Długie trwanie i szybkie zmiany. Esej historyczno-socjologiczny pisany w czasach zarazy

Kolorowany miedzioryt Paula Fürsta, Der Doctor Schnabel von Rom, ok. 1656 r. (źródło: wikipedia)

MARCIN KULA

Akademia Teatralna im.
Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie

Długie trwanie i szybkie zmiany. Esej historyczno-socjologiczny pisany w czasach zarazy

Choć nie jestem historykiem medycyny, jestem historykiem i żyję wśród zarazy. Prowadząc obserwację uczestniczącą, myślę jak historyk. Mam pełną świadomość, że inni koledzy byli lepiej przygotowani zawodowo do myślenia o społecznym wymiarze chorób (Karpiński 2000; Mieszkowski 2020; Piskorski, 12 VI 2020; Węcowski, 28–29 III 2020). Chcę jednak podzielić się paroma myślami. Wszystko wskazuje na to, że z koronawirusem musimy się zakolegować – przynajmniej na jakiś czas. Zwrócę zatem uwagę, co mnie, historyka, zainteresowało w otaczającej rzeczywistości.

Obserwowane dyskusje wokół statystyki obecnych zachorowań prowadzą mnie do myśli, jak trudne są badania nad historią chorób. W ich dawnych opisach trudno je rozpoznać, ludzie często ukrywali początki epidemii, przez wieki z natury rzeczy nie zgłaszali się do żadnego lekarza, a jeśli taki funkcjonował, to przecież nie prowadził statystyk. Nawet obecnie statystyki bywają bez sensu, zwłaszcza w biednych krajach, nie mówiąc o tym, że istniejące akurat w nich statystyki uwzględniają jedynie wypadki o silnych objawach. Prawda, że dziś historycy medycyny dysponują metodami nieznanymi naszym poprzednikom – jak biochemiczne badanie mumii czy badanie DNA bakterii w szczątkach ludzkich znajdowanych podczas wykopalisk (podobno najlepiej zachowują się w zębach!). Bakterie hiszpanki zbadano dzięki odkopaniu ciał jej ofiar pod koniec XX w. z wiecznej zmarzliny na dalekiej Alasce. Wysoko w Andach i w topniejącym lodowcu alpejskim też znajdowano zwłoki dawno zmarłych tam ludzi, które następnie poddano badaniom.

Jako historyka interesuje mnie pytanie, co ludzie uznawali w swoich czasach za chorobę. Studia nad historią szaleństwa dobitnie pokazały, jak zmienne były opinie na ten temat. Prawda, psychiatrzy przyjmują pewne definicje. Nawet jednak w ich wypadku sprawa nie jest oczywista. Nadużywanie psychiatrii do celów politycznych w komunizmie oraz do zapewniania „jakości rasy” w hitlerowskich Niemczech było zbrodnią, ale jeśli zastanawiamy się nad definiowaniem choroby psychicznej w dziejach, to trzeba uwzględnić również takie casusy. Przecież to jacyś psychiatrzy podpisywali orzeczenia o chorobie – najpewniej z przekonaniem. Czy Hitler bądź, dajmy na to, Eichmann, byli szaleńcami? Gdyby pierwszy nie popełnił samobójstwa, zostałby skazany przez każdy sąd – czyli byłby uznany za zdrowego psychicznie. Drugi według Hannah Arendt był najzwyklejszym, pilnym urzędnikiem. Został skazany przez sąd, a zatem uznano go za w pełni poczytalnego. Czy jednak można być poczytalnym, jeśli popełnia się takie zbrodnie? O Stalina i jego ludzi też można tak zapytać. O masy ludzi uczestniczących w tych zbrodniach również. W wypadkach mniej drastycznych sprawa także nie jest oczywista. Choćby z potocznego doświadczenia wiadomo, że genialność nieraz nie jest daleka od dziwactwa. Można wskazać dużą liczbę wielkich nazwisk osób żyjących dawniej i dziś, które reprezentowały jedno i drugie. Niedawno zmarły wybitny genetyk francuski Piotr Słonimski wyraził się znacząco: „Czy koniecznie trzeba być wariatem, żeby dokonać odkrycia naukowego? Niekoniecznie, ale to pomaga!” (Mózgu nie sklonujemy, 23 XII 2000).

W odniesieniu do dawniejszych dziejów byłoby warto zapytać o zbiorowe szaleństwa, takie jak „taniec św. Wita” w wiekach XIV–XVII, gdy ludzie potrafili zbiorowo tańczyć do omdlenia. Czy jak tulipomania w latach trzydziestych XVII w. w Holandii, kiedy ceny cebulek oryginalnych odmian osiągały niebotyczne poziomy, a przegrani popełniali samobójstwa. Zbigniew Herbert pisał o tym epizodzie: „Dewiacje określane nazwą manii posiadają pewną wspólną cechę. Osobnicy dotknięci tą przypadłością mają tendencję do stworzenia urojonych autonomicznych światów, rządzonych własnymi prawami. W naszym przypadku była to jakby gigantyczna loteria kwiatowa i wszyscy grający oczekiwali głównej wygranej. Gra nie toczyła się jednak na wynajętej w tym celu wyspie, lecz w kraju, gdzie kardynalnymi cnotami były: rozwaga, umiarkowanie i wypłacalność. System oparty na mieszczańskiej kalkulacji nie mógł współżyć z systemem finansowych fantasmagorii. Kolizja świata pragnień z potoczną realnością była nieunikniona i, jak zwykle w takich przypadkach, bolesna”(Herbert 1993, s. 58).

W odniesieniu do dawniejszych i nieraz niestety współczesnych czasów można zapytać o pozostawanie w ramach norm psychicznych różnych ludzi zadających tortury czy śmierć na mękach. Dla historyka ciekawa (w tym wypadku smętnie ciekawa) jest widoczna ewolucja norm zjawisk uznawanych za normalne. Przecież kiedyś zarówno tortury, jak śmierć na mękach były czymś „normalnym”. Dziś, gdy czytamy o takich rzeczach, gdy czytamy o zachowaniach hitlerowców w sytuacjach wojennych i obozowych, gdy czytamy o niemieckich i japońskich lekarzach przeprowadzających eksperymenty na więźniach, zadajemy sobie pytanie czy byli normalni. Najtrudniejszym intelektualnie problemem jest to, że w zwykłym życiu jednak byli. Ba, czasami mieli nawet problemy. Hitlerowcy wymyślili przemysłowy sposób zabijania, gdyż ich ludzie miewali jednak trudności z poprzednimi, „rzemieślniczymi” sposobami. Frantz Fanon, lekarz psychiatra praktykujący w ogarniętym wojną wyzwoleńczą Algierze, a jednocześnie uczestnik algierskiej konspiracji, opowiada, jak to kiedyś zgłosił się do niego francuski policjant z prośbą o środki nasenne; po nocach śnili mu się ludzie, których za dnia sam torturował (zostawmy na boku dylemat Fanona, czy miał mu przypisać lekarstwo – by spokojniej torturował ofiary?).

Innym przykładem zmienności podejścia do definicji choroby jest kwestia alkoholizmu i narkomanii. Dziś nieraz mówi się w takich wypadkach o chorobach. Próbuje się jedno i drugie leczyć. Nie jesteśmy wszelako w tym konsekwentni. Spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu lub narkotyków ani trochę nie łagodzi wyroku – czego można by oczekiwać w niektórych sytuacjach przy zdiagnozowaniu choroby. Co jednak dla nas interesujące, narkotyki wcale nie zawsze były uważane za zjawisko negatywne, prowadzące do sui generis choroby. Bywały wręcz modne, nieraz traktowano je jako lekarstwo. Podczas I wojny światowej kokainę podawano milionom rannych (Mieszkowski 2020, s. 98–99). Nie wiem, czy w wielu wypadkach im pomogła, ale w nałóg wprowadzała z pewnością.

Homoseksualizm bywał traktowany jako zjawisko sytuujące się pomiędzy chorobą a przestępstwem. Hitlerowcy zamykali homoseksualistów do obozów koncentracyjnych. Potem najdłużej z ofiar obozowego świata czekali na oddanie sprawiedliwości. Prześladowano homoseksualistów również w wielu krajach demokratycznych. Z kolei Światowa Organizacja Zdrowia skreśliła homoseksualizm z listy chorób dopiero w 1991 r. W Polsce ciągle pojawia się wątek, że ludzi o takiej orientacji trzeba leczyć. Mało tego. W kontekście homoseksualizmu padło już słowo „zaraza”. Arcybiskup Marek Jędraszewski w bazylice Mariackiej (!) w 75. rocznicę Powstania Warszawskiego (!) mówił: „Czerwona zaraza już po naszej ziemi całe szczęście nie chodzi, co wcale nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze dusze, serca i umysły. Nie marksistowska, bolszewicka, ale zrodzona z tego samego ducha, neomarksistowska. Nie czerwona, ale tęczowa” (Klauziński, Chrzczonowicz, 2 VIII 2019). Niedługo po tym kazaniu jeden z księży ze Szczecina rzucił pomysł „odkażenia” (tak powiedział) ulic, którymi przechodziła Parada Równości. Ksiądz wycofał się potem ze swoich słów i przeprosił, a zatem pomińmy jego nazwisko. Zwolennicy tezy o „zarazie” demonstracyjnie myli ulice wodą i szczotkami. O tym, jak fatalne skojarzenia z minioną historią rodzą takie sformułowania, nie warto już mówić.

W praktyce codziennej pojawiały się dyskusje, czy niepłodność jest chorobą. Rozgrywały się one niekoniecznie na płaszczyźnie medycznej. Taki problem ma przecież przełożenie na kwestię finansowania ewentualnego zapłodnienia pozaustrojowego. Dawniej depresja, dyslekcja, autyzm, ADHD… nie były uznawane za zjawiska zasługujące na leczenie. W wojsku nie mówiono o stresie pourazowym itp.

W sumie: były w dziejach i są sytuacje, w których uznanie zjawiska za chorobę jest oczywiste. Były i są jednak też takie, które wzbudzają dyskusje, a ich zdefiniowanie zmieniało się historycznie.

* * *

Użyteczne dla historyków byłoby zestawienie kalendarium występowania chorób, w tym epidemii. O ile pierwsze jest w ogóle niemożliwe, o tyle drugie jest bardzo trudne. Epidemie, a przynajmniej ich obawy „po prostu” towarzyszyły ludzkości w dziejach (Márquez 1994). Nieprzypadkowo przynajmniej jeszcze niedawno na krzyżach stawianych w Polsce u początku wsi wśród próśb do Boga pisano, by uchował od „moru” („morowego powietrza”, które to określenie podobno pojawiło się w czasie dżumy z XIV w.) (Jankowiak, 15–21 IV 2020). Ostatnie dziesięciolecia w Europie były z tego punktu widzenia litościwe. Przerażające wszystkich swego czasu choroby – dżuma, ospa prawdziwa, trąd, tyfus, cholera – przestały tu straszyć. Zapewne dlatego epidemia koronawirusa, którą obecnie (jesień 2020) przeżywamy, zrobiła na nas takie wrażenie. Na dodatek istnieje telewizja itd., zobaczyliśmy więc trumny licznie wiezione na cmentarze we Włoszech. Nikt nie oczekiwał tu epidemii, jak nie oczekuje się w Warszawie wybuchu wulkanu. W końcu w Polsce poprzednia epidemia wystąpiła w 1963 r. Była to epidemia ospy prawdziwej, szczęśliwie ograniczona do jednego miasta (Wrocław) i stosunkowo szybko opanowana. Można jeszcze mówić o AIDS jako o epidemii (pierwszy zarejestrowany w Polsce nosiciel – rok 1985, pierwszy chory 1986, pierwsza śmierć 1987). Jak każda nowa, nieznana wpierw choroba, ta też napawała niepokojem. W wielu krajach pojawiły się obawy, że można się nią zarazić przez kontakt wszelki, nie tylko seksualny. Ze względu na drogę przenoszenia ta choroba jednak mniej powszechnie straszyła, no i została raczej opanowana. Tymczasem w wypadku koronawirusa okazało się, że w Europie nie żyjemy w innym świecie niż świat biedny. Przyroda przypomniała nam także, iż w dzisiejszych warunkach komunikacyjnych nie jesteśmy tak daleko jak kiedyś od przeludnionych metropolii trzecioświatowych, a tam powstają coraz większe slumsy z ludności napływowej. Zresztą czy to tam, czy blisko nas liczne miasta są potencjalnie niebezpieczne przez wielkość skupisk ludzkich.

