czy brudnopisu: Jadwiga nie tylko stukała w klawisze maszyny do pisania, lecz także dopingowała męża, przekonując, jak istotne są jego wspomnienia. Sama jednak nie zdecydowała się na spisanie własnych przeżyć. To dzięki prowadzonemu przez nią pedantycznie archiwum prywatnemu było możliwe napisanie kolejnych książek, Polska z oddali czy Wojna w eterze. „Nowak bez niej zupełnie nie dałby sobie rady. Był roztargniony, nie umiał pisać na maszynie” – wspominała Alina Grabowska. „Wielkość Jana nie pozostawiała miejsca dla wielkości Wisi” – komentowała Maria Michejda, amerykańska przyjaciółka pary. „Żyła tylko dla mnie” – przyznał Jeziorański już po jej śmierci.

Czas, gdy nie pracowała, poświęcała organizowaniu życia domowego: sprzątaniu porozrzucanych wszędzie gazet, szykowaniu śniadań i krochmaleniu eleganckich koszul, które Jeziorański uwielbiał. Nauczyła się również renowacji mebli: szaf i cennych malowanych ludowych skrzyń, które kolekcjonował jej mąż w ich austriackim domu na przełęczy Pass Thun. Ten dom był jej rajem. Niemniej to właśnie Jadwiga pierwsza powiedziała głośno, że Jan przyjmie posadę w Waszyngtonie i że dadzą radę po raz kolejny zaczynać wszystko od nowa. Podporządkowała się mężowi całkowicie, a jednocześnie cały czas próbowała być odrębną osobą. I walczyć ze swoim strachem.

Strach

Codzienny stres życia na emigracji podsycały bowiem anonimowe telefony, w których głosy szeptały jej o wyroku śmierci na „hitlerowskim kolaborancie” lub o atrakcyjnych blondynkach w życiu Jeziorańskiego. Pewnego dnia Jadwiga otrzymała formularz z zakładu pogrzebowego z sugestią, aby go wypełnić, bo szybko zostanie wdową. Tylko między listopadem 1974 a marcem 1975 r. zawiadomiona w końcu monachijska policja znalazła w domu siedemnaście anonimowych listów z pogróżkami. Po przeprowadzce do domu w Austrii zdarzało się, że na poboczu szosy parkował samochód z silnym reflektorem, kierującym snop światła w okna ich domu. Któregoś dnia „Greta” nie wytrzymała i z myśliwskiego sztucera kilkukrotnie wystrzeliła w powietrze. Śledztwo nie miało sensu. Prześladowcy – funkcjonariusze komunistycznych służb bezpieczeństwa – byli bezkarni.

Nękanie oraz poczucie winy za pozostawienie wegetujących w Polsce bliskich skutkowały depresją oraz innymi problemami na tle nerwowym. Stała się nieprzystępna i szorstka. Choć mówiła płynnie po niemiecku i angielsku, unikała ludzi, wolała towarzystwo zwierząt. W końcu przestała wychodzić z domu, zbyt dumna jednak, żeby przyznać, że potrzebuje pomocy specjalisty. Całymi dniami paliła jednego papierosa za drugim, czekając na Jeziorańskiego. Robiła także zdjęcia.

Fotografią zajęła się na początku lat pięćdziesiątych XX w. Fotografowała w trakcie podróży, w sytuacjach prywatnych, robiła portrety przyjaciół. Miała wyczucie chwili i oko do kadru. W domach urządzała sobie niewielką pracownię, gdzie samodzielnie mogła zajmować się odbitkami. Michejda mówiła po latach: „Gdy Wisia była już chora, rozmawialiśmy z Janem w jej obecności, że zrobimy w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie wystawę jej prac”. Ale sprawa się skomplikowała. Jeziorański nie chciał płacić za kosztowne ramy do zdjęć. Ambasada również nie uznała tego za priorytetowe wydarzenie kulturalne. Wystawa nigdy nie powstała.

Jadwiga Nowak-Jeziorańska zmarła w 1 maja 1999 r. w Annandale w Wirginii. Chciała odejść w domu, w swoim łóżku, ale leczenie rozedmy płuc, na którą chorowała, wymagało hospitalizacji. „Po coś mnie wywiózł z Polski”, krzyczała do Jana, wyrywając sobie z nosa rurki z życiodajnym tlenem.

Pogrzebano ją z honorami na Cmentarzu Rakowickim, w rodzinnym grobowcu, obok matki, którą ostatni raz widziała w czasie wojny.


Fotografie Jadwigi Nowak-Jeziorańskiej, z archiwum Jana Nowaka-Jeziorańskiego w zbiorach Zakładu Narodowego im. Ossolińskich

Korzystałam z: J. Kurski, Kurier wolności Jan Nowak-Jeziorański, Warszawa 2019, oraz zbiorów Gabinetu Jana Nowaka-Jeziorańskiego zgromadzonych w Muzeum Pana Tadeusza, Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu.

Autorka pracuje w Muzeum Pana Tadeusza, ZNIO


                                                                                              Korekta językowa: Beata Bińko




Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”

WALDEMAR STOPCZYŃSKI

Wokół albumu o dowódcy batalionu „Parasol”

…zajęłam się jednak tym tematem, ponieważ o tej
tragedii napisano wiele ordynarnych i złośliwych kłamstw, czytelnicy zaś
chętnie wierzą byle czemu […]. A skoro dzięki nowym dokumentom, które ostatnio
znów wypłynęły, można zniszczyć to kłamstwo, nie powinniśmy się uchylać od tego
zadania.

Anna Achmatowa o śmierci
Aleksandra Puszkina

„Przy podejściu apologetycznym wszystkie fakty da się
zinterpretować tak, by obraz przeszłości był pozbawiony niepokojących
zarysowań. Historyk staje się »adwokatem«, którego zadaniem jest oddalenie od »klienta«
wszelkich podejrzeń” – Rafał Wnuk pisał tak w odniesieniu do sporu wokół
„ostatniego żołnierza wyklętego” – Józefa Franczaka „Lalka” (Wnuk 2021). Wśród
metod stosowanych, by dezawuować naukowe ustalenia podważające pomnikowość historycznego
bohatera, prof. Wnuk nie wymienił dwóch, moim zdaniem, często wykorzystywanych.
Pierwsza – użyta zresztą w sporze o Franczaka – to zaangażowanie najbliższych
„zaatakowanego”; dzisiaj są to najczęściej dzieci i wnuki. Ich obecność, ich głos
mają wytrącać oręż z rąk „atakujących”, w rozumieniu „adwokatów” uwiarygadniać,
wzmacniać przyjętą „linię obrony”. Druga metoda – przemilczeć to, co godzi w
bohatera. Komentując spór o „wyklętego”, Rafał Wnuk uchwycił mechanizm
uniwersalny, który można odnieść także do tego, co w ostatnich latach dzieje
się wokół historii batalionu „Parasol” – opisanej, zdawało się, kompletnie w
wydanej w 1981 r. monografii Piotra Stachiewicza. Potwierdza to niestety album
o Adamie Borysie „Pługu” autorstwa dyrektora Archiwum Akt Nowych Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa – syna dowódcy „Parasola”, który ukazał się w tym roku
(choć z datą wydania 2020). Poniższy tekst odnosi się nie tylko do samej
książki, jej autorów i tytułowego bohatera. „Parasol” w świetle ujawnionych już
i wciąż ujawnianych dokumentów potrzebuje swoistego audytu spetryfikowanej
wiedzy i historyków, którzy nie uchylą się od tego – być może niewdzięcznego –
zadania. Artykuł jest więc z jednej strony głosem w sporze o konkretnego
bohatera, z drugiej zaś apelem o jakość pisania historii.

Pierwsze informacje o pracach nad książką poświęconą
Adamowi Borysowi „Pługowi”, dowódcy batalionu „Parasol”, pojawiły się w grudniu
2017 r. Mariusz Olczak zapowiadał, że „biografia »Pługa«” ukaże się już w roku następnym. Tak się nie stało.
Wcześniej, w 2019 r., premierę miała książka poświęcona Ryszardowi Białousowi
„Jerzemu” – dowódcy batalionu „Zośka”.

Książka o Adamie Borysie to „bliźniaczy album” – ten sam
format i szata graficzna. Są zapowiedzi, że do sprzedaży może trafić wersja
kolekcjonerska w tekturowej oprawie, zawierająca obie pozycje. Słowo wstępu do
albumów napisał minister Mariusz Błaszczak.

Publikacja, której bohaterem jest Ryszard Białous, została
przygotowana samodzielnie przez Mariusza Olczaka. Ma 384 strony, z których 170
to fotografie, 140 – różne teksty i listy „Jerzego” w wyborze i opracowaniu
Olczaka, które poprzedza piętnastostronicowy życiorys dowódcy batalionu
„Zośka”.

Album o „Pługu” został opracowany przez Olczaka z
Hubertem Borysem – profesorem ASP w Warszawie, synem dowódcy „Parasola”. Liczy
479 stron. Aż 280 z nich to fotografie – niewątpliwie w dużej części unikatowe.
46 stron ze 144 przypisami to tekst Olczaka pt. „Adam Borys”; 100 stron zajmuje
tekst Huberta Borysa pt. „Oczami syna. Adam Borys 1909–1986” – także opatrzony
przypisami i wybraną bibliografią. Wreszcie niespełna trzydzieści stron to trzy
wywiady prasowe – dwa z Adamem Borysem (z 1972 i 1984 r.), jeden z Borysem, Piotrem
Stachiewiczem, Zofią Świeszcz-Łazor i Witoldem Florczakiem (z roku 1980).

Mariusz Olczak zapowiadał w 2017 r. „biografię »Pługa«”, ale książka przybrała formę
„albumu” i autorom najwyraźniej zależy na podkreślaniu tego faktu. W krótkim
materiale dołączonym do audycji radiowej z 28 stycznia 2021 r., w której
wystąpili Olczak i Borys, można przeczytać, że wybrano tę formę, ponieważ zarówno
sam batalion, jak i jego dowódca mają już „kompleksowe” opracowanie w postaci
wydanej w 1981 r. monografii „Parasola” autorstwa Piotra Stachiewicza. Jednak w
innej audycji towarzyszącej wydaniu książki (tym razem z udziałem tylko Borysa)
stwierdzono, że dopiero ona jest „pierwszą tak pełną biografią tego wybitnego
Polaka”. Poza tym jako powód albumowego charakteru wydawnictwa podawano
„pozyskane źródła” (Siwek 2021; Truszczak 2021) i wydaje się, że to właśnie ten
fakt wraz z planowaną publikacją książki o Ryszardzie Białousie „Jerzym” wpłynęły
na realizację pomysłu, by wydać dwa „bliźniacze albumy” o dowódcach dwóch „bliźniaczych
batalionów”.

O genezie książki mówił Hubert Borys w audycji
radiowej z 28 stycznia 2021 r.: „Była to inicjatywa pana Mariusza Olczaka,
który zaproponował dwa lata temu w Gdańsku przy okazji jakichś obchodów
kombatanckich, abyśmy taki album, taką książkę wydali” (Siwek 2021). „Jakieś
obchody kombatanckie”, o których mówi prof. Borys, to uroczyste przekazanie przez
niego dokumentów „Parasola” przechowywanych przez „Pługa” do Archiwum Akt Nowych,
które towarzyszyło odsłonięciu w Sopocie w październiku 2017 r. tablicy
pamiątkowej poświęconej Bolesławowi Srockiemu i jego wychowankom z batalionów
„Zośka” i „Parasol”.

Archiwalia przekazane Olczakowi w Sopocie nigdy nie
były dostępne dla badaczy jako spójny zbiór. Adam Borys przechowywał je i
dysponował nimi według uznania. Nie otworzył tego archiwum na oścież dla
nikogo, także dla swego protegowanego – Piotra Stachiewicza, autora rzekomo
„kompleksowego” opracowania historii „Parasola”.

Przeglądałem ten zbiór już w 2017 r., przede wszystkim
pod kątem informacji dotyczących centralnego punktu historii dowodzonego przez
Adama Borysa oddziału – wykonanej 1 lutego 1944 r. akcji przeciwko dowódcy SS i
policji na dystrykt warszawski gen. Franzowi Kutscherze. W ostatnim
ćwierćwieczu zostały opublikowane dwa kluczowe dokumenty z nią związane, o
których istnieniu wiedział i mógł o nich informować tylko Adam Borys. To raport
z akcji napisany przez Stanisława Huskowskiego „Alego”, którego treść podał w
1993 r. dr Henryk Piskunowicz, i opublikowane 23 lata później przez Mariusza
Olczaka pismo przewodnie skierowane do sztabu Kedywu KG AK, dołączone do raportu.
O konsekwencjach pojawienia się w obiegu badawczym raportu „Alego” i problemach
z jego percepcją w świetle spetryfikowanej wiedzy pisałem w kilku tekstach (zob.
bibliografia). Odnalezione przez Olczaka pismo przewodnie Adama Borysa
potwierdza, że dowódca zapoznał się z raportem Huskowskiego i że jest on
wiarygodnym źródłem wiedzy o przebiegu akcji z 1 lutego 1944 r.

Problem w tym, że raport w istotnych sprawach kłóci
się z utrwaloną i zaakceptowaną przez dowódcę wersją przedstawioną w
„kompleksowym” dziele Stachiewicza, w którym na dodatek, powołując się na
relację samego „Pługa”, napisano, że takie dokumenty nigdy nie powstały.

Na początku października 2019 r. w „Przeglądzie
Historyczno-Wojskowym” ukazał się mój artykuł Raport „Alego” z akcji
na Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”
. Odsyłając do tej
szczegółowej analizy, odnotuję tutaj najważniejsze wnioski.

Adam Borys miał nieograniczone możliwości
kontrolowania narracji o najsłynniejszej akcji wykonanej przez jego oddział i z
tych możliwości korzystał na pewno od lat pięćdziesiątych XX wieku. Miał
świadomość dokonującej się deformacji tej opowieści, która krzywdziła jego
poległych żołnierzy. Był jednocześnie jedyną osobą mogącą przeciwdziałać tym
zniekształceniom. Zaakceptował jednak i promował własnym autorytetem dopiero
wersję przedstawioną w książce Stachiewicza „Parasol”, w której jest najwięcej
rozbieżności w stosunku do zapisów w dokumentach z okresu konspiracji – także w
tym, który sam sporządził.

Rozbieżności te nie dotyczą rzeczy i spraw błahych,
odnoszą się do okoliczności i powodów śmierci dwóch uczestników akcji oraz
zachowania w jej trakcie zastępcy dowódcy. Przez lata kształtowała się wersja
ostatecznie przypieczętowana przez Borysa, że Kazimierz Sott „Sokół” i Zbigniew
Gęsicki „Juno” zginęli w nurtach Wisły, ponieważ zignorowali wydany im rozkaz
porzucenia ostrzelanego auta. Tymczasem według odnalezionego przez dr.
Piskunowicza raportu zginęli, bo rozkaz odprowadzenia samochodu na lewobrzeżną
stronę Warszawy wykonali. W odniesieniu do zastępcy dowódcy akcji na Kutscherę
Stanisława Huskowskiego „Alego” wersja zapisana w książce Stachiewicza i
afirmowana przez Borysa zawierała wiele odstępstw od zapisów dokumentarnych z
lutego 1944 r. Według tej wersji tuż przed akcją dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego oraz broni krótkiej i poszedł do walki uzbrojony jedynie w granaty
zamknięte w teczce. Podczas akcji nie poradził sobie z otwarciem teczki i
„załamany ruszył w kierunku samochodów przeznaczonych do odskoku. Dla niego był
to koniec akcji i początek wielkiej, osobistej tragedii” (Stachiewicz 1981, s.
329). W związku z zachowaniem Huskowskiego 1 lutego 1944 r. Stachiewicz uznał,
że nieodsunięcie go od zadań bojowych i wyznaczenie na stanowisko zastępcy
dowódcy akcji na Wilhelma Koppego w Krakowie było wyrazem źle pojętej
„koleżeńskiej przyjaźni” (tamże, s. 415). Z przemilczanych przez Adama Borysa
dokumentów wyłania się zupełnie inny obraz: dla „Alego” zabrakło pistoletu
maszynowego, ale miał jeden pistolet parabellum, a drugi otrzymał od „Juna” –
ruszył do walki uzbrojony w dwa pistolety i teczkę z filipinkami. W trakcie
akcji nie otworzył teczki, ale wydobył broń i wziął udział w walce. Po południu
tego samego dnia uczestniczył w akcji wyprowadzenia rannych kolegów ze szpitala
Przemienienia Pańskiego i współtworzył ich zbrojną obstawę do rana dnia
następnego, kiedy udał się na odprawę z dowódcą – kpt. Adamem Borysem.

Jest dziś bezspornym faktem, że to Adam Borys
zadecydował o skierowaniu „Alego” do dalszych zadań bojowych po akcji na Kutscherę.
Dowodzi tego dokument podpisany przez Borysa i wysłany do Kedywu KG. Jest to
oczywiste – dowódca skorzystał ze swoich uprawnień do doboru najwłaściwszych w
jego ocenie ludzi. Konsekwencją tej decyzji był udział „Alego” w akcji na
Koppego w lipcu 1944 r. w charakterze zastępcy dowódcy. W jej trakcie zginął.
Czterdzieści lat później w wywiadzie przeprowadzonym przez Małgorzatę Rutkowską
Adam Borys powiedział, że „Alego” nie należało wyznaczać do akcji, a winę za to
ponoszą jego przyjaciele. Niewątpliwie musiało Borysowi chodzić o zmarłego z
powodu ran odniesionych w akcji na Kutscherę Bronisława Pietraszewicza „Lota”
oraz poległych w powstaniu warszawskim Jerzego Zborowskiego „Jeremiego” i
Stanisława Leopolda „Rafała”. Skoro „Pług” wysłał „Alego” do walki, w której
ten zginął, powinien zadbać, aby po wojnie nikt nie szargał pamięci o nim.
Jeżeli uważał, że „Ali” nie nadaje się do walki, to nie powinien go do niej w
1944 r. wysyłać, aby po latach odpowiedzialność za swoją decyzję zrzucać na
poległych podkomendnych.

Adam Borys oraz Piotr Stachiewicz zapewniali o
rzetelności i wszechstronności analizy materiału źródłowego w monografii
„Parasola”. Stachiewicz dopuścił dalsze uzupełnianie bazy źródłowej, ale
wykluczył możliwość pojawienia się archiwaliów, które zburzą „syntetyczną
konstrukcję opracowania”. Okazało się jednak, że ujawnione dokumenty o akcji na
Kutscherę nie wzbogaciły tej konstrukcji, ale ją zburzyły, za co
odpowiedzialność spada na Adama Borysa.

Od odpowiedzi na pytanie, czy uznamy te opublikowane
ustalenia za istotne, czy przyjmiemy za pewnik, że obowiązkiem dowódcy jest
brać odpowiedzialność za podejmowane w czasie walki decyzje i po wojnie zadbać
o pamięć o poległych podkomendnych, zależeć będzie ocena książki Mariusza
Olczaka i Huberta Borysa.

Zanim omówię, w jaki sposób do tej
sprawy odnieśli się autorzy albumu o „Pługu”, odnotujmy, że obu zależy bardzo
na wykazaniu, iż w okresie powojennym dowódca „Parasola” był poddany
szczególnym szykanom i różnym formom represji, zachowując jednocześnie „wyraźną
niechęć do systemu komunistycznego” (Olczak 2020, s. 49) i rzeczywistą od niego
niezależność. Szczególnie ponury obraz powojennej Polski przedstawia Borys:
terror, mordy, prześladowania polityczne, „wyroki śmierci, wieloletniego
więzienia, propagandowa nagonka, degradacje społeczne, zawodowe – wszystkimi
tymi działaniami sterował PPR, potem PZPR, a realizowały organy państwowe
obsadzone w czasach stalinowskich przez doradców z Rosji i często osoby obce
etnicznie, co miało nie dopuścić do jakichś »odruchów patriotycznych« wewnątrz aparatu władzy” (Borys 2020,
s. 89). „Kedyw, cichociemnych – najbardziej bojowe elementy Armii Krajowej
poddano najbardziej brutalnym torturom, perfidnym oskarżeniom, pokazowym
procesom zakończonym wyrokami śmierci lub wieloletniego więzienia” (tamże, s.
115–116). Syn „Pługa” odnotowuje, że „w końcu lutego 1953 r. roku dokonano
sądowego mordu na pułkowniku Emilu Fieldorfie »Nilu«, bezpośrednim zwierzchniku
ojca z czasów okupacji. Do więzień z wieloletnimi wyrokami trafili żołnierze »Parasola«,
między innymi Wojciech Świątkowski »Korczak«,bliski znajomy rodziców” (tamże,
s. 124). Ta opresyjna władza chciała „zniszczyć bandytę z AK i jego rodzinę” (tamże,
s. 118), „Pług” był „więźniem UB w czasach stalinowskich” (informacja na
okładce), „ujawnionym, obserwowanym przez służby cichociemnym z AK” (tamże, s.
88), który podjął „inną, cywilną walkę o kraj […], w czym kryje się chyba
główny wątek życia i działalności Adama Borysa po roku 1945” (Olczak 2020, s.
43). Tak chcieliby widzieć autorzy swojego bohatera i czasy, w których żył.
Przyjrzyjmy się zatem faktom, które ci sami autorzy podają.

Adam Borys został aresztowany w 1945
r. Olczak podaje datę 3 lipca, Borys 28 czerwca (to drugi przykład rozbieżności
w datowaniu, których autorzy nie wyjaśnili między sobą i nie wyjaśniają
czytelnikowi: Olczak napisał, że „Pług” został ranny w czasie powstania
warszawskiego 7 sierpnia, co jest nieprawdą; Hubert Borys podaje właściwą datę
– 6 sierpnia). W areszcie przesiedział trzy miesiące. Po uwolnieniu zrobił to,
czego oczekiwała nowa władza – „przeprowadził wśród żołnierzy »Parasola« akcję
ujawniania się” (tamże, s. 41), a następnie w RKU w Gnieźnie uzyskał zwolnienie
ze służby wojskowej. Wrócił na stanowisko kierownika Pracowni Białek
Zwierzęcych w Państwowym Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego w Bydgoszczy, które
objął niedługo przed aresztowaniem („Szybko znalazł pracę”; tamże, s. 43). Od
sierpnia 1946 do kwietnia 1947 r. za zgodą Ministerstwa Rolnictwa i Reform
Rolnych przebywał na stypendium UNRRA w Anglii i USA. Po powrocie został
naczelnikiem Wydziału Naukowo-Laboratoryjnego w Centralnym Zarządzie Przemysłu
Konserwowego, który reprezentował w lipcu i sierpniu 1947 r. na Kongresie
Mikrobiologów w Kopenhadze, a we wrześniu tego roku w podobnym charakterze
wyjechał do Parmy. Awansował, zostając naczelnym inspektorem standaryzacji
Ministerstwa Handlu Zagranicznego. W 1950 r. objął stanowisko starszego
inspektora kontroli technicznej w Poznańskich Zakładach Mięsnych, które stracił
w marcu 1952 r. „na podstawie decyzji Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu” (tamże,
s. 44). Przez dwa i pół roku pozostawał bezrobotny. W tym czasie prowadził
swoje gospodarstwo rolne w Witkowie. Do pracy zawodowej wrócił w październiku
1954 r. i przez kolejne niespełna trzy lata był technologiem konserw drobiowych
w Zjednoczeniu Przemysłu Jajczarsko-Drobiarskiego w Prochowicach Śląskich.
Jednocześnie zatroszczył się o karierę naukową – został adiunktem i wykładowcą
w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. 1 stycznia 1958 r. objął posadę
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego w Warszawie, która m.in. otwierała mu
drogę do zagranicznych podróży – najpierw do Londynu, następnie „tych wyjazdów
było wiele, trudno po latach je wszystkie spisać. Była Dania, Szwecja, Francja,
Niemcy Zachodnie, Francja (sic!), USA, Kanada, Jugosławia, Rosja, Węgry itd.”
(Borys 2020, s. 137–138). Wiele tych eskapad, będących w latach sześćdziesiątych
poza kręgiem marzeń przeciętnego obywatela PRL, wynikało z powierzenia Adamowi
Borysowi – „przez czynniki polityczne wyższe niż minister” (tamże, s. 148–149)
– organizacji Zjazdu Pracowników Naukowych Europejskich Instytutów Przemysłu
Mięsnego, który odbył się w Warszawie w 1966 r. „Jak na warunki komunistycznego
państwa, udało mu się współpracować z szeregiem osób i instytucji
zagranicznych” – Mariusz Olczak nie wdaje się w wyjaśnienia, dlaczego „udało
się” to właśnie Adamowi Borysowi (Olczak 2020, s. 46). Sukces organizacyjny
wzbudzał jednak zazdrość, a na nią nałożyły się antysemickie wydarzenia 1968 r.,
których ofiarą padł m.in. przyjaciel i współpracownik Borysa prof. Damazy
Tilgner. 30 kwietnia 1968 r. Adam Borys stracił posadę dyrektora – został
kierownikiem. W latach siedemdziesiątych przyszło uznanie ze strony rządowej,
która nagrodą doceniła naukowe dokonania Borysa. Wreszcie w listopadzie 1981 r.
major „Pług”, ewidentnie tłumiąc w sobie „wyraźną niechęć do systemu
komunistycznego i angażowania legendy dowodzonego przez siebie oddziału do
akcji propagandowych ludowej władzy” (tamże, s. 49), przyjął awans na stopień
podpułkownika z rąk ówczesnego ministra obrony narodowej gen. Wojciecha
Jaruzelskiego („o którym mówił – ta stupaja”; Borys 2020, s. 160), co
miało związek z uroczystą prezentacją książki Piotra Stachiewicza. Działo się
to miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego.

„Dla Adama Borysa pracy w
stalinowskim PRL-u nie było” – napisał jednak Hubert Borys o ojcu (tamże, s.
118). Rzeczywiście przez połowę czasu, który syn „Pługa” nazywa „stalinowskim
PRL-em” (zapewne chodzi o lata 1952–1956), były dowódca „Parasola” był
bezrobotny. W tym czasie dokonano mordu sądowego na gen. Fieldorfie, a
wspomniany podkomendny „Pługa” Wojciech Świątkowski „Korczak” odsiadywał
piętnastoletni wyrok. W tych okolicznościach przymus prowadzenia własnego
gospodarstwa rolnego trudno uznać za szczególną represję. Gdy w styczniu 1958 r.
aresztowano i sądzono za kolportaż „Kultury” paryskiej łączniczkę w akcji na
Kutscherę Annę Szarzyńską-Rewską, Adam Borys od miesiąca zasiadał w fotelu
dyrektora Instytutu Przemysłu Mięsnego.

