Wycinanki (37)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (37)

Wyciąłem tendencyjnie 39 z 80 tez o socjalizmie Leszka Kołakowskiego. To sentencje w stylizacji wiedzionej pytaniem, czym on nie jest. Te zaś wzięte są z tekstu kolportowanego po kraju, jak donosi autor wyboru pism Zbigniew Mentzel, jednocześnie datując je na rok 1956[1].

„Powiemy wam, czym jest socjalizm. Ale najpierw, czym nie jest. A na tę sprawę mieliśmy kiedyś zupełnie inny pogląd niż obecnie.

Otóż: Socjalizm – pisał Kołakowski – nie jest:

Społeczeństwem, gdzie pewien człowiek jest nieszczęśliwy, ponieważ mówi to, co myśli, a inny jest nieszczęśliwy, ponieważ nie mówi tego, co myśli;

Społeczeństwem, gdzie pewien człowiek żyje lepiej, ponieważ nie myśli w ogóle;

Społeczeństwem, gdzie pewien człowiek, który nie popełnił przestępstwa, czeka w domu na przyjście policji;

Społeczeństwem, gdzie jest przestępstwem być bratem, siostrą, żoną lub synem przestępcy;

Społeczeństwem, gdzie pewien człowiek jest nieszczęśliwy, ponieważ jest Żydem, a inny czuje się lepiej, ponieważ nim nie jest;

Państwem, w którym ktoś żyje lepiej, ponieważ wychwala przywódców państwa;

Państwem, w którym ktoś jest skazany bez sądu;

Społeczeństwem, którego kierownicy mianują sami siebie na swoje stanowiska;

Państwem, gdzie się jest zmuszanym do kłamstwa;

Państwem, gdzie tchórzom żyje się lepiej niż odważnym;

Państwem, które daje nagrody grafomanom oraz lepiej od malarzy wie, jakie malarstwo jest najlepsze;

Państwem, które pragnie, by wszyscy obywatele myśleli to samo o filozofii, polityce zagranicznej, gospodarce, literaturze i moralności;

Państwem, którego rząd określa, jakie swobody przysługują obywatelom, natomiast obywatele nie określają, jakie swobody przysługują rządowi;

Państwem, gdzie się odpowiada za swoich przodków;

Jedynym krajem odosobnionym;

Państwem, które posługuje się hasłami nacjonalistycznymi;

Państwem, którego rządy sądzą, że nie ma nic ważniejszego od ich władzy;

Państwem, które chce, żeby ministerstwo spraw zagranicznych kształtowało bieżący światopogląd dla całej ludzkości;

Państwem, gdzie rasiści cieszą się wolnością;

Państwem, którego rząd zawsze wie, jaka jest wola ludu, zanim go zapyta o zdanie;

Państwem, gdzie pewien pogląd na historię świata jest obowiązujący;

Państwem, gdzie wyniki głosowania w parlamencie zawsze dają się nieomylnie przewidzieć;

Państwem, które ma monopol na udzielenie swoim obywatelom całej wiedzy o świecie;

Państwem, które sądzi, że wolność polega tylko na posłuszeństwie dla państwa;

Państwem, które uważa, że nie ma różnicy między tym, co prawdziwe, i tym, w co wiara jest dla niego korzystna;

Państwem, które sądzi, że zawsze miało rację;

Państwo, w którym historia jest na usługach polityki;

Państwem, które zawsze jest z siebie niesłychanie zadowolone;

Państwem, które mówi, że świat jest bardzo skomplikowany, ale naprawdę myśli, że świat jest nadzwyczaj prosty;

Państwem, które jest przekonane, że nikt nigdy na świecie nie może wymyślić nic lepszego;

Państwem, które wierzy, że wszyscy się nim zachwycają, chociaż jest przeciwnie;

Państwem, które wyznaje zasadę: oderint dum metuant[2];

Państwem, które samo określa, kto i jak może je krytykować;

Państwem, w którym należy codziennie przeczyć temu, co się głosiło wczoraj, i stale wierzyć, że się zawsze głosi to samo;

Państwem, gdzie wielu ignorantów uchodzi za uczonych;

Państwem, którego rząd pragnie, aby wszystkie formy organizacji społecznej były przez niego zaplanowane;

Państwem, które bardzo nie lubi, żeby jego ustrój analizowali uczeni, a bardzo lubi, kiedy to robią lizusi;

Państwem, które zawsze wie lepiej, na czym polega szczęście każdego poszczególnego obywatela, niż on sam;

Państwem, które nie poświęcając niczego dla jakichkolwiek zasad ideowych, wierzy zarazem, że jest pochodnią postępu.

***

To była część pierwsza – kończy Leszek Kołakowski. – A teraz – słuchajcie uważnie! – powiemy wam, czym jest socjalizm – dodaje i kwituje:

Otóż

Socjalizm jest to ustrój, który… eh!, co tu dużo mówić! Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz[3].


[1] L. Kołakowski, Czym jest socjalizm, w: Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, przedmowa, wybór, oprac. Z. Mentzel, Warszawa 1989, t. 2, s. 111–113. Tam jeszcze 41 sentencji Kołakowskiego o socjalizmie.

[2] Oderint, dum metuant (łac.) – niech nienawidzą, byle się tylko bali (Akcjusz).

[3] L. Kołakowski, Czym jest socjalizm…, s. 113.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (31)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (31)

W Wycinance (28), komentując ufność Milana Kundery w dziejową rolę przypadku, zaczerpnęliśmy od Reinharta Kosellecka interpretację przejścia historiografii nowożytnej (oświeceniowej) od Fortuny jako dyspozytariuszki losu do przypadku, którym tłumaczono takie, a nie inne koleje dziejowe.