Największe szanse znalezienia się w takim spisie miałyby epidemie, które ludzie szczególnie zapamiętali – albo ze względu na wielkość nieszczęścia, albo drugorzędnye okoliczności. Wielu z nas wie o epidemii (niejasne czego), która wybuchła podczas wojny peloponeskiej – bowiem historia Sparty i Aten jest szeroko znana, a o wojnie, w tym o epidemii, pisał Tukidydes. Na dodatek jej ofiarą padł Perykles. Pamiętamy o „czarnej śmierci” z XIV w. z uwagi na jej rozmiary i konsekwencje, o których niżej. Pamiętamy o dżumie w Londynie w 1665 r., ponieważ opisał ją Daniel Defoe. O hiszpance przypomniał nam koronawirus – gdyż pamięć o niej została zagłuszona przez wspomnienie I wojny światowej. Epidemie nieraz towarzyszą wojnom – ale pamięta się wojnę. Tyfus towarzyszył potopowi szwedzkiemu, wyprawie Napoleona na Moskwę, wojnie krymskiej, I wojnie światowej i kilku krajom Europy Wschodniej w epoce tej wojny. Cholera była istotnym czynnikiem przebiegu Powstania Listopadowego. Nawiasem mówiąc, Mickiewicz zmarł na cholerę (w Stambule). Z rozważanego punktu widzenia wojny nie kończą się zresztą od razu. W Polsce epidemia syfilisu przyszła bezpośrednio po II wojnie światowej. Mogła być skutkiem wojny albo powojennego rozprzężenia, ale w tych rozmiarach była niewątpliwie z nią związana.

Pamiętamy gruźlicę – bowiem była to choroba bardzo powszechna, strasząca ludzi w miastach, które lepiej zachowują pamięć niż wieś. Gruźlica dotykała ludzi sławnych (Chopin, Słowacki, Norwid). Co ważne, była nieszczęściem jeszcze niedawno. Naznaczyła europejski XIX w., ale praktycznie jeszcze ludzie urodzeni w Polsce przed 1950 r. mogli z dużym prawdopodobieństwem mieć z nią kontakt. Z dzieciństwa pamiętam powszechnie rozmieszczone napisy „Nie pluć!” i spluwaczki w wielu miejscach. Przypuszczam, że pozostawały one w jakimś związku z obawą przed gruźlicą. W wielu krajach niestety obserwuje się zresztą nawroty jej fali.

Znacznie słabiej pamiętamy epidemie z krajów pozaeuropejskich – jak gigantyczna epidemia dżumy w Azji w drugiej połowie XIX w. Nawet dziś, mimo znacznie lepszego rozchodzenia się wiadomości, mało wiemy i mało myślimy o eboli w Afryce (pierwsze wypadki w Zairze w 1976 r.), o SARS (2002 na południu Chin), o ptasiej grypie (2003 w Azji).

* * *

Ciekawe dla historyków są drogi przenoszenia różnych chorób. Oczywiście nieraz nie są one łatwe do ustalenia, nieraz po prostu choroby nie muszą być aż przynoszone, będąc innej natury. Od dawna jednak ludzie wiedzieli, że mogły być przynoszone. Przeświadczenie o geograficznym pochodzeniu chorób mogło się nawet odzwierciedlać w funkcjonujących ich nazwach. We Francji syfilis nazywano swego czasu chorobą z Neapolu, Włosi, Anglicy, Niemcy nazywali go chorobą francuską, na terenie dzisiejszej Holandii nazywano go hiszpańską, w Portugalii kastylijską, w Rosji polską, w Polsce niemiecką, a potem francuską, w Japonii i dzisiejszych Indiach – portugalską (Barański 2012, s. 13). Nawiasem mówiąc, nazwa „hiszpanka” została nadana nie na skutek rozpowszechnienia się tej choroby z Hiszpanii, lecz raczej na skutek rozprzestrzeniania się stamtąd wiadomości o niej – co było konsekwencją hamowania wiadomości z innych źródeł przez cenzurę w krajach wojujących w I wojnie światowej. Tak czy inaczej, ludzie wcześnie zauważali, że choroby są przynoszone – czy to przez krzyżowców z Bliskiego Wschodu, czy choćby przez statki przypływające do Wenecji. Słowo „kwarantanna” podobno pochodzi od stosowanego czasu izolacji w portach włoskich w XIV w. (40 dni). Mało prawdopodobne, by Europejczycy zauważyli, że z kolei oni przenieśli różne zarazki (głównie ospy i odry) do Ameryki. Bardziej w ten sposób niż siłą militarną wykończyli masę Indian, niemających odporności na te choroby. Potem sami w podobny sposób oberwali właśnie w Ameryce – choć na mniejszą skalę i niezupełnie od rdzennych mieszkańców. Mianowicie ekspedycja, którą Napoleon wysłał przeciw zbuntowanym Haitańczykom, musiała się wycofać z powodu żółtej febry; byli niewolnicy okazali się na nią bardziej odporni (Rządy mikrobów, 25–31 III 2020).

Wspominana wyżej hiszpanka najpewniej rozprzestrzeniła się za sprawą robotników z Chin, ściąganych do USA z powodu wojennych braków rąk do pracy; potem żołnierze amerykańscy przenieśli ją do Europy. Wojny sprzyjają epidemiom – m.in. dlatego że wywołują ruchy mas ludzi. Sprzyja im też nasza obecna ruchliwość. Oczywiście nie jest tak, że epidemie muszą wywodzić się z Chin, ale ponieważ tam się na ogół lokalizuje wyjściowe ognisko naszych obecnych kłopotów, warto wspomnieć na przykład o przeogromnej liczbie turystów odwiedzających teraz ten kraj oraz o liczbie turystów chińskich odwiedzających Europę. To są dosłownie miliony ludzi co roku, wręcz najważniejsi klienci międzynarodowych biur podróży (Gadomski, 29 II – 1 III 2020). Jednocześnie prawda jest taka, że dawniej zarazy też się przenosiły nawet na bardzo wielkie dystanse, choć powolniej. Z perspektywy kultury i chęci akcentowania własnej tożsamości świat nie stał się globalną wioską – jak przewidywał Herbert Marshall McLuhan. Z perspektywy epidemii był nią jednak od dawna. Prawdą jest też, iż zarazę może przenieść chociażby jeden człowiek. Epidemię ospy prawdziwej przywlókł w 1963 r. do Wrocławia człowiek, który akurat przyjechał z Azji. Cała Polska patrzała wtedy z niepokojem na Wrocław. Nie zdecydowano się wówczas na zamknięcie tego miasta, tylko na izolowanie chorych, bardzo masowe szczepienia i pewne ograniczenia. W 1991 r. w Rio de Janeiro sam byłem świadkiem, gdy pojawiła się tam cholera. Przyniósł ją człowiek przybyły autobusem z północy Brazylii, który – co było dodatkowo niedobre – zamieszkał u swojej rodziny w jednej z dzielnic nędzy. Ponieważ epidemia cholery panowała wtedy w kilku krajach Ameryki Łacińskiej, obawy były duże zarówno w samym Rio, jak w ośrodkach, przez które ten człowiek jechał i gdzie wysiadali jadący z nim ludzie. Sam to doświadczenie wspominam, rzecz jasna, nieprzyjemnie. W ogóle nie było wiadomo co robić – poza częsty myciem rąk i w ogóle dbaniem o higienę.

Nawiasem mówiąc, ciekawe są często zdarzające się w naszych czasach migracje w jakimś sensie przeciwstawne chorobom, a mianowicie migracje personelu medycznego. Jest to jeden z punktów problematyki częstych we współczesnym świecie migracji wykwalifikowanej siły roboczej, nie miejsce tu na jego omawianie. Oczywiście owo zagadnienie może mieć zabarwienie szczególne – jak zorganizowana forma wysyłania przez Kubę lekarzy do różnych krajów.

* * *

Samo przeniesienie choroby nie musi jednak jeszcze wszystkiego tłumaczyć. W końcu otaczają nas różne zarazki, a konsekwencje są szczęśliwie zróżnicowane. Historyka chyba szczególnie interesują okoliczności społeczne sprzyjające ujawnieniu się i rozprzestrzenianiu się różnych chorób. Amerykanka, która wyszła za Polaka i w okresie międzywojennym żyła na wschodzie Polski, zanotowała na przykład: „W najbliższej wiosce znaleźliśmy tylko jedno dziecko bez powiększonych węzłów chłonnych i jedynie troje nie miało krzywicy. Żadne z nich nie nosiło bielizny”. Innym razem zapisała, że „we wszystkich trzech [odwiedzonych – M.K.] szkołach chłopcy wyglądają zdrowiej niż dziewczynki. W domu lepiej ich żywiono, ponieważ stanowili bezpieczniejszą inwestycję”. Gdy próbowała tłumaczyć chłopom potrzebę utrzymywania higieny, jakaś kobieta z tyłu sali odezwała się: „Chętnie bym się dowiedziała, jak mamy utrzymywać czystość, jeżeli krowy i świnie mieszkają razem z nami, nasi starzy rodzice plują na podłogę, a dzieci nie chcą chodzić do wygódki? – Tak, i trzeba nosić wodę ze wspólnej studni”(Sapieha 2019, s. 152, 152–153, 154).

Gdy czytałem takie notatki, przypomniała mi się wyżej wspomniana epidemia cholery z wielkich miast latynoamerykańskich z 1990 i 1991 r. Ona rozprzestrzeniała się przede wszystkim w dzielnicach nędzy. Jeden z tamtejszych lekarzy powiedział wówczas o ich mieszkańcach: „Jak mogę im wytłumaczyć, żeby gotowali wodę przez 20 minut, skoro litr nafty kosztuje dolara?”(„Gazeta Wyborcza”, 15 IV 1991). Dla takich dzielnic typowe są dwie okoliczności szczególnie ważne z rozważanego punktu widzenia: stłoczenie ludzi i brud. Przecież to były (i najczęściej są) skupiska ludzkie bez kanalizacji, z nieczystościami nieraz spływającymi do wody, w której się pierze ubranie, a dobrze jeśli nie bierze się jej do picia. One wystarczą do wybuchu różnych epidemii. Ich mieszkańców nie powstrzyma się zresztą przed rozniesieniem zarazy dalej. Praktycznie nie można zamknąć straganu biedakowi czy zabronić chłopakom „pilnować samochodów” w lepszych dzielnicach. Po pierwsze nie posłuchają, a po drugie muszą coś jeść.