Olczak pisze, że po ujawnieniu w 1945
r. Borys „pozostawał pod obserwacją Urzędu Bezpieczeństwa, który gromadził na
niego wszelkie informacje związane zarówno z okresem wojny, jak i bieżącymi
spotkaniami” (Olczak 2020, s. 43). Nie twierdzę, że tak nie było, jednak jako
jedyny przykład inwigilacji Adama Borysa jako dowódcy „Parasola” dyrektor
Archiwum Akt Nowych podaje fakt, że funkcjonariusze MBP w 1949 r. znali wojenne
pseudonimy Borysa: „Gałecki”, „Pług”, „Kar”, „Pal”. A przecież niewątpliwie
jeszcze więcej o dowódcy „Parasola” wiedziały komunistyczne służby z arkusza
ewidencyjnego wypełnionego dobrowolnie przez samego Borysa podczas procedury
ujawnienia przed Komisją Likwidacyjną b. AK we wrześniu 1945 r., który autorzy
albumu prezentują na stronie 390. Po omówieniu czasów stalinizmu nic w narracji
twórców albumu nie wskazuje na zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa Adamem
Borysem jako byłym cichociemnym i dowódcą batalionu „Parasol” – może poza
życzeniowym przekonaniem Huberta Borysa, że „cichociemny i akowiec drażnił
partię” (Borys 2020, s. 146). Inżynier Adam Borys interesował służby jako
„protegowany przez ministra (Feliksa) Pisulę” podróżujący służbowo po całym
świecie dyrektor Instytutu Przemysłu Mięsnego i bliski współpracownik prof.
Damazego Tilgnera. To z jego powodu założono w mieszkaniu Borysa podsłuch
(Olczak 2020, s. 48), a nie ze względu na spotkania kombatanckie, w czasie
których dyskutowano o okupacyjnych i powstańczych sprawach.

Według Huberta Borysa „dziełem życia”
jego ojca był Instytut Przemysłu Mięsnego (Borys 2020, s. 131), ale z
perspektywy badacza trudno się z tym zgodzić – to batalion „Parasol” był
głównym przyczynkiem do sławy „Pługa” (a także powodem wydania albumu). W
szeregach tego oddziału, wykonując rozkazy „Pługa”, walczyli i ginęli ludzie, o
których pamięć dowódca powinien rzetelnie zadbać, czego jednak nie zrobił.
Niestety, autorzy książki Adam Borys „Pług”.
Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol”
postanowili uniknąć otwartej
konfrontacji z trudnym tematem.

Aby nakreślić portret Adama Borysa
zatroskanego o losy swoich podkomendnych, Olczak na stronie 49 wspomina o
udziale „Pługa” w odbywanych rzekomo tuż po wojnie spotkaniach „grupy
skupiającej dawnych wychowawców środowisk szaroszeregowych”, w których oprócz
byłego dowódcy „Parasola” uczestniczyli „Bolesław Srocki, profesor Józef
Zawadzki, ksiądz Jan Zieja”. W tym miejscu autor odesłał czytelników do mojej
książki W kręgu Bolesława Srockiego.
Ludzie „Petu”. Relacje – wspomnienia – polemiki
(Stopczyński 2016, s. 251).
W rzeczywistości mowa tam jest o powołaniu po akcji na Kutscherę (a zatem w
1944 r.!) Rady Wychowawczej Szarych Szeregów, której działania spotkały się z
obstrukcją dowództwa Kedywu i brakiem realnego zaangażowania samego „Pługa”
(Broniewski 1982, s. 174).

W kolejnym zdaniu Olczak przypisał
Borysowi wyłączną zasługę zbierania relacji żołnierzy „Parasola”, czego nie
jest w stanie udowodnić. Zresztą tego nie robi, każąc czytelnikowi przyjąć
niczym nieuprawnione nadużycie za aksjomat.

„Był w związku z tym – pisze Olczak –
bardzo blisko niemal wszystkich ważniejszych inicjatyw wydawniczych, począwszy
od Kroniki batalionu, a skończywszy na kolejnych wydaniach pracy Piotra
Stachiewicza o »Parasolu«” (Olczak
2020, s. 50). To zdanie autor opatruje przypisem znowu odsyłającym do książki
„W kręgu Bolesława Srockiego…”, ale zapewniam, że nie mógł tam znaleźć
czegokolwiek potwierdzającego wyrażone przez siebie przekonanie. Mowa tam o
powojennych zabiegach Srockiego wokół publikacji opracowań dotyczących
żołnierzy „Parasola”, opartych na relacjach gromadzonych z inicjatywy prof.
Zawadzkiego, Srockiego i Borysa. Redakcja tych opracowań i próby ich wydania
podejmowane przez Srockiego przypadły na przełom 1946 i 1947 r. „Pług”
przebywał wtedy na stypendium w USA i Anglii. Zespół Redakcyjny „Kroniki »Parasola«”
zawiązał się dopiero w 1956, a Piotr Stachiewicz wziął się za pisanie historii
„Parasola” pod koniec lat sześćdziesiątych. Te kwestie wykraczały poza ramy
chronologiczne książki. Stały się natomiast przedmiotem szczegółowej analizy w
tekście „Raport »Alego« z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu »Parasol«”,
którego dyrektor AAN nie zdecydował się włączyć do bibliografii.

W artykule szczegółowo przedstawiłem
„ważniejsze inicjatywy wydawnicze” związane z historią „Parasola”, pokazując
stopniową deformację centralnego punktu tej historii: opisu akcji na Kutscherę,
za którą to deformację odpowiadał dowódca. Moja skrupulatność okazała się, jak
widać, przesadną ostrożnością. Olczak nie tylko nie kwestionuje przemożnego
udziału „Pługa” w kształtowaniu narracji o „Parasolu”, ale wręcz go podkreśla, dostrzegając
w tym wielką zasługę dowódcy. Stwierdza, że to dzięki Borysowi powstała książka
Stachiewicza, „jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza monografia oddziału
Armii Krajowej przygotowana w okresie PRL przez żołnierza Armii Krajowej” (tamże,
s. 50). Jedynie do rangi ciekawostki sprowadza Olczak fakt, że „Borys nie
udostępnił autorowi większości posiadanych dokumentów i fotografii, co
zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę uwarunkowania wynikające
z okresu PRL
i inwigilację jego osobiście oraz jego rodziny” (tamże, s.
59). To „co zrozumiałe” jest formą nacisku autora na czytelnika, aby cofnął się
przed zadaniem oczywistego pytania: których „dokumentów i fotografii” Borys ze
względu na „uwarunkowania wynikające z okresu PRL” i „inwigilację” nie mógł
udostępnić Stachiewiczowi? W mojej ocenie w zbiorze Adama Borysa nie ma ani jednej
kartki, której wykorzystanie na potrzeby rzetelnego opracowania historii
„Parasola” mogłoby zaszkodzić komukolwiek – zwłaszcza w czasach gdy Piotr
Stachiewicz pisał swoją książkę. Jeżeli dyrektor AAN twierdzi, że takie „fotografie
i dokumenty” w tym zbiorze są, powinien je wskazać.

A
jak sprawy te wyglądają w tekście Huberta Borysa? Najpierw ważna uwaga. Zaangażowanie
(lub zaangażowanie się) Huberta Borysa w przygotowanie książki o ojcu na
prawach współautorstwa wprowadza istotne komplikacje. Jak czytać jego tekst?
Czy jak opracowanie, na co wskazywałyby informacja na stronie tytułowej oraz
przypisy i zamieszczona na końcu bibliografia? Czy jednak jak relację – z
powodu tych przypisów i bibliografii raczej nietypową – którą zamieszczono bez
żadnego naukowego komentarza? Ten zaś w wielu miejscach byłby konieczny, choćby
po to, by sprostować oczywiste błędy, np. gdy autor pisze, że batalion „Zośka”
podlegał Kedywowi Okręgu Warszawskiego AK, a „Parasol” Kedywowi Komendy Głównej
AK (Borys 2020, s. 91). Laik może nie wiedzieć, że obydwa oddziały od początku
były i do końca pozostały w dyspozycji dowódcy Kedywu Komendy Głównej, natomiast
historyk powinien w tym miejscu interweniować. Mariusz Olczak jednak nie
interweniuje – ani w tym miejscu, ani w żadnym innym, dopuszczając do
nieskrępowanego snucia się opowieści, której fragmenty często niewiele mówią o
bohaterze książki, za to całkiem sporo o autorze. Tak jest choćby z historią o
murarzu, który w wyniku zemsty „powiatowego sekretarza partii, pochodzenia
żydowskiego” trafił do katowni UB w Gnieźnie. Swojego oprawcę robotnik, którego
szczęśliwie odratowano, rozpoznał dwadzieścia lat później jako sprzedawcę w
prywatnym sklepiku w Świnoujściu. „Tak rodził się nowy, antykomunistyczny antysemityzm”
– spuentował anegdotę odwołaniem do stereotypu „żydokomuny” prof. Borys (tamże,
s. 121). Niezależnie od tego, czym jest tekst Huberta Borysa – relacją,
opracowaniem, czy trochę jednym, trochę drugim, zasługuje na jedyny właściwy
sposób lektury – krytyczny.

W kontekście dopuszczonego przez
„Pługa” zdeformowania narracji historycznej o akcji na Kutscherę niektóre jego
fragmenty nabierają wręcz karykaturalnego charakteru i są nieuświadamianym
chyba aktem oskarżenia skierowanym przeciwko ojcu – dowódcy „Parasola”, który
sprzeniewierzył się obowiązkowi wobec poległych podkomendnych. Szczególnie
wyraźnie objawia się to we fragmentach poświęconych filmowi „Zamach” Jerzego
Passendorfera z 1959 r., który autor uznał za „zabawną ramotę”: „Dzieło to
miało być filmową rekonstrukcją akcji »Parasola« na generała Kutscherę. Film
niezbyt zgodny z faktami historycznymi, realiami okupacyjnymi, nie pada w nim
nawet nazwa oddziału, pseudonimy i nazwiska uczestników narracji [sic!]
zastąpiono zupełnie innymi. Ta tendencja do podmiany historycznych faktów na
inne, które można było dobrowolnie kształtować czy deformować, to w PRL-u stały
zabieg. Sylwetki bohaterów, potraktowane na modłę nieznośnie psychologizującej
maniery lat pięćdziesiątych, są mało autentyczne i chyba przekonują tylko mniej
wyrobionego odbiorcę. Ojciec pytany o to dzieło tylko się ironicznie
uśmiechał”. I na koniec tych rozważań: „Ojciec historię traktował poważnie.
Piosenki, wiersze, filmy – owszem, proszę bardzo, ale najpierw prawda, i to
cała prawda” (tamże, s. 139–140).

To, co dyskwalifikowało w oczach
Huberta Borysa film Passendorfera z końca lat pięćdziesiątych, tłumaczy błędy i
niedostatki książki Piotra Stachiewicza – „raczej drobne, poprawiane w
kolejnych wydaniach” (tamże, s. 160). Przypomnijmy, że monografia „Parasola”
ukazała się w schyłkowym okresie „karnawału Solidarności”. Jednak zdaniem prof.
Borysa także wtedy „komuniści i ich narzędzia […] nie
zmienili swojego stosunku do akowców, węszyli, zbierali informacje, szkodzili
byłym żołnierzom i ich rodzinom. Zmieniały się tylko metody działania”.
Nastąpiło co prawda „złagodzenie działalności cenzury, ale nie oznaczało to, że
można było pisać całą prawdę. Może więc lepiej było pewne fakty i oceny
zostawić w dyskrecji. O czym konkretnie wiedział Adam Borys – tego już się nie
dowiemy” (tamże, s. 90). Jakie „fakty i oceny” należało „zostawić w dyskrecji”
w książce o oddziale dyspozycyjnym Kedywu, w której czytelnik mógł przeczytać bez
ezopowego kluczenia o „zamordowaniu w wyniku procesu” sądowego gen. Fieldorfa
„Nila”, o „zamordowaniu” Jana Rodowicza „Anody”, o fikcyjnych śledztwach i
potajemnych zabójstwach w latach czterdziestych i pięćdziesiątych (Stachiewicz 1981, s. 630) – tego już
Hubert Borys nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia także, że na przykład w odniesieniu do centralnego
punktu okupacyjnej historii „Parasola” dowiedzieliśmy się jednak, „o czym
konkretnie wiedział Adam Borys”, a czego nie chciał powiedzieć, kiedy żył.

Hubert Borys kreuje wizerunek ojca
jako osoby inicjującej gromadzenie relacji, co wynikało z „poczucia obowiązku
dowódcy wobec poległych i żyjących swoich żołnierzy” (Borys 2020, s. 107), jako
naukowiec zaś „dążył przez wiele lat do opracowań spełniających kryteria
naukowe”, które przeciwstawią się „kłamliwej propagandzie”, bo „Parasolowi”
„należał się prawdziwy, zweryfikowany naukowo dokument włączony na stałe w
pamięć narodu” (tamże, s. 89). Dążenia byłego dowódcy znalazły wreszcie
ukoronowanie w dziele autorstwa Piotra Stachiewicza. Ale czy rzeczywiście jest
to książka dająca się naukowo zweryfikować? Na pewno nie w odniesieniu do tego,
co mógł i powinien był zrelacjonować dowódca oddziału. Przyznaje to Hubert
Borys, który jedną z części swojego tekstu zatytułował „Czterdzieści jeden lat
samotności… i milczenia”: „Dlaczego ojciec sam nie pisał, nie zostawił relacji
czy wspomnień? – pyta prof. Borys, świadomy istnienia problemu. – To zagadka,
nie tylko dla mnie. Jako dowódca wiedział więcej niż inni” (tamże 2020, s. 90).
No właśnie – co zatem należy zrobić z faktem, że Stachiewicz w książce odwołuje
się jednak do relacji Adama Borysa, które – jeżeli rzeczywiście były złożone –
nie istnieją w formie weryfikowalnej naukowo? Wielką gratką byłoby sięgnięcie
do relacji „Pługa”, na którą powołuje się Stachiewicz, o nieanalizowaniu
przebiegu akcji na Kutscherę, bo „nie było z kim analizy tej przeprowadzać”, a
wnioski zostały jedynie „zrekapitulowane” przez Borysa na odprawach u płk.
„Nila” (Stachiewicz 1981, s. 346). Jest to niestety niemożliwe – nic o takiej
relacji nie wiadomo. Gdyby jednak istniała i czekała tylko na odkrycie, nie
mogłaby być sprzeczna z tym, co napisał Stachiewicz.

Milczenie ojca syn tłumaczy czytelnikowi
dwojako. Po pierwsze – ujawnienie pełnej wiedzy dowódcy „Parasola” „mogłoby
zaszkodzić innym i ich rodzinom”. O tej przesadnej trosce o bezpieczeństwo
podkomendnych i ich rodzin na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
pisałem wyżej. Po drugie: „Była także osobista postawa samego Adama Borysa.
Pamięć miał dobrą, na pewno wiele faktów i jego opinii, gdyby je ujawnił,
rzuciłoby ciekawe światło na szereg historycznych zagadnień. Wolał jednak
schować się za relacje i wspomnienia swoich podwładnych. »Parasol« to było
wspólne dzieło, dowódca i jego podkomendni nie byli zantagonizowani, wzajemnie
się uzupełniali i odegrali swoją rolę” (Borys 2020, s. 90). I w innym miejscu:
„Oto dowódca razem ze swoimi podwładnymi opisuje to, co zdziałali, nie narzuca
swoich opinii, »Parasol« był dziełem wspólnym” (tamże, s. 159). Pomińmy
kuriozalną metodologicznie koncepcję „chowania się za relacjami i wspomnieniami
swoich podkomendnych”. Przyjrzyjmy się natomiast kreowanemu przez Huberta
Borysa obrazowi idylli, jaka miała rzekomo towarzyszyć pisaniu historii
„Parasola”. Kilka przykładów spośród wielu, które zadają kłam zaklinaniu mało
chwalebnej rzeczywistości.

Prof. Tomasz Strzembosz w notatkach
do recenzji książki Stachiewicza pisał o osobowości autora i jej wpływie na
kształt dzieła (rezygnując jednocześnie świadomie z wprowadzenia tych
informacji do opublikowanego tekstu): „bardzo pewny siebie i autorytatywny,
mający w środowisku »Parasola« wielbicieli
i przeciwników. Te przyjaźnie i animozje bardzo wyraźnie odzwierciedliły się w
książce […]. Osoby go krytykujące mają mały udział w opisywanej historii »Parasola«” (Strzembosz 1983b, s. 1).

Przykład kolejny. Dr Maria Wiśniewska
„Malina” wchodziła w skład Zespołu Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«”, którego
zbiór archiwalny został przez Stachiewicza przejęty, a dorobek był w wydanej
monografii bezpardonowo dezawuowany (Strzembosz 1983a, s. 219). Dwa miesiące po
ukazaniu się książki o „Parasolu” napisała do prof. Tomasza Strzembosza list.
Przytaczam in extenso początek:
„Gdyby ta książka została wydana 100 lat temu, niewątpliwie wezwałabym Piotra
Stachiewicza na pojedynek, a Ciebie Tomaszu poprosiłabym na sekundanta. 50 lat
temu oddałabym sprawę wziętemu adwokatowi, prawa autorskie miały wtedy swoją
wartość, a przecież Piotr Stachiewicz przywłaszczył sobie nie tylko zdjęcia,
które mu rodziny wypożyczyły, ale i relacje, których zebraliśmy kiedyś przeszło
300 i jako materiały archiwalne złożyliśmy chyba w roku 1965 do WIH. Łącznie z
pierwszym opracowaniem zostały one przeliczone na złotówki wpłacone na fundusz
społeczny środowiska »Parasol«.
W jego opracowaniu figurują one często jako jego własne relacje, albo Komisji
Historycznej, której on mieni się Przewodniczącym, a która dalibóg w okresie 12
lat jego pracy nad historią batalionu nie działała, bo kto jak kto, ale on sam
chyba zdaje sobie sprawę najlepiej, że do żadnej pracy zespołowej nie nadaje
się, czego niestety najlepszym przykładem jest jego książka wydana w tej chwili
przez PAX” (Wiśniewska 1982, s. 1).

Zacytuję z tego listu jeszcze jeden
fragment, zapewne znany Hubertowi Borysowi, a niewątpliwie znany Mariuszowi
Olczakowi, który cytował go w audycjach radiowych oraz w jednej z książek jako
dowód miru, jakim były dowódca cieszył się wśród dawnych podkomendnych, i
wsparcia, jakiego im udzielał w pisaniu historii batalionu (Olczak 2019, s.
46). Dyrektor AAN w albumie zrezygnował z jego cytowania – prawdopodobnie dokładniej
przeczytał list „Maliny” i zrozumiał, że on cały, a ten fragment szczególnie,
jest oskarżeniem Adama Borysa o apodyktyczność i nieuznawanie jakiejkolwiek
niezależności od jego woli. A zatem – pisze do prof. Strzembosza dr Wiśniewska
– w trakcie prac nad „Kroniką…” „z wyżyn swego Olimpu (urzędował na 3 piętrze
przy ul. Hożej w Centrali Przemysłu Jajczarskiego-Drobiarskiego) dowodził
batalionem w dalszym ciągu »Dyrektor«-»Pług«-Adam Borys. Jego autorytet był
taki sam jak w czasie okupacji, i tak samo jak wtedy w praktyce wszelka
dyskusja, a co dopiero udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z
ośmieszeniem się. Przytoczyłam opinię »Maga«, Zdzisława Dobrowolskiego, z jego
ówczesnej relacji, z którą się absolutnie zgadzam w odniesieniu do lat
powojennych” (Wiśniewska 1982, s. 1). Zdzisław Dobrowolski „Mag” był w
„Parasolu” oficerem bezpieczeństwa. We wspomnianej relacji charakteryzował
swoje obowiązki, wskazując, że najważniejszą jego prerogatywą było opiniowanie
opracowania planów akcji pod kątem bezpieczeństwa. W drastycznych sytuacjach
mógł nawet zażądać jej odwołania. Taka była teoria, w rzeczywistości system
bezpieczeństwa nie działał w tym kluczowym zakresie ze względu na sposób dowodzenia
Adama Borysa, który ten system wprowadził – „wszelka dyskusja, a co dopiero
udzielanie rad »Dyrektorowi« było równoznaczne z ośmieszeniem się” (Stopczyński
2019, s. 76).

Na to, że piszący o czasach wojennych
„Mag” i powołująca się na niego, ale pisząca o latach powojennych „Malina” mają
rację, dowodów dostarcza i sam Hubert Borys, który tak charakteryzuje ojca:
„był bardzo, jak to się mówi, podmiotowy, był silną osobowością i nie pozwalał
sobie narzucić poglądów, których nie akceptował” (Borys 2020, s. 87). Opowiada
też anegdotę o rozstrzygnięciu „wewnątrzśrodowiskowego konfliktu”, związanego z
wątpliwościami niektórych byłych podwładnych co do słuszności promowania
monografii „Parasola” w atmosferze „rozprawiania się z Solidarnością, opozycją polityczną, Kościołem, ze wszystkimi”.
Adam Borys „postanowił zakończyć obrady. Wyglądało to tak: krzyknął »Powstań!«. I wstali, stanęli na
baczność i zamilkli” (tamże, s. 160).

I jeszcze jeden dowód na to, że
okoliczności, w jakich pisano historię „Parasola” pod dyktando jego dowódcy,
nie były idylliczne, a efekt musi budzić zastrzeżenia co do rzetelności i
uczciwości.

Wacław Czyszek „Wacek” (1919–2002) formalnie
i faktycznie podlegał służbowo kpt. „Pługowi” tylko przez pierwszych sześć dni
powstania warszawskiego – do momentu zranienia dowódcy, który już do oddziału
nie wrócił. Gdy tuż przed 1 sierpnia 1944 r. wszedł do 2. kompanii „Parasola”
jako zastępca dowódcy drużyny „Andrzeja” (Andrzeja Wojnicza), miał za sobą
przeszkolenie jeszcze w przedwojennej podchorążówce, z której od razu poszedł
na front w 1939 r. Do niewoli dostał się po bitwie pod Kockiem i z tej niewoli
uciekał dwukrotnie w okolicznościach niewątpliwie spektakularnych – w końcu
skutecznie. Po dotarciu do Warszawy w 1942 r. skontaktował się z „Andrzejem”,
który dowodził wtedy kilkunastoosobowym oddziałem osłonowym KG AK. W czasie
powstania warszawskiego w niespełna dwa tygodnie „Wacek” awansował z zastępcy
dowódcy drużyny do zastępcy pełniącego obowiązki dowódcy batalionu „Parasol”
Jerzego Zborowskiego „Jeremiego”. Był oficerem liniowym prowadzącym żołnierzy
do walki, ale brał także udział w odprawach sztabowych. Dowodził batalionem w
trakcie próby przebicia oddziałów staromiejskich do Śródmieścia. Został wtedy
ciężko ranny. Już po wojnie amputowano mu całą lewą nogę. Założył i prowadził
obserwatorium geofizyczne w Helu.

Po powołaniu do życia w 1956 r. Zespołu
Redakcyjnego „Kroniki »Parasola«” jego członkowie zwrócili się do Czyszka w
kwestiach związanych z powstaniem warszawskim, a „Wacek” zaoferował szeroką
pomoc. W liście do Zbigniewa Gąsiora „Garbatego” z 6 sierpnia 1956 pisał:
„Służę wszelkimi wyjaśnieniami odnośnie [do] spraw wątpliwych i niejasnych. […]
Służę wszystkimi materiałami odnośnie [do] udziału »Parasola« w Powstaniu. Podejmę się opracowania, jak również w
wypadku konieczności i czasu [sic!] mogę zająć się stroną techniczną”. 18
stycznia 1957 r. dawał już instrukcje dotyczące sposobu spisywania i
opracowywania relacji, informując, co sam spisał: „Zrobiłem dzień po dniu
działalność bojową baonu z kompaniami i niektórymi plutonami włącznie, a w
niektórych wypadkach mam zespoły drużyn i same drużyny. Umiejscowiłem baon w
ramach obrony i zależności służbowej jednostek nadrzędnych”. W lutym 1957 r. oczekiwał
nadsyłania do konsultacji materiałów, które miały już dotrzeć do Zespołu
Redakcyjnego. W liście z 25 stycznia 1958 r. (prawdopodobnie do Stanisława
Jastrzębskiego „Kopcia”) omawiał kwestię weryfikacji odznaczeń: „Co do obiekcji
»Dyrektora« – wydaje mi się, że
rozumiejąc jego sytuację i skrupulatność, to jednak wiele spraw w związku z
odznaczeniami szczególnie w walkach o Stare Miasto – było poza jego wiedzą i
wielki upór jego byłby zupełnie niezrozumiały”.

