Jerzy Łukaszewski, Iść, jak prowadzi busola. W europejskim kręgu nauki i dyplomacji…

MAŁGORZATA CHOMA-JUSIŃSKA

Jerzy Łukaszewski, Iść, jak prowadzi busola. W europejskim kręgu nauki i dyplomacji. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, ss. 693.

Biografie, wspomnienia i wywiady rzeki stały się w ostatnich latach popularną propozycją rynku księgarskiego. Bogactwo tej formy literackiej sprawia, że trudno wyłowić pozycje naprawdę wartościowe. Obszerna, niemal siedmiusetstronicowa książka Jerzego Łukaszewskiego należy właśnie do tych cennych tytułów, które rzucają światło nie tylko na życiorys bohatera, lecz także na szeroki kontekst jego biografii, obejmujący aspekty społeczne, polityczne i codzienność jego czasów. To przede wszystkim wspomnienia skupione na pracy zawodowej autora, zgodnie z tytułem, na jego aktywności w świecie nauki i dyplomacji.

Autor prowadzi czytelnika tradycyjnym szlakiem wspomnień, rozpoczynając od opowieści o rodzinie. W tym wypadku jest to również opowieść o pograniczach przedwojennej Rzeczypospolitej, gdyż Łukaszewscy przenosili się z Borysowa nad Berezyną na Polesie do Terebieżowa (tam urodził się autor w 1924 r.), potem w okolice Pińska. W 1930 r. zamieszkali w Grodźcu k. Będzina, a następnie przeprowadzili się do Sosnowca, gdzie mieszkali w czasie wojny. Po wojnie Łukaszewski studiował na Wydziale Prawa i Nauk Ekonomicznych ówczesnego Uniwersytetu Poznańskiego (dzisiaj Uniwersytet Adama Mickiewicza). W 1950 r. uzyskał tytuł doktora na podstawie rozprawy dotyczącej zagadnień prawa międzynarodowego. W następstwie czystki politycznej przeprowadzonej w tym samym roku na uczelniach musiał opuścić uniwersytet w Poznaniu. Jesienią 1951 r., na zaproszenie Jerzego Kłoczowskiego, kolegi ze studiów, podjął pracę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Do 1957 r. wykładał tam historię najnowszą. Październik 1956 r. poza innymi ważnymi zmianami otworzył możliwości wyjazdów na Zachód. W 1957 r. Łukaszewski otrzymał stypendium Fundacji Forda. Po kilku miesiącach oczekiwania na przyznanie mu paszportu, by móc wyjechać do USA, wreszcie w styczniu 1958 r. znalazł się w Nowym Yorku. Rozpoczęła się jego naukowa przygoda z amerykańskimi uniwersytetami Columbia i Harvard. W 1959 r., pod koniec pobytu w Stanach Zjednoczonych, niespodziewanie dostał ofertę zatrudnienia w Specjalnej Sekcji Badań i Raportów (Special Research and Reports Division) Międzynarodowej Organizacji Pracy (International Labour Organization) w Genewie. Otrzymał tę posadę zgodnie z geograficznymi parytetami przyjętymi w MOP, ale bez konsultacji z władzami PRL. W następstwie długotrwałych nacisków przedstawicieli władz komunistycznych w 1961 r. zrezygnował z pracy. Okoliczności sprawiły, że zdecydował się przyjąć status uchodźcy politycznego. W tym samym roku otrzymał roczne stypendium Kolegium Europy (Collège d’Europe) w Brugii. Jak się okazało, z instytucją tą związał się na następnych trzydzieści lat. Był wykładowcą, kierował przez kilka lat Sekcją Nauk Politycznych, a w 1972 r. został wybrany na stanowisko rektora Kolegium. W latach 1963–1985 wykładał także na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Namur, gdzie otrzymał profesurę. W 1990 r., na zaproszenie ówczesnego ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego, Łukaszewski rozpoczął służbę dyplomatyczną, reprezentując Rzeczpospolitą Polską. W latach 1991–1996 był ambasadorem Polski w Paryżu. Od 1998 do 2002 r. zasiadał w Komitecie Integracji Europejskiej rządu RP. Z jego inicjatywy w Warszawie-Natolinie powstał kampus brugijskiego Kolegium.