Do stłoczenia ludzi i brudu nie trzeba robiących dziś wrażenie na przybyszu faweli w Rio de Janeiro. Gigantyczna epidemia tyfusu w Serbii w początkach I wojny światowej zaczęła się wśród jeńców austriackich. Również przeogromna – wśród wojskowych i cywilnych uchodźców po klęsce Rosjan pod Gorlicami w 1915 r. Ostatnia epidemia cholery w Polsce wybuchła w 1920 r., głównie w obozach jeńców rosyjskich. Za każdym razem wystarczyło właśnie nagromadzenie ludzi, złe warunki sanitarne, pewno złe wyżywienie. Rosjanie nieraz chcą zrównoważyć zbrodnię katyńską swoimi ofiarami w tych obozach. Niezależnie od tego, czy sami wierzą w sens takiego zestawienia, czy robią to taktycznie choćby z myślą o własnym społeczeństwie, taki zabieg jest pozbawiony logiki. Nawet jeśli, być może, śmierci z chorób w obozach obciążają polską administrację (prawda, że działającą wówczas w bardzo trudnych warunkach), to nie są one porównywalne z celowym mordowaniem jeńców. W ramach niniejszego wywodu owe obozy jeńców rosyjskich mieszczą się w kategorii nieszczęść porównywalnych ze wspomnianymi ofiarami warunków w Serbii albo pod Gorlicami czy z ofiarami stłoczenia i brudu w dzielnicach nędzy. Hiszpanka biła rekordy w USA w Bostonie i w pobliskiej bazie wojskowej – punkcie koncentracji wojsk wysyłanych do Europy w czasie I wojny światowej. Podczas okupacji hitlerowskiej getta, przez stłoczenie ludzi i wyjątkowy brak możliwości zachowania higieny, sprzyjały epidemiom nawet chorób już zapomnianych. Jeszcze przynajmniej w dobie I wojny światowej Niemcy ukuli stereotyp, w ramach którego Żydzi zostali powiązani z wszami i tyfusem plamistym. Ich specjaliści „dokładnie odróżniali brud żydowski od chrześcijańskiego, wszy żydowskie od polskich” – piszą ironicznie dzisiejsi historycy (Borodziej, Górny 2014, s. 415). „Urzędnicy niemieckich służb sanitarnych analizowali dane medyczne przez pryzmat rasy i realiów biologicznych, nie dostrzegając istotnych uwarunkowań społecznych. Kiedy zorientowali się, że tyfus powszechnie występuje w przeludnionych, ubogich żydowskich dzielnicach miast Europy Wschodniej, pomylili współzależność z przyczynowością i pomijając oczywiste czynniki środowiskowe, tłumaczyli rozprzestrzenianie się tej choroby rzekomym kulturowym i genetycznym upośledzeniem Żydów”(Browning 2012, s. 174). Efektywna walka z wszami poprzez częstą zmianę bielizny, mycie się i kąpanie, także rozrzedzenie zaludnienia mieszkań i utrzymanie ich w czystości, była zupełnie nierealna w ubogich dzielnicach, a cóż dopiero w gettach podczas okupacji. Zachowanie czystości w slumsach XIX-wiecznych rozrastających się miast – podobnie.

Społeczne uwarunkowanie występowania i przebiegu chorób znajdowało wyraz nie tylko w sytuacjach skrajnych. Na początku lat osiemdziesiątych XX w. naszą uwagę zwracała na przykład zwiększona liczba zatruć pokarmowych. Mogła się ona tłumaczyć trudnościami utrzymania czystości przy ówczesnym braku środków do tego służących. My jednak najczęściej tłumaczyliśmy sobie obserwowane zjawisko trudnościami z kupnem artykułów spożywczych, powodującymi częstsze jedzenie produktów przedawnionych z zapasów, jakie przy różnych okazjach udawało się zgromadzić.

Społeczne uwarunkowania chorób to także zjawiska innej natury. „Śmierć po pandemii dżumy ma na malowidłach szeroką kosę, która równo tnie. Prowadzi do grobu papieża, króla, kupca, rzemieślnika i biedaka. Wyobrażenie Śmierci sprawiedliwej odpowiadało może czasom Tukidydesa. Później szanse przeżycia biednych, a nawet, jak zauważa Boccaccio, umiarkowanie zamożnych maleją. Ludzie średniowiecza widzieli, że epidemie rzadko zabierają biskupów i magnatów, często natomiast zmuszonych do chodzenia po domach poborców podatkowych, stróżów prawa, obnośnych sprzedawców, niższy kler, wreszcie kobiety, które opiekowały się chorymi i siedząc w domu, bardziej były narażone na pchły”(Piskorski, 12 VI 2020). By dać świadectwo podobnej obserwacji z naszych czasów, zacytuję list otrzymany od koleżanki z Nowego Jorku w kwietniu 2020 r.: „W samym Nowym Jorku w ciągu ostatnich kilku tygodni zarejestrowało się prawie pół miliona bezrobotnych. Ludzie biedni, »Latino«, Afro-Amerykanie, którzy wykonują niezbędne prace fizyczne i w służbie zdrowia, muszą jeździć zatłoczonymi autobusami i metrem. Nikt nie pilnuje, żeby transport publiczny zapewnił elementarne środki bezpieczeństwa. Autobusami jeżdżą bezdomni, którzy nie mają się gdzie podziać, więc nie dziwne, że dziesiątki kierowców autobusów zmarło na COVID-19. To jest ta ciemna strona liberalizmu i rasowej segregacji, która w czasie pandemii stała się jeszcze bardziej widoczna. Biali ludzie, którzy mają jakieś pieniądze, nie chodzą po zakupy, zatrudniają »kolorowych«. Bywa, że w sklepie jestem jedyną białą osobą”.

Już nie warto wspominać, że trudności gospodarcze, zaistniałe w konsekwencji pandemii, też bardziej dotknęły środowiska słabsze ekonomicznie (zatrudnienie!). Nawet bez epidemii według badań z początku lat dziewięćdziesiątych XX w. we Francji bezrobocie wśród młodzieży poniżej 25. roku życia uderzało ich zdrowie, także zdrowie psychiczne, zwiększało skłonność do narkotyków i alkoholu (Lebaube, 13 VI 1992). By wrócić do historii, można przypomnieć, że swego czasu nawet trędowatych z wysokich grup społecznych nie wysyłano do leprozoriów.

Społeczne uwarunkowanie chorób to siła nacisku całych grup społecznych na zwalczanie danej choroby jako pewnego zjawiska. Kraje słabsze musiały toczyć ogromną walkę o obniżenie cen niektórych specyfików sprzedawanych im przez międzynarodowe koncerny farmaceutyczne. W Brazylii w jakimś momencie opinia znacznie bardziej przejmowała się AIDS niż gruźlicą, dotykającą niektóre regiony – bowiem AIDS stanowiło problem dla grup mających wpływ, a gruźlica jest dziś raczej chorobą biednych. Malarię i cholerę można dziś leczyć, ale ponieważ te choroby dotykają raczej kraje biedne, a w nich raczej ludzi biednych, więc nie widać wielkiego wysiłku w tym kierunku. Na początku XX w. uporządkowano zbiorniki wodne w Rio de Janeiro i okolicach i zniknęła żółta febra, nawiedzająca miasto w poprzednim półwieczu. Oczywiście ta choroba atakowała nie tylko ludzi wpływowych – ale ich też, no i stolicę. Okazało się, że można było ją wyeliminować. W Polsce malaria – tu zwana zimnicą – zniknęła na początku XX w. Nie wykluczałbym, że też się to udało na skutek modernizacji stosunków wodnych.

PRL miała pewne osiągnięcia w rozpowszechnieniu opieki lekarskiej, ale personel medyczny był grupą słabą społecznie jako nieprodukcyjny (według dogmatu dochód narodowy tworzyli jedynie wytwórcy dóbr materialnych – byle nie byli chłopami lub rzemieślnikami). Oczywiście zwłaszcza pielęgniarki znajdowały się w marnej sytuacji – jako „dodatek” do lekarzy i pewno jako kobiety (nawet nie pasowały do sloganu „kobiety na traktory”!). Wręcz zdarzało im się protestować przed Ministerstwem Zdrowia, co poza momentami paru znanych kryzysów ogólnospołecznych nie było w PRL częste. Jeżeli mimo całej propagandy o dbaniu o zdrowie w PRL i mimo pewnych realnych działań u schyłku tej formacji śmiertelność okołoporodowa dzieci pozostawała bardzo duża, to było to uwarunkowane nie jakąś wyjątkową słabością polskich niemowląt, ale całym splotem zjawisk społecznych, wśród których występowały rozliczne kwestie pomocy medycznej.

Następujące w dziejach przedłużanie się średniej długości naszego życia z jednej strony jest wynikiem poprawy stanu zdrowotności ludzi, ale z drugiej strony zwiększyło częstotliwość występowania chorób wieku starszego czy podatności na różne choroby. Istnieją choroby związane z naszą cywilizacją. Dawniej rzadko zdarzające się wypadki drogowe (konie poniosły!) dziś wywołują bardzo dużo konsekwencji medycznych. Zaistniały choroby popromienne, w wypadku których liczebność występowania jest zawsze bardzo dyskutowana (Hiroszima, Nagasaki, otoczenie poligonu atomowego w Semipałatyńsku, Czarnobyl…, czasem także sytuacje banalniejsze). Niezależnie od liczebności takie choroby jednak występują. Zjawisko chorowania było i jest uzależnione od palety wykonywanych przez ludzi zawodów, co też zalicza się do tła społecznego chorób. Pola pracy zmieniały się w dziejach. Niedaleko szukając, przez wieki nie było wielu chorób zawodowych, skoro nie było zawodów, którym towarzyszą.

Zjawisko, o którym mowa, nieraz jest też uzależnione od szerszego tła kulturowego. W Ameryce Łacińskiej mówiło się o kulcie męskości jako sprzyjającym AIDS. W Afryce rozprzestrzenianie się AIDS było ułatwione przez częstą prostytucję, duży procent ludzi w wieku aktywności seksualnej, częstotliwość chorób wenerycznych, ponoć ułatwiających zarażenie, także zdarzający się stały związek kobiet z kilkoma mężczyznami, wymożony sytuacją ekonomiczną. Kościół występował przeciw stosowaniu prezerwatyw nawet w wypadku chorych w związkach małżeńskich. Zezwolił na to dopiero Benedykt XVI (Leszczyński, 23–29 VIII 2017). Sprawę można oczywiście rozszerzyć na przykład na tryb życia. Hasło „W zdrowym ciele zdrowy duch” brzmiało zabawnie. Przeciwnicy pomysłów intensywnego wychowania fizycznego w okresie międzywojennym zmieniali je na „w zdrowym ciele zdrowe cielę”. Niemniej jednak nie trzeba długo dowodzić wpływu trybu życia – czyli czynnika podręcznikowo społecznego – na zdrowie. Poglądy na zagadnienie pomocy odzwierciedlają bardzo szeroki zakres poglądów na człowieka – nie tylko na jego pozycję społeczną, lecz także na to, kiedy jest dorosły, kiedy staje się stary, czego oczekuje się od dziecka, czego od starca, w jakim stopniu należy pomagać jednemu i drugiemu…

Społeczne tło chorób odzwierciedla się też w różnych formach ich przebiegu. Na przykład w zaburzeniach psychicznych ludzie miewają obsesje nieraz warunkowane szerszą sytuacją. Krzysztof Pomian zanotował swego czasu rzecz ciekawą dla historyka z różnych powodów: „Było dla mnie bardzo uderzające, gdy znajoma lekarka powiedziała w roku 1967, że coś się w tym kraju zaczyna dziać niedobrego, bo znowu, po raz pierwszy od bardzo wielu lat, ma pacjentów z urojeniem prześladowczym na tle prześladowania przez bezpiekę. Między ’57 rokiem a ’67 rokiem, jak twierdziła, tego rodzaju urojenia prześladowcze znikły”(Pomian 1991).

Społeczne tło chorób to także kwestie oświaty sanitarnej, rozbudowy szpitali, dostępu do lekarzy – co wszystko było zmienne przez wieki, a jest zróżnicowane dziś. „Według danych Banku Światowego z 2016 r. wydatki na ochronę zdrowia w Ugandzie to 6 dol. i 23 centy rocznie na głowę – na wszelkie terapie, lekarzy pierwszego kontaktu, onkologię, kardiologię i tak dalej. Na wszystko. W Kenii – 24 dol. W RPA, najbardziej rozwiniętym kraju kontynentu – 230 dol. Polska w 2016 r. wydawała na obywatela 580 dol. rocznie. Szwajcaria – 6174 dol.” (Leszczyński, 28–29 III 2020). W ramach poszczególnych krajów dostępność medycyny jest dobrym probierzem demokracji, czasem obejmując też stosunki interetniczne. Współczesne wyposażenie medycyny jest bardzo drogie, nieraz więc staje pytanie, kto ma dostęp do czego.