Zdecydowanie upraszczając
okoliczności, w jakich Zespół Redakcyjny sprzedał w 1960 r. Wojskowemu
Instytutowi Historycznemu ukończone maszynopisy z historią batalionu
doprowadzoną do dni przedpowstaniowych oraz zgromadzone relacje i archiwalia,
Mariusz Olczak napisał, że mimo fiaska nie zrezygnowano „z opisania historii »Parasola«” (Olczak, s. 50) – i z roku
1960 od razu przeskoczył do 1969, kiedy za pracę tę zabrał się namaszczony
przez Borysa Stachiewicz. Pominięto milczeniem inicjatywę, którą być może
realizowano poza kontrolą „Pługa”, choć zapewne nie bez jego wiedzy. Piszę „być
może”, ponieważ była realizowana pod auspicjami ZBoWiD-u, do którego Borys
„mimo nacisków nie chciał wstąpić” i o którym „pogardliwie mawiał: »To spekulanci i milicjanci«”; choć
„niektórzy akowcy dla »świętego
spokoju« wstępowali do tej organizacji”, to „taki sposób wykazywania
lojalności wobec PRL odrzucał zdecydowanie”, gdyż „w jego pojęciu czerpanie
osobistych zysków z walki o wolność było niemoralne” (Borys 2020, s. 146). Najwyraźniej
wbrew byłemu dowódcy 21 maja 1966 r. zawiązało się Środowisko b. Żołnierzy Batalionu
„Parasol” przy Okręgu Warszawskim ZBoWiD-u, którego przewodniczącym został
„Kopeć”. Powołano grupy i zespoły, m.in. „Zespół Historyczny”, który miał się
zająć „sprawą wydania kroniki 43–44, zbieraniem materiałów dotyczących okresu
Powstania”. W skład tego zespołu weszło dwanaście osób; oprócz członków Zespołu
Redakcyjnego w gronie tym znalazł się m.in. Wacław Czyszek. W „Komunikacie nr
1” Adam Borys nie jest w ogóle wymieniony. W grudniu 1966 r. Czyszek otrzymał
pismo z WIH z „Umową Wydawniczą Nr 16/67/II” na napisanie „Kroniki batalionu »Parasol« cz. III” o „objętości około
2 arkuszy autorskich”. Czyszek zobowiązywał się przesłać maszynopis do 1
kwietnia 1967 r., a WIH, że książka ukaże się drukiem w ciągu dwóch lat od dnia
jego przekazania, czyli w 1969 r. 29 marca 1967 r. „Wacek” zwrócił się z prośbą
do WIH o wydłużenie o dwa tygodnie terminu oddania pracy, ponieważ gotowy
maszynopis chce skonsultować „z gronem Kol. Kol. ze Środowiska »Parasol«”, na co wyrażono zgodę.
Przestrzegając ustalonych terminów, 15 kwietnia 1967 r. Czyszek przesłał trzy
egzemplarze maszynopisu opracowania „Kronika »Parasola« cz. III” ppłk. Tadeuszowi Stępniowskiemu, który odbiór
potwierdził swoim podpisem. Później zdarzył się „cud” i maszynopis w WIH
zaginął bez śladu. W listopadzie 1970 r. na ręce nowego komendanta WIH, płk.
Tadeusza Jędruszczaka, „Wacek” wysłał stosowne wyjaśnienia w ślad za pismami, w
których oskarżano go o niewywiązanie się z umowy. „Dalsze losy mej pracy nie są
mi znane. […] Nie wiem, jaki będzie dalszy epilog mego opracowania, jednak jest
pewne, że jako autor w terminie wywiązałem się z mego zobowiązania zgodnie z
umową. Nie wchodzę w szczegóły, ale dziwi mnie to, że tej pracy nie ma WIH” –
czytamy w tym piśmie. I dalej: „Rozdmuchana historia w pewnych kręgach budziła
mój niesmak do tej całej sprawy. Machnąłem na to ręką”. Być może opracowanie
Czyszka padło ofiarą kadrowych rozgrywek wewnątrz WIH związanych ze zmianą
komendanta i odsunięciem grupy pracowników, w tym ppłk. Stępniowskiego, ale w
korespondencji „Wacka” znajdziemy ślady, że i jego praca, i on sam byli
obiektami mało chwalebnych działań wewnątrz środowiska byłych żołnierzy
„Parasola”. Zacytujmy fragment listu do Eugeniusza Schielberga „Dietricha” z 7
sierpnia 1973 r., w którym znowu poruszył sprawę weryfikacji odznaczeń i
awansów za czas powstania. Stwierdzał, że w tej materii istotne nie powinno być
„stanowisko ludzi, którzy decydując o wnioskach za okres POWSTANIA [sic!], w
Powstaniu tym nie brali czynnego udziału z przyczyn zranienia, względnie
dekowania się, gdyż i tacy byli – względnie byli w tym czasie gdzie indziej.
Nie będę wymieniał z nazwisk, gdyż obydwaj dobrze się orientujemy, o kogo
chodzi. […] Stoję daleko od wszelkich sporów i waśni »naszego«grona – piszę naszego w cudzysłowie, gdyż jak
oświadczył jeden ze chcących być znanym wg mnie i właściwie znanym
parasolarzem, że jeżeli chodzi o mnie, to wg niego nie należę do grupy b.
PARASOLARZY [sic!] – Odpowiedziałem prosto, jeżeli tak, to wykreśl i mój wkład
w Powstanie, jeżeli potrafisz to zrobić”. I jeszcze jeden cytat z późniejszego
o kilka dni listu do niezidentyfikowanego żołnierza „Parasola”: „Co do mnie, do
spraw »Parasola« wrócę i nie
jest wykluczone, że w innej formie moje pamiętniki się ukażą. Naturalnie PO
SMUTNYM DOŚWIADCZENIU [sic!] nie mam zamiaru konsultować mej pracy w gronie
tych AMBICJONALNYCH [sic!] b. parasolarzy”.

Wacława Czyszka „wkładu w Powstanie”
wykreślić się nie dało, ale wkład Wacława Czyszka w opisanie powstania –
owszem. Zerknijmy do bibliografii książki Stachiewicza. Znajdziemy tam jedną
tylko pozycję „Wacka” – podany pod zniekształconym nazwiskiem Cysek krótki
artykuł Bojowy szlak batalionu „Parasol” opublikowany w „Gazecie Ludowej” w 1946 (u Stachiewicza
błędnie podano rok 1947). W książce nie wykorzystano spisanych relacji i opracowań
osoby mającej największe kompetencje do opisu walk „Parasola” w pierwszej
połowie powstania. Nie ma relacji dotyczących żołnierzy z drużyny „Andrzeja”,
nie ma dziesięciostronicowego komentarza do wydanej w 1957 r. książki Adama
Borkiewicza Powstanie Warszawskie 1944,
w których „Wacek” szczegółowo i krytycznie odniósł się do opisu działań
batalionu „Parasol”, nie ma trzeciej części „Kroniki »Parasola«” i wielu innych.

Cytowane powyżej listy Wacława
Czyszka do Zbigniewa Gąsiora pochodzą z Archiwum Ośrodka Karta i są
niewątpliwie znane Mariuszowi Olczakowi, a na pewno znane być powinny.
Pozostałe listy i umowa Czyszka z WIH znajdują się w zbiorze archiwaliów po
majorze „Wacku” przekazanym w zeszłym roku do AAN, którego Olczak jest dyrektorem.

Kim
mógł być „chcący być znanym” i „właściwie znany parasolarz”, który kwestionował
prawa Czyszka do bycia byłym „parasolarzem”? Palce jednej ręki to aż nadto, aby
policzyć tych, którzy przeżyli wojnę i których wojenne dokonania i stanowisko w
batalionie mogłyby ośmielić do usuwania z szeregów „Parasola” właśnie Wacława
Czyszka. Z tych, moim zdaniem, tylko Adam Borys miał realny i przemożny wpływ
na to, jak opisywane były – wtedy już przez Piotra Stachiewicza – dzieje
batalionu. Ktokolwiek to był, przedstawianie przez Huberta Borysa książki Stachiewicza
jako efektu zgodnej i bezkolizyjnej współpracy byłego dowódcy z byłymi
podkomendnymi świadczy o braku świadomości faktów lub świadomej dezinformacji.

Druga po tekstach Mariusza Olczaka i
Huberta Borysa część albumu, „Zdjęcia i dokumenty”, jest niewątpliwie gratką.
To bodaj setki czasami unikatowych fotografii i reprodukcji archiwaliów
konspiracyjnych oraz powstańczych. Szkoda, że temu bogactwu, sprawiającemu
wrażenie wręcz nadmiaru, nie towarzyszy poziom opracowania. Najczęściej podpis
fotografii sprowadza się do prostego opisu tego, co czytelnik i tak widzi. Na
przykład plan akcji na Kretschmanna sporządzony przez „Kopcia”, na którym widać
wielkimi literami i cyframi zapis, że został narysowany w skali 1:2500 ma taki
podpis: „Oryginalny plan akcji w skali 1:2500” (s. 325). Czy nie należało wielu
z tych niewątpliwie ważnych dokumentów pisanych drobnym pismem na bibułkach
zostawić do przygotowywanego pod redakcją Olczaka zbioru wszystkich dokumentów
„Parasola”? Dam jeden przykład. Na stronie 252 prezentowane są cztery
dokumenty, w tym mała żółta karteczka informująca o zmianie kryptonimów
oddziałów dyspozycyjnych Kedywu, opatrzona datą 26 listopada 1943. Niepozorny
skrawek papieru, ale treść doniosła. Według Stachiewicza zmiana kryptonimu
kompanii „Agat” na „Pegaz” nastąpiła w pierwszych dniach stycznia 1944 r. i
miała związek z aresztowaniem kierowcy oddziału Tadeusza Kostrzewskiego
„Niemiry” (Stachiewicz 1981, s. 260–261). W świetle tego i innych zamieszczonych
w albumie dokumentów okazuje się to nieprawdą. Na stronie 280 autorzy pokazują
sporządzone 1 grudnia 1943 r. „Sprawozdanie z działalności oddziału »Pegaz« za listopad 1943”. W nagłówku
ktoś z rozpędu wpisał maszynowo „Agat-Bryl”. Odręcznie zamazano więc stary
kryptonim i nadpisano nowy: „Pegaz”. W spiętrzeniu publikowanych dokumentów
pozbawionych fachowego komentarza takie rzeczy umykają. A jest ich w
prezentowanych dokumentach więcej.

Po raz pierwszy czytelnicy mogą
zobaczyć w jednym tomie wszystkie trzy dokumenty sporządzone po akcji na
Kutscherę. Oczywiście niczego na temat konsekwencji wypływających z faktu, że
Adam Borys o dwóch z tych dokumentach nie mówił, autorzy opracowania nie
podali. W tym miejscu popełnili jednak błąd wynikający z niedochowania
szczególnej staranności tam, gdzie ta staranność jest ze względu na delikatność
sprawy właśnie szczególnie potrzebna. W opisie zdjęć Stanisława Huskowskiego
pomylono z jego bratem, żołnierzem batalionu „Zośka” – Tadeuszem Huskowskim.

Pozbawiona w ogóle opracowania jest
część trzecia, czyli teksty prasowe z wypowiedziami „Pługa”. A ingerencja
autorów opracowania jest nieodzowna co najmniej w dwóch miejscach. Na stronach
473–474 w wywiadzie udzielonym Małgorzacie Rutkowskiej została poruszona sprawa
Stanisława Huskowskiego „Alego”. Odpowiedź Borysa powinna być opatrzona
komentarzem informującym, że w świetle dokumentów prezentowanych na stronach
350–358 albumu były dowódca „Parasola” zrzucił odpowiedzialność za własne
decyzje na poległych podkomendnych.

Drugi fragment domagający się
komentarza to ten z wywiadu, w którym Stefan Smarzyński zapytał Adama Borysa o
dekonspirację oddziału „Osa-Kosa” (s. 454). „Pług” utrzymywał, że za tragiczną
w skutkach wpadkę w kościele św. Aleksandra odpowiada zdrajca Stanisław Jaster
„Hel”, który został za tę rzekomą zdradę stracony w nieustalonych
okolicznościach. Publikowane w ostatnich latach wyniki badań wskazują wyraźnie,
że „Hel” nie zdradził. Zawierają tak wiarygodne ustalenia, że we wrześniu 2019 r.
prezydent RP odznaczył pośmiertnie Stanisława Jastera Krzyżem Kawalerskim
Orderu Odrodzenia Polski.

Informacje prostujące krzywdzące
poległych żołnierzy wypowiedzi Adama Borysa należały się i „Alemu”, i „Helowi”,
ale autorzy albumu nie uznali za stosowne ich podać.

Książka Mariusza Olczaka i Huberta Borysa była okazją
do rozprawienia się z zarzutami stawianymi dowódcy „Parasola”, zarzutami, o
których autorzy wiedzieli. Sądzę, że nad książką zaciążył apologetyczny zamiar.
Album miał być pomnikiem wystawionym legendarnemu dowódcy legendarnego
batalionu i nic nie mogło temu przeszkodzić, nawet oczywiste fakty. Olczak z
Borysem zachowali się jak rzeźbiarze, którzy wybrali blok marmuru na pomnik.
Marmur przywieziono do pracowni i artyści przystąpili do pracy. Nagle okazało
się, że marmur ma skazę, jest pęknięty. Zdecydowali się jednak kuć dalej, rysy
zapowiadające przyszłą katastrofę zapełniając szpachlą i skręcając śrubami.
Pomnik wreszcie osadzili na cokole i odsłonili w myśl zasady „jakoś to będzie”.

Przemilczanie kluczowych faktów niewygodnych dla
kreowanego wizerunku bohatera książki, manipulowanie ustaleniami innych
badaczy, wyrażanie w książce sądów anachronicznych, sprzecznych z publikowanymi
jednocześnie w tej książce dokumentami źródłowymi bez słowa komentarza, wystawiają
niedobre świadectwo autorom. Zwłaszcza Mariuszowi Olczakowi, który w tym
autorskim tandemie jest historykiem – choć bardziej okazał się „adwokatem”.


BIBLIOGRAFIA

Borys
H., Olczak M. (2020), „Pług”. Dowódca batalionu Armii Krajowej „Parasol”,
Warszawa.

Broniewski
S. (Stefan Orsza) (1982), Całym życiem. Szare Szeregi w relacji naczelnika,
Warszawa.

Olczak
M. (2019), Batalion „Parasol” w powstaniu warszawskim, Warszawa.

Siwek
P. (2021), Hubert Borys: ojciec nie starał się wracać do wojennych wspomnień, https://www.polskieradio.pl/8/404/Artykul/2667914,Hubert-Borys-ojciec-nie-staral-sie-wracac-do-wojennych-wspomnien
(dostęp 21 lutego 2021).

Stachiewicz P. (1981),
„Parasol”. Dzieje oddziału do zadań specjalnych Kierownictwa Dywersji Komendy
Głównej Armii Krajowej
, Warszawa.

Stopczyński
W. (2009), Teczka pełna granatów,
„Kombatant”, nr 3.

Stopczyński
W. (2012), O „Raporcie Alego z akcji na Kutscherę” – odpowiedź na polemikę
dr Marii Wiśniewskiej
, „Przegląd
Historyczno-Wojskowy”, nr 2.

Stopczyński
W. (2016), W kręgu Bolesława Srockiego. Ludzie „Petu”. Relacje – wspomnienia
– polemiki
, Gdańsk.

Stopczyński
W. (2018), „Zamach na Kutscherę”, czyli
IPN-u kłopot z raportem „Alego”
,https://histmag.org/Zamach-na-Kutschere-czyli-IPN-u-klopot-z-raportem-Alego-16326/1
(dostęp 28 lutego 2021).

Stopczyński
W. (2019), Raport „Alego” z akcji na
Kutscherę, czyli czego nie powiedział dowódca batalionu „Parasol”
, „Przegląd Historyczno-Wojskowy”, nr 2.

Strzembosz
T. (1983a), „Parasol”, „Kwartalnik Historyczny”, nr 1.

Strzembosz
T. (1983b), AAN, Akta Tomasza Strzembosza, sygn. 566, „»Parasol« Piotra Stachiewicza”, rkps,
b.d., b.p.

Truszczak
D. (2021), Adam Borys ps. Pług. Pierwszy
dowódca batalionu AK „Parasol”
, https://www.polskieradio.pl/7/5098/Artykul/2675896,Adam-Borys-ps-Plug-Pierwszy-dowodca-batalionu-AK-Parasol
(dostęp 21 lutego 2021).

Wiśniewska
M. (1982), AAN, Akta Adama
Borysa, sygn. 1, List do Tomasza Strzembosza w sprawie książki Piotra
Stachiewicza „Parasol” z 7 lutego 1982, mps, b.m., b.p.

Wnuk
R. (2021), Kilka myśli na marginesie medialnego sporu o Józefa Franczaka
„Lalka”
, http://ohistorie.eu/2021/01/09/kilka-mysli-na-marginesie-medialnego-sporu-o-jozefa-franczaka-lalka/
(dostęp 13 czerwca 2021).


Redakcja językowa: Beata Bińko




Zdrajca czy bandyta? Nieoczywisty przypadek por. Jerzego Tabęckiego „Lassa”

Ppłk/gen. Antoni Chruściel „Monter”, szef Okręgu Warszawa AK, dowódca Powstania Warszawskiego. Wydał wyrok na por. Jerzego Tabęckiego „Lasso” / Fot. T. Bór-Komorowski, Powstanie Warszawskie, Warszawa 2004

SEBASTIAN PAWLINA

Zdrajca
czy bandyta? Nieoczywisty przypadek por. Jerzego Tabęckiego „Lassa”

W sobotę 7 lutego 1931 r. w gmachu Włoskiego
Towarzystwa Ubezpieczeń Riunione Adriatica di Sicurtà przy ul. Moniuszki 10
otwarto prawdopodobnie najbardziej elegancki lokal ówczesnej Warszawy. Cafe
Adria od samego początku przyciągała elitę. Do środka wchodziło się przez drzwi
z kryształowego szkła. Idąc dalej, widziało się marmurowe ściany, salę
dancingową, cocktail-bar, obrotowy parkiet czy ogród zimowy. Po wkroczeniu do
Warszawy we wrześniu 1939 r. Niemcy zabronili Polakom wstępu do Adrii. Chcieli
ją mieć tylko dla siebie.

Z czasem restauracja, tak jak i inne lokale „Nur für
Deutsche”, stała się dla nich nie tylko centrum rozrywki, ale i jednym z tych
miejsc, gdzie mogli czuć się bezpiecznie. Do czasu. Późnym wieczorem w sobotę
22 maja 1943 r. do środka weszło dwóch mężczyzn. Mieli jedno zadanie – zabić
jak najwięcej Niemców. Głównym wykonawcą był Jan Kryst „Alan”, młody żołnierz
Armii Krajowej, który kilka tygodni wcześniej zgłosił się do wykonania
samobójczej akcji. Według legendy zrobił to po tym, jak lekarz przekazał mu, że
jest nieuleczalnie chory i zostało mu zaledwie kilka miesięcy życia. Prawda,
jak to zazwyczaj bywa, jest bardziej skomplikowana. W efekcie powody, dla
których Kryst zdecydował się wziąć udział w tym zadaniu, pozostają
niewyjaśnione. Drugim z mężczyzn był porucznik Jerzy Tabęcki „Lasso”. Jego rola
ograniczała się do wprowadzenia „Alana” do środka i ewentualnego umożliwienia
mu ucieczki.

To, co w ciągu następnych kilku minut się wydarzyło,
znamy z relacji włoskiego dziennikarza Alceo Valciniego, który akurat tego
wieczoru wybrał się do Adrii.

Znalazłem stolik w pobliżu drzwi wejściowych i nie wiem, czy nie był to życzliwy uśmiech przeznaczenia. W czasie, gdy piruety tancerki przyciągały uwagę publiczności, w środku sali, gdzie dawano program, usłyszałem strzał – najpierw jeden, potem drugi, trzeci, czwarty, piąty… O parę kroków ode mnie po prawej stronie zrobił się zgiełk. Przewracano stoły, naczynia, stoły, butelki. Wycie i krzyki. Po kilku minutach grupa żołnierzy poruszonych do ostatnich granic utorowała sobie przejście wśród tłumu, krzycząc: „Zamach!” i trzymając rewolwery w ręku. Wysoki młodzieniec z twarzą zbroczoną krwią padł na ziemię, gdy rzucono w niego kilkoma krzesłami. To polski zamachowiec, patriota; zabił on w ciągu paru sekund dwóch oficerów i dwóch żołnierzy, strzelając zza marmurowej kolumny w kierunku centralnie ustawionego stołu, przy którym zazwyczaj zajmowały miejsca osobistości niemieckie. […] Niemcy rzucili się na niego i zmasakrowali, bijąc flaszkami i stołkami. Przy mnie wyzionął ducha, w swym brązowym ubraniu, za obszernym jak na gruźlika. Zmarł, gdy agent gestapo usiłował wydobyć od niego jakąś tajemnicę (Valcini 1973, s. 282–283).

Kryst zginął, ale „Lasso” przeżył. Wiosną 1943 r. stał
u szczytu swojej konspiracyjnej kariery. Rok później zastrzelono go na jednej z
warszawskich ulic.

Początki

Jerzy Mieczysław Tabęcki urodził się w czwartek 14
grudnia 1916 r. w Ułanówce na Ukrainie. Według relacji Józefa R. Rybickiego,
późniejszego dowódcy „Lassa”, jego ojciec był przyjacielem Antoniego Chruściela,
w czasie wojny szefa Okręgu Warszawskiego AK (Rybicki 22.05.1979, s. 2). Kiedy
się zaczęła ta znajomość, czym się zajmował ojciec Jerzego – nie potrafimy
stwierdzić z całą pewnością. Możemy jedynie przypuszczać, że miał związki z
wojskiem. Idąc tym tropem, odnajdujemy majora Kazimierza Tabęckiego, syna
Antoniego i Marii ze Zbijewskich, urodzonego 13 czerwca 1887 r. w Leśnikach. W
Wojsku Polskim służył od 1918 r. Jako żołnierz I batalionu etapowego walczył w
wojnie polsko-bolszewickiej. W następnych latach służył w 52. Pułku Piechoty i
w Oddziale V Sztabu Generalnego. W 1932 r. został prokuratorem przy Wojskowym
Sądzie Okręgowym nr X, dwa lata później zaś kierownikiem Okręgowego Sądu
Wojskowego nr VI we Lwowie. Studia prawnicze ukończył na tamtejszym Uniwersytecie
im. Jana Kazimierza. Tym samym, gdzie prawo studiował także Antoni Chruściel. Ponownie
się spotkali krótko przed wojną. Gdy Chruściel w latach 1937–1938 pełnił
funkcję zastępcy dowódcy 40. Pułku Piechoty „Dzieci Lwowskich”, Kazimierz
Tabęcki kierował OSW nr VI we Lwowie. Zginął w 1940 r. w Charkowie, zastrzelony
przez Rosjan. Niestety niemal nic nie wiemy o matce Jerzego. Prawdopodobnie
miała niemieckie korzenie.

O przedwojennym życiu Tabęckich wiemy więc
dramatycznie mało. Nie potrafimy wskazać momentu, kiedy przenieśli się do
Warszawy, czym się zajmowali, jakie szkoły skończył Jerzy. Na pierwsze pewne
elementy układanki natrafimy w 1939 r., kiedy był podporucznikiem służby stałej
w Marynarce Wojennej (Lewandowski 9.09.1974, s. 22). Jednak jego wrześniowy
szlak bojowy nie ma nic wspólnego z morzem. Wiemy, że znalazł się w Grupie płk.
Mariana Ocetkiewicza. Brała ona udział m.in. w drugiej bitwie pod Tomaszowem
Lubelskim.

Poza ogólnym szlakiem bojowym nie potrafimy powiedzieć
nic więcej o tym etapie życia młodego Tabęckiego. Nie wiemy, kiedy się związał z
Grupą płk. Ocetkiewicza, jak długo się w niej znajdował, czy został ranny, w
końcu – jakie były jego późniejsze losy. Czy od razu trafił do Warszawy, a może
dostał się do niewoli? Jeśli tak, to czy uciekł z niej, czy wykorzystał
pochodzenie swoje i swojej matki? Jeśli zaś nie udał się do Warszawy, to gdzie?
Podobnych pytań moglibyśmy postawić jeszcze kilka, kilkanaście. Pewne jest
tylko to, że dopiero od maja 1940 r. możemy w miarę dokładnie śledzić jego
losy.

Wejście
do podziemia

Każda legenda ma swój początek. Nie inaczej jest z
takimi symbolami polskiej konspiracji zbrojnej, jak bataliony „Zośka” i
„Parasol”, których korzeni należałoby upatrywać w ostatnich miesiącach 1939 r.,
kiedy w Oddziale III Sztabu Komendy Głównej Służby Zwycięstwu Polski utworzono
Referat „C”. Jego „zadaniem była organizacja i kierowanie walką czynną” (Strzembosz
1983, s. 21). Na czele referatu stanął mjr Franciszek Niepokólczycki „Franek”, lepiej
znany jako „Teodor”. Zebrał wokół siebie grupę oficerów, wszyscy byli saperami,
i razem zaczęli tworzyć zręby warszawskiej, a zarazem krajowej dywersji. W
gronie tym znaleźli się m.in. kpt. Jan W. Kiwerski „Oliwa”, późniejszy dowódca
Oddziału Dyspozycyjnego Związku Odwetu „Motor” oraz 27. WDP AK, kpt. Jerzy
Lewiński „Jurek”, od przełomu 1943 r. już jako „Chuchro” pełniący funkcję szefa
Kedywu Okręgu Warszawskiego AK, por. Zbigniew Lewandowski „Zbyszek”, zastępca
Lewińskiego w Kedywie OW, czy też por. Jan K. Andrzejewski „Jan”, w trakcie
Powstania Warszawskiego dowodzący brygadą „Broda 53”.

Ich wysiłki zaowocowały sprawnym formowaniem
pierwszych oddziałów bojowych podziemnej Warszawy, choć te naprawdę duże
jednostki, jak „Motor” czy „Osa”, narodziły się dopiero w połowie 1942 r. Jerzy
Tabęcki nigdy jednak nie działał w tak dużej grupie. Wszystkie informacje o
jego organizacyjnej pracy, jakimi dysponujemy, wskazują na to, że od początku
swojej działalności był związany z niedużymi zespołami. Tak było z jego
oddziałem w Kedywie OW, liczącym około 20 ludzi. Józef R. Rybicki nazywał go
grupą „niemiecką” (Rybicki 2003, s. 131), w dokumentach Kedywu OW pojawia się
jako grupa „Lasso” (Kedyw 2009, s. 39, 49), według Henryka Witkowskiego (Witkowski
1984, s. 112) i Tomasza Strzembosza (Strzembosz 1983, s. 263) była to grupa ds.
likwidacji agentów Gestapo i Abwehry, albo referat dywersji osobowej, jak
określił ją w swoich zapiskach Zbigniew Lewandowski (Lewandowski 9.09.1974, s. 22).
Sam Jerzy Lewiński w sierpniu 1943 r. mówił o „Lassie” jako o referencie dywersji
osobowej (Oddziały 2010, s. 36).

Daty powstania grupy „Lassa” nie znamy. Na pewno istniała
jesienią 1942 r., kiedy Antoni Chruściel przekazał ją pod rozkazy Jerzego
Lewińskiego, konstruującego właśnie struktury Kedywu OW AK. Nie do końca jasna
pozostaje wcześniejsza rola Tabęckiego i jego ludzi. Według Tomasza Strzembosza
była ona tożsama z tą, jaką odgrywał w Kedywie. Zbigniew Lewandowski z kolei
stwierdzał, że „Lasso” znajdował się w grupie osłonowej „Montera”.

Pewne jest, że dużą część swojej konspiracyjnej
działalności Tabęcki związał z przyjacielem ojca. Czy było tak od samego
początku, trudno stwierdzić. W podziemiu znalazł się w maju 1940 r. Miesiąc
później w szeregi ZWZ wstąpił Chruściel. Kontakt z organizacją musiał jednak nawiązać
już wcześniej. Podjęcie decyzji, przygotowanie stanowiska, wprowadzenie w rolę z
pewnością zajęło trochę czasu. W związku z tym możemy podejrzewać, że Chruściel
przygotowując się do pracy w ZWZ, mógł zaproponować to również Tabęckiemu. To
oczywiście jedynie spekulacje. „Lasso” miał szansę na dziesiątki innych
sposobów przystąpić do podziemia. Wystarczyło spotkać kolegę z czasów szkolnych
albo znajomego z wojska, już działającego „dla sprawy”, i za jego namową
wstąpić do organizacji. Zastanawiać może moment, kiedy Tabęcki to zrobił, czy
może – dlaczego wcześniej tego nie zrobił. Może był ranny we wrześniu 1939 r.,
co uniemożliwiło mu podjęcie takiej decyzji? A może wolał poczekać na rozwój
wypadków? Albo też, co w początkowym okresie działalności organizacyjnej wielu
ludzi wydaje się dość częstym zjawiskiem – zaczął od zupełnie innej
organizacji, a z jakichś względów zniechęcony do niej, postanowił szukać dalej?
Po raz kolejny dostrzegamy, jak gigantycznych rozmiarów są białe plamy w
życiorysie Jerzego Tabęckiego.