Następnym krokiem w rozwoju historiografii jest przejście od usprawiedliwiania biegu zdarzeń przypadkowością historyczną do immanentnych przyczyn zdarzeń[1]. Od von Archenholtza zaczerpnął on ilustracje zmagań historiografii ze sposobami fabularyzowania dziejów. W różnych epokach różne bowiem bywały sposoby organizowania treści historycznych. Różne sposoby usensawniana zdarzeń. Tenże poczytny von Archenholtz, autor „Historii wojny siedmioletniej”, okazał się materiałem godnym historiograficznych analiz Kosellecka[2].

„Spacer mądrego mnicha w pierwszych dniach oblężenia – cytuje Koselleck von Archenholtza – uratował Pragę i (austryjacką) monarchię. Ów człowiek o nazwisku Setzling, nieobcy w historii literatury, dostrzegł chmurę pyłu, jaka zbliżała się do północnych dzielnic miasta”[3].

Już sam Archenholtz rozumie, że wyjaśnienie biegu zdarzeń zrządzeniem losu, tj. przypadkowym udziałem w historii wojny spacerującego rezolutnego mnicha, w poważnej narracji historycznej nie przejdzie u poważnego czytelnika i tłumaczy:

„Zajęcie miasta przez zaskoczenie – kontynuuje historyk wojny siedmioletniej – zajęcie przez zaskoczenie miasta, z załogą liczącą 50 000 doświadczonych żołnierzy, i to w biały dzień, rzecz w annałach wojny niesłychana i niepojęta dla każdego żołnierza, potraktowana by została z niedowierzaniem przez żyjące pokolenie, a przez potomnych uznana byłaby za fikcję literacką”[4].

Archenholtz – co wnikliwie analizuje Koselleck – nie może zaoferować czytelnikowi wyjaśnienia przez przypadek, nie mówiąc o Fortunie – ponieważ oświecony Prusak, jak go nazywa Koselleck, nie ośmieli się tłumaczyć biegu dziejów ani przypadkiem, ani zrządzeniem losu.

„[…] posługuje się [Archenholtz – W.W.] dwoma łańcuchami myślowymi: po pierwsze odniesieniem do struktury możliwości militarnych, po drugie – wskazuje filozof niemiecki – sięga do porównania między historią a literaturą, Zacytował dawne cycerońskie przeciwieństwo miedzy res facta a res fictae, od czasów Izydora przekazywane historykom z pokolenia na pokolenie[5], aby to, co prawdopodobne z militarnego punktu widzenia – nie to, co rzeczywiste – wyraźnie ukazać, mierząc je kryteriami tego, co nieprawdopodobne, a zatem «wymyślone na kształt literackiej fikcji»”[6].

Historiografia czasów nowożytnych, tak jak tu ją przedstawia Koselleck, poszła drogą eliminacji przypadkowości ku racjonalności dziejów, lansując – jak to określił Odo Marquard – program absolutyzacji człowieka.

„Tam gdzie – nawiązuję do sformułowania Hegla – «[r]efleksja filozoficzna nie ma nic innego na celu jak tylko usunięcie momentów przypadkowych», jej programem […] staje się ten oto zamiar: uczynić człowieka absolutnym. Odwrotnością tego programu absolutyzacji człowieka […] były filozoficzne próby, by nie tracić z oka przypadku i tego, co przypadkowe, podejmowane od czasu, kiedy Arystoteles – jako alternatywne wobec zaprzeczenia przypadkowości przez szkołę megaryjską – dopuścił to, co przypadkowe, jako to, co ani nie jest niemożliwe, ani konieczne i dlatego mogłoby nie być albo mogłoby być inne”[7].

Narracje o wojnie polsko-bolszewickiej czekają na swoją metahistoryczną interpretację. Może nią być taka, która pójdzie drogą odkrywania archetypów historycznego myślenia Kosellecka[8].


[1] R. Koselleck, Przypadek jako szczątkowa forma motywacji w historiografii, w: tegoż, Semantyka historyczna, wybór i oprac. H. Orłowski, tłum. W. Kunicki, Poznań 2001, s. 172–192. Zachęcamy miłośników historii Niemiec, a także prac metahistorycznych do przestudiowania na początek tego, co z Kosellecka udostępnili nasi germaniści i znakomita „Poznańska Biblioteka Niemiecka”.

[2] J.W. von Archenholz, Geschichte des Siebenjährigen Krieges, Halle a.d. Saale [1791].

[3] Tamże, s. 40. „Następuje szczegółowy opis – omawia Koselleck narrację von Archenholtza – jak nasz mnich przeczuwając nadejście Prusaków, pospieszył do obserwatorium, potwierdził za pomocą lunety swoje przeczucia, a tym samym odpowiednio wcześnie powiadomił komendanta miasta[…]”. R. Koselleck, Semantyka…, s. 180.

[4] J.W.von Archenholtz, Geschichte…, s. 40, cyt. za: Koselleck, Semantyka…, s. 180.

[5] Izydor z Sewilii, Etymologiarum sive Originum libri XX, t. 1, red. W.M. Lindsay, Oxford 1957, s. 40, cyt. za. R. Koselleck, Semantyka…, s. 181.

[6] R. Koselleck, Semantyka…, s. 181.

[7] O. Marquard, Apologia przypadkowości. Studa filozoficzne, tłum. K. Krzemieniowa, Warszawa 1994, s. 121; Por. Arystoteles, Analityki pierwsze i wtóre, tłum. K. Leśniak, Warszawa 1973 (seria „Biblioteka Klasyków Filozofii”), Ks. I 13:32a, s. 33 i n.