Społeczne tło chorób to ponadto historia ubezpieczeń oraz odpoczynku. W kontekście chorób warto się zastanawiać nad pozornie odległymi problemami, kto ma w ogóle pracę etatową w biednych krajach i kto jest ubezpieczony. Ta ostatnia sprawa może dotyczyć nie tylko obszarów ubogich – ale (drobiazg!) Stanów Zjednoczonych. Ciekawe, czy po epidemii koronawirusa system ubezpieczeń społecznych zostanie tam w końcu zreformowany. Nie wydaje mi się; obawiam się, że silniejsi wyjdą z tej próby jeszcze silniejsi i nie będą chcieli iść na rękę grupom słabszym.

* * *

Z punktu widzenia historyka ciekawy jest stosunek ludzi do chorób, zwłaszcza do epidemii. Zawsze wywoływały wielkie wrażenie. W sztuce XIV–XV w. pojawia się wątek „tańca śmierci”, zawierającego motywy równości ludzi wobec śmierci, jej nieuchronności. Występowali w nim wielcy i mali tego świata, także trupy w złym i odrażającym stanie. W XIV w. „popularnymi motywami w sztuce stały się Pietà i Ecce Homo. Wizerunki te stawiały akcent na cierpienie, wtórowały im mnożące się i lubiane przez bernardyńskich kaznodziejów apokryfy, zmyślające okrutne szczegóły Męki Pańskiej. Wyraźną rolę w dewocji zyskał kult Jezusowych ran. Znane są figury Chrystusa z umieszczanym pośrodku pęcherzem pełnym krwi – po naciśnięciu w odpowiednim miejscu wypływała ona z ran na rękach i nogach” (Müller, 3 V 2020). Choroby czy epidemie inspirowały wielkich malarzy (Pieter Bruegel starszy, Triumf śmierci, 1562). Stały się przedmiotem niejednego obrazu literackiego (Sofokles, Boccaccio, w bliższych nam czasach Tomasz Mann…). Bywały nawet obrazem – nazwijmy go tak – referencyjnym. Dla niektórych pisarzy obraz choroby stał się inspiracją bądź przenośnią do zarysowania innej sytuacji. Z relatywnie niedawnych pozycji chyba można w tym kontekście wymienić Miasto ślepców José Sarmago (1995) i Dżumę w Neapolu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (1998). Mówi się, że Dziennik roku zarazy Daniela Defoe (1722 – o dżumie w Londynie w 1665 r.) zainspirował Herlinga-Grudzińskiego, gdy pisał Inny świat. Ugo Betti, pisząc Trąd w Pałacu Sprawiedliwości, nie myślał o rzeczywistej chorobie, raczej o tym, że zło jest udziałem wszystkich w Pałacu (1944, wielka rola Gustawa Holoubka w Teatrze Polskim w 1958 r. i w Teatrze TV w 1970 r.). Dżumę Alberta Camusa, która dziś przeżywa renesans w kontekście koronawirusa, swego czasu czytano z myślą o realiach za okupacji. Mszę za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego (1971), gdzie po zarazie z 1458 r. przyszły prześladowania Żydów i czarownic (1461), czyta się trochę jak opis fali prześladowań jako zarazy. Całą tę sytuację znakomicie odegrał Janusz Gajos w Teatrze Narodowym w 2015 r. Od siebie muszę dodać, że podobieństwo fal nienawiści do epidemii nasuwa mi się, gdy czytam przemówienie Mariana Turskiego w 75. rocznicę wyzwolenia Auschwitz. Reakcje uderzonych na epidemie nieraz też bywały trochę porównywalne z reakcjami na wojny i ludobójstwa: jedni stawiali sobie pytanie „dlaczego, za co?”, inni reagowali wzmocnioną wiarą, jeszcze inni odstąpieniem od niej, jedni zastygali w przerażeniu, inni reagowali „użyjmy, póki się da”.

Nie tylko dla autorów i aktorów choroba stawała się symbolem. W życiu codziennym o niejednej sytuacji, instytucji czy stosunkach mówimy, że są „chore”. W rozmowach popularne są powiedzenia: „czy x jest normalny?”, „czy polityk x jest normalny?”, „czy coś ci odbiło?”, „masz po kolei?!”,„to wariat!”, „nie jestem wariatem!”, „jestem przytomny!”, „chory jesteś?”… Kogoś określamy jako „choleryka”, o kimś innym mówi się, że był traktowany jak „trędowaty” czy „zadżumiony”. Instytucję lub przyjęte rozwiązanie czasem określamy słowami „rak na zdrowym ciele”. W 1934 r. Goebbels nazwał Żydów „syfilisem wśród wszystkich narodów europejskich” (Larson 2014, s. 333). Kogoś uznajemy za „pasożyta”, co jest bliskie takim określeniom. Pamiętam z lat osiemdziesiątych gadanie władz o tworzeniu ośrodków pracy dla „pasożytów” na Żuławach. Odnosiło się to do niezatrudnionych, a o pozbawienie pracy można się było postarać, gdy władze komunistyczne decydowały o większości jej miejsc. Szczęśliwie nic z tego nie wyszło, ale zaskakuje, jak władze komunistyczne dziedziczyły teoretycznie obcą dla nich mentalność – nie tylko w tej zresztą sprawie.

W okresie międzywojennym nieraz postrzegano Żydów jako pasożyty żyjące kosztem społeczeństwa. Takie określenia można było spotkać nawet w podręcznikach szkolnych. Jedna ze studenckich ulotek na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie głosiła: „Ucząc się przyrody, poznaliśmy, że na świecie mamy bardzo dużo pasożytów, żyjących na cudzych łodygach i odżywiających się ich sokami. Tak samo i w narodzie polskim mamy strasznego pasożyta, ale już nie na poszczególnych jednostkach żyjących, lecz na całym społeczeństwie” (Bukowska-Marczak 2019, s. 113-114). Styl myślenia podobny do myślenia o chorobach odzwierciedla się w koncepcji ogłoszonych przez niektóre samorządy lokalne w dzisiejszej Polsce „stref wolnych od LGBT”. Przypomina to oznakowanie obszarów epidemii, wzywające do zachowania ostrożności po wejściu, tyle że odwrócone. Później treść zmieniano na „wolne od ideologii LGBT”. Miało to pokazywać, że ogłaszający taką strefę nie są przeciw ludziom. Nie warto pytać, co to jest „ideologia LGBT”[1].

Wobec chorób, a zwłaszcza epidemii, powszechnie odczuwano strach. Charakterystyczny jest język, jakim mówimy o epidemiach, pokazujący nasze ich traktowanie na podobieństwo pożaru – najczęściej nas przerażającego. Mówimy o zarzewiu, wybuchu, wygaszaniu, ognisku choroby. Najbardziej straszy nas niebezpieczeństwo, którego źródła nie sposób zidentyfikować i nie wiadomo, jak się zabezpieczyć. Dziś też strach przed koronawirusem jest, a przynajmniej na początku był większy niż wobec chorób niosących znaczniejszą umieralność. Burzy jednak niektórzy z nas też boją się bardziej od wyjścia na ulicę, choć statystyczne prawdopodobieństwo wypadku samochodowego jest większe od prawdopodobieństwa uderzenia piorunem. Może tak dzieje się dlatego, że w wypadku zarazy mamy wyjątkowo duże poczucie własnej bezsilności – a człowiek lubi mieć poczucie sprawczości. Po wybuchu w Czarnobylu również mieliśmy okropne poczucie, że od nas nic nie zależy. Nie wiem, czy rozdawany wtedy płyn Lugola komuś pomógł i czy mógł pomóc, ale psychologicznie był pomocny (daliśmy dzieciom płyn Lugola!). Wykupywanie produktów było już nie tylko protezą psychologiczną. Tu zresztą działała szkoła PRL – wykupywaliśmy papier toaletowy, jak później, w początkach koronawirusa. On ma zresztą tę przewagę nad produktami spożywczymi, że w praktyce może dowolnie długo leżeć.

Strach nie jest wszakże jedyną psychologiczną reakcją na epidemie. W opisie Defoe pojawiają się też inne reakcje – takie jak zmiana wyobrażenia czasu (ważna jest chwila, długie plany zostają unieważnione); obojętność na początkowe sygnały zarazy, potem zaś panika i chaos; szukanie kozła ofiarnego, rzekomo odpowiedzialnego za rozprzestrzenianie się choroby; rozpad więzi społecznych przez kwarantannę i strach, nieufność, napięcia; kursowanie fałszywych informacji; z czasem następujące przyzwyczajenie się do sytuacji, zanik instynktów samozachowawczych (Jankowicz, 24 V 2020). W późniejszych epidemiach występowały podobne reakcje. Prawda, że wiele z nich występuje niekoniecznie w wypadku epidemii. Wyżej już wspominałem o możliwości widzenia fal zbiorowej nienawiści jako podobnych do epidemii.

* * *

Niektóre choroby stygmatyzowały ludzi, jak zresztą przynależność do pewnych grup, powiedzmy, narodowościowych. Taką choroba był na przykład trąd, o czym niżej. Później gruźlica. „Kiedy Fryderyk Chopin w bardzo złym stanie zdrowia opuszczał Majorkę, właściciel jedynego powozu w okolicy, a był to miejscowy lekarz, odmówił przewiezienia go do portu. »Pan Chopin rzeczywiście potrzebuje pomocy, ale to gruźlik«. Zdesperowana George Sand przewiozła nieporuszającego się już wtedy o własnych siłach Fryderyka na taczce” („Spotkania”, 21 VIII 1981). Później w USA bardzo uważano, by nie wjeżdżali imigranci chorzy na gruźlicę, chorych psychicznie także się obawiano. Za naszych czasów w początkach epidemii mocno stygmatyzowało AIDS. Były agresje na schroniska dla chorych na tę chorobę, pojawiało się dążenie do usunięcia ich z okolicy. W Piastowie, gdzie zebrano 5 tys. podpisów za usunięciem i odnotowano akty agresji, ośrodek dla nosicieli wirusa HIV był pilnowany przez policję (1991). Podobnie w Józefowie w 1992 r. nie chciano dopuścić do utworzenia schroniska dla chorych na AIDS (dokładniej: dla dzieci chorych), również w Laskach pod Warszawą (1992). Kilka krajów wprowadziło wtedy zakaz przyjazdu z zagranicy dla chorych na AIDS. W Izraelu taki zakaz obowiązywał nawet w odniesieniu do imigrantów Żydów, co było niezwykłe z uwagi na legitymizującą ideologię tego kraju.

W wypadku AIDS stygmatyzację wzmacniał pojawiający się w dyskursie publicznym wątek seksualny i homoseksualny, także wątek narkomanii. Inna sprawa, że choroby weneryczne też są związane z seksualnością, a mimo to nie ma takiego odrzucenia chorych. Prawda, że sprawa stygmatyzacji może była i jest bardziej skomplikowana psychologicznie. Stygmatyzacja chorych mogła zaspokajać potrzebę kozła ofiarnego. Tego, że trąd nie jest tak zaraźliwy, jak sądzono, nie wiedziano (zaraźliwa jest wydzielina z chorych miejsc, a i to nie zawsze). Wystarczyło, że był straszny i choćby przez to wzbudzał strach, zaś dotkniętych nim można było poddać ostracyzmowi jako gorszych. Charakterystyczne było połączenie w 1321 r. Żydów i trędowatych w oskarżeniu o spisek – o zatruwanie studni we Francji w celu zawładnięcia ówczesnym światem (Geremek, 9–10 I 1993).