W maju 1979 r. Rybicki przyznał Strzemboszowi, że
„Lasso” cieszył się pełnym zaufaniem Chruściela. Wiązało się to z jednej strony
z przyjacielskimi stosunkami łączącymi starego Tabęckiego i „Montera”, z
drugiej zaś z tym, że młody Tabęcki miał wyrobić późniejszemu komendantowi
Okręgu Warszawskiego AK fałszywą legitymację (Rybicki 22.05.1979, s. 2). Według
Rybickiego chodziło o kenkartę (Rybicki, Kummant, Witkowski 05.1973, s. 1).

Ta jedna informacja z relacji Rybickiego pozwala nam zgadywać,
że „Lasso” i „Monter” musieli wcześnie rozpocząć współpracę. Najpewniej
dotyczyła ona okresu przedorganizacyjnego późniejszego dowódcy Powstania
Warszawskiego. Chruściel po przegranej kampanii we wrześniu 1939 r., wbrew
zarządzeniom władz okupacyjnych, nie zarejestrował się jako oficer Wojska
Polskiego, w związku z czym musiał się ukrywać. Prawdopodobnie właśnie wtedy Tabęcki
przyszedł mu z pomocą. Po czerwcu 1940 r., kiedy „Monter” zajmował już
stanowisko szefa Wydziału III Komendy OW ZWZ, miał do dyspozycji aparat
legalizacyjny organizacji i trudno sobie wyobrazić, by musiał korzystać z usług
osoby prywatnej, choćby najbardziej zaufanej.

O szczególnie pozytywnym stosunku Chruściela do „Lassa”
przekonują nas znane nam relacje. Wspominałem już o tym, co mówił Rybicki.
Wersję tę potwierdzał również Lewandowski. Nie był jednak dowódca warszawskich
struktur ZWZ/AK jedynym, którego sympatię zdołał zaskarbić sobie Tabęcki.
Równie dobre zdanie, jeśli nie lepsze, miał o nim twórca i szef Kedywu OW AK
Jerzy Lewiński.

Urodzony 14 czerwca 1908 r. we wsi Mierzyce w powiecie
wieluńskim, syn Antoniego i Haliny z domu Dybek, już w 1926 r. związał swoją
przyszłość z wojskiem. Kolejno kończone kursy, sprawowane funkcje – był m.in.
kierownikiem WF w Centrum Wyszkolenia Saperów – a także udział w obronie
Warszawy we wrześniu 1939 r. – dostał się do niewoli, z której uciekł –
zaprowadziły go do wspominanego już Referatu „C” w Oddziale III Sztabu Komendy Głównej
SZP. Używając konspiracyjnego nazwiska Jerzy Reda w sierpniu 1940 r. objął
stanowisko dowódcy batalionu saperów m.st. Warszawy, a w czerwcu 1942 r. został
szefem Związku Odwetu OW AK.

To jego dziełem była m.in. akcja „Wieniec”,
przeprowadzona nocą 7/8 października 1942 r. Stanowiła ona jeden z ostatnich
akordów w historii warszawskiego ZO. W tym samym bowiem czasie Lewiński
konstruował już sztab Kedywu. Jedną z osób, które miały się w nim znaleźć,
prawdopodobnie z polecenia samego „Montera” (Lewandowski 9.09.1974, s. 22), był
„Lasso”.

Bohater

Przyglądając się opisom Tabęckiego, można odnieść
wrażenie, że był stereotypowym konspiratorem, pierwowzorem głównego bohatera
sensacyjnej opowieści o podziemiu. Przystojny, odważny, trochę bezczelny,
odrobinę beztroski, otoczony tajemnicą i pięknymi kobietami, a przy tym bogaty.

Zbigniew Lewandowski, który pozostawił nam
najdokładniejszy opis Tabęckiego, tym cenniejszy, że nie dysponujemy żadną jego
fotografią, wspominał, że „był [on] blondynem bardzo przystojnym, ubierał się w
tym czasie bardzo elegancko” (tamże). Co więcej, „był bezpośredni i dużo lubił
mówić o sobie”. Ludzie darzyli go sympatią, wystarczy wspomnieć „Montera” oraz
„Chuchrę”. „Szyna” pisał również, że widywał „go czasem na ulicy. Prawie zawsze
szedł w towarzystwie przystojnej i dobrze ubranej kobiety”, prawdopodobnie
żony.

Mieszkali w kamienicy przy ul. Marszałkowskiej 81. Na
jej zdjęciach wykonanych przed 1939 r. widzimy Warszawę w tym najpiękniejszym
wydaniu. Jest czysto, schludnie i elegancko. Rosną drzewa dające przyjemny cień
w słoneczne dni, po chodniku spacerują dobrze ubrani ludzie, na ulicy widać
samochody. Dzisiaj zachowała się jedynie część budynku. Najpierw spłonął w
czasie Powstania Warszawskiego, krótko po wojnie rozebrano do poziomu parteru
fasadę, a w połowie lat pięćdziesiątych w trakcie poszerzania ul.
Marszałkowskiej zburzono i tę jej pozostałość. Zachowała się dalsza część
kamienicy. Z zewnątrz smutna, w środku ze śladami dawnego luksusu, który przez
kilka lat otaczał Tabęckiego.

„Lasso” nie należał do osób mających problemy z gotówką,
z czego w podziemiu zdawano sobie sprawę. Z dokumentów organizacyjnych dowiadujemy
się, że posiadał zamożną rodzinę. Sam też podczas wojny dobrze zarabiał. W Kedywie
z racji swego stanowiska oraz zakresu obowiązków mógł liczyć na 1700 zł samej
podstawy, plus 600 zł dodatku rodzinnego (Kedyw 2006, s. 152). W okresie
jesienno-zimowym dodatkowo dostawał 1200 zł specjalnego dodatku węglowego (Kedyw
2009, s. 261). Łącznie otrzymywał więc nawet 3500 zł. Przy ówczesnych zarobkach
była to suma niebagatelna (pod koniec 1941 r. przeciętna pensja nauczycielska
wynosiła 300 zł, a w grudniu 1942 r. urzędnik mógł liczyć maksymalnie na 800 zł
miesięcznie – jeśli był mężczyzną i miał co najmniej 40 lat). Na tym jednak nie
kończył się jego dochód. W miejscu oficjalnego zatrudnienia zarabiał 700 zł. Według
Lewandowskiego była to bliżej nieokreślona „wyższa instytucja niemieckiej
administracji” (Lewandowski 9.09.1974, s. 22), co pasowałoby do rzekomego
posiadania przez niego papierów reichsdeutscha/baltendeutscha. Dzięki tej pracy
dysponował też przepustką umożliwiającą mu poruszanie się po ulicach miasta
nocą, a także korzystanie z lokali „Nur für Deutsche”, czym lubił się chwalić.

Cały ten zestaw, tj. znajomość języka, dobra sytuacja
finansowa, odpowiednie kontakty oraz papiery, sprawiał, że Tabęcki był wręcz
idealnym kandydatem na bohatera podziemia, co w pierwszych miesiącach
działalności Kedywu OW zdawało się regularnie znajdować potwierdzenie.

Już na początku 1943 r., w okresie kiedy Kedyw OW
jeszcze nie zdążył na dobre rozpocząć swojej działalności, Zbigniew
Lewandowski, zastępca „Chuchry”, pełniący jednocześnie funkcję szefa Biura
Badań Technicznych przy KG AK, wpadł na pomysł przesłania kilku wybranym
wysokim niemieckim urzędnikom małych bomb, wystarczających do tego, aby
definitywnie zakończyć ich pracę. Razem ze współpracownicami przygotował paczki
z bombami.

Żeby jednak trafiły bezpośrednio do adresatów, musiały
mieć odpowiednie urzędowe naklejki adresowe. „Lasso”, wykorzystując swoje
dojścia, zdobył odpowiednią ich liczbę (Lewandowski 9.09.1974, s. 16).
Wszystkie bomby, już zapakowane, odpowiednio oznaczył w mieszkaniu przy ul.
Zielnej, dokąd w zwyczajnej torbie, po wcześniejszej kontroli „Szyny”,
dostarczyła je Antonina Mijal „Tosia” z BBT. Kiedy wszystko było gotowe, razem
poszli na pobliski pl. Napoleona, gdzie w siedzibie Deutsche Post Osten nadali
przesyłki do urzędników w Warszawie i Krakowie. Choć bomby trafiły pod wskazane
adresy, to żaden z namierzonych oficjeli nie został nawet ranny. Po tym jak
trzy bomby eksplodowały w sekretariatach, zabijając kilku pracujących tam
Niemców, Gestapo, zaalarmowane tymi zajściami, namierzyło pozostałe paczki.

Kolejna istotna akcja z udziałem Tabęckiego jest
związana z Powstaniem w Getcie Warszawskim. Już 19 kwietnia, w dniu wybuchu
walk, oddział Kedywu OW próbował wysadzić mur getta w rejonie ul.
Świętojerskiej, Bonifraterskiej i Muranowskiej. Akcja zakończyła się
niepowodzeniem. „Monter” od razu wydał Lewińskiemu polecenie podjęcia kolejnej
próby wybicia dziury w murze. Rankiem 22 kwietnia, w Wielki Czwartek, w lokalu
przy al. 3 Maja zebrał się sztab Kedywu OW. Po krótkiej naradzie zdecydowano
się uderzyć na odcinku wzdłuż ul. Okopowej, pomiędzy ulicami Dzielną i Pawią.
Lewandowski wspominał: „Zniszczona miała być osadzona w murze, zamknięta już na
stałe, brama do getta. Stąd uciekinierzy mogli się ewakuować w kierunku
Cmentarza Żydowskiego, następnie Powązek i dalej za miasto do Puszczy
Kampinoskiej” (Lewandowski 1985, s. 77). Szybko jednak się okazało, że oddział
wyznaczony do zadania nie będzie w stanie go wykonać. Jak zwrócił mi uwagę
Dariusz Libionka, po nieudanym przebiegu akcji 19 kwietnia ludzie bali się udziału
w tej akcji.

Lewiński nie miał wyboru, musiał jeszcze przed godziną
policyjną w trybie awaryjnym zmontować nowy zespół. Nie mając dużego wyboru,
postanowił, że pójdzie razem z „Szyną”, a towarzyszyć im będzie Tabęcki oraz
sześciu ludzi z Oddziału Dywersji Bojowej „3” ze Śródmieścia, z „Ryżym” (N.N.)
i Cezarym Szemleyem-Ketlingiem „Cezarym” na czele. Wybór „Lassa” jest w pełni
zrozumiały. Zastanawia zaś udział „Ryżego” i „Cezarego”, znanego również jako
„Arpad”. Ten ostatni sprzedawał do getta broń służbową. I choć jego przełożeni
wtedy jeszcze nie wiedzieli o tym, prawdopodobnie orientowali się, że zna ten
teren i ma po drugiej stronie muru swoje kontakty.

23 kwietnia, w Wielki Piątek, o godzinie 11 uczestnicy
akcji spotkali się w ruinach przy popularnym Kercelaku.

Plan akcji przewidywał, że por. „Lasso” zlikwiduje posterunek na Okopowej, między Dzielną i Pawią. „Chuchro” z dwoma żołnierzami z ODB-Śródmieście, uzbrojonymi w steny miał ubezpieczać ul. Okopową w kierunku Cmentarza Żydowskiego oraz Pawią wzdłuż murów getta. Po strzale „Lasso” miałem, w towarzystwie minera i uzbrojonego w stena strzelca z ODB, ps. „Sęp” (NN), natrzeć na bramę od ul. Zegarmistrzowskiej, przez istniejącą od kilku miesięcy wyrwę w murach tzw. dużego getta (tamże).

Po zajęciu stanowisk „Lasso” zgodnie z założeniami
ruszył w stronę posterunku, gdzie miał napotkać zaledwie jednego strażnika. Podszedł
akurat w momencie, kiedy dokonywano zmiany warty. Nie zastanawiając się,
wyciągnął pistolet i zastrzelił obu Niemców. Dalej wypadki potoczyły się
błyskawicznie. Zaczęli się pojawiać kolejni strażnicy. Do akcji ruszyli „Szyna”
i „Chuchro” z resztą ludzi. Wtedy nadjechała „buda” z niemieckimi żandarmami.
Uczestnicy akcji nie mogli już myśleć o wykonaniu zadania – musieli się
ratować. Ruszyli biegiem wzdłuż ul. Okopowej w stronę Kercelaka. „Okopową cofał
się również »Lasso«, biegnąc tuż przede mną – pisał Lewandowski. – Wybiegając z
Zegarmistrzowskiej w Okopową, zobaczyłem, jak z bram domów po jej wschodniej
stronie wybiegają policjanci granatowi, próbując go zatrzymać. W pierwszego,
który zabiegł mu drogę, »Lasso« strzelił z pistoletu. Policjant upadł w tył, na
plecy. To powstrzymało nieco innych” (tamże, s. 78–79). Oddział wycofał się bez
strat.

Więcej szczegółów dotyczących postawy „Lasso” w akcji
znajdujemy w relacji spisanej przez „Szynę” w 1974 r.:

Wykazał wtedy wybitną odwagę, ogromny refleks i wielką zręczność w posługiwaniu się pistoletem. Zabił wtedy z najbliższej odległości dwóch niemców i „granatowego”. Ten ostatni zastąpił mu drogę z podniesionym pistoletem w ręku w chwili, gdy wycofywał się biegiem po załamaniu się zasadniczej akcji. „Lasso” trzymał w tym momencie prawą, uzbrojoną, rękę w kieszeni płaszcza. Zastrzelił „granatowego” w biegu, poprzez kieszeń własnego płaszcza, nie wyciągając z niej uzbrojonej ręki. Biegłem tuż za nim i mam tę scenę w swoich oczach jeszcze dzisiaj. Prawdopodobnie tym strzałem i mnie uratował życie.

Lewandowski nie był jedynym, który zawdzięczał tamtego
dnia życie Tabęckiemu. Drugą osobą był Lewiński. Józef R. Rybicki pisał po
wojnie, że to właśnie „w tym tkwiła słabość »Chuchry« do »Lasso«” (Rybicki 2003,
s. 134). Należy zauważyć, że opis akcji jest typowy dla powojennych relacji
żołnierzy dywersji. Dużo tu strzelania, ofiar po drugiej stronie – a żadnych po
własnej. I jest odpowiednia dramaturgia. Można mieć jednak wątpliwości, czy w
tak trudnej sytuacji oddział Lewińskiego wyszedłby z tego bez szwanku.

Przez pierwsze trzy miesiące działalności Kedywu OW
Jerzy Tabęcki mógł być uznawany przez zwierzchników za człowieka, bez którego
trudno wyobrazić sobie dalszą pracę. Odważny, z dużymi możliwościami, jakie
zapewniały mu praca, posiadane papiery i znakomita znajomość języka, zdobył
sobie zaufanie otoczenia. I wtedy pojawiła się pierwsza rysa na jego wizerunku.

Według raportów podziemia Hugo Dietz, kierownik
jednego z wydziałów Arbeitsamtu w Warszawie, odznaczał się zajadłą nienawiścią
wobec Polaków. Brał udział w likwidacji getta, organizował łapanki. Wydanie
rozkazu jego likwidacji było oczywiste. Przeprowadzenie akcji według Zbigniewa
Lewandowskiego zlecono ODB ze Śródmieścia, rozpoznanie zaś – Tabęckiemu. Po
latach „Szyna” wspominał: „13 kwietnia 1943 r. w godzinach popołudniowych »Lasso«
złożył nam w naszym lokalu konspiracyjnym przy ul. Zielnej meldunek:
zastrzeliłem dziś Dietza na ul. Rysiej. Meldunek ten natychmiast przekazano »Monterowi«”
(Lewandowski 9.09.1974, s. 23).

Po kilku dniach Chruściel wezwał „Chuchrę” i „Szynę”
do „lokalu konspiracyjnego przy ul. Filtrowej i zakomunikował” im, że w sprawie
likwidacji Dietza otrzymał dwa meldunki. Jeden od Tabęckiego i drugi, zgodnie z
którym akcję przeprowadził pięcioosobowy patrol Władysława Welweta „Misia” z
oddziału „Kosy” Kedywu KG AK. Doszło do konfrontacji, w której udział wzięli on
sam, Lewiński, Lewandowski, Welwet i Tabęcki. W trakcie spotkania „Miś” i
„Lasso” przedstawili swoje wersje wydarzeń. „Lasso” mówił, że w czasie sekcji
zwłok znaleziono w ciele sześć kul. Informację tę miał jakoby uzyskać od
Niemców, z którymi pracował w urzędzie.

Po wysłuchaniu relacji Chruściel uznał oba meldunki za
prawdziwe. W jego ocenie, jak wspominał Lewandowski, jeden Dietza postrzelił, a
drugi – dobił. Obaj otrzymali Krzyże Walecznych. „Szyna” jednak miał
wątpliwości co do opowieści Tabęckiego. Po wizji lokalnej uznał, że Tabęcki
stał zbyt daleko od Dietza, aby mógł go zabić z broni krótkiej. „Z takiej
odległości wyborowy strzelec mógł [go] tylko postrzelić”. A przecież „Lasso”
twierdził, że oddał aż sześć celnych strzałów. „Szyna” podzielił się swoimi
wątpliwościami m.in. z Lewińskim. Kilka dni później Tabęcki obydwu uratował
życie pod murami getta. Po tym Lewandowski już nie drążył tematu likwidacji
Dietza.

W całej sprawie zastanawia, dlaczego Chruściel
zdecydował się przyznać rację obu rzekomym wykonawcom wyroku. Wyjaśnienia są
dwa. Pierwsze – nie mając podstaw do podważenia którejkolwiek z wersji, nie
chciał ryzykować napięć. I drugie – „Monter” być może miał podejrzenia co do
Tabęckiego, ale prywatne sympatie, znajomość z jego ojcem, wdzięczność za pomoc
przy zdobyciu dokumentów przeważyły. W przypadku „Lassa” możemy jednak wskazać
jeszcze jedną historię, również opisaną przez Zbigniewa Lewandowskiego, w
której postawa Tabęckiego nie jest całkowicie jasna:

W jednym wypadku nie wykonał wyroku likwidacyjnego, zleconego przez odpowiednie władze AK, na pewnej parze konfidentów, mieszkającej w pobliżu Placu Zbawiciela. Wyjaśniał, że nie był w stanie tego zrobić, bowiem przed odczytaniem i wykonaniem wyroku zdążyli go przekonać (!), że są zupełnie niewinni. Konsekwencji z tego powodu w stosunku do „Lasso” nie wyciągnięto (tamże).

Nie wiemy, jaki był dokładny przebieg zdarzenia ani
kiedy dokładnie nastąpiło; na pewno stało się to przed wrześniem 1943 r., kiedy
to Lewandowski odszedł z pracy w Kedywie OW do Biura Badań Technicznych przy KG
AK, a więc jeszcze w momencie, kiedy Tabęcki cieszył się dużym zaufaniem góry,
z Lewińskim i Chruścielem na czele. Przez całą wiosnę i dużą część lata jego
pozycja zdawała się niezagrożona. Ale pod koniec sierpnia sytuacja znacząco się
zmieniła.

Akcja
na Czackiego

Latem 1943 r. warszawski Kedyw szykował się do jednej
z największych akcji w swojej historii – uderzenia na niemiecki Arbeitsamt przy
ul. Czackiego 14 w Warszawie. Jej celem było zniszczenie kopii wydawanych przez
urząd kart pracy. Ich istnienie sprawiało, że każdy posiadacz fałszywej arbeitskarty
mógł łatwo zostać zdemaskowany. A ponieważ w podziemiu często korzystano z
fałszywek, kopie oryginałów stwarzały zagrożenie dla całej organizacji.

Pierwszą próbę dostania się do budynku przy ul.
Czackiego podjęto w piątek 13 sierpnia, jednak ze względu na wizytę delegacji z
Berlina zespół wyznaczony do zadania nie zdołał dostać się do środka. W związku
z tym akcję przełożono na czwartek 26 sierpnia, zmieniając także jej plan:

Po ponownym przeprowadzeniu rozpoznania i obserwacji stwierdzono, że w obecnych warunkach najlepszą godziną do wykonania akcji będzie godzina ranna, tj. w tym czasie, kiedy dozorca otwiera bramę. Rozpoczęcie akcji ustalono na godzinę 6.20. Sytuacja na ulicy Czackiego w tym czasie: ruch uliczny znikomy, 2 policjantów granatowych pilnuje narożnego banku KKO, dozorca urzędu otwiera bramę, na wartowni Sonderdienstu czynności powinne i przygotowania do objęcia służby (Oddział 2007, s. 39).

Aby nie zwracać na siebie nadmiernej uwagi,
postanowiono, że uczestnicy nie będą podjeżdżali samochodami, lecz dotrą na
miejsce pieszo, po czym część z nich utworzy przed wejściem do Arbeitsamtu
kolejkę, w której znajdą się również kobiety. Reszta będzie rozstawiona po
okolicy, zabezpieczając kierunki, z których mogłyby nadejść ewentualnie
dodatkowe siły wroga. Po otwarciu bramy do siedziby Arbeitsamtu miała szybko
wkroczyć ekipa uderzeniowa, mająca sterroryzować ochronę, a następnie
przystąpić do niszczenia wskazanych dokumentów. Do tego celu przeznaczono 90 kg
szedytu w paczkach każda po 15 kg, 20 litrów smarów, 20 litrów benzyny, 12
butelek zapalających, cztery termity z zapalnikami czasowymi, trzy świece
gazowe i jedną minę z opóźnieniem dziesięciominutowym. To, co najważniejsze,
czyli szedyt, miał być dowieziony w ostatniej chwili samochodem, którym na
miejsce akcji miał przyjechać sam Jerzy Tabęcki.

Krótko po 6.00 zaczęli się ustawiać na swoich
pozycjach. W złożonym 28 sierpnia sprawozdaniu z przebiegu wydarzeń Zbigniew
Czajkowski „Olek” pisał:

Dn. 26 VIII 43 o godz. 6.15 dołączyłem do kolejki, utworzonej przy Dyr. Pol. Niem. na ul. Czackiego. Przy sąsiedniej bramie w kierunku Traugutta stało osobowe zielone auto policyjne. W kilka minut po moim przybyciu z bramy domu, przed którym stało auto, 4 gest[apowców] (3 umundurowanych, 1 w ubraniu cywilnym), wszyscy z pist[oletami] automat[ycznymi], wyprowadziło 2 kobiety. Po wsadzeniu ich do auta 2 gest[apowców] pojechało z nimi, a 2 pozostało przy bramie. W chwilę po ich odjeździe nadjechał nasz samochód ciężarowy z materiałem, zatrzymał się koło nas, wysiadł z niego szofer i spytał, od której są czynne biura. Następnie odjechał w kierunku Sto-Krzyskiej [Świętokrzyskiej] i wjechał w ślepą uliczkę na wprost B[an]ku Francusko-Polskiego. Około 6.30 przez ul. Czackiego w kierunku do Traugutta przejechał drugi mały samochód ciężarowy, który na znak dany ręką przez Leona nie zatrzymał się, lecz wjechał w ul. Traugutta. Ponieważ obaj gest[apowcy] stali ciągle przy bramie, Leon zdecydował, aby podeszło do nich 4 z nas i unieszkodliwiło ich. W momencie kiedy mieliśmy to wykonać, z ul. Sto-Krzyskiej [Świętokrzyskiej] wyjechało wspomniane wyżej auto pol[icyjne] i zabrało ich, odjeżdżając w kierunku Traugutta i Krak[owskiego] Przedm[ieścia]. Oczekiwaliśmy teraz na przybycie auta, które odjechało, nie zatrzymując się koło nas. W 3–4 min po odjeździe auta pol[icyjnego] usłyszałem u wylotu Czackiego i Sto-Krzyskiej [Świętokrzyskiej] kilka pojedynczych strzałów i zauważyłem auto pol[icyjne] stojące tam oraz człowieka leżącego na ziemi. Na rozkaz Leona „uciekać” pobiegliśmy z pistoletami w ręku do Traugutta, a następnie część w kierunku Krak[owskiego] Przedm[teścia], część zaś do Mazowieckiej (tamże, s. 43–44).

Akcja zakończyła się porażką. Jeszcze zanim na dobre
się zaczęła, stojący na ulicy kedywiacy zostali zaatakowani przez gestapowców.
W trakcie krótkiej strzelaniny zginęło dwóch żołnierzy, Jerzy Trószyński
„Onufry” oraz Zbigniew Art „Roman”. Ciała obu Niemcy przetransportowali do
prosektorium przy ul. Oczki, skąd zostały wykradzione przez kolegów i pochowane
na Cmentarzu Bródnowskim pod fałszywymi nazwiskami Zbigniew Kraft i Henryk
Montwił.

Jednocześnie z zabiegami o godne pożegnanie obu poległych
rozpoczęto jednocześnie śledztwo mające ustalić przebieg wypadków na ul.
Czackiego. W ciągu kilku dni zebrano co najmniej piętnaście raportów. Po dwa
złożyli dowódca akcji Leon Tarajkowicz „Gryf”, a także Stanisław Sosabowski
„Stasinek” i dwaj jego żołnierze z grupy żoliborskiej, Zbigniew Siennicki „Bor”
i Leon Zubrzycki „Lech”. Po jednym przygotowali: „Pyz” (N.N.), Włodzimierz
Denkowski „Kostek”, „Zygmunt” (N.N.), Antoni Wojciechowski „Antek II”, Zdzisław
Czajkowski oraz „wypożyczeni” z batalionu „Zośka” Edward Kuźmiński „Heniek” i
Wiesław Krajewski „Sem”.

Lektura tych zapisków pozwala na wskazanie kilku
elementów wspólnych. Pierwszy – wszyscy na swoich stanowiskach pojawili się
krótko po 6.00. Sosabowski, Czajkowski i Siennicki zgodnie wymieniają 6.15 jako
moment, kiedy zajęli pozycje. Denkowski pojawił się jeszcze wcześniej. Po kilku
minutach w okolicy znalazło się jeszcze więcej osób, wśród nich m.in. Zubrzycki
oraz Tarajkowicz.