[8] Dorobek Reinharta Kosellecka to materiał na semestr niemieckojęzycznego seminarium dyplomowego z metahistorii.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (29)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (29)

Czuję się wybrany, gdy czytam Kołakowskiego. To mnie wybrał, abym rozumiał, o czym dywaguje. To nie ja go onegdaj wybrałem, gdym brał go do podniesienia rangi uzasadnień moich tez.

Filozofować tak, aby wzruszyć błyskotliwością skojarzeń, to stan, jaki nam dają tylko wielcy. Gdzieś w pobliżu były moje intuicje, libido sciendi, które mi dopiero Kołakowski pozwolił artykułować. Upewnił: tak, tak można, tak trzeba, tak wolno myśleć…

Niestety nie korzystamy z wielkości Kołakowskiego. Nie korzystamy z dorobku wielkich i wybitnych, ani nawet utalentowanych Polaków. Nie szczycimy się tymi po polsku zapisanymi stronicami, ani tymi nie po polsku, ale z ducha polskiego wypowiedzianymi słowami. Dopuszczamy do głosu miernych i ignorantów, krzykaczy, fanatyków i ciemniaków. Niech oczywiście zabierają głos, mają prawo uzewnętrzniać głupotę, nienawistne cierpienie, prostactwo i wulgarność. Mają prawo. Dlaczego jednak nie zdołamy wywyższyć mądrości? Czcić wielkich? Ich uczynić elitą?

Przyjdzie nam zwrócić się jeszcze do Ortegi – jak nazywał José Ortegę y Gasseta Stanisław Cichowicz – aby podpowiedział, dlaczego tak czynimy[1].

Jeszcze nie wiem, co wytnę z Kołakowskiego. To skarbiec nieprzebrany.

Powracamy do poszukiwań stosowności użycia określeń „geniusz”, „wielki”, „wybitny”… Już tu padły. Nie dlatego, aby to był sam w sobie ważny dla filozofii, nauki, kultury określnik wnoszący do historii i analizy tych domen jakieś ważkie rozróżnienia. Zgadzam się z opinią, że określenie „wielki filozof” tyle samo wnosi do filozofii co wyrażenie „wielka rzeka” do nauk geograficznych.

Może jednak określenie „wielki filozof” być znamienne dla sposobu rozumienia myślenia filozoficznego, choć wydaje się zbędne.

W historii idei kategoria „wielkiego filozofa” – pisał Kołakowski – jest najoczywiściej zbędna, i o tyle, o ile tradycyjna historia filozofii ustępuje miejsca historii idei tak pojętej, również „wielki filozof” usuwa się ze sceny, którą historyk opisuje. Wszystkie te tendencje sprzyjają tedy zanikowi owego pojęcia, o ile wszystkie relatywizują osobowość do psychologicznych lub historycznych warunków jej zachowania, a samą filozofię interpretują czysto historycznie, rezygnując z pytania o jej poznawcze wartości […] właśnie z punktu widzenia stylu myślowego, który szuka w dziejach filozofii tego, co uważa za „zdobycz trwałą”, za wynik poznawczo cenny, jednostki historyczne mało się liczą, a więcej wyniki same, których związek z twórcą-osobą uchodzi za nieznaczący; ponadto tu właśnie niepodobna ustalić granicy, która by „wielkich” od niewielkich oddzielała, a jest raczej ciągłość w rozmiarach wyników osiągniętych – od miernot do geniuszy[2].

W rezultacie, gdy zapoznamy się tropem Kołakowskiego z różnymi filozoficznymi i kulturowymi kontekstami stosowalności czy symptomatyczności używania kategorii „wielki filozof”[3], prowadzi nas autor Obecności mitu do wniosków:

Wielki filozof nie jest kategorią historyczną, ale filozoficzną, albo historyczną w znaczeniu tylko egzystencjalnym. Oznacza to, że dla jednostki filozofującej wielki filozof występuje jako własna jej prehistoria, jako wtórna pamięć, a więc pewien zasób myślowy, który w takiej postaci tylko dla niej istnieje. Filozofom potrzebni są „wielcy filozofowie” tak samo, jak wielcy pisarze są potrzebni pisarzom, a nie są potrzebni – jako kategoria – historykom literatury. Bez tych wielkich świat jest niewyobrażalny, należą oni do koniecznych składników człowieczeństwa, i pytanie „co by było, gdyby Kant umarł w dzieciństwie?” nie ma sensu, ponieważ nie umarł właśnie, ponieważ nasz świat duchowy po Kancie, razem z każdym z nas, jest przez Kanta współtworzony, a wielki filozof nie jest „odbiciem” swego czasu, ale jego stworzycielem; tak samo nie można pytać o świat, jakim by był bez niego, jak nie można pytać: jak by mi przedstawiał się świat, gdyby mój dziadek nie istniał?[4]

Wielki filozof to zaprzeczenie linii rozwojowej, ewolucji myśli filozoficznej. Rozumiany nie tylko uniwersalnie ani nie tylko jako wykwit epoki. Uniwersalnie i jako wykwit epoki. Swego rodzaju przypadek w kulturze.


[1] J. Ortega y Gasset, Velázquez i Goya, wybór S. Cichowicz, tłum. R. Kalicki, Warszawa 1993; Cichowicz we wstępie Papeles nazywa Gasseta Ortegą.

[2] L. Kołakowski, „Wielki filozof” jako kategoria historyczna, w: Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, przedmowa, wybór, oprac. Z. Mentzel, Warszawa 1989, s. 200.

[3] Istotne są zwłaszcza wywody Karla Jaspersa, które referuje Kołakowski (tamże s. 202–203). Zachęcam – jak zawsze – zainteresowanych poruszanymi kwestiami do zapoznania się z całością tekstu, tu – filozofa. Ja zlecam studentom rekonstrukcję rozumowania autora, rozpisania na składowe, wydobycie fragmentów referowanych i hierarchii tez autora…

[4] L. Kołakowski, „Wielki filozof” jako kategoria historyczna…, s. 205.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (26)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (26)

Willard Van Orman Quine, nie bacząc na dyskomforty i przeciwności losu, spożytkował swój pobyt w Warszawie bardzo solidnie. Znalazł wspólny język z Polakami i aktywnie, nie tak jak w Wiedniu, korzystał z ich wiedzy i doświadczenia.