Rola chorób jako instrumentu stygmatyzującego ewoluowała. Choroby weneryczne dziś uważamy ze wstydliwe i nawet tak je nazywamy, a dawniej takimi nie były (XVIII w.!). Nie wstydzono się zewnętrznych śladów ich przejścia czy trwania. Kalectwo, niepełnosprawność, ułomności fizyczne swego czasu chyba stygmatyzowały bardziej niż dziś – choć dotknięci takimi dolegliwościami nieraz właśnie dzięki nim zdobywali środki do życia (różne takie osoby w roli błaznów, karły jako oryginalne zjawiska do pokazywania, ludzie o deformacjach ciała jako żebracy). Czasem usiłowano takich ludzi prostować, rozciągać na wyciągach, wsadzać w gorsety, trzymano w odosobnieniu. Dziś niektóre kalectwa czy amputacje ukrywamy, a niektóre protezy nam nie przeszkadzają. Protezę oczu nosimy otwarcie, nawet czynimy z niej przedmiot ozdobny, podlegający modzie – a protezę słuchu raczej ukrywamy czy to w długich włosach, czy nawet w protezie wzroku. Dziś, przynajmniej w teorii, dokłada się wysiłku, by chorych czy inwalidów utrzymać w aktywności, znajdując ułatwiające to rozwiązania techniczne oraz prawne. Bardzo mi się podobała ulotka zachęcająca do składania wniosków o granty w Uniwersytecie w Pittsburghu, którą miałem w ręku akurat w 1991 r.: „The University of Pittsburgh, as an educational institution and as an employer, does not discriminate on the basis of race, color, religion, ethnicity, national origin, age, sex, sexual orientation or marital, veteran, or handicapped status”. Podobało mi się ogłoszenie zapamiętane z jakiegoś sklepu: „No dogs are allowed but guard dogs are welcomed”. Podobnie podoba mi się przyjęta w niektórych muzeach zasada, że niewidomym wolno dotykać obiektów. W „Holandii w miniaturze”, jaką jest park modeli obiektów historycznych Madurodam w Hadze, przynajmniej jeszcze niedawno dla niewidomych zarezerwowano osobny czas w rozkładzie godzin zwiedzania. Na wystawie EXPO ’92 w Sewilli proponowano niewidomym wjazd na Wieżę Panoramiczną EXPO, by opowiedzieć im o rozciągającej się u ich stóp ekspozycji. Nawet leżących w szpitalu traktuje się dziś – w każdym razie teoretycznie – bardziej jako partnerów niż jako ciała do leczenia.

Mimo to w naszej epoce wręcz używa się wyobrażenia o chorobach do określania ludzi. Wyżej była mowa, jak to niektóre ich nazwy weszły do potocznego języka (trędowaty). Niektóre wyobrażenia o chorobach wyraźnie wiąże się z pewnymi ludźmi. Obecnie zdarza się wiązanie koronawirusa z Chińczykami jako takimi. Nastąpił wzrost niechęci do Chińczyków w Australii, w USA i Kanadzie, odnotowano go także w sondażach opinii w różnych krajach europejskich, choć akurat nie w Polsce. Sam prezydent Trump mówił źle o Chińczykach w kontekście epidemii, a najpewniej nie kierował się tylko realnym opóźnianiem przez nich wiadomości o epidemii.        

Takie działanie nie jest nowe. „Winą za pandemię cholery, która w latach 30. i 40. XIX w. szalała w Stanach Zjednoczonych, powszechnie obarczano imigrantów, przede wszystkim Irlandczyków. Do historii przeszła też przymusowa kwarantanna, jakiej poddano mieszkańców Chinatown w San Francisco podczas epidemii dżumy w 1900 r. Otoczona szczelnym kordonem policji chińska dzielnica i jej mieszkańcy uznani zostali za zagrożenie dla »zdrowia publicznego« (później okazało się, że winę za przywleczenie zarazy do Ameryki ponosiły szczury). Na fali antychińskich nastrojów senat Kalifornii zakazał wszystkim Azjatom opuszczania granic stanu, a chińscy imigranci otrzymali bezterminowy zakaz wjazdu do Stanów Zjednoczonych” (Targański, 8–14 IV 2020). Wyżej była już mowa o stworzeniu przez hitlerowców zbitki „Żydzi – wszy – tyfus plamisty”. W Stanach Zjednoczonych AIDS najpierw uznawano za chorobę homoseksualistów, potem uważano, że roznoszą ją Haitańczycy – bo akurat im się zdarzała. Współcześnie słyszeliśmy o pasożytach w kontekście migrantów (Jarosław Kaczyński: „Są już przecież objawy pojawienia się chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie: cholera na wyspach greckich, dyzenteria w Wiedniu, różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne. To nie oznacza, żeby kogoś dyskryminować… Ale sprawdzić trzeba”) („Newsweek”, 13 X 2015). Użycie słowa „pasożyt” było tu bardzo mocne. „Wróg musi budzić równocześnie strach i pogardę – a to się da zrobić za pomocą języka. Przećwiczone w przeszłości. Czego prawie każdy człowiek boi się i brzydzi równocześnie? Robactwa. No więc obcy, czy to Żyd, czy muzułmanin z Syrii, bez znaczenia, przenosi pasożyty. Pasożyt, epitet namiętnie używany przez hitlerowców i stalinowców” (Tusk 2019, s. 97–98).

* * *

Dla historii mentalności bardzo ciekawe są wyobrażenia ludzi o przyczynach chorób. Święty Cezary, biskup Arles (VI w.), twierdził, że trąd pojawia się w małżeństwach, które nadużywały seksu (Le Goff, 14 IV 1993). W takim tłumaczeniu można widzieć refleks ambiwalentnego stosunku do seksu w katolicyzmie, ale można też widzieć chęć wytłumaczenia w najprostszy, zrozumiały z grubsza dla wszystkich sposób czegoś niewytłumaczalnego (zarazki trądu odkryto dopiero w 1871 r.). W odniesieniu do czasów późniejszych zauważono, że „usilne, niekiedy podążające wbrew ustaleniom nauki i zdrowego rozsądku, wiązanie hiszpanki z zanieczyszczonym kurzem, miazmatycznym powietrzem i fatalnymi warunkami higienicznymi było próbą wpisania choroby we właśnie taki, zrozumiały i potrzebny, kontekst” (Mieszkowski 2020, s. 187). Nie było to dalekie od współczesnych opinii, że koronawirus został stworzony w USA ,by zaszkodzić Chinom, lub że celowo wyprodukowano go w Chinach. Z kolei Ali Chamenei wskazał na Amerykanów jako tych, którzy rzucili koronawrusa na Iran po takim jego przystosowaniu, by atakował szczególnie Irańczyków (zaś Amerykanom jakoby pomogły jakieś mętne siły nieczyste) (Wójcik, 8–14 IV 2020). Wszystko to nie jest odległe od zanotowanej przez Tukidydesa opinii, że podczas wojny peloponeskiej Spartanie oblegający Ateny zatruli studnie portowe w Pireusie i w ten sposób rozprzestrzenili zarazę (Piskorski, 12 VI 2020). Nie jest też odległe od wspomnianego wyżej oskarżenia Żydów i trędowatych o zatrucie studni we Francji. Było wtedy również dużo podejrzeń i oskarżeń tego typu (idea zatruwania studni częsta!) wobec ludzi z jednych krain – zwłaszcza mniej lub bardziej skonfliktowanych – o rozprzestrzenianie zarazy w innych. Nawet więcej. „Podejrzenia zaczęły padać na ludzi, którym rzekomo miało zależeć na tym, aby epidemia trwała jak najdłużej. Mieli to być ci, którzy stykali się z zapowietrzonymi i nie umierali, a nawet zarabiali na zarazie: lekarze, cyrulicy, grabarze. Od XVI w. do pierwszej połowy XVIII w. przeszła przez Europę, także przez Rzeczpospolitą, fala procesów tzw. mazaczy […], ludzi, których podejrzewano o to, że wydzielinami z porzuconych trupów zadżumionych smarują klamki i drzwi” (Karpiński, 30 III 2020). Człowiek chce widzieć rzecz racjonalnie. Epidemia nie jest racjonalna, trzeba ją więc było racjonalizować – i nieraz chce się tego nadal. Po katastrofie smoleńskiej pojawiło się domniemanie zamachu, inne wersje bowiem wydają się zbyt nieracjonalne.

* * *

Pod względem stosunku do chorowania ciekawa jest nasza współczesna wiara w rozum. Mimo częstego obecnie krytycyzmu wobec Oświecenia postępy medycyny choćby w ciągu życia niedawnych pokoleń były tak duże, że często uważamy, iż właściwie lekarze powinni nas wyleczyć. Że opracowanie szczepionki przeciw epidemii jest tylko kwestią czasu (oby tak było!). Że rząd powinien tak zorganizować lecznictwo, byśmy mogli się efektywnie leczyć (no powinien, nieprawdaż?!). Epidemie – podobnie jak zmiany klimatu – dają nam lekcje skromności. Historyk zauważa: „Dla wyznawców nowoczesności musi być prawdziwym policzkiem, że zaawansowany technologicznie i organizacyjnie świat współczesny okazał się równie podatny na zaskoczenie epidemią co tamten sprzed tysięcy lat” (Piskorski, 12 VI 2020).

Prawda, że obecne rządy czują się zobowiązane do zapanowania nad chorobami i epidemiami. Nie jest tak, by, jak niejedne dwory kiedyś, wyjeżdżały z miasta ogarniętego epidemią – w oczekiwaniu, aż ona minie. Swoją politykę kształtują wszakże pod wpływem rozlicznych przesłanek. Instruktywny jest na przykład casus z czasu epidemii cholery w Peru w 1991 r. Jada się tam pewną potrawę z surowych ryb moczonych w zielonej cytrynie. Podobno te ryby przenoszą bakterie cholery. W każdym razie ich eksport i wewnętrzne spożycie dramatycznie wtedy spadły. Protestowali rybacy. Chcąc ożywić handel rybami, ówczesny prezydent Alberto Fujimori zjadł talerz owej potrawy przed kamerami telewizji. Po tygodniu zachorowalność wzrosła (Emerson, 27 V 1991). Nawet jeśli trudno było zapewne udowodnić taki związek przyczynowy, to wspomnienie tego epizodu nasuwało się, gdy premier Mateusz Morawiecki w jakimś momencie ogłosił, że pokonaliśmy koronawirusa. Można było domniemywać, że postąpił tak z przyczyn wyborczych. Z przyczyn politycznych lub ekonomicznych rząd nie chciał ogłosić stanu klęski żywiołowej, kolejnymi rozporządzeniami faktycznie go wprowadzając. W opinii publicznej nieraz pojawia się pytanie o nie tylko medyczną motywację liczby przeprowadzanych testów na obecność koronawirusa.

Co nie najmniej ważne, politykę widać w kwestii możliwości, jakimi dysponują poszczególne rządy. W dzisiejszym świecie mało który może bezapelacyjnie zamknąć wielkie miasto, będące ogniskiem zarazy – jak Chińczycy zamknęli na pewien czas Wuhan (8 mln mieszkańców!), czy, jak robiono na Kubie, izolować chorych na AIDS. I dobrze, że nie może. Nie jest zresztą tak, że efekty walki z epidemią w państwach o niedemokratycznej władzy są lepsze niż w innych krajach. Dążenie do silnej władzy, która w końcu nad wszystkim zapanuje, nieraz w historii pojawiało się w okresach różnorakich kryzysów, ale taka recepta byłaby zbyt prosta. W Iranie epidemia koronawirusa rozwinęła się fatalnie, bowiem teokratyczne państwo nie potrafiło i pewno nie potrafi z nią walczyć (Wójcik, 8–14 IV 2020).