Punkt drugi – Niemcy wychodzący z domu pod numerem 16,
wsiadający z dwiema kobietami i mężczyzną do samochodu i odjeżdżający – nie
licząc dwóch, którzy zostali na ulicy. Tuż obok kolejki, która ustawiła się
przed Arbeitsamtem. „Gryf” w swoim raporcie podawał: „godz. 6.25 Nadjeżdża
samochód polic[yjny] od ul. Świętokrz[yskiej] i zatrzymuje się pod [nr.] 16.
Dwóch gestap[owców] wsiada do samochodu. W tym samym czasie nadjeżdża nasz
samochód z gr[upy] terroryzującej, ale widząc nowo wytworzoną sytuację,
niepomyślną do rozpoczęcia akcji, przejeżdża dalej i skręca w Traugutta. Po chwili
gestapowcy odjeżdżają w kier[unku] Traug[utta] do Mazowieckiej” (tamże, s. 61).

Samochód z grupy terroryzującej to następny fragment
układanki. Jechał nim najprawdopodobniej „Lasso”. Opis, jak krąży powoli po
ulicy, pojawia się w czterech relacjach. Według nich miało w nim się znajdować
trzech ludzi. Zdaniem „Pyza” przejechał ul. Czackiego trzy razy: „Zorientowałem
się, że to auto patroluje czworobok zamknięty ulicami: Świętokrzyską,
Czackiego, Traugutta, Mazowiecką” (tamże, s. 53). W końcu pojawił się za nim opel-kapitan.
Po wyminięciu go zatrzymał się. Chwilę później padły pierwsze strzały.

Tutaj dochodzimy do punktu czwartego – oczekiwanie na
początek akcji. Pierwsi jej uczestnicy na swoich pozycjach pojawili się o 6.10–6.15.
Do starcia doszło około 6.30, 15–20 minut później. Zaledwie pięć minut od
momentu, kiedy opel-admirał zabrał dwóch gestapowców sprzed wejścia do domu nr
16. Ci przez blisko dziesięć minut obserwowali, jak na niedużej ulicy gromadzi
się tłum młodych ludzi. W tej sytuacji mogło dojść do zdekonspirowania akcji.
Potwierdzają to słowa Siennickiego: „Onufry był zaniepokojony i powiedział do
mnie, że akcja powinna być już rozpoczęta” (tamże, s. 47).

O tym, że zwracali na siebie uwagę, pisał też
Lewandowski, który choć był nieobecny na miejscu, zapoznał się z relacjami
uczestników wydarzeń: „Zachowanie się »Onufrego« z grupy »Andrzeja« było
wyjątkowo prowokacyjne i zwracające powszechną uwagę na pustej o tej wczesnej
godzinie ulicy Czackiego” (Lewandowski 8.09.1974, s. 20). Jednak w powojennych
opisach wydarzeń winny dramatu staje się jeden człowiek – „Lasso”.

Tego samego dnia Lewandowski oraz Lewiński w bezpośredniej
rozmowie zarzucili mu tchórzostwo. W odpowiedzi pokazał im świeżą ranę, mówiąc,
że został ranny pół godziny po akcji, kiedy wrócił na miejsce akcji i zaczął
strzelać do Niemców. Problem w tym, że do żadnej wymiany ognia nie doszło, co
potwierdzają zeznania Zubrzyckiego i Tarajkowicza. Ale „Lasso” rzeczywiście był
ranny. „Chuchro” i „Szyna” wysłali go do szpitala, gdzie miał zostać opatrzony
przez zaufanego lekarza. W tym miejscu relacje, jakimi dysponujemy, rozmijają
się. Sosabowski w latach siedemdziesiątych w liście do Rybickiego pisał, że to
on zajmował się Tabęckim. Przyjrzyjmy się jego wersji:

Przyjechał dorożką w towarzystwie drugiego kolegi. Portier wywołał mnie do holu na parterze. Dowiedziałem się, że Lasso jest ranny. Brali udział w akcji ulicznej. Akcja, której szczegółów nie znam, nie udała się, oddział poszedł w rozsypkę. Na szczęście poza Lassem, który dołączył na melinę, osobno [?] nie było żadnych ofiar (Sosabowski 11.12.1974, s. 1).

Fragment zastanawiający – Sosabowski, który brał
udział w akcji na ulicy Czackiego i doskonale wiedział, że „Lasso” również tam
był, nagle opisuje całość tak, jakby nie miał żadnej wiedzy na temat
okoliczności wydarzeń. Ale czytajmy dalej:

Po rozmowie z mym szefem dr. Piotrowskim zabrałem L. na górę, na salę opatrunkową. Czuł się dobrze, szedł bez pomocy, a poza tym, że był trochę blady, nie było żadnych innych objawów. Powiedział nam, że został ranny w bok z pistoletu maszynowego, [jednak] ani na marynarce, ani na koszuli nie było śladu krwi ani uszkodzenia przez pocisk. Tłumaczył się, że na melinie zmienił koszulę i marynarkę, co mi się wydawało możliwe. Sama rana to dość ciekawy wypadek. Rana styczna z wlotem i wylotem po lewej stronie pomiędzy kością biodrową a ostatnim żebrem. Krwawienia nie było żadnego. Kula przeszła tylko przez skórę i tkankę tłuszczową podskórną. Co więcej z przodu, gdzie był wlot (bo otwór był mniejszy), naokoło wlotu była czarna obwódka, czarny pierścień z niespalonego prochu. Tego rodzaju obwódka jest typowa, gdy lufa broni palnej jest przyłożona bardzo blisko gołej skóry. Gdybym nie znał Lasso, to bym wtedy powiedział, że dwoma palcami lewej ręki odciągnął skórę, przyłożył prawą ręką pistolet do fałdu i sam się przestrzelił. Gdy się później zastanawiałem nad tą sprawą i dyskutowałem ją z mym starszym kolegą dr. Piotrowskim, którego znałem jeszcze ze szpitala Ujazdowskiego, doszliśmy do wniosku, że była to jedyna możliwość. Nawet sam kanał kuli nie szedł prosto, tylko krzywą. To znaczy gdyby przeprowadzić linię prostą od wlotu do wylotu, to pocisk by przeszedł przez jamę brzuszną i jelito grube (tamże, s. 1–2).

W porównaniu z początkiem relacji, gdy „Stasinek”
wyraźnie miał problem z przypomnieniem sobie przebiegu wypadków, druga część
opisu jest zadziwiająco dokładna – i zapewne zgodna z prawdą. W akcie
oskarżenia Tabęckiego, przedłożonym Wojskowemu Sądowi Specjalnemu już po jego
śmierci, znajduje się informacja potwierdzająca wspomnienie Sosabowskiego.
Zgodnie z nią strzał, w którego wyniku „Lasso” został ranny, oddano z
odległości nie większej niż 50 centymetrów, podczas gdy sam ranny twierdził w
rozmowie z Lewińskim, że było to 6–7 metrów (Kedyw 2009, s. 198).

„Lasso” więc prawdopodobnie kłamał i sam do siebie strzelił. Nie wiadomo tylko po co. O ile więc jego zachowanie rzeczywiście należy uznać za dziwne, o tyle trudno zgodzić się z zarzutem tchórzostwa. W momencie kiedy gestapowcy otworzyli ogień do „Onufrego”, w ciągu kilku sekund z miejsca wydarzeń zaczęli uciekać wszyscy uczestnicy akcji, co zaznaczali w zeznaniach. Ich lektura skłania do stwierdzenia, że w sytuacji gdy prawdopodobnie poza Zbigniewem Artem nikt nie podjął walki, jedyną osobą, której wytknięto tchórzostwo, został Tabęcki. Najwcześniejszym znanym źródłem informującym nas o tym zarzucie jest akt oskarżenia „Lassa” napisany po 15 kwietnia 1944 r. Być może więc cała historia została rozbudowana po czasie, aby wzmocnić przekonanie o zdradzie, jakiej miał dopuścić się „Lasso”.

Rybicki notował po latach, że rozmawiali z Lewińskim,
co zrobić. W końcu „»Chuchro« przyrzekł usuwać [Tabęckiego] stopniowo z akcji,
powoli zrywać z nim łączność oddziałową” (Rybicki 2003, s. 134). „Lassu”
powiedzieli, że z uwagi na jego stan zdrowia na jakiś czas muszą odsunąć go od
pracy. Czas jego rekonwalescencji chcieli wykorzystać, by uważniej mu się przyjrzeć.

Lewiński,
pieniądze i bandyci

Sytuacja zdawała się wyciszać, gdy w Kedywie OW nagle
doszło do wstrząsu. Na początku listopada 1943 r. aresztowany został „Chuchro”.
Według relacji Franciszki Parońskiej, której mąż znał się z Lewińskim z pracy w
Kedywie, wpadł, gdy szedł do mieszkania swojej narzeczonej na ul. Polnej 50.
Niemcy akurat urządzili w domu kocioł. Lewiński próbował uciekać, ale dopadli
go i pobili. Trafił na Szucha i zapewne na Pawiak.

Gdy tylko wiadomość o jego zniknięciu dotarła do
„Montera”, zaczęto szukać możliwości ratunku. Jako pierwszy do pomocy zgłosił
się Tabęcki. Jego plan był prosty. Korzystając ze swoich kontaktów i tego, że
Niemcy nie wiedzieli jeszcze, kim jest Lewiński, chciał wykupić go za 100 tys.
zł. „Monter” dał mu pieniądze. Dni mijały, a „Chuchro” ciągle pozostawał w
więzieniu. „Lasso” tłumaczył Chruścielowi i Rybickiemu, że potrzebuje czasu, że
to nie jest proste. Nie wiemy, czy Tabęcki podejmował jakiekolwiek próby. O
tym, że takie były, wiemy z relacji Parońskiej, która podkreśla, że gdy osoba
prowadząca z Niemcami negocjacje zgodziła się na podwyższenie ceny podanej
przez nich pierwotnie, ci zorientowali się, iż mają do czynienia z kimś
istotnym. Rozpoczęły się przesłuchania połączone z nieustannym biciem.
Lewińskiemu udało się wysłać gryps, w którym informował, że Gestapo nie
wyciągnęło z niego żadnych informacji. O tym, że do końca milczał, świadczy to,
iż Niemcy nie poznali nawet jego prawdziwej tożsamości. Rozstrzelali go w
ulicznej egzekucji 24 listopada, jako Jerzego Redę.

Zanim do tego doszło, Tabęcki szukał sposobu na
zmazanie swojej sierpniowej wpadki. Tak długo prosił „Andrzeja” o możliwość
rehabilitacji, że ten dał mu najpierw jeden wyrok do wykonania, a potem całą
ich listę. „Lasso” żadnego z nich nie mógł jednak wykonać. Rybicki rozumiał, że
nie zawsze akcję da się przeprowadzić z dnia na dzień. Nie winił go za to.
Jakby chcąc dać mu jeszcze jedną szansę, a może go sprawdzić, zlecił mu kolejną
akcję.

Chodziło o likwidację Mariana Szweda, funkcjonariusza
polskiego Kripo. W raporcie podziemia pisano, że „jego zbytnia »gorliwość« i
służalstwo w stosunku do Niemców przechodzi wszelkie granice. Jest on głośnym i
znanym już i w całym mieście znienawidzonym szantażystą”. Tabęcki zabrał się do
pracy. Po kilku dniach przyszedł jednak do Rybickiego i oznajmił, że nie
wykonał wyroku. Był blisko, czekał już na Szweda w restauracji wskazanej mu
przez Leona Millera, również funkcjonariusza polskiego Kripo. Szwed przyszedł,
ale zanim „Lasso” cokolwiek zrobił, tamten położył na stole przed nim dwa
pistolety i rozpoczął swoją „spowiedź”. Tabęcki mu uwierzył. Teraz domagał się
od Rybickiego rozmowy z Chruścielem. „Andrzej” odmówił, prosząc o raport na
piśmie.

Minęło kilka dni. Tabęcki pokazał się z raportem. Nie
jednym, a dwoma. W pierwszym, poświęconym Szwedowi, pisał m.in., że tamten
tłumaczył, iż „zło, które uczynił, było wynikiem złego wykorzystania jego sił i
energii na skutek braku kontaktu z czynnikami miarodajnymi” (Kedyw 2009, s. 196).
Dalej prosił o możliwość przedstawienia jego sprawy górze i danie mu szansy
udowodnienia, że jest „dobrym Polakiem”.

Drugi raport dotyczył niejakiego „Ryżego”, żołnierza
Kedywu OW, skazanego na śmierć przez podziemny sąd za bandytyzm. To była sprawa
sprzed kilku miesięcy. „Ryży” (N.N.) oraz Cezary Szemley-Ketling „Arpad” do
Kedywu OW trafili krótko przed akcją pod murami getta. Nie przyszli jednak do
„Chuchry” sami, ale z gotowym oddziałem dywersyjnym, który „Ryży” zaczął
formować jesienią 1942 r., a w którym główną siłę uderzeniową stanowił blisko
30-osobowy pluton „Arpada”. Bardzo szybko się okazało, że za ich działalnością organizacyjną
stoi nie tylko chęć walki z okupantem.

W sobotę 7 sierpnia 1943 r. do ppłk. Konstantego
Kułagowskiego „Reżysera”, komendanta Obwodu AK Śródmieście, wpłynęło
oświadczenie „Ryżego” w sprawie odsunięcia przez niego „Arpada” od pracy w
związku z jego bandycką działalnością, obejmującą m.in. zabicie czterech osób,
na których nie było wyroków wydanych przez władze podziemia. „Na zapytanie,
dlaczego te rzeczy robi, odpowiedział, że ma swoje plany, swoją ideologię, zaś
wyroki powyższe wykonał dla jego wiadomych przyczyn” (Kedyw 2010, s. 33).
„Ryży” zarzucał swemu podwładnemu dokonywanie napadów rabunkowych, odmowę
wykonania rozkazów oraz przywłaszczenie sobie siedmiu pistoletów należących do
oddziału. Wedle pisma „Ryżego” stał się on celem przynajmniej jednego zamachu dokonanego
przez grupę „Arpada”.

Wobec tak poważnych zarzutów rozpoczęto śledztwo, w
trakcie którego przesłuchano m.in. Lewińskiego. I to akurat 26 sierpnia 1943
r., w dniu akcji na Czackiego. W wersji, jaką przedstawił „Chuchro”, głównym
winnym był „Arpad”. Z protokołu przesłuchania dowiadujemy się, że Tabęcki
również znajdował się w kręgu zainteresowania komisji badającej sprawę.
Lewiński jednak zarówno jego, jak i „Ryżego” wziął w obronę. Sprawa toczyła się
później jeszcze kilka miesięcy, aż w końcu w akcie oskarżenia przeciwko
„Arpadowi” i „Ryżemu” z 9 grudnia 1943 r. prokurator w podsumowaniu napisał, że
„wina obydwu oskarżonych nie budzi wątpliwości […]. Zresztą sami w
wyjaśnieniach swych obciążają się wzajemnie. Zarówno »Ryżego«, jak i »Janusza«
[Arpada] z całym naciskiem scharakteryzować należy, że są to już, niestety,
zawodowi bandyci i mordercy. Szybka ich likwidacja jest wskazana” (Obwodowe 2010,
s. 42).

Przez następne miesiące obaj skutecznie uciekali przed
wyrokiem. Szemley-Ketling nawet przeżył wojnę. „Ryży” pod koniec marca 1944 r.
przekazał Tabęckiemu pismo do „Montera”. Tłumaczył w nim, że wszystko, o co go
obwiniano, to wina „Arpada”. Prosił jednocześnie o ponowne zbadanie sprawy, anulowanie
wyroku oraz przyjęcie do służby.

Rybicki, widząc Tabęckiego w takim towarzystwie, miał
coraz mniejsze wątpliwości co do niego. „Lasso” już nie tylko był zamieszany w
niewyjaśnioną akcję na Czackiego, lecz także otwarcie przyznawał się do
utrzymywania kontaktów z ludźmi, na których podziemie wydało wyroki. Sam miał
jeden z nich wykonać. „Monter” jednak ciągle nie był pewien, co zrobić. Być może
nie dostrzegał jeszcze niczego niepokojącego, a może nie potrafił dopuścić do
siebie myśli, że syn jego przyjaciela robi coś złego. Rozkazał tylko odsunąć go
od sprawy Szweda oraz zlikwidować „Ryżego”. Wtedy Niemcy aresztowali „Lasso”.

Finał

Informację o tym dostarczyła żona Tabęckiego,
wykorzystując – jak podawał „Andrzej” – swojego brata, który pracował w jednym
z oddziałów dywersji. O wątpliwej postawie szwagra podobno nic nie wiedział. Rybicki
po latach zanotował: „Dowiadujemy się via
wywiad »Montera«, że rzeczywiście »Lasso« aresztowany wraz z bronią. Cały mój
stosunek do niego ulega jakby jakiemuś wahaniu”. Nie rozumiał, czy to przypadek, czy może jakiś nowy jego pomysł.
A może faktycznie niesłusznie go podejrzewał? Jak zwrócił mi uwagę Dariusz
Libionka, do dzisiaj niejasne pozostaje, czy Tabęckiego aresztowało Gestapo,
czy polskie Kripo. Za tym drugim rozwiązaniem przemawia dalszy rozwój wypadków.

Od tego momentu historia nabrała szalonego tempa. Najpierw
„Ryży” i Szwed odnaleźli Rybickiego. Powiedzieli mu, że robią wszystko, co
tylko możliwe, aby uwolnić Tabęckiego. Sytuacja była absurdalna. Dwóch ludzi
skazanych przez AK na śmierć tłumaczy oficerowi AK, że lada moment wyciągną z
rąk Gestapo innego oficera AK. I to takiego, przy którym znaleziono broń i
listę gestapowców do likwidacji, co normalnie nie dawałoby żadnych szans na
ratunek. „Dziękuję krótko Szwedowi, a ten pyta, czy będę pamiętał o jego
sprawie, czy może się już swobodnie poruszać, bez obawy likwidacji. Odpowiadam krótko,
że nie mam jeszcze odpowiedzi mojej Komendy. Żegnam się z nimi”. Zaskoczeń ciąg
dalszy. Już następnego dnia „Andrzej” dostał wiadomość, że „Lasso” jest na
wolności. Chciał się spotkać. Rybicki przeczuwał, że to podstęp, ale nie miał
wyjścia. Musiał to doprowadzić do końca. Rozumiejąc, że historia może się różnie
zakończyć, nie chciał narażać swoich najbliższych współpracowników. Odciął się
więc od nich, skupiając całą swoją uwagę na tej jednej sprawie.

Spotkali się na rogu Al. Jerozolimskich i ul. Kruczej.
Tabęcki, razem ze Szwedem i „Ryżym”, podjechał samochodem – z numerami rejestracyjnymi
Kripo. Na głowie miał bandaż. Rzekomo ślad po pobiciu na Szucha. Zapytany, po
co mu takie towarzystwo, odparł, że się boi, iż AK go zlikwiduje. A jak
wyszedł? Wmówił Niemcom, że jest z NSZ. W trakcie rozmowy zaczął ciągnąć
swojego szefa w stronę samochodu. Mówił, że pojadą za miasto, tam spokojnie
wszystko omówią.

Odpowiedziałem, że niech mnie nie ciągnie, bo obawiając się zasadzki gestapo przy widzeniu się z nim, przyszedłem z obstawą i powiedziałem mu o wydanym rozkazie strzelania do nas jako całości. Podziałało natychmiast; „Lasso” zły puścił mnie i chodząc, zaczęliśmy rozmawiać o Szwedzie, który przyłączył się teraz do nas, a przedtem stał na uboczu z „Ryżym”. Szwed „błaga” wprost, bym go przyjął do organizacji. Odpowiadam, że jeszcze nie mam odpowiedzi na raport „Lasso”, lecz spodziewam się, że będę miał ją w najbliższych dniach i wówczas powiadomię (Rybicki 2003, s. 141).

W czasie rozmowy „Andrzej” wpadł na pomysł spotkania z
nimi raz jeszcze w pełnym gronie. Nie po to, żeby rozmawiać, ale złapać ich,
przesłuchać – i zabić. Zaproponował, że kiedy uzyska odpowiedź od góry, odezwie
się i ustalą szczegóły. „Lasso” podał mu numer telefonu do swojej matki i rozeszli
się. Rybicki od razu ruszył do „Montera”. Teraz nie mógł odpuścić, musiał
uzyskać zgodę na likwidację. Tabęcki z całą swoją wiedzą i podejrzanymi
kontaktami stał się zagrożeniem. Chruściel też to zrozumiał. Bez sądu – jako
komendant okręgu miał taką możliwość – wydał na „Lasso” wyrok śmierci.

„Andrzej” błyskawicznie zaczął szykować akcję. Plan
był prosty. Mieli zwabić Tabęckiego, Szweda i „Ryżego” na Żoliborz, w rejon pl.
Wilsona, do jednej z willi. Tam chcieli ich obezwładnić i przed wykonaniem
wyroku przesłuchać, aby dowiedzieć się, co stało za całą sprawą. Czy chodziło
jedynie o działalność bandycką, czy może o coś poważniejszego – współpracę z
Niemcami.

Nadszedł dzień akcji, 15 kwietnia 1944 r. Piękna
słoneczna pogoda, ciepło. Wszystko miało się zacząć o 17. Ludzie poinstruowani,
każdy znał swoje zadanie. Rybicki na miejsce przyjechał dwie godziny wcześniej.
Chciał sprawdzić, czy wszystko jest gotowe. Okazało się, że pojawił się poważny
problem. Jedna z grup biorących udział w akcji miała opanować dom należący do
volksdeutschów. To w nim zamierzano wykonać wyrok. Pech chciał, że odbywało się
tam przyjęcie. Wybrali więc inny lokal – szkołę. „Andrzej”, wściekły, nakazał
opuszczenie budynku. Nie chciał narażać Polaków na represje. Zamiast tego
wybrał rejon ulic Dziennikarskiej i Sułkowskiego. Mało uczęszczany, odsunięty
od pl. Wilsona, gwarantujący odrobinę spokoju.

Teraz już tylko sprawność wykonawców decydowała o wyniku
sprawy. O 17 Rybicki spotkał się na przystanku z Tabęckim, Szwedem, „Ryżym” i
Leonem Millerem. Ostatniego miało nie być, ale skoro już się pojawił, to nie
mógł wyjść z tego cało. Ruszyli. Krok za krokiem zbliżali się na miejsce. Zeszli
z pl. Wilsona. Byli już coraz bliżej. „Andrzej” niósł pod pachą gazetę. Sygnał
dla reszty, żeby do niego nie strzelali. W końcu mało który z szeregowych
żołnierzy AK wiedział, jak wygląda jego dowódca. Jeszcze kilka kroków. Naprzeciwko
Rybickiego szło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, Stanisław Sosabowski, napisze po
latach:

Pierwsza para Andrzej razem z młodym blondynem, znałem go jako Lasso. Tuż za nimi trzech innych ludzi. Wysoki brunet bez kapelusza szedł tuż za Lassem. Z odległości jakichś 30 metrów Lasso i Andrzej poznali mnie, zaczęli machać do mnie przyjaźnie, witając się. Trójka idąca z tyłu nie wykazywała specjalnego zaniepokojenia. […] Było ciepło, byłem tylko w koszuli. Lekka wiatrówka była przerzucona przez moje prawe przedramię. Antek miał ręce z tyłu za sobą. To jego ulubiona pozycja. Na dwa metry przed Lassem strzepnąłem trochę wiatrówką, odsłaniając lufę pistoletu, i strzeliłem wprost w okolice serca (Sosabowski 8.08.1974, s. 2–3).

Pierwszy padł Tabęcki, po nim „Ryży” i Miller. Tylko
Szwed zerwał się do ucieczki. Ostrzeliwał się z dwóch rewolwerów. Huk strzałów
wypełnił ulicę. Prawie dobiegł do rogu. „Andrzej” krzyczał, żeby go zabili. Nie
mógł im uciec. W końcu i jego dosięgnęły kule jednego z wykonawców. Zapadła
cisza. W ciągu kilku minut ciała wrzucono na ciężarówkę, którą wywieziono je za
miasto. Gdzieś na polanie, w jakimś lesie, wszystkie cztery wrzucono do
nieoznakowanego dołu.

Pytania

Zanim jednak pochowano zabitych, podczas obdukcji
lekarskiej rana głowy Tabęckiego okazała się mistyfikacją. Nie były nią za to
znalezione przy nim pozwolenie na broń i papiery baltendeutscha (albo
volksdeutscha, tutaj pojawiają się różne wersje). Tomasz Strzembosz podawał
nawet, że według jednego z raportów wywiadu istniało zdjęcie, na którym „Lasso”
znajdował się w towarzystwie kilku niemieckich oficerów. Wydawałoby się więc,
że rzecz jest oczywista – zdrada. Z takimi dowodami trudno bowiem dyskutować. Dlaczego
jednak nikogo nie wydał? Nawet po jego śmierci w Kedywie OW nie doszło do
żadnego aresztowania. A przecież ze swoimi znajomościami i dojściami mógł
„Lasso” wydać Niemcom całe kierownictwo Kedywu OW, a może nawet i samego
„Montera”. Istnieje też możliwość, że chcąc być stale przydatnym dla Niemców,
nie powiedział im wszystkiego, co wiedział. Być może liczył na to, że jeśli sam
przyprowadzi szefa warszawskiej dywersji, nagroda będzie o wiele większa, niż
gdyby „tylko” podał adresy jego lokali.

Także w kilkustronicowym akcie oskarżenia „Lassa”,
sporządzonym już po jego śmierci, sprawa współpracy z Niemcami została
podsumowana informacją, że ten wątek rozpracowuje kontrwywiad (Kedyw 2009, s. 200).
W piśmie tym Tabęckiego oskarżano o: tchórzostwo i samowolne opuszczenie
miejsca akcji w dniu 26 sierpnia; wyjawienie „Ryżemu” i Szwedowi, że są na nich
wydane wyroki śmierci, i wciągnięcie ich do pracy organizacyjnej; zobowiązanie
się do pełnienia funkcji konfidencjonalnych w Gestapo; przyprowadzenie na
spotkanie z „Andrzejem” obcych, tj. „Ryżego” i Szweda; cały szereg kłamstw,
które miały stworzyć mu odpowiednią legendę w konspiracji.

Dwa z tych trzech oskarżeń, tj. o zobowiązanie się do
współpracy z Niemcami oraz tchórzostwo podczas akcji na Czackiego, wydają się
niepotwierdzone. Brakuje twardych dowodów na jego związki z Gestapo. Z kolei
wątek ucieczki rankiem 26 sierpnia z ul. Czackiego już opisałem, pokazując, że
wobec większości uczestników tamtej akcji można by użyć podobnego zarzutu.