Regularnie chodziłem na niezwykle inspirujące, ambitne seminarium Tarskiego, na którym – ze względu na mnie – mówiono po niemiecku i francusku. Uczęszczałem także na wykłady Leśniewskiego. Tam również nie miałem kłopotów z rozumieniem – Leśniewski głównie zapisywał na tablicy logiczne formuły. Bywałem także na dwugodzinnych (z przerwą) wykładach Łukasiewicza. Wszystko, co wykraczało poza uniwersalny zapis logiczny, Łukasiewicz streszczał mi po niemiecku – przed albo po wykładzie, bądź też w trakcie przerwy. Dyskusje z tymi trzema serdecznymi ludźmi oraz lektura artykułów po niemiecku i francusku, którymi dosłownie mnie zasypywali, zajmowały mi tyle czasu, że nie miałem kiedy uczyć się polskiego. Z Leśniewskim kłóciłem się niekiedy do późnej nocy, próbując go przekonać, że jego system logiki nie jest w stanie uniknąć – wbrew temu, co on sam sądził – założenia o istnieniu obiektów abstrakcyjnych. Ontologia była tym, co interesowało mnie wówczas najbardziej. Poznałem Kotarbińskiego, Ajdukiewicza, Kuratowskiego, Sobocińskiego i Jaśkowskiego. Sobociński, szczupły i słabowity, mówił tylko po polsku i rosyjsku, więc Leśniewski spełniał rolę tłumacza, przekładając jego słowa na niemiecki. Później jednak Sobociński został amerykańskim profesorem z prawdziwego zdarzenia. Jaśkowskiemu, który postanowił napisać swoją pionierską pracę o naturalnej dedukcji po angielsku, pomagałem w pisaniu. Na seminarium Tarskiego wygłosiłem referat, który był powtórzeniem tego, co wcześniej wygłaszałem w Wiedniu i Pradze. Moje idee ulegały jednak zdrowej ewolucji, byłem bowiem teraz na bieżąco z tym, co aktualnie działo się w logice. Wcześniej czułem się rozgoryczony z powodu przeciągającego się wydania mojej książki na Harvardzie, ale pod wpływem niezwykle ożywczej i twórczej warszawskiej atmosfery niespodziewanie ucieszyłem się z tego opóźnienia. Nowe myśli płynęły strumieniami, niektóre świeżo narodzone, inne wydobyte z nieświadomości, do której być może wcześniej je wyparłem. W pociągu odjeżdżającym z Warszawy o północy, na przełomie maja i czerwca, zaczęły mi się rysować zupełnie nowe perspektywy[1].

Co zwraca uwagę: liderzy środowiska warszawskiego byli o pokolenie starsi od Quine’a. Seminarium Tarskiego i Leśniewskiego dobiera język pod wizytę Amerykanina? Łukasiewicz w kuluarach objaśnia mu niuanse wykładu? Polscy gospodarze toczą z nim wielogodzinne dysputy w swoich mieszkaniach, kawiarniach? Tenże „młokos” z Ameryki kłóci się długo – wedle jego relacji – z Leśniewskim? Quine wymienia wielu spotkanych w Warszawie badaczy, poza wspomnianymi wcześniej logikami, matematykami i filozofami także Kazimierza Ajdukiewicza. To ówczesne i późniejsze wybitne postaci polskiej nauki. Usprawiedliwia się, że nie nauczył się polskiego. Tak był zajęty. Proszę jednak zauważyć, jak naturalne było dla młodego badacza ze Stanów to, że powinien nauczyć się polskiego. Kontakt z logikami i filozofami polskimi wydał się Quine’owi na tyle owocny, ze serio rozważał – widząc, iż znaczna część ich dorobku to publikacje po polsku – naukę języka polskiego. Liczni przedstawiciele tej szkoły mieli za sobą staże naukowe poza granicami Polski.

Jak sam przyznaje, w Wiedniu u Schlicka, u Carnapa w Pradze i w Warszawie Quine referował swój doktorat. Byłoby interesujące, w jakim stopniu ów referat zmienił się przez ten czas.

Jak owocny dla Quine’a był to pobyt, świadczy ostatnie zdanie z relacji o podróży do Polski: „W pociągu odjeżdżającym z Warszawy o północy, na przełomie maja i czerwca, zaczęły mi się rysować zupełnie nowe perspektywy”[2]. Cieszył się, że po powrocie do Ameryki zdoła poprawić niektóre fragmenty doktoratu, który jeszcze wtedy się nie ukazał.

W 1939 r. Quine po konferencji naukowej w Stanach Zjednoczonych pomógł Tarskiemu pozostać w Ameryce, co – jak twierdził swego czasu prof. Jerzy Pelc – uratowało polskiemu logikowi być może życie[3].


[1] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 34.

[2] Tamże.

