Wycinanki (97)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (97)



Krążyliśmy wokół Prousta w skromnym towarzystwie trzech tylko, ale za to godnych jego twórczości komentatorów. Tak jeden z nich zachęca, abyśmy przypomnieli sobie finał dzieła, fragment „Koncertu u księżnej de Guermantes”:

W roli śmiałej konkluzji dobrze byłoby powiedzieć, że narrator – to sam Proust, że oczy i uszy dzieła to on. Odpowiedź niestety jest negatywna. Książka, którą jakoby pisze narrator w książce Prousta, pozostaje tak czy inaczej książką w książce i nie całkiem pasuje do W poszukiwaniu straconego czasu, podobnie jak i narrator to nie całkiem Proust. Punkt widzenia przemieszcza się tutaj na tyle, że na graniach tego oryginalnego proustowskiego kryształu powstaje tęcza, poprzez którą czytamy jego książkę. Dzieło to to nie zwierciadło obyczajów, nie autobiografia ani historyczny szkic. To czysty wymysł Prousta, jak Anna Karenina Tołstoja lub Przemiana Kafki[1], podobnie jak Uniwersytet Cornella[2] przekształciłby się w wymysł, gdyby przydarzyło mi się kiedyś go opisać. Narrator to jedna z postaci powieści o imieniu Marcel. Inaczej mówiąc, mamy zarówno Marcela-podglądacza/szpiega i Prousta-autora. Wewnątrz powieści, w ostatnim tomie, narrator Marcel wyobraża sobie idealną powieść, którą zamierza napisać. Dzieło Prousta to tylko kopia tej idealnej powieści, ale za to jaka to kopia![3]

Nic nie zastąpi bezpośredniego doświadczenia bycia w świecie imaginacji Prousta. Udajmy się tam, gdzie spotkamy książkę w książce, gdzie wreszcie nasz autor, o którym nie wiemy, kto nim jest, wyjawi wreszcie intencję, wolę bycia sprawcą przywracania czasu. Ujawnił w ostatnim tomie cel swej pracy – wtedy, gdy my dobrnęliśmy do finału.

Ale, wracając do własnych spraw, rozmyślałem skromnie o swojej książce, a byłoby to nawet niedokładnością powiedzieć, iż myślałem o jej przyszłych czytelnikach, o moich czytelnikach. Gdyż moim zdaniem nie będą oni moimi czytelnikami, ale czytelnikami samych siebie, bo moja książka będzie tylko rodzajem szkieł powiększających, jak soczewki, które podawał nabywcy optyk w Combray; dzięki mojej książce dostarczę czytelnikowi sposobu czytania samych siebie. Tak iż nie będę żądał, by chwalili mnie lub oczerniali, lecz tylko by mi powiedzieli, czy trafiłem w sedno, czy słowa, które odczytują w sobie, są właśnie słowami, które napisałem (rozbieżności pod tym względem możliwe nie zawsze powinny zresztą pochodzić z tego, żebym się pomylił, ale czasem i z tego, że oczy czytelnika nie będą zaliczały się do tych, dla których książka ta będzie dopasowana, by mógł dobrze czytać w sobie)[4].

Tak, to pojęcie Czasu, które sformułowałem właśnie, powiadało mi, ze pora już zabierać się do dzieła. Najwyższa pora; ale – i to tłumaczyło niepokój, jaki zawładnął mną, gdy wszedłem do salonu, i kiedy te zamaskowane twarze dały mi pojęcie czasu utraconego – czy był jeszcze czas i czy ja jeszcze potrafię? Umysł ma swoje krajobrazy, które kontemplować jest mu dane jedynie przez pewien czas. Żyłem niby malarz wspinający się drogą, co po skalnym występie biegnie nad jeziorem, którego widok zasłania ściana głazów i drzew. Dostrzega je przez wyłom, rozpościera się całe przed nim, bierze pędzle. Ale już nadchodzi noc, nie sposób więc malować, noc, po której dzień już nie wstanie. Przede wszystkim, skoro nic jeszcze nie zacząłem, mogłem się niepokoić, gdybym nawet sądził, że mam jeszcze przed sobą dzięki mojemu wiekowi parę lat, bo przecież ostatnia moja godzina mogła wybić za kilka minut[5].

Domyślam się, skąd u Prousta taka niechęć do formatowania – jak pisał Boy – a capite. Z brakiem satysfakcji wycinałem z finału powieści metaliterackie zwierzenia Prousta. Niezależnie od tego, jak bardzo tłumacz Julian Rogoziński z-akapitował potok prozy naszego Marcela, boleśnie odczuwałem, że to nie jest ani myśl, ani narracja, która nadawałaby się do podziału na akapity czy może nawet na srogą interpunkcję, zdania. Wycinanie z niej „obrazów narracyjnych” skazane jest na kaleczenie. Myślenie i narratywizowanie jest strumieniem wspaniałej wyobraźni wysycanej fenomenalną pamięcią nastrojów świata. Jest on tak przekonywający, że z trudem wierzymy Nabokovowi, iż da się on wymyślić.
Sam nasz Marcel wierzył w to, że przeżywamy wraz z nim: „dzięki mojej książce dostarczę czytelnikowi sposobu czytania samych siebie”.


[1] Die Verwandlung – kultowe opowiadanie opublikowane w 1915 r.

[2] Nabokov ten uniwersytet, w którym wygłaszał wykłady, przywołał jako retoryczny przykład, odniesienie do miejsca, gdzie przygotowywał lub wygłaszał i ten wykład o Prouście.

[3] V. Nabokov, Lectures on Literature. Austen, Dickens, Flaubert, Joyce, Kafka, Proust, Stevenson, red. F. Bowers, przedmowa J. Updike, San Diego 1980; cyt. za: В. Набоков, Лекции по зарубежной литературе. Остен, Диккенс, Флобер, Джойс, Стивенсон, Предисл. Дж. Апдайк, Москва 1988, s. 277–278. Jest tłumaczenie polskie, ale go nie mam.

[4] M. Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, tłum. J. Rogoziński, Warszawa 1992, t. 7: Czas odnaleziony, s. 346–347. W wydaniu tym (PIW) tomy 1–5 tłumaczył mistrz Tadeusz Boy-Żeleński, tomy 6–7 mistrz Julian Rogoziński

[5] Tamże, s. 349; zajrzyjcie na ostrogi.eu.