Łukaszewski został uformowany przez świat uniwersytecki, ale był to świat w różnych odsłonach. W szczególnych okresach powojnia – w czasie stalinizmu i około Października – był związany z dwoma odmiennymi środowiskami: Uniwersytetu Poznańskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Wybitne indywidualności nauki, których portrety nakreślił we wspomnieniach, wpłynęły na jego rozwój intelektualny i osobisty. Byli wśród nich m.in. historyk Janusz Pajewski, historyk gospodarczy Jan Rutkowski, specjalista prawa finansowego Jan Zdzitowiecki oraz wybitny erudyta Czesław Znamierowski, którego szerokie zainteresowania badawcze obejmowały filozofię i etykę, psychologię i socjologię. Także przyjaźń autora z Krzysztofem Skubiszewskim sięga okresu studiów w Poznaniu. W Lublinie jedną z ciekawszych osób, z którymi zetknął się Łukaszewski, był Jan Stanisław Łoś, przed wojną wieloletni pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, członek korpus dyplomatycznego poselstwa, a potem ambasady polskiej w Londynie, poliglota, znawca historii starożytnej.

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych Łukaszewski przebywał na uczelniach amerykańskich, Columbii i Harvardzie. Młody stypendysta poznawał ludzi, przypatrywał się – w dostępnym mu wycinku realiów amerykańskich – jak funkcjonuje świat nauki, polityki i dyplomacji. Duże wrażenie zrobiły na nim spotkania z osobistościami, które odegrały istotną rolę w tych sferach: Zbigniewem Brzezińskim, Henrym Kissingerem, Arthurem Schlesingerem Jr. Łukaszewski spotkał wówczas również polskich naukowców i uczestników życia publicznego polskiej emigracji i Polonii: Oskara Haleckiego, Piotra Wandycza, Bolesława Wierzbiańskiego. Odnowił znajomość z dawnym ambasadorem Rzeczypospolitej w USA Janem Ciechanowskim i za jego pośrednictwem poznał Jana Karskiego. Dla przybysza zza żelaznej kurtyny niezapomnianym doświadczeniem był lunch w gronie około dwudziestu osób, z udziałem prezydenta USA Dwighta Eisenhowera.

Od 1961 r. przez trzy dekady Łukaszewski był związany z Kolegium Europy. Instytucja ta, powołana w 1950 r., należała do najważniejszych we Wspólnocie. Kiedy autor zetknął się z Kolegium, była to szczególna uczelnia, wyróżniająca się klimatem intelektualnym; kameralna, a zarazem skupiająca międzynarodowe grono wykładowców i studentów. Kolegium zainicjowało gruntowne studia europejskie, rozwijane następnie na innych uniwersytetach. Jako szkoła podyplomowa, kształciło specjalistów, którzy zasiadali w kluczowych instytucjach wspólnotowych. Po dwudziestu latach funkcjonowania wymagało jednak zmian, które pozwoliłyby sprostać wyzwaniom stawianym przez zmieniające się realia zintegrowanej Europy. Autor jako rektor miał możliwość wdrożyć własny program reform, który uczynił z Kolegium uczelnię odpowiadającą potrzebom czasu.

Łukaszewski uważał, że uczelnie wyższe powinny być nie tylko przestrzenią formowania intelektualnego i duchowego. Ideałem było łączenie gruntownego namysłu z działalnością publiczną, poszerzanie wiedzy i pogłębianie praktycznych umiejętności rozwiązywania problemów. Funkcjonowanie zwłaszcza uniwersytetów amerykańskich skłaniało go do przyjęcia stanowiska, że uczelnie powinny być także forum, na którym są formułowane istotne refleksje dotyczące spraw aktualnych, wyznaczające kierunek myślenia i działania elit intelektualnych i politycznych. Nieodległa przeszłość, jak choćby głośny apel Winstona Churchilla o stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy, wygłoszony w 1946 r. na Uniwersytecie w Zurychu, dostarczała przykładów na to, że uczelnie mogą być ważną trybuną.