[3] „In August 1939 Tarski traveled to the United States to attend a congress of the Unity of Science movement (see Vienna Circle). World War II broke out soon after that, leaving Tarski no option but to stay in the States. He spent the war years separated from his family, forced to remain in Poland. In this period he held several temporary university positions, at Harvard University, the City College of New York, the Institute for Advanced Study at Princeton, and the University of California at Berkeley, where he was eventually given tenure in 1945 and a professorship in mathematics in 1948. Maria, Ina and Jan were able to join him in Berkeley in 1946”; https://plato.stanford.edu/entries/tarski/. Bożena Czernecka-Rej podaje, że „wg J. Pelca, być może ocalił życie Tarskiemu, zapraszając go w przededniu wybuchu II wojny światowej do USA i pomagając w rozpoczęciu tam kariery uniwersyteckiej”; http://www.ptta.pl/pef/pdf/q/quine.pdf.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (25)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (25)

Obiecałem wrócić do podróży państwa Quine’ów po Europie Środkowej w 1933 r. Legendarny filozof amerykański (wówczas 25-letni, ledwie po doktoracie) Willard Van Orman i jego żona Naomi spędzili przy tej okazji prawie miesiąc w Warszawie[1]. W połowie lat osiemdziesiątych minionego stulecia Quine wspominał:

5 maja 1933 roku wyruszyliśmy pociągiem z Wiednia do Warszawy[…]. Po czternastogodzinnej podróży, równo o północy, wysiedliśmy w Warszawie, a o trzeciej po południu zameldowaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu. Łukasiewicz był do tego stopnia troskliwy, że przewidział wszystko w najdrobniejszych detalach[2].

W Warszawie jednak dotknęły ich kłopoty z hotelem, niedostatek pieniędzy, choroba żony („Kiedy Naomi była w szpitalu, stołowałem się głównie w dzielnicy żydowskiej, ponieważ jako tako rozumiałem jidysz, który na podstawowym poziomie podobny jest do niemieckiego”[3]).

Goście z Ameryki bywali na proszonych obiadach, zostawali na kolacjach. Domyślam się, że kwestia posiłków, noclegów, przejazdów, telefonów, rezerwacji była bardzo kłopotliwa z perspektywy naszych dzisiejszych wyobrażeń. Na tym tle zarówno gościnność Rudolfa Carnapa, jak i serdeczność Polaków amerykański logik odnotowuje w swej autobiografii nader często.

Zaimponowała mi gotowość Quine’ów do znoszenia niewygód. Niewystarczające środki finansowe, jakimi dysponował, doskwierały jemu i żonie. Pamięta bowiem, co ile kosztowało, na co ich było stać, a na co niestety nie. Wyboru nie było, raczej pluskwy niż hotele bez nich, a więc te tańsze[4]. Przeważała świadomość pożytków, jakie płynęły z kontaktu z wybitnymi badaczami (w The Time of My Life Rudolfa Carnapa nazywa geniuszem).

Przychylność, jaką okazał nam Łukasiewicz – wspomina Quine – była niezwykła, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że był on niekwestionowanym autorytetem wśród polskich logików oraz dawnym ministrem edukacji w rządzie Paderewskiego. Leśniewski i Tarski również nie szczędzili nam czasu i uprzejmości. Pewnego dnia, po czterogodzinnych wykładach, spędziłem wiele godzin, dyskutując z Tarskim, Lindenbaumem i innymi, na jednym z seminariów poświęconych logice. Następnego dnia, w domu u Leśniewskiego, dyskutowałem z nim od dziesiątej do drugiej, a potem wraz z Naomi od piątej do jedenastej spędzaliśmy czas z Łukasiewiczami. Piliśmy herbatę i rozmawialiśmy, a potem słuchaliśmy muzyki i kontynuowaliśmy rozmowę w eleganckiej kawiarni. Nazajutrz ponownie spędziliśmy z Łukasiewiczami dziewięć godzin – najpierw byliśmy na koncercie (to był jedyny raz, kiedy ja zapłaciłem)[5].

Proszę zwrócić uwagę, o Janie Paderewskim napomyka się jak o kimś należącym do amerykańskiej świadomości publicznej. A także postaci dobrze znanej przyszłym czytelnikom jego wspomnień wydanych w 1985 r.


[1] W monografii szkoły lwowsko-warszawskiej Jana Woleńskiego znajdujemy wzmiankę jedynie: „Do Polski przyjeżdżali także i młodzi filozofowie z zagranicy, m.in. Quine”. J. Woleński, Filozoficzna szkoła lwowsko-warszawska, Warszawa 1985, s. 26, przyp. 29. Zasługi prof. Woleńskiego w przywracaniu pamięci tej bodaj jedynej światowego znaczenia polskiej szkoły naukowej są nie do przecenienia. Zob. m.in. Stanford Encyclopedia od Philosophy, https://plato.stanford.edu/entries/lvov-warsaw/; tam hasła o polskich uczonych zostały zredagowane przez Jana Woleńskiego bądź autorów spoza Polski.

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 33.

[3] Tamże, s. 34.

[4] „Zatrzymaliśmy się w hotelu Victoria, przy ulicy Jasnej 26, i to miejsce stało się naszym domem na czas całego pobytu w Warszawie. Mieliśmy tam mały pokój z wąskim łóżkiem i – co opisałem w liście do rodziców – «w porównaniu z cenami za trzytygodniowy pobyt w innych europejskich krajach opłata była bardzo wysoka». Jak wysoka? Siedemdziesiąt centów za noc. Eheu, znowu, fugaces” (tamże, s. 33). Na promie spotkali buńczucznych faszystów, a w Kopenhadze w hotelu ponownie owe owady, pomimo na oko bardzo schludnej stolicy Danii.

Możliwe, że po latach Quine korzystał z listów, jakie pisał do rodziców. Stąd być może te szczegóły.

[5] Tamże, s. 33–34. Chodzi o Jana Łukasiewicza (1878–1956), Stanisława Leśniewskiego (1886–1939), Adolfa Lindenbauma (1904–1941), Alfreda Tarskiego (1902–1983), Tadeusza Kotarbińskiego (1886–1981), Kazimierza Ajdukiewicza (1890–1963), Kazimierza Kuratowskiego (1896–1980), Bolesława Sobocińskiego (1906–1980), Stanisława Jaśkowskiego (1906–1965).