O wiele bardziej obciążająca oprócz pozwolenia na broń
i sfingowanego aresztowania wydaje się sprawa uwalniania „Chuchry”. Jak
pamiętamy, otrzymał na to od „Montera” 100 tys. zł. Lewińskiego nie uratował,
ale pieniędzy też nie zwrócił. Tutaj na scenie pojawia się małżeństwo Maria i
Wincenty Kułakowscy, znani z tego, że za pieniądze obiecywali pomoc w uwolnieniu
z rąk Niemców różnych osób. Tabęcki również skorzystał z ich usług. Ponieważ od
niego już nie można było się niczego dowiedzieć, należało przesłuchać
Kułakowskich. W niedzielę 6 maja 1944 r. do ich mieszkania przy ul. Śniadeckich
wpadł oddział dowodzony przez Stanisława Sosabowskiego (Sosabowski 5.12.1974, s.
1–3). Opanowali lokal, do którego po chwili przyszedł oficer kontrwywiadu AK
Wincenty Kwieciński „Lotny”. Sosabowski, który pozostawił relację z tej akcji,
nie był obecny przy samym przesłuchaniu małżonków, przez co nie wiemy, co powiedzieli.
Po wszystkim oboje zostali zastrzeleni.

Po latach Rybicki, spisując swoje wspomnienia,
zanotował, że Kułakowska zeznała, iż od „Lassa” otrzymała 25 tys. zł. Co się
stało z resztą, nie wiadomo. Może Tabęcki rzeczywiście próbował wykupić
„Chuchrę”, a może większość pieniędzy zachował dla siebie. Możemy jedynie zgadywać.

Są w tej sytuacji dwie prawdopodobne wersje wydarzeń.
Pierwsza dotyczy działalności bandyckiej, w którą „Lasso” wciągnęli „Ryży” i
Szwed. Być może postanowili we trzech prowadzić trudną do rozszyfrowania
dzisiaj grę z AK i Niemcami. Nie wiemy, kiedy Tabęcki poznał Szweda. Znajomość
z „Ryżym” rozpoczęła się najpewniej podczas akcji pod murami getta. Być może
zachęcony możliwością łatwego zarobku, dał się namówić na współudział w
przestępczej działalności „Ryżego” i „Arpada”? Tylko dlaczego jego udział był
tak niewielki? W raportach komisji badającej sprawę jego pseudonim przewija się
sporadycznie.

Druga możliwość jest związana z działalnością Mariana
Szweda. Światło na nią rzuca Jan Grabowski, opisując działalność Sonderstreife
SS-Hauptsturmführera Georga Richtera, w ramach którego działał Szwed (Grabowski
2020, s. 307 i n.). Młodzi, entuzjastycznie podchodzący do swojej pracy dla
Niemców, polscy funkcjonariusze Kripo zajmowali się m.in. wykonywaniem wyroków
na Polakach oraz napadami rabunkowymi na wybrane osoby. Sam Szwed był
zamieszany w aresztowanie Adolfa Bermana, który zabrany na komisariat, wykupił
się kwotą 200 tys. zł (Libionka 2018, s. 155).

Według raportów wywiadu AK ludzie Richtera skupiali
się jednak przede wszystkim na wynajdywaniu dróg dotarcia do podziemia. Być
może więc Szwed, wykorzystując Tabęckiego, próbował dotrzeć jak najgłębiej do struktur
konspiracyjnych. Zastanawia jedynie, dlaczego nie wykorzystał okazji, gdy
spotkał się z Rybickim. I to aż dwukrotnie przed 15 kwietnia. Czy chodziło mu o
kogoś wyżej postawionego? Nie wiadomo. Nie jest również jasne, czy „Lasso” dał
się wciągnąć w tę historię świadomie. Być może mu za to zapłacono. Szwed, jak
widzieliśmy, dysponował dużymi pieniędzmi. „Ryży” po tym jak zakończył bandycką
działalność w duecie z „Arpadem”, mógł zostać zwerbowany przez Szweda, a ten z
kolei polecił mu wciągnąć „Lasso” do pracy. Wszystko to jednak są wyłącznie
gdybania.

Wątpliwości w sprawie Tabęckiego nie pozbył się sam
Rybicki. Jeszcze w latach siedemdziesiątych ukrywał przed jego matką
okoliczności śmierci syna, a nazwisko przed historykami. Skazani oni byli wtedy
na pisanie o Tabęckim N.N. – nazwisko nieznane. Dzisiaj, choć nazwisko już
znamy, ciągle wielu rzeczy nie wiemy.

Historia Jerzego Mieczysława Tabęckiego „Lassa”,
„Cerbera”, mimo niezwykle sensacyjnego jej przebiegu, a także tego, jakie
postaci były w nią zamieszane, do dzisiaj nie doczekała się poważniejszego
zainteresowania ze strony historyków. Tymczasem już nawet w tym niepełnym jej
zarysie, bogatym w dziury i pytania bez odpowiedzi, sprawia wrażenie idealnego
przyczynku do dyskusji nad tym, jak łatwo w podziemiu przejść od bohatera do
bandyty czy wręcz zdrajcy. Szczególnie w oddziałach bojowych. Stanisław Aronson
„Rysiek”, jeden z ostatnich żyjących żołnierzy Kedywu OW, opowiada, jak od
swoich dowódców słyszeli w oddziale, że to, co robią, czyli m.in. akcje bojowe,
ale też wykonywanie wyroków, od bandytyzmu dzieli cienka linia. Z kolei Tadeusz
Wiwatowski, jeden z najbliższych współpracowników Józefa R. Rybickiego,
rozumiejąc, jak łatwo w dywersji przekroczyć granicę, jak łatwo dywersja może
„wykoleić człowieka”, ratunku dla siebie szukał w powrocie do przedwojennych
zajęć, czyli w jego przypadku w pracy naukowej.

Czy Tabęcki przekroczył tę granicę? Tutaj nie ma
wątpliwości. Ale ciągle nie wiemy, jak daleko za nią się znalazł ani jak dokładnie
wyglądał ten proces. Trwał on niecały rok. 22 kwietnia 1943 r. pod murami getta
uratował życie Lewińskiemu i Lewandowskiemu. 15 kwietnia 1944 r. na warszawskim
Żoliborzu zginął z wyroku wydanego przez przyjaciela swojego ojca. Z bohatera
podziemia stał się dla niego zagrożeniem.

Być może istnieją źródła dokładniej opisujące losy
„Lassa” – kolejne relacje ludzi, którzy go znali, raport Kwiecińskiego z
przesłuchania Kułakowskich, materiały warszawskiego Gestapo. Być może jest
gdzieś jego zdjęcie. Ponieważ mam nadzieję, że to wszystko jednak istnieje,
czekając tylko na odkrycie i ułożenie w jeden spójny obraz, chciałbym, aby ten
tekst stanowił wstęp do wyjaśnienia tej historii.

Za pomoc w napisaniu artykułu, uwagi i korekty pragnę
podziękować prof. Dariuszowi Libionce.


Bibliografia:

Źródła archiwalne

Lewandowski
Z., 8.09.1974; AAN, ATS, sygn. 78, notatka Z. Lewandowskiego.

Lewandowski
Z., 9.09.1974; AAN, ATS, sygn. 78, notatka Z. Lewandowskiego.

Rybicki
J.R., Kummant L., Witkowski H., 05.1973; sygn. 409, relacja zbiorowa spisana
przez T. Strzembosza.

Rybicki
J.R., 22.05.1979; AAN, ATS, sygn. 45, relacja J.R. Rybickiego spisana przez T.
Strzembosza.

Sosabowski
S., 8.08.1974; GR BUW, AJR, nr inw. 5300, list S. Sosabowskiego do J.R.
Rybickiego.

Sosabowski
S., 5.12.1974; GR BUW, AJR, nr inw. 5300, list S. Sosabowskiego do J.R.
Rybickiego.

Sosabowski
S., 11.12.1974; GR BUW, AJR, nr inw. 5300, list S. Sosabowskiego do J.R.
Rybickiego.

Opracowania

Grabowski
J. (2020), Na posterunku. Udział polskiej
policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów
, Wołowiec.

Kedyw
Okręgu Warszawa Armii Krajowej. Dokumenty – rok 1943
(2006), oprac. H. Rybicka, Warszawa.

Kedyw Okręgu Warszawskiego
Armii Krajowej. Dokumenty – rok 1944
, (2009), oprac. H.
Rybicka, Warszawa.

Lewandowski
Z. (1985), Wierni przysiędze [w:] H. Nakielski, Biret i rogatywka,
Warszawa.

Libionka
D. (2018), Polska Podziemna wobec
szantażystów i szmalcowników w Warszawie. Korekta obrazu
, „Zagłada Żydów.
Studia i materiały”, nr 14.

Obwodowe
oddziały dywersji bojowej Okręgu AK Warszawa. Dokumenty warszawskiego Kedywu z
lat 1943
1945, (2010), oprac. H. Rybicka, Warszawa.

Oddział
Dyspozycyjny „A” warszawskiego Kedywu. Dokumenty z lat 1943
1944
(2007), oprac. H. Rybicka,
Warszawa.

Rybicki
J.R. (2003), Notatki szefa warszawskiego
Kedywu
, Warszawa.

Strzembosz
T. (1983), Oddziały szturmowe
konspiracyjnej Warszawy
, Warszawa.

Valcini
A. (1973), Golgota Warszawy 1939–1945.
Wspomnienia
, ttłum. S. Widłak, Kraków.

Witkowski
H. (1984), „Kedyw” Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej w latach 19431944,
Warszawa.


Korekta językowa: Beata Bińko




Polskie Państwo Podziemne, podziemie nacjonalistyczne, podziemie komunistyczne – próba sił

RAFAŁ WNUK

Polskie Państwo Podziemne, podziemie nacjonalistyczne, podziemie komunistyczne – próba sił

Uwarunkowania polityczne

Uderzenie Wehrmachtu na Związek Radziecki doprowadziło do natychmiastowego przewartościowania w stosunkach polsko-radzieckich. 20 czerwca 1941 r. Polska była państwem walczącym w obozie aliantów, napadniętym i okupowanym przez III Rzeszę i Związek Radziecki. Tydzień później cały obszar przedwojennej Polski znalazł się pod okupacją niemiecką, a ZSRR stał się członkiem koalicji antyhitlerowskiej. 30 lipca 1941 r. premier Władysław Sikorski i ambasador ZSRR w Londynie Iwan Majski podpisali układ unieważniający postanowienia paktu Ribbentrop-Mołotow i przywracający polsko-radzieckie stosunki dyplomatyczne między obydwoma państwami. Układ nie gwarantował jednak nienaruszalności terytorialnej II Rzeczpospolitej. Wraz ze stopniowym wzmocnieniem pozycji międzynarodowej ZSRR spowodowanej sukcesami na froncie wschodnim pogarszały się relacje polsko-radzieckie. Stalin dążył do rewizji przedwojennych granic i stworzenia radzieckiej strefy wpływów w Europie Środkowej. Polska miała stać się jej częścią. Konsekwentnie zmierzał do osiągnięcia tych celów, podejmując następujące działania:

  • reanimował ruch komunistyczny w okupowanej Polsce w postaci Polskiej Partii Robotniczej;
  • stworzył nieuznający rządu RP w Londynie prokomunistyczny ośrodek pretendujący do reprezentowania wszystkich „polskich demokratów” w Moskwie – Związku Patriotów Polskich;
  • stworzył przy Armii Czerwonej, podlegającą ZPP i niezależną od rządu RP na emigracji,jednostkę wojskową – I Dywizję Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki;
  • dezawuował rząd londyński na arenie międzynarodowej, by w końcu25 kwietnia 1943 r. jednostronnie zerwać stosunki z rządem RP w Londynie.

Relacje pomiędzy podziemiem komunistycznym, sowiecką partyzantką a tzw. podziemiem londyńskim były odbiciem stanu oficjalnych, międzypaństwowych stosunków radziecko-polskich.

Państwo podziemne czy państwa podziemne?

Polskie Państwo Podziemne (PPP) zaczęło kiełkować we wrześniu 1939 r. Gdy po upadku Francji stało się jasne, że okupacja Polski potrwa kilka lat, rząd polski na uchodźstwie dał „zielone światło” na stworzenie w kraju nie tylko podziemnej armii, ale też konspiracyjnych struktur politycznych i administracyjnych. PPP stało się szybko masowym, oddolnym, pluralistycznym, prodemokratycznym ruchem społecznym i jednocześnie kontynuacją przedwojennej państwowości. Państwo to posiadało ogólnokrajową administrację, na której czele stał delegat rządu na kraj w randze wiecepremiera. Władze krajowe stanowiły konspiracyjną reprezentację rządu polskiego w Londynie. Było ono teżporozumieniem stronnictw politycznych. Liderzy głównych polskich partii wchodzili do Krajowej Reprezentacji Politycznej, przekształconej na początku 1944 r. w parlament Państwa Podziemnego (Radę Jedności Narodowej). Jego częścią były własne sądy wojskowe i cywilne oraz armia – Związek Walki Zbrojnej przemianowany w lutym 1942 r. na Armię Krajową. Polskie Państwo Podziemne było formalno-prawną kontynuacją międzywojennej Rzeczpospolitej Polski i reprezentowało w okupowanym kraju rezydujący w Londynie rząd. Żołnierze ZWZ-AK posiadalistatus żołnierzy Wojska Polskiego, identyczny z żołnierzami regularnych jednostek armii polskiej walczących na Zachodzie. Stan ten uznawali alianci zachodni. Armia Krajowa liczyła w szczytowym momencie około 360 tys. członków, w cywilnych strukturach PPP zaś działało ponad100 tys. ludzi, łącznie dawało to około pół miliona osób (na 22 mln Polaków żyjących pod okupacją). Wiosną 1944 r. w stałych oddziałach leśnych walczyło 35-40 tys. żołnierzy AK.

Poza PPP pozostały dwie skrajne siły polityczne − komuniści i radykalni nacjonaliści. Na skrajnej prawicy sytuowała się konspiracja wywodząca się z odwołującego się przed wojną do wzorców faszystowskich Obozu Narodowo-Radykalnego ABC. W połowie października 1939 r.radykalni narodowcy, funkcjonujący w tym okresie jako Organizacja Polska (OP), powołali do życia własną formację wojskową – Związek Jaszczurczy. W październiku 1942 r. organizacja ta połączyła się z grupą rozłamowców ze Stronnictwa Narodowego i kilkoma efemerycznymi grupami nacjonalistycznymi. Przywódcy tego środowiska świadomie sytuowali się poza obrębem PPP(otwarcie kontestujące jego agendy), a żołnierzy Armii Krajowej nie uznawali za żołnierzy Wojska Polskiego. Stworzyli własne podziemne instytucje parapaństwowe: podziemną administrację – Służbę Cywilną Narodu, zawiązek przyszłego rządu – Dyrektoriat Generalny,aspirującą do odgrywania politycznego przedstawicielstwa wszystkich Polaków,Tymczasową NarodowąRadę Politycznąi Narodowe Siły Zbrojne, w dokumentach własnych organizacji nazywane Armią Narodową.

Przywódcy ruchu narodowo-radykalnego definiowali polskość, używając tak argumentów rasowych, jak i kulturowych. Całkowicie wykluczali ze wspólnoty narodowej uznanych za obcych etnicznieNiemców i Żydów. Dopuszczali jednocześnie asymilację narodową Białorusinów i Ukraińców [Sierchuła 2001, s. 134]. Nacjonaliści z OP planowali zdobycie władzy drogą zbrojnego przewrotu wymierzonego w konstytucyjne władze państwowe, co określali mianem narodowej rewolucji. W efekcie miało powstać państwo rządzone przez monopartyjną dyktaturę z rozwiązaniami ustrojowymi, bliskimi modelowi faszystowskiemu [Siemaszko 1982, s. 69-89; Bębenek 1973, s. 43-46].NSZ, w chwili powstania, uznawały za wrogów zarówno Niemców, jak Sowietów i polskich komunistów. W 1944 r. w szeregach NSZ zrzeszonych było około 40 tys. ludzi.

Na przeciwległym biegunie znaleźli się komuniści. Na skutek rozwiązania KPP przez Komintern w 1938 r. w okupowanej Polsce nie istniała podziemna partia komunistyczna. Działały co prawda podziemne grupki radykalnej lewicy, jak „Młot i Sierp” czy „Stowarzyszenie Przyjaciół Związku Radzieckiego”, ale wobec wydanego przez Stalina zakazu występowania przeciw Niemcom nie miały one żadnego znaczenia. Atak Niemiec na ZSRR doprowadził do radykalnej zmiany. Na przełomie grudnia 1941 i stycznia 1942 r. na teren Polski, na spadochronach, zrzuconych zostało 10 członków tzw. grupy inicjatywnej przeszkolonych przez sowieckie służby specjalne. Tworzyli ją polscy komuniści, którzy otrzymali zadanie stworzenia w okupowanym kraju polskiego proradzieckiego podziemia. 5 stycznia 1942 r. na spotkaniu w Warszawie utworzyli oni Polską Partię Robotniczą.

Oficjalny program partii nie zawierał bezpośrednich nawiązań do komunizmu, odwoływał się do haseł patriotycznych, narodowych i idei sprawiedliwości społecznej.PPR zapowiadała m.in. reformę rolną, nacjonalizację przemysłu i wprowadzenie do gospodarki elementów planowania. Komuniści nie uznawali mandatu rządu RP na uchodźstwie, opowiadali się za ścisłym sojuszem ze Związkiem Radzieckim, a ziemie wschodnie II RP (50%przedwojennego terytorium Polski) winny należeć do Związku Radzieckiego i nie zakładali tam własnych komórek organizacyjnych. PPP uważali za „przedstawicielstwo reakcji”.

Komuniści powołali własne instytucje parapaństwowe. W styczniu 1944 r. ogłosili powstanie Krajowej Rady Narodowej, mającej być komunistycznym podziemnym parlamentem. Siłami zbrojnymi PPR była Gwardia Ludowa, przekształcona następnie w Armię Ludową. Głównym hasłem komunistów było wywołanie natychmiastowego powstania zbrojnego, co stało w sprzeczności z polityką rządu na uchodźstwie i działaniami AK, nastawionymi na wywołanie powstania powszechnego, w momencie zbliżania się frontu do granic Polski (w 1942 r. linia frontu przebiegła pod Stalingradem) i po uzgodnieniu planów powstańczych z dowództwem alianckim. Ruch komunistyczny zrzeszał 30-40 tys. osób. Partyzantka GL-AL początkowo nieliczna i słabo wyszkolona z czasem, dzięki sowieckiemu wsparciu w sprzęcie i ludziach, urosła w siłę. W połowie 1944 r. AL dysponowałaliczbą 6 tys. partyzantów w oddziałach leśnych.

Latem i jesienią 1941 r. w wyniku ofensywy niemieckiej setki tysięcy czerwonoarmistów znalazło się na niemieckich tyłach. Zdecydowana większość trafiła do niewoli, a zaczęła tworzyć grupy partyzanckie. 29 lipca 1941 r. kierownictwo WKP(b) i Rada Komisarzy Ludowych ZSRR zarządziły, że na obszarach okupowanych miejscowa ludność ma natychmiast przystąpić do tworzenia oddziałów partyzanckich i grup dywersyjnych, niszczyć linie kolejowe, mosty, zabijać wszystkich pracowników administracji okupacyjnej, policjantów, kolaborantów itp. W maju 1942 r. w Moskwie powstał Centralny Sztab Ruchu Partyzanckiego. Jego zadaniem była koordynacja i wspieranie działań partyzanckich. Sztab zdołał przerzucić za linię frontu 83 tys. przeszkolonych w walce dywersyjnej specjalistów, oficerów NKWD i Armii Czerwonej, radiotelegrafistów itp. Kontrolę polityczną nad oddziałami leśnymi przejęły konspiracyjne komórki partii bolszewickiej. Wielkie, kilkutysięczne zgrupowania oddziałów tworzyły pozostające poza kontrolą niemieckich władz okupacyjnych „partyzanckie zony”. W szczytowym momencie rozwoju, wiosną 1944 r., w „czerwonych oddziałach”walczyło jednocześnie około 180 tys. bojowników [Slepyan 2008, s. 150-156].

Relacje AK i partyzantki radzieckiej na ziemiach wschodnich II RP

Na ziemiach wschodnich II RP, w nomenklaturze radzieckiej określanych jako Zachodnia Białoruś i Zachodnia Ukraina, według Kremla prawo do prowadzenia podziemnej działalności miała mieć wyłącznie podziemna WKP(b) i partyzantka radziecka. Nacjonaliści z OP i NSZ nie zdołali stworzyć tam własnej sieci organizacyjnej, PPR zaś nie podjęła tam działań, bo nie uznawała tych ziem za część Polski. W efekcie AK i struktury cywilne PPP nie miały tam żadnej polskiej konkurencji. Musiały za to rywalizować z silnym tam radzieckim ruchem partyzanckim.

Na Wołyniu i w Galicji Wschodniej mordy OUN-UPA na Polakach oraz faktycznych i potencjalnych zwolennikach komunistów sprawiły, że polsko-sowieckie animozje zeszły na drugi plan. Od 5 do 7 tys. Polaków, którzy uniknęli śmierci, trafiło do sowieckich oddziałów partyzanckich. Tam szukali ocalenia i możliwości zemsty na Ukraińcach. Występujący przeciwko UPA partyzanci radzieccy stawali się częstosojusznikami polskich samoobron i AK. Współpraca ta,choć podszyta wzajemną nieufnością, przetrwała do nadejścia Armii Czerwonej w 1944 r. [Trofymowicz 1999, s. 193-214; Motyka 2006, s. 352-360] Partyzantka sowieckana Polesiu była tak silna, że stała się niekwestionowanym „gospodarzem terenu”. Tamtejsza AK, liczebnie słaba, nie odegrała istotnej roli w walce z Niemcami, nie występowała przeciwko partyzantce sowieckiej ani się z nią nie wiązała.

Na Nowogródczyźnie i Wileńszczyźnie początkowo relacje między sowieckim podziemiem a miejscową ludnością polską i białoruską, jak też z polskim podziemiem układały się poprawnie. Zmiana nastąpiła w końcu 1942 r., gdydo czerwonych partyzantów dołączyliprzysłani przez Moskwę dowódcy i oficerowie polityczni. Wówczas relacje zaczęły się psuć. Kością niezgody pozostawała przynależność państwowa tych ziem. Sowieccy komendanciuważali, że działają „u siebie”, to samo twierdzili dowódcy AK. Napięcia te nie przeradzały się jednak w otwarty konflikt. Zwrot nastąpił po zerwaniu przez Stalina stosunków z rządem RP w na uchodźstwie. Już 8 maja 1943 r. partyzanci radzieckiej Brygady Stalina wymordowali około 130 Polaków z Naliboków− miejscowości będącej silną bazą tamtejszej AK. Od tego wydarzenia strony zaczęły traktować się z dużą nieufnością. W tajemniczych okolicznościach ginęli pojedynczy żołnierze obu stron, dochodziło do „przypadkowych”, wzajemnych ostrzeliwań.

W połowie czerwca 1943 r. kierujący całym sowieckim ruchem partyzanckim PantelejmonPonomarienkoinstruował: „Istnienie wielorakich organizacji kierowanych przez polskie nacjonalistyczne centra […] należy traktować jako ingerencję w sprawy i interesy naszego kraju. […] W rejonach, w których działają już utworzone przez polskie kręgi nacjonalistyczne oddziały, muszą one być bezwzględnie wypierane przez oddziały i grupy tworzone przez nas. […] Kierowników w sposób niedostrzegalny usuwać”. Dwa dni później nakazał: „Wszystkie powstające organizacje i zgrupowania polskie wykrywać i wszelkimi sposobami wystawiać na uderzenie okupanta niemieckiego. Niemcy nie będą się wahać, by ich rozstrzelać, jeśli dowiedzą się, że są to organizatorzy zgrupowań polskich czy innych bojowych organizacji polskich. […] Nie krępujcie się w wyborze środków. Muszą być zakrojone na wielką skalę, tak by wszystko przebiegało gładko”[cyt. za: Musiał 2014, s. 589]. Wytyczne szybko wcielono w życie. 23 sierpnia 1943 r. dowódca sowieckiego zgrupowania partyzanckiego Fiodor Markow zaprosił do swej bazy członków sztabu zgrupowania AK por. Antoniego Burzyńskiego „Kmicica”. Polscy partyzanci zostali podstępnie rozbrojeni i aresztowani. „Kmicica” i 50 jego żołnierzy zamordowano, ponad 100 Polaków zaś wcielono przymusowo do sowieckich oddziałów partyzanckich [Bohdanowicz 2008, s. 8-9]. Podobny los spotkał żołnierzy Zgrupowania Stołpeckiego AK, operującego w Puszczy Nalibockiej. Dowódcy jednostki zostali zaproszeni przez komendanta oddziałów sowieckich gen. Wasilija Czernyszewa „Płatona”. Gdy 30 listopada pięciu oficerów AK przybyło do sowieckiego obozu, wszystkich aresztowano. Sowieckie brygady otoczyły polski obóz.Polaków zebrano pod pozorem wspólnego wiecu AK i czerwonych partyzantów, po czym zmuszono do złożenia broni. Kilkunastu opornych rozstrzelano na miejscu. Zatrzymanych oficerów AK przewieziono samolotem do Moskwy i osadzono w więzieniu NKWD na Łubiance. 200 akowców siłą wcielono do oddziałów sowieckich.

Oddziały sowieckie rozpoczęły „polowanie” na oddziały AK. Nowy dowódca Zgrupowania Stołpeckiego AK ppor. Adolf Pilch „Góra” zdołał zorganizować obronę i odeprzeć ataki brygad sowieckich. Po kilku dniach żołnierzom AK skończyła się amunicja, tymczasem czerwoni partyzanci otrzymywali regularnie zrzuty broni i amunicji. W obliczu klęski „Góra” podjął najbardziej kontrowersyjną decyzję w karierze, zwrócił się o pomoc do Niemców. Umowa została zawarta. Wiosną 1944 r. w rejonie Puszczy Nalibockiej 10 tys. partyzantów sowieckich walczyło przeciwko 2,5 tys. partyzantów polskich. Pomimo sprzeciwu Komendy Głównej AK lokalne porozumienie z Niemcami przetrwało do Akcji „Burza” [Boradyn 1999].

Relacje: Polskie Państwo Podziemne − komuniści

W Polsce centralnej prasa PPR od 1942 r. atakowała rząd polski na uchodźstwie i jego krajoweagendy o zdradę i kolaborację z Niemcami.Komunistyczna propaganda głosiła, że polscy patrioci chcą podjęcia natychmiastowej walki zbrojnej przeciwko Niemcom. AK-owska strategia oszczędzania krwi była ich zdaniem „reakcyjna”, „godna potępienia”, a prasa podziemna PPPbyła jakoby „megafonem hitlerowskiej propagandy” [Gontarczyk 2003, s. 129]. Komunistyczny wywiad rozpracowywał działaczy PPP, co było przygotowaniem się do przyszłejz nimi rozprawy.