W sferze zainteresowań naukowych i zawodowych autora dominujące miejsce zajmowała idea integracji Europy. Łukaszewski z aprobatą i uznaniem przyjął pierwszy krok na tej drodze – powołanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, jeszcze zanim miał możliwość wyjechać z Polski i poznać praktykę funkcjonowania Wspólnot Europejskich. Dostrzegał nie tylko ich ekonomiczne podłoże, lecz także dalekosiężne znaczenie polityczne. Uważał, że są efektem zmian mentalnych w zachodnioeuropejskich kręgach intelektualno-politycznych, „zastąpienia wiekowej tradycji konfliktów przez kulturę współpracy i solidarności” (s. 110). Dla Łukaszewskiego, uważnego obserwatora polityki wewnętrznej i zagranicznej PRL, integracja europejska stanowiła jeden z ważniejszych czynników erozji systemu komunistycznego. Kładł nacisk na konieczność intelektualnego ujęcia procesów zjednoczeniowych zarówno jako źródła nowej kultury politycznej w państwach europejskich, jak i zjawiska inspirującego dla krajów w innych częściach świata, katalizatora powstania tam wspólnot politycznych i gospodarczych (s. 508–509).

Łukaszewski jako znamienne postrzegał to, że potrzeba budowania wspólnoty europejskiej przewijała się w koncepcjach osób reprezentujących różne nurty filozoficzne i polityczne, jej zręby tworzyli chadecy, liberałowie i socjaldemokraci. U podstaw idei leżała wspólnota cywilizacyjna. Swego rodzaju podglebie tych przeobrażeń widział w pracach myślicieli takich jak Richard Coudenhove-Kalergi (Paneuropa, 1923) czy Christopher Dawson (The Making of Europe, 1932); także w działalności dziewiętnastowiecznych polityków i patriotów, Giuseppe Mazziniego i Adama Jerzego Czartoryskiego, którzy sprawę własnych narodów i państw widzieli w kontekście idei współpracy europejskiej. Bliskość kulturowa i duchowa powinny być podstawą wspólnoty – podkreślał w różnych wypowiedziach – to bowiem stanowi o jej sile. Nie chodziło przy tym o zacieranie różnic. Uważał, że różnorodność tradycji i doświadczeń nadaje dynamikę i żywotność wspólnocie. Nie była to tylko teoretyczna refleksja. Kolegium Europy jako instytucja międzynarodowa wymagało od rektora – wśród innych kompetencji – również umiejętności poruszania się w gronie różnorodnym etnicznie. Zarazem jednak pozwoliło zdobyć wyjątkowe doświadczenie z konfrontacji różnic między nacjami i między państwami. Łukaszewski niezwykle interesująco przedstawił plejadę postaci, polityków, naukowców, wysokich rangą urzędników, którzy przewinęli się jako wykładowcy lub goście Kolegium.

Liczne podróże autora związane z pełnieniem funkcji miały charakter oficjalny, toteż lista rozmówców obejmowała przed wszystkich przedstawicieli świata polityki i nauki. Jednak z każdej podróży Łukaszewski przywoził także garść refleksji dotyczących kultury, codzienności, nawyków zwykłych mieszkańców i tymi wrażeniami podzielił się z czytelnikami.

Odrębności, które rzutowały na stosunek różnych społeczności narodowych do Wspólnoty, wynikały m.in. z różnych doświadczeń historycznych. Łukaszewski uważał zatem, że refleksja nad przeszłością jest fundamentem porozumienia między narodami i państwami oraz budowania wspólnoty narodowej i ponadnarodowej. Spojrzenie retrospektywne pozwalało dostrzec prefigurację różnych zjawisk współczesnych. Znajomość historii nadawała też sens i budziła zapał do działań, które na pierwszy rzut oka mogły się zdawać bezowocne. Łukaszewski kilkakrotnie we wspomnieniach akcentował swoją wiarę w ziszczalność idei uważanych za utopijne. Podkreślił to w polemice z wypowiedzią Margaret Thatcher wygłoszoną w czasie inauguracji roku akademickiego w Kolegium w 1988 r.: „W roku 1914 jedność i niepodległość rozszarpanej Polski była czystą utopią. Ale dzięki temu, iż żyła w sercach i umysłach milionów ludzi, w roku 1918 stała się rzeczywistością […] Utopia europejska żyła od długich wieków wśród ludzi Kościoła – bo zawsze był on »powszechny«, a nie plemienny – wśród ludzi myśli i czynu aż do momentu, kiedy apokalipsa wojny ukazała absolutną konieczność przekucia jej na rzeczywistość. Proces ten trwa, napotyka trudności, przeżywa okresy zastoju, ale tak gruntownie przeorał już rzeczywistość europejską, że Stary Świat nie stanie się na nowo chaotyczną zgrają zwaśnionych narodów. Te ostatnie są skazane na jedność, bo rozumieją, że to warunek przetrwania w dzisiejszym świecie” (s. 444).