Splot pandemii oraz bieżącej polityki występował oraz występuje w wielu krajach. Prezydenci Trump i Bolsonaro (Brazylia) lekko traktują wirusa najpewniej nie tylko z powodu własnych poglądów. Trump nawet mówił, że przeciwnicy sieją panikę, by pogrążyć gospodarkę i spowodować przegranie przezeń wyborów (Zalewski, 1–7 IV 2020). Bolsonaro też niewątpliwie rozgrywa jakąś swoją strategię (Domosławski, 2–8 IX 2020). Prawda, że wirus wziął odwet (sic!), jako że obaj prezydenci przechorowali się. Z kolei Chiny, skąd epidemia rozeszła się po świecie, w ogóle długo powstrzymywały wiadomości o niej. Trochę to przypominało wstrzymywanie swego czasu wiadomości o katastrofie w Czarnobylu przez ZSRR. W Chinach wczesne ostrzeżenia z Wuhan puszczano mimo uszu, obejmowano embargiem, nawet jakichś tamtejszych lekarzy zatrzymano jako rozsiewających panikarskie plotki. Potem walkę z epidemią potraktowano jako kampanię polityczną, jakich już wiele było. Nazwano ją „wojną ludową”, podkreślano zaangażowanie w nią członków partii komunistycznej (Stefanicki, 31 I 2020). W wielu krajach europejskich polityka interferuje w sprawy epidemii w taki sposób, że rządy robią wiele, by powstrzymać spadek liczby przyjazdów turystycznych, od których gospodarka jest zależna w wielkim stopniu.

* * *

Bardzo ciekawe są dla historyka obecne ruchy negujące epidemię koronawirusa, podobnie jak ciekawe są ruchy antyszczepionkowe. Podejście ich uczestników jest bliskie reprezentowanemu na przykład przez osoby negujące teorię Darwina, także zwolenników teorii spiskowych. Ich postawa pozwala im samym wytłumaczyć sobie różne zjawiska rzeczywiście trudno wytłumaczalne. Karierę w sporach o teorię Darwina zrobił argument (bp William Paley), że żaden człowiek o zdrowych zmysłach, który by znalazł zegarek na pustyni, nie twierdziłby, że jest on dziełem natury (I Bóg stworzył ewolucję”, 22 I 2005). Podobnie prezydent Łukaszenka mógł jeszcze niedawno mówić, że wirusa nie ma, skoro go nie widać. Domniemanie, że w tym wszystkim idzie o zniszczenie gospodarki w interesie jakichś niejasnych sił (w Polsce może po prostu ekonomicznych potęg Zachodu?) – co bywa podnoszone wśród przeciwników wprowadzanych ograniczeń – jest stosunkowo prostym wytłumaczeniem. Ciekawe, czy tak myślący podobnie by reagowali, gdyby widzieli na przykład skutki trądu na ciele chorych lub gdyby wróciły – co zdarza się – różne choroby, które zniknęły z naszego życia, w tym te praktycznie wyeliminowane właśnie dzięki szczepieniom. Ich znacząca eliminacja zmniejszyła czujność, pozwoliła też sądzić, że szczepienia są zbędne. Lepiej, żebyśmy jednak nie musieli dowiedzieć się, jak reagowaliby wtedy wątpiący. Elementem ogólnocywilizacyjnym ułatwiającym rozpowszechnianie się sygnalizowanych postaw jest łatwość zabierania dziś głosu przed szeroką publicznością praktycznie przez każdego i nowe formy kształtowania się dziś ruchów społecznych.

* * *

Bardzo ciekawe dla historyka są działania ludzi mające zapobiec chorobom lub od nich nas uwalniać. To jest historia myśli ludzkiej, a w tym historia myśli technicznej, nieograniczająca się do reakcji na choroby. Jeśli mówić jednak o nich, to warto wspomnieć, jak to w dziejach wiązano choroby z ruchem gwiazd czy choćby jakoś tam rozumianą równowagą płynów w organizmie. Krew i sperma były płynami niebezpiecznymi jako prowadzące do grzechu. Zwłaszcza mnichom upuszczanie krwi ułatwiało jego uniknięcie (Le Goff, 14 IV 1993). Choroby uważano za wynik działania mocy szatańskich, a niekiedy za karę za grzechy. Tym większe wrażenie robiło na przykład zawleczenie trądu z Ziemi Świętej przez krzyżowców. Wpierw istniał w Europie, ale był relatywnie rzadki i nie stanowił wielkiego problemu, a wtedy się rozpowszechnił. Oni poszli tam, w przekonaniu własnym i ówczesnego zachodniego świata, w szlachetnym celu. Tymczasem przynosili chorobę (Klimecka, 1993).

Podczas epidemii kościoły tradycyjnie były otwarte. Uważano, że Matka Boska osłania wiernych swoim płaszczem. Modlono się zwłaszcza do niektórych świętych – jak św. Sebastian czy św. Roch – jakoby chroniących przed zarazą. Wierzono w uzdrowicielską siłę dotknięcia królów Francji i Anglii. W Anglii wiara w tę moc przetrwała do XVII w., we Francji do XVIII w. – choć Ludwik XV uważał to za bzdurę (Chirot 1984, s. 36). Organizowano procesje przebłagalne. Szczególnie podczas „czarnej śmierci” urządzano procesje „biczowników” – ludzi, którzy uderzali swego rodzaju batami idących przed nimi. Palono ogniska, okadzano się, nawaniano pomieszczenia dla przegonienia zarazy, unikano wyziewów z licznych kiedyś bagnisk, czyniono znak krzyża przy ziewaniu (wyziewy z wnętrza człowieka!). W czasach nam bliższych niektóre dziwne pomysły pojawiały się nawet w USA podczas hiszpanki (wdychanie chloroformu, niektóre bezsensowne w konkretnym wypadku lekarstwa, czasem skądinąd przyjemna wiara w ozdrowieńczą moc whisky i szampana) (Rakowski-Kłos, 23 III 2020). W reklamach nawet pasta do zębów Colgate miała zapobiegać hiszpance. Gdy się śmiejemy bądź wzruszamy ramionami wobec takich pomysłów, warto pamiętać, że do dziś przetrwała wiara w różnych uzdrowicieli. Towarzyszyłem kiedyś człowiekowi bardzo choremu podczas takiego seansu. Odbywało się to w podziemiach jednego z kościołów. Przynajmniej ja, który przecież nie pamiętam wojny, nigdy nie widziałem nagromadzenia nieszczęść ludzkich zbliżonego do tamtego. Jeszcze niedawno (a może wciąż?) w Brazylii rzeźby, najczęściej w wosku, chorych części ciała ludzie nosili do sanktuarium w Aparecida (miejscowa Częstochowa) i tam składali. W bliższych nam czasach też stosowano lekarstwa dziś odrzucone (rtęć jako lekarstwo na syfilis!), również metody nie tylko nieskuteczne, ale dziś potępiane choćby w odniesieniu do aplikowania ich w terapiach takich jak dawniej – jak lobotomia, faradyzacja czy przymusowa sterylizacja ludzi uznawanych za niewłaściwych do przekazania życia (w tym „społecznie szkodliwych” i „niedostosowanych”). William E. Dodd, ambasador USA w Berlinie po dojściu Hitlera do władzy, skądinąd historyk, z przerażeniem pisał, że sterylizacja „osób dotkniętych dziedzicznym kretynizmem i innym podobnym upośledzeniem jest zgodna z zamiarem Hitlera podniesienia na wyższy poziom standardów tężyzny narodu niemieckiego”. „Według filozofii nazistowskiej – notował – tylko Niemcy sprawni fizycznie należą do Trzeciej Rzeszy, i to od nich oczekuje się, że będą wychowywać liczne potomstwo” (Larson 2014, s. 215). Nie tylko zbrodnicze ustroje, jak hitlerowski, stosowały jednak takie działania. Na przykład Szwecja musiała przez lata rozwiązywać problem żądań odszkodowania ze strony ofiar dziś nieakceptowanych zabiegów. Nawet najsensowniejsze rozwiązania miewały okropne aspekty. Trudno zanegować sens dążenia do czystości w warunkach zagrożenia epidemią. W niejednym obozie – nawet nie z tych najstraszniejszych, choćby w niemieckich obozach jenieckich – odwszenie było jednak związane z czekaniem nago na zimnie na odparowywane ubranie (Pawlina, Motyl. Ścibor-Rylski). Podczas I wojny światowej kilka armii zbudowało pociągi służące dezynfekcji ubrań i wszelkiej higienie, potem Wojsko Polskie je budowało. Był w nich wagon rozbieralni, wagon, w którym z pomocą pary odwszawiano mundury, wagon z prysznicami itd. Marnie to jednak działało. Historyk pisze: „Wobec chronicznych problemów z zaopatrzeniem użytkownicy pociągów musieli rozbierać się w chłodzie nieopalanych wagonów i – z braku mydła – płukać w zimnej wodzie. Zdezynfekowana zbyt pospiesznie i w zbyt niskiej temperaturze odzież i bielizna, którą dostawali z powrotem, była wciąż zawszona i brudna, za to cała mokra. Wszystko przez większość czasu odbywało się w surowych warunkach wschodnioeuropejskiej jesieni czy wiosny, nie mówiąc już o zimie. W rezultacie kąpiel nie chroniła przed tyfusem, za to poważnie zwiększała ryzyko złapania przeziębienia bądź hiszpanki. Dla zdrowia niefortunnych klientów pociągów byłoby nieraz lepiej, gdyby owe pociągi w ogóle nie wytoczyły się na tory” (Mieszkowski 2020, s. 195). Czy to w obozach, czy w wojsku te wszystkie działania higieniczne miały też aspekt upokorzenia, nieraz naruszenia zasad zinterioryzowanych przez poddanych im ludzi (obnażanie się), „szybko wyradzając się w akty przemocy zarówno fizycznej, jak symbolicznej” (Mieszkowski 2020, s. 196).

Skądinąd wśród dawnych pomysłów zdarzały się sensowne. Wietrzenia pomieszczeń nie uważa się dziś za absurdalne, zaś penicylina – pierwszy antybiotyk, 1928 – jest kontynuacją wykorzystywania pleśni w leczeniu. Używane dziś przez nas maseczki stosowane były podczas hiszpanki w USA (Mieszkowski 2020, s. 177). Podczas obu wojen światowych różne armie rozdawały żołnierzom prezerwatywy i organizowały domy publiczne – co było mniej lub bardziej realistycznym działaniem przeciwko chorobom wenerycznym. Co nie mniej ważne, od dawna stosowano izolowanie się od chorych (w praktyce: izolowanie chorych) – czyli to, co my dziś robimy przy różnych schorzeniach. W Warszawie w XVII w. izolatorium ulokowano na wyspie na Wiśle (ponoć na wysokości dzisiejszej Cytadeli). Technika była przez wieki podobna. W Grecji w latach 1903–1957 zsyłano trędowatych na wyspę Spinalonga (obok Krety). Czasem choremu kazano się izolować w domu. We Francji już w XVII w. wymyślono, że w ramach kontroli przestrzegania izolacji trzeba się pokazać w oknie (także w tym nie jesteśmy pionierami, nawet jeśli przy koronawirusie kontroluje się też telefonicznie). Prawda, że kiedyś izolowanie było procederem bardziej dolegliwym, po prostu okrutnym wobec chorych. Zwłaszcza postępowanie w wypadku trędowatych było straszne. III Sobór Laterański (1179) uznał trędowatych za rytualnie nieczystych. Ceremonialne mycie nóg trędowatym przez władców było, wbrew pozorom, oznaką największego społecznego odtrącenia cierpiących. Święta Jadwiga, żona Henryka Brodatego, na miniaturze z XV w. całuje nogi trędowatym (Klimecka, 1993). Taki obraz miał podkreślać jej szlachetność – jako dokonującej miłosiernego czynu bohaterskiego. W odróżnieniu od innych chorych trędowaci nie mieli nawet świętego-opiekuna. „Uznany za trędowatego tracił pozycję społeczną, majątek, pozbawiano go także praw rodzicielskich. Znajdowało to wyraz w specjalnej liturgii. Po mszy uznanemu za nieczystego posypywano głowę ziemią, czasami wprowadzano do otwartego grobu jako umarłego dla świata. Otrzymywał specjalne naczynie do osobistego użytku, rękawice, by niczego nie dotykać bezpośrednio, sakwę na kiju i drewnianą grzechotkę. Kapłan odprowadzający trędowatego do leprozorium pouczał go o obowiązujących zakazach” (Klimecka, 1993). Chyba ostatnie leprozorium w Europie mieściło się w Tuličesti w Rumunii; pokazano je w telewizji jeszcze w 1990 r. Nicolae Ceauşescu dobrze go pilnował, chorzy nie mogli uciec, współczesnych lekarstw z Zachodu nie dostawali.