W lutym 1943 r. doszło do rozumów przedstawicieli Delegatury Rządu i AK z przedstawicielami PPR na temat podjęcia współpracy. Reprezentanci PPP jako warunki porozumienia postawili: uznanie przez PPR rządu RP w Londynie, deklaracji, iż uznają nienaruszalność przedwojennej granicy Polski z ZSRR, oraz oświadczenia, że nie reprezentują interesów obcych państw. W odpowiedzi delegaci PPR zażądali uznania równorzędności AK i GL, pozostawienia sprawy granicy wschodniej otwartej i powołania nowego rządu, z siedzibą w okupowanym w kraju. Przy radykalnie odmiennych stanowiskach porozumienie było niemożliwe [Korboński 1986, s. 116-117]. Kontakty jednak podtrzymywano aż do zerwania polsko-sowieckich stosunków dyplomatycznych.

Jesienią 1942 r. pierwsze bojówki GL rozpoczęły zwalczanie „kułaków”, „kapitalistów” i „dziedziców”, co w praktyce oznaczało napady rabunkowe na bogatszych rolników, ziemian itp. W języku własnym GL-AL była to „walka ekonomiczna”, uderzająca we „wrogów klasowych” i okupantów. Na początku 1943 r. miały miejsce pierwsze wypadki „likwidowania reakcjonistów”, to jest zabijania członków niekomunistycznego podziemia. Z czasem działania te nabrały rozmachu. Wiosną 1944 r. we wsi Owczarnia na Lubelszczyźnieczłonkowie AL zamordowali 18 żołnierzy AK, a w wąwozie PuzioweDołydziesięciu krewnych żołnierzy AK [Caban 1994, s. 135-137]. Najbardziej dotkliwym uderzeniem w PPP było wytropienie przez wywiad AL archiwum Delegatury Rządu na Kraj. W połowie kwietnia 1944 r. komuniści doprowadzili do jego likwidacji rękami Gestapo [Marszalec2006, s. 27-35]. Komuniści stanowczo odmawiali współpracy z polskim Londynem i PPP. Twierdzili, że rząd nie jest reprezentatywny, bo „nie skupia wokół siebie większości narodu”. Dla siebie rezerwowali rolę „reprezentanta szerokich mas” oraz „wszystkich prawdziwych patriotów”. Czynili to, mając świadomość niewielkiego poparcia społecznego. Jesienią 1943 r. jeden z liderów polskich komunistów Alfred Lampe pisał: „Z wyjątkiem komunistów wszystkie tradycyjne kierunki polskie były antysowieckie. Orientacji na ZSRR, takiej jak widzimy w Czechosłowacji, nie było, nie ma w Polsce. I być nie może. […] Jeśli nawet w końcowej fazie wojny, dzięki wyzwoleniu Polski spod jarzma hitlerowskiego przez Armię Czerwoną, wytworzy się w kraju atmosfera przychylna dla Związku Radzieckiego […], to stan taki nie będzie długotrwały. Bez zniszczenia struktur społeczno-politycznych stara Polska nie może przeorientować się na poważnie i na długo” [Kersten 1985, s. 33].

Komunistyczna prasa podkreślała, że PPR sprzyja Związkowi Radzieckiemu, lecz pozostaje partią w pełni suwerenną. Nie padały tam pojęcia: „komunizm”, „bolszewicy” czy „kołchozy”. Często zaś używano słów −„naród”, „polskie ziemie etniczne”. W publikowanych tam tekstach określenie „patriota”, często w formie „prawdziwy patriota”, było używane jako ekwiwalent pojęcia „członek PPR”. Głównym celem propagandy PPR był rząd RP na uchodźstwie i PPP stanowiące, z ich punktów widzenia, najpoważniejszą przeszkodę na drodze do władzy. Komuniście starali się nadać swym atakom wymiar ideowego sporu o wizję przyszłej Polski. Sami osadzali się w roli reprezentanta „wszystkich elementów wolnościowych, postępowych i demokratycznych”, przeciwników zaś określali mianem „elementów faszystowskich i reakcyjnych”. W tak skonstruowanej manichejskiej wizji świata PPR z definicji stał po stronie dobra i postępu, wszyscy bez różnicy zaś przeciwnicy występowali w roli reprezentantów zła i wstecznictwa. Tak skonstruowany opis rzeczywistości pozwalał im wrzucić do tego samego „worka”: AK, działaczy PPP, nazistów i członków NSZ. Postronie dobra, obok PPR i GL-AL, obowiązkowo figurował Związek Radziecki i − zdecydowanie rzadziej − alianci zachodni.

Do 1942 r. agendy informacyjne Podziemnego Państwa nie prowadziły akcji propagandowych wymierzonych w komunistów. W okresie obowiązywania paktu Ribbentrop-Mołotow nie istniała taka potrzeba. Związek Radziecki byłskompromitowany w oczach znakomitej większości Polaków, polski ruch komunistycznyzaś rozbity. Wraz z powstaniem PRR sytuacja zaczęła ewoluować. W związku znasilającymi się atakami komunistycznej prasy na rząd RP na uchodźstwie w Londynie i Armię Krajową odpowiedzialne za walkę z nazistowską propagandą Biuro Informacji i Propagandy (BIP) AK zaczęło uważniej obserwować działania komunistów. W prasie PPP opublikowano też pierwsze informacje o problemach związanych z działalnością sowieckich oddziałów partyzanckich. Komunistyczna propaganda wymagała reakcji ze strony PPP. Chęć utrzymania poprawnych relacji ze Związkiem Radzieckim oraz początkowe nadzieje na włączenie PPR w orbitę PPP sprawiały, że odpowiedzi te były umiarkowane, pisane w myśl zasady „nie zaogniać”.

W 1943 r. w odpowiedzi na zerwanie sowiecko-polskich stosunków państwowych i rosnącą aktywność partyzantki sowieckiej oraz GL agendy PPP zintensyfikowały działania propagandowe. Jesienią 1943 r. BiP wydało zalecenie dotyczące propagandy wobec komunistów, które zakładały, że:

  • nie może ona być wymierzona przeciwko innym radykalnie lewicowym ugrupowaniom politycznym;
  • należy za wszelką cenę unikać wszystkiego, co mogłoby być utożsamiane przez komunistów z działalnością radykalnych nacjonalistów − Narodowych Sił Zbrojnych.

W prasie i ulotkach PPP podkreślano, iż komuniści są niesuwerenni w swych decyzjach, reprezentują interesy ZSRR i „rozbijają jedność narodową”. Wydano szereg broszur pod charakterystycznymi tytułami − Dwa totalizmy (porównanie ZSRR i III Rzeszy) czy skierowana do chłopów Do kołchozów zapędzić się nie damy. Najbardziej w świadomości społecznej utrwaliła się akcja malowania na ścianach napisu „PPR − Płatne Pachołki Rosji”. Można się było na niego natknąć niemal w każdej miejscowości Generalnego Gubernatorstwa [Marszalec 2003, s. 134-141].

Szeregowym, członkom PPR i GL-AL zarzucano, iż dali się zwieźć patriotycznej „masce” komunistów i nie dostrzegają ich prawdziwych intencji. Dla przykładu, wwydawanym przez warszawską Delegaturę Rządu piśmie „Dzień Warszawy” [nr 649 z 11 sierpnia 1943 r.], w artykule „Chłopcy z lasu”, czytamy: „Pepeerowskie szmatławce pełne są opisów »bohaterskich« wyczynów partyzantów Gwardii Ludowej, przy czym bezceremonialnie zalicza się na swój rachunek wystąpienia oddziałów Kierownictwa Walki Cywilnej (PPP). Wszystkie te »Trybuny Ludu«, »Głosy Warszawy« [„Trybuna Ludu” i „Głos Warszawy”były konspiracyjnymi pismami PPR − R.W.]pragną otoczyć nimbem heroizmunieszczęsnych, otumanionych komunistyczną propagandą – polskich awangardzistów czerwonej armii. […] Jakże inaczej wygląda ta komunistyczna partyzantka, gdy się z nią zetknąć bliżej. […] Rzekoma walka z okupacją ogranicza się do napadów rabunkowych przeważanie na ludność polską”.

Propaganda PPP podkreślała, że negatywna ocena komunistów nie wynika z uprzedzeń ideologicznych, lecz reprezentowania przez nich interesów obcego państwa. GL-AL oraz oddziałom sowieckim zarzucano, że pod pozorem „walki ekonomicznej z okupantem i reakcją” uprawiają pospolity bandytyzm. W połowie 1943 r. komendant główny AK informował rząd w Londynie, że nakazał„[…] zwalczanie wyniszczających naszą ludność band rabunkowych bez względu na ich narodowość i szyld. Partyzantów sowieckich jako takich nie atakuję. Propaganda sowiecka i PPR, także na terenie Kraju, wyzyskują naszą walkę z bandytyzmem do atakowania nas”[AK w dokumentach1990,t. III, s. 157].

Lokalni dowódcy musieli decydować, które oddziały GL i oddziały sowieckie mają charakter partyzancki, a które bandycki. W warunkach okupacji precyzyjne określenie, co jest bandytyzmem, a co konieczną dla przeżycia w lesie rekwizycją, było częstokroć niemożliwe. W efekcie relacje pomiędzy partyzantką komunistyczną polską i sowiecką a podziemiem londyńskim zależały od siły partyzantki AK. Tam, gdzie była ona mocna, stosunki były zazwyczaj lepsze. W niektórych regionach zapanował stan cichej wojny podjazdowej, w trakcie której zasada odwetu stawała się ważniejsza niż udowadnianie winy. Niekiedy wyroki „za bandytyzm” kamuflowały porachunki osobiste lub zwalczanie politycznych przeciwników [Puławski 2006, s. 245-252]. Oficerowie komendy głównej AK i przywódcy starali się zapobiec wybuchowi wojny domowej. Tego rodzaju konflikt podważał wiarygodność rządu II RP w Londynie w oczach zachodnich aliantów, co było na rękę Stalinowi. Gdy w połowie 1943 r. szef wyspecjalizowanej komórki PPP − Porozumienia Antykomunistycznego zaproponował, by wziąć pod uwagę scenariusz fizycznej likwidacji komunistów, pomysł ten został zdecydowanie odrzucony.

Wraz ze zbliżaniem się frontu wschodniego do ziem centralnej Polski napięcie na linii PPP-PPR bezustannie rosło. Komuniści z premedytacją parli do radykalizacji zbrojnego konfliktu, do maksymalnej polaryzacji społeczeństwa. Hasła natychmiastowego antyniemieckiego „zrywu powstańczego” łączyli z nawoływaniem do „walki z rekcją”, czyli PPP i podziemiem narodowo-radykalnym. W ocenie AK, gdyby strategia komunistów odniosła sukces, okupowaną Polskę ogarnęłaby wojna domowa.

Relacje: Polskie Państwo Podziemne – Narodowe Siły Zbrojne

Wewnątrz Narodowych Siłach Zbrojnych ścierały się „jastrzębie” z OP ONR i „gołębie” wywodzący się z SN. Ci pierwsi dążyli do narodowej rewolucji i odrzucali jakiekolwiek związki z nieuznawanym przez nich, potępianym za „liberalny, socjalistyczny i demokratyczny” charakter, Polskim Państwem Podziemnym. Środowisko OP ONR w swej prasie bardzo ostro atakowało Delegaturę Rządu, odmawiając jej prawa reprezentowania rządu RP. Lokalnie dochodziło też do prowokowania przez NSZ starć zbrojnych z Armią Krajową. Taktyka „gołębi”zakładała docelowe scalenie z AK, lecz na możliwe najkorzystniejszych dla NSZ warunkach. Dowództwo AK dostrzegało możliwość scalenia z NSZ, zakładało jednak, że odbędzie się ono na zasadach podobnych do tych, na jakich wcześniej wchodziły do podziemnego Wojska Polskiego inne konspiracyjne organizacje.

Rozłamowe działania obozu narodowego były wielokrotnie piętnowane przez najwyższe władze Rzeczypospolitej. Delegat rządu na kraj Jan Piekałkiewicz w lutym 1943 r. działalność rozłamową ONR ABC ocenił następująco: „Ostatnim wydarzeniem takim jest utworzenie samozwańczej komendy Narodowych Sił Zbrojnych, której rozkazy obliczone są na wywołanie wrażenia, że stosunki rozkazodawcze w dziedzinie wojskowej są jeszcze płynne. Z ramienia Naczelnego Wodza i Ministerstwa Obrony Narodowej wszystkie sprawy wojskowe kraju reguluje komendant Sił Zbrojnych w Kraju, a wszelkie przeciwstawianie się jest robotą szkodliwą i zasługuje na potępienie”.Dwa miesiące później oświadczenie zostało opublikowane w „Biuletynie Informacyjnym” [11 kwietnia 1943 r.], najważniejszym organie prasowym Komendy Głównej AK, pod znamiennym tytułemWarcholstwo.

Komendant Sił Zbrojnych w Kraju, dowódca AK gen. Tadeusz Komorowski, w reakcji na przedłużające się rokowania scaleniowe, 9 listopada 1943 r. wydał rozkaz, w którym informował, że w myśl rozkazu naczelnego wodza„NSZ nie będą uznane przez władze polskie” i nakazywał uświadomić członków NSZ, że „należenie do NSZ nie jest równoznaczne ze służbą czynną w szeregach Sił Zbrojnych Rzeczpospolitej, obowiązkiem ich jest natychmiastowe opuszczenie przez nich organizacji NSZ i zameldowanie się do czynnej służby w Armii Krajowej”[AK w dokumentach1991, t. VI, s. 355].

Kilka dni później komendant AK opublikował w „Biuletynie Informacyjnym” [25 listopada 1943 r.] tekst pod tytułem Wojsko musi być jedno, w którym czytamy: „w obecnych warunkach Polski, kiedy groza germańskiego terroru sięga co dnia po setki Polaków i Polek, kiedy sowiecki sprzymierzeniec naszych aliantów wciąż jeszcze nie wyrzekłsię zaborczych względem nas zamiarów, kiedy front wschodni pożogą bojów przesuwać się pocznie przez wschodnie połacie Rzeczpospolitej − w takich chwilach każdy, kto działa przeciw jedności wojska, jest szaleńcem. Komenda NSZ wykazała brak instynktu państwowego. Samowolne, nieprzemyślane kroki wojskowe i polityczne tej organizacji kosztują Polskę zbyt wiele, aby mogły być dalej tolerowane. Wszystko co zdrowe musi szybko i zdecydowanie opuścić szeregi szkodników”. W marcu 1944 r. kontrolowana przez „gołębi” część NSZpodporządkowała się PPP. Do AK przeszłaprawie połowa żołnierzy tej organizacji. „Jastrzębie” pozostały poza strukturami PPP jako NSZ-OP i podjęły brutalną walkę z niedawnymi towarzyszami broni. Bojówki NSZ-OP zamordowały szereg oficerów Komendy Głównej NSZ, niedawnych swych przełożonych, którzy przeszli do AK. Obsesja zdrady i tropienie„piątej kolumny” doprowadziła w końcu do tego, że jedna z bojówek NSZ zastrzeliła komendanta NSZ-OP –płka Stanisława Nakoniecznikowa-Klukowskiego „Kmicica”.

Liderzy „jastrzębi” doszli do wniosku, że wobec perspektyw zajęcia całej Polski przez Armię Czerwoną należy ewakuować z kraju główne siły NSZ-OP na Zachód. Słusznie zakładali oni, iż sojusz sowiecko-anglosaski jest nietrwały. Mylili się natomiast w innych prognozach. Zakładali mianowicie, że w kilka-kilkanaście miesięcy po upadku III Rzeszy dojść musi do wybuchu III wojny światowej. W jej trakcie ewakuowane na Zachód oddziały NSZ wrócić miały do Polski u boku Amerykanów i Brytyjczyków w roli wyzwolicieli. Pod ich kierownictwem miało nastąpić odrodzenie Polski. By zrealizować ten plan, w styczniu 1945 r. dowódcy głównego zgrupowania NSZ-OP –Brygady Świętokrzyskiej podjęli rozmowy z Niemcami. Uzyskali od nich zgodę na ewakuację na Zachód. Brygada Świętokrzyska przeszła pod niemiecką opiekęna Morawy, a następnie przedostała się do amerykańskiej strefy okupacyjnej. W kraju pozostały jedynie szkieletowe, słabe siatki NSZ-OP.

Relacje: NSZ – komuniści

W „założycielskim” dokumencie ideowym NSZ, wydanej w lutym 1943 r. Deklaracji Narodowych Sił Zbrojnych,twórcy organizacji stwierdzali, że realizują wolę „olbrzymiej większości Narodu Polskiego”. Zapowiadali „bezwzględną walkę z każdym wrogiem Państwa Narodu Polskiego” i dodawali, że celem NSZ jest „zdecydowane przeciwdziałanie próbom uchwycenia władzy przez komunę”. Dokument jednoznacznie definiuje wrogów: niemieckich „okupantów” i „dywersję komunistyczną” [Narodowe Siły Zbrojne…1994, s. 31-32]. W ich ocenie Związek Radziecki i ruch komunistyczny, z drugiej zaś strony III Rzesza i nazizm stanowiły, w równym stopniu, zagrożenie dla Polski i Polaków. „Polityka dwóch wrogów” zasadniczo odróżniała NSZ od polityki rządu na emigracji oraz PPP (ZSRR jako „sojusznik”, a potem „sojusznik naszych sojuszników”).

Sowieckie zwycięstwa na Wschodzie sprawiły, że w połowie 1943 r. dowództwo NSZ skorygowało dotychczasowe założenia. Uznało, że klęska III Rzeszy jest nieuchronna, a ziemie polskie zajęte zostaną przez Armię Czerwoną. Sposób myślenia kierownictwa radykalnych narodowców oddaje artykuł z gazety „Wielka Polska” [nr 29, 3 lipca 1943 r.]: „Zwycięstwo Sowietów w tej grze oznaczałoby dla Polski kompletną katastrofę. Dlatego musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by do niego nie dopuścić. A już przede wszystkim nie wolno nam uczynić niczego, co mogłoby dopomóc Sowietom. Dlatego też musimy chwilowo powstrzymać się od szerszej akcji czynnej przeciwko Niemcom”. Założenie, iż Polska ma dwóch równorzędnych wrogów, przekształciło się w zasadę, iż wrogiem nr 1 jest ZSRR, ich „komunistyczna agentura w Polsce”, Niemcy zaś wrogiem nr 2. NSZ zdefiniowały GL-AL, PPR i partyzantkę sowiecką jako piątą kolumnę i rozpoczęły jej zwalczanie. Komunistów zwalczano przede wszystkim jako przeciwników ideologicznych. Zarzut bandytyzmu, choć wielokroć podnoszony, miał znaczenie drugorzędne.

Pierwszą antykomunistyczną akcję zbrojną przeprowadził późną jesienią 1942 r. oddział NSZ Jerzego Niewiadomskiego „Lecha”. Pod Kraśnikiem, na Lubelszczyźnie, partyzanci NSZ zlikwidowali kilkunastoosobowy sowiecki oddział partyzancki. Pierwsza większa akcja wymierzona w GL miała miejsce 22 lipca 1943 r., już po uznaniu przez kierownictwo organizacji komunistów za „wroga nr 1”. Pod wsią Stefanów, w Radomskiem, oddział NSZ kpt. NSZ Huberta Jury „Toma”, podszywając się pod grupę GL, zaatakował 9-osobowy oddział GL im. Waryńskiego, złożony w większości ze zbiegłych z gett Żydów. Dwóm GL-owcom udało się uciec, pozostali zginęli na miejscu. Najszerszym jednak echem odbił się mord na 28 partyzantach z oddziału GL im. Jana Kilińskiego. Jego sprawcą byli żołnierze oddziału NSZ mjr. NSZ Leonarda Zub-Zdanowicza „Zęba”. Popełniony 9 sierpnia 1943 r., pod Borowem na Lubelszczyźnie, mord odbił się szerokim echem. Komendant główny AK wydał w związku z tym oświadczenie, iż AK nie miała z tymi wydarzeniami nic wspólnego i ostro potępił Narodowe Siły Zbrojne. Odcinając się od tego rodzaju działań, podtrzymywał negatywną ocenę działań PPR i GL. W odpowiedzi najważniejsza gazeta NSZ− „Szaniec” wydrukowała, na pierwszej stronie, artykuł pod wiele mówiącym tytułem NSZ potępione – Armia Ludowa zostaje uznana. Tekst ten wpisywał się w politykę informacyjną NSZ-owskich „jastrzębi”. Jej celem było sugerowanie czytelnikom, iż AK ulega komunistycznej presji i jedynie NSZ niewzruszenie broni polskich interesów narodowych i państwowych.

Niektóre grupy NSZ, jak np. wymienione tu oddziały partyzanckie „Zęba” i „Toma”, praktycznie nie atakowały Niemców i zwalczały wyłącznie polskie oraz sowieckie grupy komunistyczne. W końcu „Tom” nawiązał kontakt z gestapo w Radomiu i przekazał Niemcom listy znanych mu działaczy PPR. W zamian otrzymał od Niemców wsparcie w postaci uzbrojenia i amunicji oraz ochronę. Powstała w sierpniu 1944 r. Brygada Świętokrzyska, główna jednostka NSZ-OP, unikała walk z Niemcami. Choć incydentalnie do starć takich dochodziło. Jej żołnierze zwalczali „nowego okupanta”, czyli komunistów, oraz „oczyszczali tereny polskie z czerwonego bandytyzmu”. Akcje te żołnierze NSZ-OP nazywali „polowaniem na komunistów”. Największą operacją tego rodzaju było okrążenie i rozbicie pod Rząbcem na Kielecczyźnie oddziału AL im. Bartosza Głowackiego i sowieckiego Iwana Karawajewa, liczących razem około 250 partyzantów. Po wygranej bitwie eneszetowcy dokonali egzekucji 67 jeńców. Najczęściej jednak przeprowadzano mniejsze wypady, podczas których „likwidowano” pojedynczych przeciwników politycznych. W akcjach tego rodzaju, z ręki żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej, zabitych zostało kilkuset członków i sympatyków PPR i AL [Komorowski 2000, s. 521-528].

Komuniści i partyzantka sowiecka działały z nie mniejszą brutalnością. W efekcie Kielecczyzna stała się sceną lokalnej komunistyczno-nacjonalistycznej wojny domowej. Niemniej nawet tam AK pozostała najważniejszą organizacją, dysponującą największą liczbą członków i starającą się wyciszyć podsycany przez radykałów konflikt. Przykład Kielecczyzny pokazuje, co groziło polskiemu podziemiu w wypadku zdominowania go przez skrajne ugrupowania.

Funkcję szefa wywiadu Brygady Świętokrzyskiej objął związany z Gestapo „Tom”. Gdy w styczniu 1945 r. Armia Czerwona ruszyła z kolejną ofensywą, za jego pośrednictwem dowództwo Brygady podjęło współpracę z Niemcami. Od tego momentu żołnierze NSZ zwalczali wyłącznie PPR, AL i partyzantkę sowiecką. Brygada wycofała się wraz jednostkami niemieckimi na teren Protektoratu Czech i Moraw pod Brno. W 1945 r. kilkudziesięciu żołnierzy przeszło szkolenie dywersyjne w ośrodkach SD-Abwehry i wiosną zostało zrzuconych na spadochronach do Polskilub dotarło w grupach marszowych, by podjąć walkę z komunistycznymi władzami w kraju [Brzoza 2004, s. 221-270; Friedl2016, s. 21-123]. Grupy te szybko zostały rozbite przez NKWD i nie odegrały znaczącej roli w kształtowaniu się powojennego podziemia antykomunistycznego w Polsce.

Zakończenie

W okresie okupacji dwaugrupowania, przed wojną sytuujące się na marginesie polskiego życia politycznego, zanegowały polską państwowość reprezentowaną przez rząd RP na uchodźstwie i instytucje PPP. Oba zaczęły działać z dwuletnim opóźnieniem względem podziemia „londyńskiego” i oba starały się stworzyć własne, monopartyjne „podziemne państwa”. Pierwsi swój erzac PPP stworzyli komuniści. Do rozszerzenia wąskiej bazy społecznej połączyli program radykalnych zmian ustrojowych i gospodarczych z hasłami narodowo-patriotycznymi. Nawoływanie do podjęcia natychmiastowej, masowej walki zbrojnej miało uczynić z PPR główne ugrupowanie antyniemieckie, z GL-AL zaś najsilniejszą formację partyzancką. Model zastosowany przez czechosłowackich komunistów, polegający na ich wejściu do struktur konspiracyjnych budowanych przez czechosłowacki rząd emigracyjny, by je następnie zdominować, ze względu na siłę PPP, nie wchodził w rachubę. Komuniści więc wybrali wariant jugosłowiański. W tym scenariuszu walka partyzancka z Niemcami prowadziła do eskalacji terroru, a ludzie przed nim uciekający zasilali komunistyczny ruch oporu. Równoczesne zaatakowanie „wrogów klasowych” spychało do defensywy inne organizacje podziemne. PPR i GL powstały jednak zbyt późno, by odegrać rolę głównego organizatora polskiego oporu. To miejsce było już zajęte. Ich wiarygodność, ze względu na świeżą pamięć paktu Ribbentrop-Mołotowi powszechną świadomość pełnej zależności od Kremla, pozostawała niska. GL-AL nie zdołała stać się liczącym konkurentem AK, PPR zaś nie podważyła pozycji PPP. AK nie dała się też wciągnąć w prowokowaną przez GL-AL wojnę domową.

Reaktywacja komunistów okazała się szansą dla radykalnej prawicy. Powściągliwość agend PPP w reagowaniu na posunięcia PPR pozwoliły NSZ wcielić się w rolę obrońców Polski przed komunistycznym zagrożeniem. Zbrojne zwalczanie komunistów i partyzantki sowieckiej miało uwiarygodnić nacjonalistycznych ekstremistów w oczach Polaków obawiających się nadejścia komunistów. Strach przed Sowietami okazał się jednak argumentem zbyt słabym i nie podważył pozycji podziemnego państwa. AK jednoznacznie potępiła wymierzone w komunistów działania NSZ i oskarżyła ich o prowokowanie bratobójczych walk. Pomimo okupacyjnej brutalizacji życia, pogłębiającej się radykalizacji politycznej społeczeństwa oraz parcia komunistów i radykalnych nacjonalistów działań rewolucyjnych wojna domowa w Polsce nie wybuchła. Zapobiegł jej respekt znakomitej większości zaangażowanych w opór wobec decyzji władz PPP.