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (23)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (23)

Quine, to wyjątkowy talent do języków: sztucznych jak logika, teoria mnogości, matematyka…, jak i języków naturalnych. Panował on nad nimi, jako ich użytkownik, ale i dysponował horyzontem metajęzykowym.

Jego pobyt w Europie (1932-1933) w kręgach Koła Wiedeńskiego, Moritza Schlicka w Wiedniu i Rudolfa Carnapa wówczas w Pradze wiódł także przez Warszawę.[1]

Quine poznał na seminarium Schlicka naszego znajomego Alfreda Ayera. Tak oto wspomina w 1985 r.:

„Dwudziestego stycznia miałem wystąpienie w Kole Wiedeńskim. Przedstawi­łem po niemiecku streszczenie mojej rozprawy doktorskiej. Najpierw półtorej godziny mówienia i pisania na tablicy, a następnie ożywiona dyskusja. Miałem straszną tremę, więc kiedy było już po wszystkim, kamień spadł mi z serca. Na owym spotkaniu poznałem Freddiego Ayera, obecnie znanego jako Sir Alfred. Dopiero, co ukończył studia na Oksfordzie pod kierunkiem Gilberta Ryle’a i wraz ze swoją żoną Renée, znaną później jako Lady Hampshire, przyjechał na kilka miesięcy do Wiednia. Freddie znał biegle francuski, jego niemiecki był jednak słaby, dlatego pożyczył ode mnie tekst mojego doktoratu, żeby uzupełnić sobie to, czego z referatu nie zrozumiał. W ciągu następnych pięciu tygodni Naomi i ja często spotykaliśmy się z Ayerami. Renée niedawno odbyła podróż dookoła świata. Amerykę Północ­ną przejechała na motorze, zahaczając również o Meksyk. Ona i Freddie byli wyjątkowo sprawni, jeśli chodzi o zakupy i gotowanie. Wydając dwa lata później głośną książkę, Language, Truth, and Logic, Ayer stał się w kręgu anglojęzycznym najbardziej znanym propagatorem idei Koła Wiedeńskiego”  [2]

Obaj początkujący badacze, 24 letni Amerykanin, [3] i 22 letni Anglik – jeden dopiero, co po doktoracie, drugi ledwie po studiach, obaj żonaci. [4] Odbywali europejskie staże w towarzystwie swych małżonek. Obie pary przypłynęły do Europy w 1932 roku. A podróże zajmowały sporo czasu i były pasmem dyskomfortów.

Młodych badaczy pociągała legenda Wittgensteina. Ayer miał zamiar terminować u niego w Anglii, Quine miał nadzieję może tylko poznać, porozmawiać już w Wiedniu. Ayerowi odradził jego mentor Gilbert Ryle, z kolei charyzmatyczny Niemiec – prorok, jak go określił Amerykanin, nie odpowiedział na propozycję spotkania. [5]  Kolega z Harvardu rekomendował mu, aby udał się do Carnapa. Zaczytywał się już w Der logische Aufbau der Weil ). Quine`owie w Wiedniu uczyli się niemieckiego na publicznych kursach dla obcokrajowców.  Wykłady Schlicka, to nie było to. Quine szlifował na nich swój niemiecki. Z satysfakcją terminował naukowo dopiero w Pradze gdzie serdecznie przyjął go i zaopiekował się nim Rudolf Carnap. Tam z przyjemnością chodził na jego wykłady.

Morał z tej opowieści póki co jest taki tylko, że terminować należy u mistrzów. Wówczas wiadomo, co czytać i co ważniejsze, czego nie czytać. [6] Nawet jakbyś miał natknąć się na pluskwy, skromne warunki materialne, niewygody, przykre wypadki to i tak · z czysto egoistycznych powodów należy terminować u tych, którzy decydują o tym jak i o czym należy myśleć. Zwłaszcza jak się ma nieco ponad dwadzieścia lat.


[1] Ubolewał, że tak był znakomicie goszczony, tyle odbył dysput naukowych w Warszawie, że nie znalazł czasu, aby nauczyć się polskiego.  O tym warszawskim odcinku europejskiej podróży, może innym razem

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 29

[3] Nasłuchujący wieści z Bostonu o mającej się ukazać w wydawnictwie jego macierzystego Harvardu jego pracy doktorskiej,  (The Logic of Sequences. A Generalization of Principia Mathematica); w rezultacie po perturbacjach z pieniędzmi, po skrótach i poprawkach i pod wpływem owocnej naukowo – jak sam podkreślał – wizyty w kręgach logików i filozofów warszawskich, praca ta ukazał się pod tytułem A System of Logistic już po powrocie do Ameryki w 1934 r.)

[4] Pamiętamy, że Alfred Ayer, gdy usłyszał o możliwości wyjazdu naukowego do Wiednia, uznał, że skoro zamierzali się z Renée pobrać, to ślub trzeba przyspieszyć, aby podróż poślubną połączyć z naukową. Wspominam tu o podróżach naukowych młodocianych uczonych, aby podkreślić, że nic to, komu do tego, że doktorant, czy stypendysta zabiera ze sobą żonę lub partnerkę, zwłaszcza, gdy tak jak przyszła Lady Hampshire radzi sobie z zakupami i gotowaniem.  Oboje państwo Ayer imponowali w tej dziedzinie tylko wtedy, gdy robili to wspólnie. 

Nic to komu do tego, z kim kto spędza czas wolny zagranicą. Czy przywozi ktoś męża ze stypendium, czy też jedzie z żoną, niekoniecznie swoją, na staż badawczy.