Izolację chorych na groźne choroby stosowano nawet pośmiertnie – istniały bowiem odrębne cmentarze dla ofiar epidemii, jak cmentarze dla trędowatych lub cmentarze choleryczne. Od bardzo dawna wiedziano, że nawet ciała pogrzebanych chorych są niebezpieczne. Od dawna izolowano też miasta czy całe nawet obszary przed epidemią. W wypadku zagrożenia usuwano z miast żebraków, prostytutki, ludzi luźnych – jako ludzi nie wiadomo skąd. Nawet regularni mieszkańcy w obliczu epidemii nieraz uciekali z miast (jak przy koronawirusie z Lombardii). Inna sprawa, że takie migracje mogły sprzyjać rozprzestrzenianiu się epidemii.

Zamykano bramy miasta nawet przed dostawcami żywności, co nieraz wywoływało głód. „Gdy w 1770 r. na Kresach wybuchła kolejna zaraza, marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski zarządził otoczenie Warszawy i Pragi sanitarnym wałem z fosą, o łącznej długości 16 km” (Urzykowski, 7 II 2020). Obecnie nie budujemy w takim celu wałów, ale podczas obecnej epidemii zamykaliśmy granice i wciąż nieraz ograniczamy ruch transgraniczny. Dziś jest to znacznie trudniejsze niż kiedyś, a my przećwiczyliśmy to rozwiązanie jako szczególnie bolesne zwłaszcza w wypadku obszarów przygranicznych, no i w ogóle przepływów pracowników okresowych na przykład z Ukrainy do Polski. Ze strony rządów było to trochę działanie ratunkowe, trochę socjotechniczne; coś trzeba było robić, a niebezpieczeństwo zawsze jest wygodnie usytuować z zewnątrz. „Rządy, które zamykały granice, cieszyły się wzrostem poparcia w sondażach. Pokazały, że nie są bezradne, że »stanowczo walczą z wirusem« (niektóre ogłosiły nawet »wojnę« z wirusem). Krytyka zamilkła, w obliczu zagrożenia lud skupiał się wokół swoich przywódców, opozycja siedziała cicho. Mało kto wątpił w działanie tak stanowczych środków” (Bachmann, 17–23 VI 2020).

Generalnie epidemie w dziejach dzieliły ludzi bardziej niż różne inne nieszczęścia. „Gdy czyta się o starych epidemiach – dżumy czy hiszpanki – staje się jasne, że reakcje ludzi są powtarzalne, to znaczy na początku jest solidarność, a potem lęk i chęć izolacji. Nie tylko w wymiarze narodowym, ale także w wymiarze najbardziej intymnym. Zagrożeniem jest twój rodzic, brat, dziecko, wnuk, więc trzeba strzec się nie tylko przed obcym, ale też przed bliskim. To jest pewna nowość w stosunku do sytuacji konfliktu czy wojny” (Holland, 6–13 IV 2020). Podczas epidemii działało naturalne dążenie do zamknięcia się, odizolowania. Znamy to. Można nie znać nikogo z widzów w teatrze czy w kinie, ale jednak jest się wśród ludzi. Tymczasem na wiosnę 2020 r. zamknięto naturalne miejsca kontaktu, takie jak szkoły, uczelnie, galerie handlowe, kina, stadiony, restauracje, kawiarnie, bistra itd. Opustoszała Wenecja podczas karnawału, a w Rio de Janeiro przełożono karnawał zaplanowany – zgodnie z dorocznym zwyczajem – na luty 2021 r. Odwołano Olimpiadę w Tokio. Niby można żyć bez tego wszystkiego, ale zaczynało ogarniać wrażenie pustki – mimo Internetu i związanych z nim środków zaradczych. Zasłanianie twarzy przez część kobiet muzułmańskich nie zmniejsza zapewne ich osadzenia w społeczeństwie – takiego, jakie jest im w nim przypisane. U nas zasłonięcie twarzy pozbawia nas widoku najbardziej zindywidualizowanej części naszej osobowości, a więc widoku jej wyrazu w kontaktach wzajemnych.

Charakterystyczne były pewne działania symboliczne. Nie sądzę, żeby podawanie ręki w kościele w odpowiedzi na wezwanie księdza istotnie zwiększało braterstwo między wiernymi, ale zawieszenie tego zwyczaju było smętnym znakiem. Wymuszone przez epidemię zaniechanie wspólnych obchodów wielkanocnych w Kościele w 2020 r. było sprzeczne z istotą tego aspektu kultu. „Nienaturalna” pustka, spowodowana koronawirusem, pojawiła się w najbardziej nawiedzanych miejscach światowych religii: w Rzymie, Konstantynopolu, Jerozolimie, w Mekce, w Medinie czy w meczecie al-Aqsa w Jerozolimie. Obraz papieża modlącego się samotnie w pustej bazylice był sprzeczny z jego funkcją postaci integrującej oraz uosabiającej instytucję integrującą – choć masy ludzi oglądały zapewne to wydarzenie dzięki Internetowi i telewizji. Już dla Tukidydesa w opisie zarazy napięcie wynikało z „kontrastu pomiędzy najwyższym ideałem ateńskiej demokracji a wizją gwałtownego rozpadu społeczeństwa i upadku jego wartości” (Węcowski, 28–29 III 2020).

* * *

Bardzo ciekawa była nigdy niekończąca się historia poznawania ciała ludzkiego i historia techniki medycznej. Jedno i drugie było uwarunkowane zarówno dominującą mentalnością, jak szerszymi sprawami rozwoju techniki. Przyjmuje się, że pierwszą salę ze stołem do sekcji w środku (teatr anatomiczny) zbudowano na uniwersytecie w Padwie w 1594 r. Ponieważ nie akceptowano wówczas krojenia zwłok, te akurat krojone można tam było natychmiast schować dzięki konstrukcji stołu. Ta sprawa jest notabene ciekawa dla długiego trwania niektórych uwarunkowań procesów poznawczych. Jako że w religii mojżeszowej nie dopuszcza się krojenia zwłok, u schyłku okresu międzywojennego na wielu uczelniach Europy Środkowo-Wschodniej wybuchła tzw. afera trupia. W ogólnie niechętnej dla studentów żydowskich atmosferze nieraz żądano, by żydowscy studenci medycyny nie robili sekcji ciał zmarłych chrześcijan, lecz by gminy żydowskie jednak dostarczały zwłoki do krojenia przez nich (Bukowska-Marczak 2019, s. 129–133). O takich czy innych uwarunkowania poznania ludzkiego ciała nie tylko zresztą przez studentów, no i o samych dziejach poznania, historycy medycyny mogą długo mówić.

Podobnie bardzo ciekawa jest historia leczenia i oprzyrządowania leczenia. Jak dla wielu spraw współczesnych, tak i dla tych ogromne znaczenie miał XIX w. Z elementarnych (nazwijmy je tak) instrumentów stetoskop pochodzi z początku tego wieku, strzykawka o mniej więcej dzisiejszej formie z jego połowy, aparat do nieinwazyjnego mierzenia ciśnienia krwi z końca wieku. Także Röntgen dokonał pierwszego zapamiętanego przez historię zdjęcia w 1895 r. Przez przypadek, albo i nie przez przypadek, było to zdjęcie dłoni jego żony. Instruktywna jest historia przeszczepów – ona tym bardziej musi wszak obejmować dzieje wiedzy medycznej, techniki, a także mentalności. Pierwszy przeszczep serca zrobił Cristiaan Bernard w 1967 r. w Kapsztadzie (pacjent żył 18 dni). W Polsce pierwszego udanego przeszczepu serca dokonał Zbigniew Religa w 1985. Trudno tu iść dalej w omawianiu tego nurtu dziejów.

Ciekawa jest historia szczepień. Fundamentalne odkrycia Pasteura i Kocha to schyłek XIX w. Jak wiele odkryć, tak i dzieje opracowania szczepionek obfitowały w spory i nawet dramatyczne momenty. „Max von Pettenkofer, by udowodnić Kochowi, jak bardzo się myli, publicznie wypił fiolkę wodnistego stolca od umierającego na cholerę, w płynie roiło się od setek milionów przecinkowców. Dostał intensywnej biegunki, ale przeżył, co uznał za potwierdzenie swoich racji” (Mieszkowski 2020, s. 129). Przyszłość pokazała, że nie miał racji. Koch dostał Nagrodę Nobla, a jego oponent zastrzelił się. Z kolei prof. Hilary Koprowski, twórca jednej ze szczepionek przeciwko chorobie Heinego-Mediny, w jakimś momencie prac zdecydował się zaszczepić własne dzieci. Uznał, że nie może przedstawić szczepionki światu, po II wojnie światowej przeżywającemu epidemię owej choroby, jeśli nie jest całkowicie pewien bezpieczeństwa jej stosowania. Niejeden badacz szczepił się sam na relatywnie wczesnym etapie dopuszczania lekarstwa do użytku.

Wyjątkowo dramatyczne okoliczności stworzyły warunki okupacyjne dla produkcji szczepionki przeciw tyfusowi. Do jej wytwarzania konieczne było wówczas hodowanie wszy, a zatem karmienie wszy. Twórca szczepionki dr Rudolf Weigl gromadził w okupowanym Lwowie karmicieli, a byli wśród nich Zbigniew Herbert, Stefan Banach, Stanisław Skrowaczewski, Mirosław Żuławski, Stanisław Kulczyński, Alfred Jahn i dalsi, już wówczas czy w przyszłości wybitni ludzie. Zajęcie było paskudne, ale dawało dobre papiery, bowiem Niemcom zależało na szczepionce. To, że Weigl ratował zatrudnionych u siebie, że dostarczał szczepionkę do gett i podziemia, że jego szczepionka uratowała nie do ustalenia liczbę Polaków, że odmówił podpisania Reichslisty (wejścia do Akademii Nauk ZSRR zresztą też), nie uchroniło go przed idiotycznymi zarzutami kolaboracji po wojnie. Na żywione przez niektórych proste wizje historii i spraw ludzkich szczepionki do dziś nie wymyślono. Nawiasem mówiąc, pośmiertnie prof. Weigl został zaliczony do grona Sprawiedliwych wśród Narodów Świata (2003) (Urbanek, 9–15 VIII 2017).

* * *

Wielkim tematem historycznym są konsekwencje epidemii. Zagadnienie konsekwencji poszczególnych zjawisk jest zawsze trudne dla historyka – nie wiadomo bowiem, jak wiele kolejnych uznać za ich bezpośredni lub pośredni skutek. Choćby naszą rzeczywistość możemy uznać za konsekwencję zjawisk zaszłych w starożytności, co byłoby zasadne, ale często trudne do udowodnienia i długie do referowania. Nie zawsze jest oczywiste, że obserwowana zmiana jest akurat skutkiem epidemii, mimo istnienia następstwa czasowego. Na dodatek, jak była mowa, epidemie nieraz towarzyszyły wojnom, a zatem trudno odróżnić skutki obu zjawisk. Zgony w gettach były w ogromnym procencie skutkami epidemii, ale trudno je odróżnić od innych przyczyn, po prostu od polityki hitlerowskiej w tych skupiskach ludzi. Nie sposób jednak nie zapytać o konsekwencje wielkich epidemii.