Bibliografia:

Armia Krajowa w dokumentach (1990), kom. red. T. Pełczyński et al., Londyn, t III.
Armia Krajowa w dokumentach (1991), kom. red. T. Pełczyński et al., Londyn, t. VI.
Bębenek S.(1973),Wizja przyszłej Polski w programie „Grupy Szańca”, „Przegląd Historyczny”, nr 1.
Bohdanowicz J. (2008maszynopis),Oddział partyzancki „Kmicica”. Armia Krajowa Okręg Wileński, Warszawa.
Boradyn Z.(1999), Niemen − rzeka niezgody. Polsko-sowiecka wojna partyzancka na Nowogródczyźnie,Warszawa.
Brzoza Cz. (2004), Od Miechowa do Coburga. Brygada Świętokrzyska Narodowych Sił Zbrojnych w marszu na zachód, „Pamięć i Sprawiedliwość”, nr 5.
Caban I. (1994), Oddziały partyzanckie AK 15 pp„Wilków”, Lublin.
Chłopcy z lasu, „Dzień Warszawy”, pismo wydawane przez warszawską Delegaturę Rządu na Kraj, nr 649, 11 sierpnia 1943 r.
Deklaracja Narodowych Sił Zbrojnych [luty 1943], [w:] Narodowe Siły Zbrojne. Dokumenty, struktury, personalia, t. 1, oprac. L.Żebrowski, Warszawa 1994, s. 31-32.
Friedl J. (2016), Żołnierze banici. Brygada Świętokrzyska Narodowych Sił Zbrojnych w Czechach w 1945 roku, Gdańsk.
Gontarczyk P. (2003), Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy 1941-1944,Warszawa.
Kersten K. (1985), Narodziny systemu władzy. Polska 1943-1948, Warszawa.
Komendant główny AK gen. Komorowski do centrali, 14 października 1943, Armia Krajowa w dokumentach,t. III, Ossolineum 1990.
Komorowski K. (2000), Konspiracja zbrojna ruchu narodowego 1939-1945,Warszawa.
Korboński S. (1986), Polskie Państwo Podziemne. Przewodnik po Podziemiu z lat 1939-1945, Londyn.
Marszalec J. (2003), Działalność informacyjna Polskiego Państwa Podziemnego wobec kwestii komunistycznej, [w:] Działalność informacyjna Polskiego Państwa Podziemnego, Warszawa.
Marszalec J. (2006), Zdobycie Archiwum Delegatury Rządu przez AL i gestapo, „Biuletyn IPN”, nr 3-4.
Motyka G. (2006), Ukraińska partyzantka 1942-1960. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, Warszawa.
Musiał B. (2014), Sowieccy partyzanci 1941-1944. Mity i rzeczywistość, Zysk i S-ka wydawnictwo.
Narodowe Siły Zbrojne (1994), Dokumenty, struktury, personalia, oprac. L. Żebrowski, Warszawa, t. 1.
Puławski A. (2006), Sowiecki partyzant – polski problem, „Pamięć i Sprawiedliwość”, nr 9, s. 245-252.
Armia Krajowa w dokumentach(1991), t. 6, Wrocław.
Sierchuła R. (2001), Wizja Polski w koncepcjach ideologów Organizacji Polskiej w latach 1944-1947, [w:] L.Kulińska, M. Orłowski, R.Sierchuła, Narodowcy. Myśl polityczna i społeczna obozu narodowego w Polsce w latach 1944-1947, Warszawa-Kraków.
Slepyan K. (2008), Partyzanci Stalina, Poznań.
Trofymowicz W. (1999), Rola Niemiec i Związku Sowieckiego w konflikcie ukraińsko-polskim w latach 1939-1945, [w:] Polska-Ukraina: trudne pytania, t. 5.
Warcholstwo, „Biuletyn Informacyjny”, 11 kwietnia 1943, oświadczenie Delegata Rządu na Kraj Jana Piekałkiewicza.
Wielka Polska,nr 29, 3 lipca 1943 r.
Wojsko musi być jedno, „Biuletyn Informacyjny”, 25 listopada 1943, artykuł komendanta głównego AK gen. Tadeusza Komorowskiego.
Siemaszko Z. S.(1982), Narodowe Siły Zbrojne,Londyn.




Podziemie – czyli o ratowaniu wolności

SEBASTIAN PAWLINA

Podziemie – czyli o ratowaniu wolności

Jak tysiące podobnych mu wojennych tułaczy Stefan Korboński po przegranym wrześniu 1939 r. wrócił do Warszawy. Była połowa października. Widok, który zastał, biegunowo odbiegał od tego zapamiętanego. „Miasto jak gdyby w żałobie – pisał. – Przez gęsty welon kurzu ledwie widać jego rysy tak dla mnie zawsze miłe. Ani śladu dawnej elegancji i wesołości. Wszystko poszarzało – tu i tam zwalone przez bomby kamienice zwracają uwagę jak dziury w ubraniu. Okaleczone domy, o czarnych, pustych framugach okien, stoją jak rzędy ślepców. I wszędzie masa potłuczonego szkła, tej pierwszej ofiary wojny” (Korboński 2005, s. 9).

Zacytowana relacja nie jest wyjątkiem w literaturze wspomnieniowej. Bez względu na to, czy ktoś opuszczał miasto przed 1 września, czy był w nim przez cały czas trwania oblężenia, o stopniu zniszczeń mniej lub bardziej obszernie pisał chyba każdy, kto zostawił zapiski odnoszące się do pierwszych tygodni po kapitulacji – bo i dla każdego były one szokiem. Powoli jednak przyzwyczajano się do widoku zburzonych i wypalonych domów. Tak samo z czasem zaczęto oswajać samą okupację. Jednym zajęło to tygodnie, innym całe miesiące – w końcu jednak ludzie wypracowywali sobie różne strategie przetrwania.

Według Jerzego Kochanowskiego strategie przetrwania polskiego społeczeństwa okresu okupacji nie zostały dotąd opisane w sposób wystarczająco obszerny (Kochanowski 2016, s. 91, 104-105). W krótkim zarysie problemu wskazał kilka najważniejszych, w tym m.in. te polegające na szukaniu stałego zatrudnienia czy bazujące na działaniach krótkofalowych. Gdzieś pomiędzy tymi modelami moglibyśmy umieścić jeszcze jeden, być może nieoczywisty – konspirację.

Obowiązek, zemsta i tradycja

Kiedy w 1981 r. Stefan Korboński na łamach paryskich „Zeszytów Historycznych” pisał recenzję pracy Jana Tomasza Grossa Polish society under German occupation (Princeton University Press 1979), zauważył m.in., że pobudki, którymi kierowali się ludzie wstępujący do podziemia ocenia autor z punktu widzenia „»materialistycznej« interpretacji motywów ludzkiego postępowania i sprowadza wszystko do korzyści i pieniędzy” (Korboński 1981, s. 179), dodając z ironią, że miłość do ojczyzny, chęć walki z wrogiem i patriotyzm okazały się być zbyt pospolitymi dla profesora socjologii. Tymczasem, jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, prawda leży mniej więcej pośrodku. Już sam Jan Karski, którego nie da się posądzić o „materialistyczną interpretację”, pisał, że „członek zbrojnego Podziemia, pomijając to, że mógł wpaść i narażał się na to wszystko, co wiązało się ze schwytaniem przez gestapo, korzystał z przywilejów nieosiągalnych dla reszty ludności polskiej” (Karski 2014, s. 82). Zanim jednak z tych przywilejów można było skorzystać, choć też nie dla wszystkich były one dostępne, trzeba było wejść do tego podziemia. A żeby to zrobić, najpierw należało tego zwyczajnie chcieć.

Katalogu motywów, którymi kierowali się chętni do pracy w konspiracji, nie da się ograniczyć do kilku prostych haseł. Decyzje niejednokrotnie dojrzewały w ludziach długimi miesiącami, a na tę ostateczną mógł się składać cały szereg wydarzeń i przemyśleń. Wymieńmy więc te najczęściej spotykane w źródłach motywy: (1) kontynuacja walki rozpoczętej 1 września 1939 r.; (2) poczucie odpowiedzialności za kraj; (3) nienawiść do okupanta, pragnienie zemsty; (4) funkcjonowanie w środowisku związanym z konspiracją, tradycje rodzinne. Świadomie pominęliśmy tu patriotyzm, uznając go za element składowy każdego z tych czterech punktów.

Jest jednak coś jeszcze – coś, co trudno wskazać jako konkretny motyw, a bardziej jako być może nie zawsze uświadomioną potrzebę, którą Stanisław Likiernik „Stach”, żołnierz Oddziału Dyspozycyjnego „A” Kedywu Okręgu Warszawskiego, określa jako „coś, co zmieniało człowieka ze szczutej zwierzyny w stronę walczącą, co »czyniło człowiekiem«” (Likiernik 26.07.1971, s. 2). Ponieważ uznajemy to za być może najważniejszą ze wskazanych pobudek, pozwalającą najpełniej zrozumieć podziemie jako zjawisko, na razie odsuniemy ją na bok i zajmiemy się czterema pierwszymi. Dla zachowania spójności wywodu ograniczymy się do Warszawy i Armii Krajowej, zdając sobie jednocześnie sprawę, że sięgnięcie do historii członków innych organizacji, na innych terenach, mogłoby przynieść nam odmienne wnioski.

Punkt pierwszy wydaje się być najbardziej oczywisty. Wiele osób nie chciało przyjąć do wiadomości klęski wrześniowej, zdjęcie zaś munduru nie równało się dla nich zdjęciu z nich obowiązku dochowania wierności złożonej przysiędze. Tak rozpoczęli swoją organizacyjną pracę: Antoni Bieniaszewski „Antek”, Michał Bylina „Michał” i Zbigniew Lewandowski „Szyna”, wszyscy trzej związani w pewnym momencie z Kedywem OW. Ten ostatni, opisując moment, w którym przyjęto go do konspiracji (listopad 1939 r.), wspominał, że kiedy poproszono go o złożenie przysięgi, „doszło do małej kontrowersji – odparłem bowiem, że jako oficer służby czynnej składałem już przysięgę i nie czuję się z niej zwolniony” (Lewandowski 1985, s. 56). Niekiedy początki „kariery spiskowca” wiązały się z otrzymaniem rozkazu. Tak stało się w przypadku powstania Tajnej Organizacji Wojskowej, do początku 1943 r. współpracującej, a potem włączonej w szeregi AK, na której czele stanął Jan Mazurkiewicz, późniejszy „Radosław”, który 17 września 1939 r. w Stanisławowie otrzymał od wysłannika gen. Wacława Stachiewicza, szefa Sztabu Naczelnego Wodza, rozkaz utworzenia TOW.

Wydaje się, że niemała część tzw. starych konspiratorów, czyli tych, którzy swoją pracę zaczynali w 1939/1940 r., w dużej mierze kierowała się właśnie przekonaniem, że ich wojna dalej trwa. Całkowitej pewności nie mamy i mieć nie możemy – i to z co najmniej dwóch powodów. Przede wszystkim brakuje nam do tego materiałów źródłowych, przez co skazani jesteśmy na pojedyncze opowieści, a po drugie – trudno oddzielić chęć kontynuowania walki od następnego punktu naszej wyliczanki, czyli odpowiedzialności za ojczyznę. Doskonale widać to na przykładzie kolejnego oficera TOW oraz Kedywu OW, Tadeusza Wiwatowskiego „Olszyny”, żołnierza 4. Dywizjonu Artylerii Ciężkiej we wrześniu 1939 r. Do Warszawy wrócił w październiku, ale już w listopadzie, najprawdopodobniej za sprawą kolegi z lat szkolnych, związał się z TOW. Świeże doświadczenia wojenne niewątpliwe miały więc jeszcze wpływ na niego. Ale nie tylko one. Likiernik, od listopada 1943 r. podwładny Wiwatowskiego w Oddziale Dyspozycyjnym „A”, wspominając po latach swoich kolegów oraz dowódców o „Olszynie” mówił, że „rozumiał całokształt sytuacji i reprezentował podejście wyrozumowane. Czynił to, co czynił z obowiązku Polaka, a nie spontanicznie, odruchowo” (Likiernik 26.07.1971, s. 2).

Jeszcze wyraźniej poczucie obowiązku wobec kraju widać w podejściu Józefa Romana Rybickiego „Andrzeja”, komendanta warszawskiego TOW od czerwca 1941 r. do marca 1943 r., a od listopada 1943 r. szefa Kedywu OW. „Dla Rybickiego udział w walce zbrojnej był spełnieniem obowiązku wobec państwa, które wpadło w niewolę, spłaceniem długu za 20 lat wolności i możność pracy w niepodległym kraju”, notował Tomasz Strzembosz, dodając jednocześnie, że w jego ocenie takie podejście mogło nawet dominować u dużej części osób nad uczuciem nienawiści do Niemców (Rybicki 12.05.1977, s. 2).

Wydaje się, że dzisiaj trudno byłoby to udowodnić, tym bardziej, że pragnienie zemsty pojawia się w niemałej części relacji dotyczących okresu okupacji – i to pisanych nie tylko przez konspiratorów. Chęć rewanżu dotyczyła zarówno bezpośrednich krzywd, jak np. śmierć ojca albo przyjaciela, jak i zbrodni, którymi żyło całe społeczeństwo, żeby wspomnieć tylko mordy w Wawrze, Palmirach czy powieszenie 11 lutego 1944 r. dwudziestu siedmiu więźniów Pawiaka na balkonie ruin domu przy ul. Leszno. Co warte podkreślenia wśród relacji ponad pięćdziesięciu byłych żołnierzy Kedywu OW w zaledwie kilku przypadkach jako przykład zbrodni, za którą ktoś chciał się zemścić, podano los Żydów. Wśród tych wyjątków znaleźli się Likiernik oraz Stanisław Aronson – obaj z żydowskimi korzeniami. Motywacja Aronsona jest jednak szczególna, dotyczyła bowiem również straty całej rodziny.

Niezwykle wyraźnie motyw zemsty pojawia się w historii innego żołnierza Oddziału Dyspozycyjnego „A” – Zbigniewa Arta „Romana”, więzionego w Auschwitz w latach 1940-1942. Po wyjściu na wolność spotkał w Warszawie Władysława Bartoszewskiego, którego poprosił o pomoc w znalezieniu kontaktu z konspiracją: „Art chciał zabijać Niemców, to tylko w konspiracji go interesowało, to było jego wielką potrzebą wewnętrzną, dlatego też zależało mu na przydziale do oddziału już walczącego” (Bartoszewski 3.02.1971, s. 1). Za wszystkim tym stało osiemnaście miesięcy spędzonych w obozie. Z psychologicznego punktu widzenia było to zachowanie całkowicie naturalne. Jak twierdził Józef Pieter, psycholog, stan „trwałego i silnego napięcia lękowego pod wpływem specyficznych sytuacji międzyludzkich” wymaga rozładowania w „odpowiedniej formie i dozie gniewu, wściekłości, żądzy zemsty, nienawiści” (Pieter 1971, s. 101). Wydaje się, że ta obserwacja w pewnym stopniu – w jakim nie wiemy i nie dowiemy się – dotyczyła dużej części polskiego społeczeństwa okresu okupacji.

Jednak tylko niektórzy mieli możliwość odreagowania napięcia w sposób bezpośredni. Wynikało to m.in. z samej natury konspiracji, która dla własnego bezpieczeństwa musi być względnie niewielka. Ci, którym udało się do niej trafić, zazwyczaj zawdzięczali to pomocy znajomych, rodzin – już związanych z organizacją. Bywało jednak i tak, że to nie oni prosili bliskich o pomoc, ale w pewnym stopniu zaczynali swoją pracę za ich namową czy chociażby pod ich wpływem. Niekiedy był to wpływ rodzinnych tradycji, sięgających czy to okresu pierwszej wojny światowej, czy dziewiętnastowiecznych powstań. Od takich wzajemnych inspiracji zaczynały swoją historię m.in. grupa żoliborska Oddziału Dyspozycyjnego „A” oraz mokotowski Oddział Dywersji Bojowej „19” Kedywu OW, składające się w dużym stopniu z grup kolegów z lat szkolnych.

Ten katalog motywów można dowolnie mieszać – w każdej pojedynczej historii jesteśmy bowiem w stanie wskazać wpływ różnych czynników. Nad jednymi ludzie mieli kontrolę, inne były całkowicie od nich niezależne. W efekcie nie jesteśmy w stanie powiedzieć z całym przekonaniem, że „tak, to właśnie to sprawiło, że wszedł do organizacji”. Możemy jedynie próbować zrozumieć takie zachowanie. I tutaj wracamy do zdania Likiernika o stawaniu się człowiekiem.

Konspiracja jako odruch biologiczny?

Niemiecki filozof i socjolog, Erich Fromm, twierdził, że to, czego człowiek boi się najbardziej, to izolacja. I to nie tyle fizyczna, co przede wszystkim moralna, dlatego też „poczucie związania z najnędzniejszym choćby wzorem jest nieporównywalnie lepsze od pozostawania w samotności” (Fromm 2014a, s. 37). Tymczasem w Polsce pod okupacją samotność, tak fizyczna, jak i moralna, stawała się powszechnym zjawiskiem. Atrofia i anomia społeczna, rozpad instytucji, atomizacja czy w końcu po prostu utrata domu i bliskich, zjawiska wielokrotnie opisane przez historyków, socjologów czy psychologów, coraz mocniej wpychały ludzi w poczucie osamotnienia oraz towarzyszące im: lęk, strach oraz stres. W takich warunkach podziemie jawiło się więc jako miejsce, gdzie można otrzymać wsparcie, znaleźć ludzi myślących podobnie.

Stanisław Likiernik wspomina, że „grupa »Stasinka« [grupa żoliborska Oddziału Dyspozycyjnego „A” – S.P.] nie może być traktowana jak regularny oddział wojskowy. Nie był to oddział, a raczej »ferajna« – grupa ludzi pracujących razem, złączonych ze sobą zaufaniem, przyjaźnią, wspólnym celem i wspólną zabawą”. Alicja Pniewska-Sieciechowicz, przesiedlona w czasie wojny z Łodzi do Warszawy, w podziemiu związana z kobiecym oddziałem minerskim Kedywu OW, przyznaje z kolei, że konspiracja stała się dla niej w obcym mieście, wśród obcych ludzi pierwszym punktem zaczepienia (Pniewska-Sieciechowicz, 9.07.2012). Stanisław Jankowski zaś, cichociemny, pracownik Oddziału II KG ZWZ/AK, z organizacyjnego przymusu pozbawiony regularnych kontaktów z rodziną i przyjaciółmi, pisał, że czuł się bezpieczniej na odprawach i w melinach, niż gdy spotykał przypadkiem na ulicy znajomego. Wojna i okupacja, choć zabrały mu wiele bliskich osób oraz miasto, w którym się wychował, dały mu, właśnie za sprawą konspiracji, „[…] wiarę w ludzi, w ich odwagę, ufność, przyjaźń. Nie zamieniłbym tamtych dni. Najbogatszych dni mojego życia. Wypełnionych prawdziwym człowiekiem” (Jankowski 1980, s. 229).

Podobny obraz podziemia zmniejszającego poczucie osamotnienia jest wspólny dla dużej części żołnierzy nie tylko Kedywu OW, ale całej podziemnej Warszawy, a może nawet Polski – o czym pisał Karski. W towarzystwie innych konspiratorów ludzie czuli się swobodniej, czuli się wolni. Poszukiwanie wolności, jak twierdził Fromm, jest z kolei niczym innym, jak reakcją biologiczną organizmu, dla którego wolność jest warunkiem koniecznym do prawidłowego rozwoju psychicznego. Dla lepszego wyjaśnienia problemu posłużmy się bezpośrednim cytatem: „Przetrwanie człowieka dokonuje się nie tylko na płaszczyźnie fizycznej, lecz również psychicznej. Potrzebna jest mu określona równowaga psychiczna, w przeciwnym bowiem razie traci zdolność funkcjonowania; dla człowieka wszystko co niezbędne jest dla utrzymania równowagi, ma takie samo żywotne znaczenie jak to, co służy fizycznej równowadze jego organizmu” (Fromm 2014b, s. 218).

Żeby móc właściwie funkcjonować, człowiek potrzebuje układu odniesienia, stałych idei i wartości. I podziemie w pewnym stopniu zapewniało to. W momencie rozpadu instytucji, słabnących więzi społecznych i zanikających zasad, którymi wcześniej ludzie mogli się kierować, konspiracja stawała się jedną z niewielu alternatyw. Alternatywą stanowiącą formę obrony przed zagrożeniem dla własnego życia i zdrowia – fizycznego i psychicznego, kiedy organizm, to znowu Fromm, reaguje albo ucieczką, albo agresją obronną. Kto mógł, uciekł z Polski jeszcze w 1939 r. Później było to w zasadzie niemożliwe, chyba że za ucieczkę uznamy próbę unikania wszelkich możliwych zagrożeń. Pozostawała więc obrona – podziemie.

Jest jednak w tym rozumowaniu pewna luka. Jeśli bowiem praca w organizacji miałaby być formą ratunku dla własnej psychiki, to czemu nie związało się z nią więcej osób? Wpływ na taką, a nie inną liczebność podziemia miały oczywiście względy bezpieczeństwa, nie każdego można było przyjąć, ale takie „techniczne” wyjaśnienie zdaje się być niepełne. Niemożliwością bowiem jest, aby wszyscy Polacy chcieli iść do konspiracji. Oczywiście nie potrafimy podać pełnej liczby osób zaangażowanych w działalność podziemia, ta bowiem obejmuje nie tylko osoby zaprzysiężone, ale także te współpracujące okazjonalnie, pomagające zdobyć odpowiednie dokumenty, materiały, oddające swoje mieszkania na meliny. Jednak pewne ogólne szacunki istnieją. Dla samej Warszawy Tomasz Szarota wyliczył to na 180 tys. ludzi (Szarota 1988, s. 544), z czego zaledwie 1/3 miała być zaprzysiężona. Jednak obok tej grupy było jeszcze ok. 30-60 tys. zaliczanych do tzw. „Warszawy haniebnej”, gromadzącej wszelakie męty społeczne, oraz 360-420 tys. osób, które chciały przeżyć. Czym więc kierowały się te osoby? Dlaczego nie związały się z żadną organizacją konspiracyjną? Uniemożliwiał im to strach, chłodna kalkulacja zysków i strat, a może do poczucia się lepiej wystarczała im sama świadomość tego, że jest jakieś podziemie? Wydaje się, że w przypadku tej największej grupy lepiej sprawdza się teoria Pitirima A. Sorokina, przywoływana przez Marcina Zarembę (Zaremba 2012, s. 97), zgodnie z którą człowiek biedny, poniżony, a takim stała się niemała część polskiego społeczeństwa doby okupacji, skupia się na przetrwaniu. Ale znowu ona nie pasuje do konspiracji, funkcjonującej w takiej samej rzeczywistości – głodnej, chłodnej i pełnej terroru.

Udzielenie odpowiedzi na rodzące się wątpliwości może pomóc w zrozumieniu problemu zajmującego obecnie wielu badaczy, czyli dlaczego więcej Polaków nie udzieliło pomocy Żydom. Jak zauważa Dariusz Libionka, wśród blisko sześciu tysięcy Polaków odznaczonych medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” wielu nie było związanych z konspiracją, motywy zaś ich działania były złożone (Libionka 2017, s. 257). Czemu oni nie wiązali się z podziemiem? Czemu ci będący w podziemiu nie pomagali? Czy konspiracja dawała im w sferze psychicznej coś, czego nie mogło im zapewnić pomaganie Żydom?

Jest to jednocześnie problem szerszy, wykraczający poza granice Polski i samej drugiej wojny światowej. Problem, który znakomicie zdiagnozował Albert Camus w Upadku, gdzie główny bohater mówi w pewnym momencie:

„Przyjechałem do południowej strefy z zamiarem zasięgnięcia wiadomości o ruchu oporu. Ale gdy na miejscu zobaczyłem, jak rzecz wygląda, zawahałem się. Przedsięwzięcie wydało mi się trochę szalone i, żeby rzec prawdę, romantyczne. Myślę jednak przede wszystkim, że akcja podziemna nie odpowiadała ani mojemu temperamentowi, ani upodobaniu do powietrznych szczytów. Odnosiłem wrażenie, że żądają ode mnie, bym tkał przez dnie i noce w piwnicy, czekając, aż dzicz przyjdzie mnie wyrzucić, zniszczy wpierw moją tkaninę, po czym zaciągnie mnie do innej piwnicy, by zatłuc na śmierć. Podziwiałem tych, którzy oddawali się temu głębinowemu bohaterstwu, ale nie potrafiłem ich naśladować”.

Książkami o podziemiu, o jego blaskach, a rzadziej o cieniach, zapełniono już niejeden regał biblioteczny. Ale choć znamy przebieg wielu akcji, struktury, choć poznajemy biografie kolejnych postaci, to ciągle nie do końca rozumiemy ich decyzje, ich bohaterstwo oraz jego limity.

 

Korekta językowa: Beata Bińko

 

Bibliografia:

Bartoszewski W., 3.02.1971, Archiwum Akt Nowych, akta Tomasza Strzembosza, sygn. 409, relacja spisana przez Strzembosza T.
Fromm E. (2014a), Ucieczka od wolności, tłum. Zimilscy O. i A., Warszawa.
Fromm E. (2014b), Anatomia ludzkiej destrukcyjności, tłum. Karłowski J., Poznań.
Jankowski J. (1980), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, t. I, Warszawa.
Karski J. (2014), Tajne państwo. Opowieść o polskim Podziemiu, Kraków.
Kochanowski J. (2016), Cywilne strategie przetrwania 1939-1945, [w:] „Fikcyjna rzeczywistość”. Codzienność, światy przeżywane i pamięć niemieckiej okupacji w Polsce, red. Traba R., Woniak K., Wolff-Powęska A., Warszawa-Berlin.
Korboński S. (1981), Polskie Państwo Podziemne jako zjawisko socjologiczne, „Zeszyty Historyczne”, nr 58.
Korboński S. (2005), W imieniu Rzeczypospolitej, Warszawa-Waszyngton.
Lewandowski Z. (1985), Wierni przysiędze, [w:] Nakielski H., Biret i rogatywka, Warszawa.
Libionka D. (2017), Zagłada Żydów w Generalnym Gubernatorstwie, Lublin.
Likiernik S., 26.07.1971, AAN, ATS, sygn. 45, notatka z rozmowy spisana przez Strzembosza T.
Pieter J. (1971), Strach i odwaga, Warszawa.
Pniewska-Sieciechowicz A., 9.07.2012, Muzeum Powstania Warszawskiego, Archiwum Historii Mówionej, relacja spisana przez Rafalską-Dubek M.
Rybicki J.R., 12.05.1977, AAN, ATS, sygn. 45, relacja spisana przez Strzembosza T.
Szarota T. (1988), Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa.
Zaremba M. (2012), Wielka trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys, Kraków.