[5] „ Napisałem do wielkiego Wittgensteina. Uczy teraz w Cambridge, w Anglii, ale… prawdopodob­
nie będzie spędzał wakacje w Wiedniu. Poprosiłem o audiencję u proroka. Zobaczymy czy…
odpowie na moją prośbę (nie wie przecież jeszcze, jakim jestem sympatycznym człowiekiem) „ Pisał do rodziców Quine; patrz tu przyp. 3, s. 20

[6] Proszę mi przypisywać tę zasadę: mistrz jest po to, aby podpowiadał co czytać, co wkuwać, a czego nie wolno czytać. Ile to zaoszczędzono by nam trudu i życia, aby nam ktoś zawczasu powiedział: nie czytaj tego.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (21)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (21)

Najwyższy stopień uznania wyrażamy zwykle dla artystów. Tu jakoś łatwiej nam dostrzec wielki talent. Szafujemy określeniem genialny pianista, aktor, czy malarz, rzadziej kusimy się o określenie genialny poeta, czy pisarz.  Powiada mi ktoś ostatnio, że Ronaldo to wielki piłkarz, ale genialny to już tylko Messi.

Ja, bo przecież mi wolno, mogę uważać Prince`a za muzycznego geniusza …[1]

A jednak, czy powiadamy genialny filozof? A może genialny logik i logistyk?[2]

Geniusze mają „nadprzyrodzony” kontakt ze światem. Można zastanawiać się, czy Einstein miał kontakt z tym samym światem, co jemu współcześni i czy jakikolwiek fizyk ówczesny za całym jego heretyckim makro i mikroświatem nadążał. Geniusze, oddaleni są od prozy naszego myślenia i odczuwania. Dopiero, gdy nam coś ujawnią i my z podziwem się z tym godzimy, dostępujemy zaszczytu, wzruszamy się…, ogłaszamy ich geniuszami.

Willarda Van Ormana Quine`a twórczość w dziedzinie logiki i matematyki zasługuje na miano więcej niż wybitnej. Obok tego wielkie znaczenie dla współczesnej myśli mają jego koncepty filozoficzne.  

A więc Quine miał „nadprzyrodzony” kontakt ze światem.  Po pierwsze, rozumiał metalogiczne struktury zetknięcia bytu i języka. Języka jako twórcy istnienia, bytu, jako sprawcy myślenia.  Na pytanie, jak słowa łączą się ze światem odpowiada wiodąc od logiki przez matematykę, przyrodoznawstwo ku filozofii.  Potrafi dzięki genialnemu instrumentarium myślowemu odkrywać podobieństwa nauki i potocznego myślenia.  Efekt Quine`a to nadzwyczajne zdolności penetrujące uprzednio już interesownie uporządkowane i przemyślane zasoby tradycji.  Jego perswazyjne rozumowania przebiegają po prostych, ale należących do wielu płaszczyzn. Imponują wolnością asocjacji, śmiałością konkluzji.

Filozof ten o podobnej do Quine`a proweniencji intelektualnej zaczynał od użycia narzędzi logiko-metodologicznych do analizy praktyk badawczych humanistyki.  Podstawę sukcesów interpretacyjnych Jerzego Kmity tworzy stosowanie, w gruncie rzeczy logicznego punktu widzenia w przyglądaniu się szeroko rozumianej kulturze. Na poziomie logiki porównywać można wszystko, jeśli dostrzeże się komponentę logiczno-epistemologiczną w porównywanych fenomenach.  Klimat szkoły lwowsko-warszawskiej, logiczna analiza języka w duchu warszawsko-wiedeńskim, to tradycja myślenia Kmity wzmocniona uznaniem dla niemieckich filozofów i amerykańskich neopragmatystów.

 Cechą młodego Quine`a jak i wczesnego Kmity jest dysponowanie od początku  mocniejszym pojęciowo instrumentarium interpretacyjnym niż interpretowane systemy przekonań.  Przewagę tę daje właśnie logical point of view,  który przenicowuje koncepty metafizyczne, artystyczne a nade wszystko naukowe.

Czytane, słuchane przez nich dyskursy od razu znajdują sobie należne miejsce w czekającej na nie sieci mocniejszych kategorii interpretujących. Popadają w objęcia skojarzeń naukowych i pozanaukowych.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     

Określenie wybitny filozof, czy  wybitny uczony często zdradza banalność tego określenia,  wtedy zwłaszcza gdy jest on bezdyskusyjnie więcej niż wybitny.


[1] Kiedyś na seminarium zapytałem  prof. Topolskiego autora świeżo wydanej Historii świata o to dlaczego zaliczył do zasłużonych dla  muzyki popularnej drugiej połowy XX wieku  „śpiewającego poetę” Leonarda Cohena?  Moje starsze wiekiem i statusem koleżanki uznały wówczas moje pytanie za niestosowne. Może dlatego, że jakobym miał określić kanadyjskiego  barda marudzącym poetą i że daje się on cenić zwłaszcza  dlatego, że lubi czerwone wino.  Odpowiedź profesora  była dla wszystkich druzgocąca: tak mi powiedziała Ania – odrzekł . Ania, to dzisiaj pani dr Anna Topolska, wówczas ledwie nastoletnia córka profesora, dzisiaj m.in. wielce obiecująca tłumaczka.  Powiedziałem już w kuluarach profesorowi, że córka goszczącej mnie w Paryżu znajomej mojej ciotki,  podobnie wcześnie małoletnia pannica tupała nogami protestując, gdy wątpiłem w dziejowe znaczenie wyczynów estradowych Michela Jacksona.

[2] Jeden z moich studentów użył określenia prof. Arystoteles, inny, pan Kartezjusz. Po krótkiej dyskusji  ustaliliśmy co i jak.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (13)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (13)

Wiemy już, że za rok minie siedemdziesiąt lat od publikacji czwartego wydania Logiki Condillaca, w tłumaczeniu Jana Zanoski, ze wstępem i komentarzami Tadeusza Kotarbińskiego.