Najbardziej oczywiste – choć dla dawnych epok i dla krajów ubogich jedynie szacunkowe – są straty ludnościowe. Można mówić jednak także o mniej oczywistych. Istnieje na przykład domniemanie, że próba odbudowy Cesarstwa Rzymskiego z ośrodkiem w Bizancjum przez Justyniana została udaremniona przez epidemię dżumy. „Czarna śmierć” z XIV w. (dżuma) pewnym sensie zakończyła średniowiecze, może nawet stworzyła bodziec dla reformacji. Nie byłaby to przyczyna jedyna, ale warto przypomnieć, że Luter występował przeciwko handlowi relikwiami, a obrót nimi, w tym obrót fałszywkami, towarzyszył epidemii – co zresztą łatwo zrozumieć. Z kolei hiszpanka wzmocniła wyrosłe co najmniej z wojny światowej tendencje do zmiany systemu władzy w różnych państwach europejskich – a skądinąd nie da się też wykluczyć wzmocnienia niepodległościowych dążeń Indii, gdzie epidemia szalała, lub zapoczątkowania radykalnego oddzielenia białych od czarnych, postrzeganych jako nosiciele choroby, w Afryce Południowej (Mieszkowski 2020, s. 178, 180).

Ciekawe są dla historyka zmiany w funkcjonowaniu gospodarki, jakie zachodzą w wyniku epidemii i miewają wpływ na dalsze gospodarowanie. Na przykład gigantyczne wyludnienie Europy, jakie nastąpiło w wyniku „czarnej śmierci”, pociągnęło za sobą schyłek pańszczyzny na zachodzie Europy, rozwój gospodarki pieniężnej, przesunięcie prężnych gospodarczo ośrodków ku północy. Dla historyka ciekawa jest też zmiana charakteru i mechanizmu takich zmian. Kiedyś inna była liczba ludzi kontaktujących się bezpośrednio między sobą, częstotliwość i zakres kontaktów. Miasta były mniejsze. Kiedyś nie było tylu instytucji koniecznych do funkcjonowania społeczeństwa i dających pracę, także tylu szkół i uczelni (jednych i drugich często licznie obesłanych). Kiedyś praca najemna nie była tak powszechna. Kiedyś wynikiem epidemii nie było wygaszanie przedsiębiorstw i bezrobocie. Znikoma była skala branży hotelarskiej, gastronomicznej, zróżnicowanego sektora artystycznego oraz produkcji konfekcji i obuwia, która teraz też popadła w trudności. Branż motoryzacyjnej, lotniczej, nie przyrównując fitness lub ewentowej (jak się ją zabawnie nazywa), kiedyś nie było w ogóle. Giełdy od dawna istniały w różnych krajach, ale nie odgrywały takiej roli i nie reagowały tak szybko jak teraz. Podatki miały inny charakter, kredyty nie były tak powszechne, zwłaszcza te zaciągane na cele inwestycyjne i produkcyjne. Znacznie mniej produktów potrzebnych konsumentom było produkowanych zewnętrznie i dostarczanych poprzez mechanizm handlu. Import nawet z dużych odległości istniał, ale nie sprowadzano tak wielu produktów ani zwłaszcza półproduktów i komponentów z odległych krajów, i to w przeogromnej skali (elementy do produkcji samochodów, komputerów, lekarstw z krajów Azji). Nikt nie sprowadzał odzieży z Turcji czy z dalszej Azji. Nikt kiedyś nie stawał świadomie wobec pytania, czy ryzykować większą zachorowalność, czy klęskę gospodarki (a zatem i przeogromne konsekwencje dla ludzi, może zresztą też m.in. zdrowotne!).

Zobaczymy (jeśli to jeszcze my zobaczymy), jaki świat wyłoni się z epidemii koronawirusa. Niektóre przewidywania mówią o oczekujących nas bardzo wielkich zmianach – i to nie tylko w zakresie przyzwyczajenia do prowadzenia zajęć uczelnianych i różnych zebrań na dystans. Jeżeli USA oraz Europa wyjdą z epidemii jak przysłowiowe zbite psy, to centrum produkcji różnych artykułów może się jeszcze bardziej przesunąć do Chin. Jednocześnie jeżeli w różnych regionach silniejsi na swoich szczeblach lepiej dadzą sobie radę z epidemią, to wystąpi reakcja obronna – oczywiście bardziej przeciwko światowym firmom gigantom i centrom finansowym niż przeciw Chinom. Nie da się wykluczyć zamykania się państw we własnych granicach, nacjonalizmu gospodarczego, nacjonalizmu tout court, myślenia tylko o dobru własnym, pojmowanym w mniejszej lub większej skali, także nasilenia marzenia, żeby ktoś nad tym zapanował. Swoje, a przynajmniej podkreślane jako swoje wartości mogą zacząć zdecydowanie dominować. Idea śledzenia kontaktów międzyludzkich itp. może wejść w krew jeszcze większej liczbie ludzi niż dotychczas.

Świat, który wyszedł z konfliktu dwóch w miarę zwartych bloków, rozsypał się demokratycznie na wiele ośrodków. Teraz ma szanse zróżnicować się i fragmentaryzować jeszcze bardziej. „W świetle opisu Tukidydesa największym wyzwaniem staje się nie tyle leczenie ciał ludzi dotkniętych wirusem, ile obrona i odbudowa społeczeństwa, utrzymanie i odnowa systemu wartości, dzięki któremu ludzka wspólnota może w ogóle działać” (Węcowski, 28–29 III 2020). Może nie staniemy przed aż takim wyzwaniem.


Bibliografia:

Bachmann K., Granice rozumu, „Polityka”, 17–23 VI 2020.

Barański P., Walka z chorobami wenerycznymi w Polsce w latach 1948–1949 (2012) [w:] Kłopoty z seksem w PRL. Rodzenie nie całkiem po ludzku, aborcja, choroby, odmienności, red. M. Kula, Warszawa.

Bendyk E., „I Bóg stworzył ewolucję”, „Polityka”, 22 I 2005.

Bendyk E., Rządy mikrobów, „Polityka”, 25–31 III 2020.

Borodziej W., Górny M. (2014), Nasza wojna, t. 1: Imperia. 1912–1916, Warszawa.

Browning C. R (2012), Pamięć przetrwania. Nazistowski obóz pracy oczami więźniów, tłum. H. Pustuła-Lewicka, Wołowiec.

Bukowska-Marczak E. (2019), Przyjaciele, koledzy, wrogowie? Relacje pomiędzy polskimi, żydowskimi i ukraińskimi studentami Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w okresie międzywojennym (1918–1939), Warszawa.

Chirot D., The Social and Historical Landscape of Marc Bloch (1984) [w:] Vision and Method in Historical Sociology, ed. T. Skocpol, Cambridge–New York.

Domosławski A., Wirus niewiary, „Polityka”, 2–8 IX 2020.

Emerson T., Cholera, „Gazeta Wyborcza”, 27 V 1991 (za „Newsweekiem”).

Gadomski W., Wirus w fabrykach, „Gazeta Wyborcza”, 29 II – 1 III 2020.

„Gazeta Wyborcza”, 15 IV 1991 (za Reuterem).

Geremek B., Historyk w świecie polityki, „Gazeta Wyborcza”, 9–10 I 1993 (wykład inauguracyjny w Collège de France).

Herbert Z. (1993), Martwa natura z wędzidłem, Wrocław.

[Holland A.,] Ludzie się zbuntują, rozmawiała Karolina Pasternak, „Newsweek”, 6–13 IV 2020.

[Jankowiak M.,] Chore Imperium Romanum, rozmawiała Agnieszka Krzemińska, „Polityka”, 15–21 IV 2020.

Jankowicz G., Między prawdą a fikcją, „Tygodnik Powszechny”, 24 V 2020.

[Karpiński A.,] Śmierć atakuje z powietrza, rozmawiał Igor Rakowski-Kłos, „Gazeta Wyborcza”, dodatek „Ale Historia”, 30 III 2020.

Karpiński A. (2000), W walce z niewidzialnym wrogiem. Epidemie chorób zakaźnych w Rzeczypospolitej w XVI–XVIII wieku i ich następstwa demograficzne, społeczno-ekonomiczne i polityczne, Warszawa.

Klauziński S., Chrzczonowicz M., Miłosierne kazania abp. Jędraszewskiego: „Tęczowa zaraza, „Ideologia LGBT zaprzecza godności człowieka”, OKO.Press, 2 VIII 2019, https://oko.press/kosciol-lgbt-marsz-bialystok/.

Klimecka G. (1993), Odtrąceni, „Mówią Wieki”, nr 4.

Larson E. (2014), W ogrodzie bestii. Miłość, terror i amerykańska rodzina w Berlinie czasów Hitlera, tłum. P. Hejmej, wyd. 2, Katowice.

Lebaube A., Beaucoup de jeunes au chômage sont en mauvais santé, „Le Monde”, 13 VI 1992.

Le Goff J., „L’Occident médiéval et le corps”, wykład w Instytucie Francuskim w Warszawie 14 IV 1993.

Leszczyński A., Apokalipsa odwołana, „Polityka”, 23–29 VIII 2017.

Leszczyński A., Jakoś to będzie, „Gazeta Wyborcza”, 28–29 III 2020.

Márquez G. G., (1994) Miłość w czasach zarazy, tłum. Carlos Marodán Casas, Warszawa.

Mieszkowski Ł. (2020), Największa. Pandemia hiszpanki u progu niepodległej Polski, Warszawa.

Mózgu nie sklonujemy. Rozmowa z prof. Piotrem Słonimskim, genetykiem, rozmawiała Ewa Nowakowska, „Polityka”, 23 XII 2000.

Müller M., Średniowieczny taniec ze śmiercią, „Tygodnik Powszechny” 3 V 2020.

„Newsweek”, 13 X 2015.

Pawlina S., Motyl. Ścibor-Rylski. Opowieść o Generale (w druku).

Piskorski J.M., Kryzysy poprawiają świat, ale nie prowadzą do Utopii, „Rzeczpospolita” 12 VI 2020.

[Pomian K.,] Spojrzeć w lustro i zastanowić się, rozmawiał Andrzej Garlicki, „Polityka”, 30 XI 1991.

Rakowski-Kłos I., Mandat za kichanie, „Gazeta Wyborcza”, dodatek „Ale Historia”, 23 III 2020.

Sapieha V. (2019), Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk, tłum. E. Horodyska, Warszawa.

„Spotkania”, 21 VIII 1981.

Stefanicki R., Chińska dyktatura wywołała epidemię i ją ugasi?, „Gazeta Wyborcza”, 31 I 2020.

Targański T., Śpiewać i wołać, aby się powietrze czyściło, „Polityka”, 8–14 IV 2020.

Tusk D. (2019), Szczerze, Warszawa.

Urbanek M., Profesor Weigl i karmiciele wszy, „Polityka”, 9–15 VIII 2017.

Urzykowski T., Jak nie dżuma, to cholera, „Gazeta Wyborcza”, 7 II 2020.

Węcowski M., Zaraza szaleje w Atenach, „Gazeta Wyborcza”, 28–29 III 2020.

Wójcik Ł., Dżinn z metanolem, „Polityka”, 8–14 IV 2020.

[Zalewski T.,] Słychać tylko wiewiórki, „Polityka”, 1–7 IV 2020.


Przypisy: 

[1] Tęczowa flaga wywieszona na budynku Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, gdzie pracuję, w reakcji na rozpoczętą w kraju wojnę z LGBT, została zerwana. Cieszę się, że Rektor wystosował wówczas (28 VIII 2020) list do społeczności akademickiej: „Wczoraj z budynku Akademii zerwana została tęczowa flaga. To zdarzenie budzi w nas wszystkich silne emocje. Zwracam się z prośbą do wszystkich członków naszej wspólnoty: nie pozwólmy prowokatorom osiągnąć celu, którym jest zburzenie naszego poczucia bezpieczeństwa i wciągnięcie nas w ich grę. Nie pozwólmy na to. W Akademii Teatralnej jesteś u siebie. Pamiętaj o tym. Wojciech Malajkat”.


Korekta językowa: Beata Bińko