Przy okazji inaugurowano serię wydawniczą „Biblioteka Klasyków Filozofii”. Najpierw pod egidą Państwowego Instytutu Wydawniczego, a jeszcze od 1952 r. przy Państwowym Wydawnictwie Naukowym.

Signum temporis wydarzenia to takie oto deklaracje jednej ze stron ówczesnej ideologicznej barykady, zaprezentowane przez przewodniczącego Komitetu Redakcyjnego „Biblioteki”:

Biblioteka Klasyków Filozofii winna ułatwić czytelnikowi zorientowanie się w drogach dziejowych, które prowadziły do ukształtowania się materializmu dialektycznego, przewodniej dziś doktryny filozoficznej przyświecającej siłom obecnej przebudowy ustroju społecznego. Więc, z jednej strony, uwydatnić kształtowanie się materializmu w walce z idealizmem, z drugiej – wyzwalanie się materializmu z uproszczeń mechanistycznych[1].

Zarazem jednak w tym samym tekście odzywa się natychmiast ktoś inny i dodaje:

Byłoby jednak błędem z punktu widzenia tego właśnie celu, a w tym większej mierze z punktu widzenia najszerszych perspektyw wykształcenia ogólnego, gdyby się w wyborze dzieł ograniczono wyłącznie do utworów tak czy inaczej materialistycznych. Przeciwnie, by umożliwić czytelnikowi zrozumienie dynamiki dziejów myśli filozoficznej, muszą być uwzględnione kardynalne dzieła myślicieli obcych materializmowi, a nawet niektórych skrajnie idealistycznych, jeżeli stanowiły na swój czas wyraz postępu lub jeśli wywołały potężne poruszenie umysłów[2].

Powyższą asekurację na rzecz tego, aby w jakieś mierze „Biblioteka Klasyków Filozofii” nie była wyłącznie „materialistyczna”, „wypadnie uzupełnić kryteriami niejako koniunkturalnymi”, pomocnymi w kwalifikowaniu dzieł do serii, pisano wówczas[3]. Okazały się nimi: dostępność tłumaczy specjalistów, potrzeby dydaktyki filozofii, zamysły konkurencyjnych oficyn oraz wynik dyskusji na temat tego, kto jest, a kto nie jest klasykiem filozofii. Widać, więc, że Komitet Redakcyjny pozostawił sobie w zasadzie wolność wyboru tego, co będzie publikował, zwłaszcza że „Biblioteka” miała wydawać dzieła autorów tworzących nie później niż na początku XIX w. Komitet Redakcyjny BKF uzyskał więc stosowne zabezpieczenie przed spodziewaną presją koniunktury politycznej. Mógł pomijać „materialistów” i myślicieli społecznych drugiej połowy XIX i XX w., stanowiących zaplecze ideologiczne sił ówczesnej „przebudowy ustroju społecznego”[4].

W anonsującym „Bibliotekę Klasyków Filozofii” tekście opublikowanym w „Myśli Filozoficznej” w 1951 r. znajdujemy jeszcze coś. Fragment wszyty tu przez koniunkturę polityczną. Akt już nie tylko deklaracji intencji, obarczonych zastrzeżeniami dającymi podstawy, aby owe intencje się nie spełniły. Jest to wręcz nadużycie zawodowe. Konkretna interpretacja filozoficzna dzieła filozoficznego. Pisząc o Logice Condillaca, po średniku stwierdza się, że to

swoista antycypacja marksistowskiego operowania pojęciem praktyki jako sprawdzianu prawdy (ale związana z zaufaniem do naturalnego funkcjonowania umysłu, mającym korzenie w zaufaniu do natury w ogóle… celowo wszak urządzonej przez Stwórcę); przypadkowa antycypacja dialektyki w rozważaniu znamiennym:

„drzéwo np. i krzew są dwa gatunki zupełnie od siebie różné. Ale drzewo może bydź mniejszé, a krzew może bydź większy; i tak łatwo przyydziémy do takiéy rośliny, która nie jest ani drzewém, ani krzewiém, czyli która jest razém iendém i drugiém…”

Te przykłady – dodaje tu autor – wystarczą, by sobie uprzytomnić, ile tu momentów interesujących dla czytelnika chętnego do obcowania z ideami w perspektywie perypetii dziejowych. A cóż dopiero mówić o cisnących się do głowy zagadnieniach historiozoficznych: jaką formację dziejową reprezentuje Condillac, jakiej warstwie społecznej odpowiadało to wszystko i co z tego za nauka dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej[5].

Antycypacja marksistowskiej koncepcji praktyki jako kryterium prawdy powiązana z naturalistycznym umysłem biorącym się z zamysłu Stwórcy? Aż trudno uwierzyć, że autorem tych słów jest Kotarbiński. Co z podręcznika logiki francuskiego myśliciela ma wynikać dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej? Chciałbym wierzyć, że jednak nie Kotarbiński to napisał. Te fragmenty to ideologiczny wstępniak.


[1] T. Kotarbiński, Biblioteka Klasyków Filozofii, w: tegoż, Wybór pism, t. 2: Myśli o myśleniu, Warszawa 1958; pierwodruk: „Myśl Filozoficzna 1951, nr 1/2, cyt. za: tenże, Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979, s. 24.

[2] Tamże, s. 24–25.

[3] Tamże, s. 25.

[4] Zakres pojęcia „klasycy filozofii został zawężony o tyle, że Biblioteka nie obejmuje prac koryfeuszów marksizmu-leninizmu, których dzieła przygotowują do wydania po polsku inne grupy redakcyjne”. Tamże, s. 23.

[5] Tamże, s. 29–30.


Redakcja językowa: Beata Bińko