Wieloletnia aktywność w sferze nauki, polityki międzynarodowej i dyplomacji skłoniła autora do polemiki z argumentami przeciwników Wspólnoty wśród współrodaków, którzy w różnych okresach formułowali swoje zastrzeżenia: „piewcy nieograniczonej suwerenności nie zdawali sobie sprawy, że niesienie ona ryzyko osamotnienia – przestrzegał. – A Polska nie powinna być już nigdy osamotniona, jak w epoce rozbiorów i powstań. Jej fundamentalne interesy wymagają dobrowolnego i mocnego wbudowania we Wspólnotę narodów demokratycznych, historycznie i kulturowo pokrewnych, geograficznie bliskich. Trzeba też było pamiętać, że pojedyncze narody europejskie, nawet te najznaczniejsze, niewiele ważyły wobec istniejących i powstających superpotęg. Ale głos ich wspólnoty miał szansę, że zostanie usłyszany i wzięty pod uwagę” (s. 586).

Sukces Wspólnoty/Unii dostrzegał w jej stałym rozwoju, przemianach, od unii celnej do ekonomicznej, od ekonomicznej do walutowej. Ugrupowania (i instytucje) statyczne lub utrzymywane w bezruchu uznał za skazane na zapomnienie. Polska mogła wnieść istotny wkład we Wspólnotę, mogła wywierać wpływ na bieg wydarzeń: „celem odpowiedzialnej i dojrzałej polityki polskiej winny być nie tylko zabiegi o uzyskanie członkostwa w Unii, ale również zdecydowana akcja na rzecz jej umocnienia i nadania jej charakteru politycznego, na rzecz jej wewnętrznej demokracji i efektywności jej instytucji” (s. 586).

W lutym 1991 r. Łukaszewski wręczył listy uwierzytelniające prezydentowi Francji François Mitterrandowi. Misja paryska koncentrowała się wokół przywrócenia efektywnych kontaktów Warszawa–Paryż, następnie przełamania oporu polityków francuskich w sprawie przynależności Polski do Wspólnoty. Ambasador zachęcał również francuskich przedsiębiorców do inwestowania w Polsce.

Realizacja tych zadań obarczona była wieloma trudnościami. Wprawdzie w odbiorze społecznym Francuzi wydawali się nacją Zachodu najbliższą Polakom, ale w stosunkach dyplomatycznych między obydwoma państwami po wojnie nastąpiła zapaść. U progu lat dziewięćdziesiątych istotny wpływ na wzajemne relacje polsko-francuskie miało postrzeganie przez przywódców francuskich miejsca własnego kraju na kontynencie i rozkładu sił w Europie. Ważny był także kontekst polityki wewnątrzwspólnotowej, kwestie światopoglądowe, wreszcie zwykłe uprzedzenia. Aspiracje byłych państw komunistycznych, by przystąpić do Wspólnoty, rodziły różne obawy i inspirowały niektórych polityków zachodnich do tworzenia koncepcji, które dzisiaj streszcza sformułowanie „Unia różnych prędkości”. Na politykę Polski rzutowała z kolei specyfika okresu transformacji. Klasa polityczna i wysocy urzędnicy państwowi reprezentowali różny poziom kompetencji i poglądów, co nie ułatwiało ambasadorowi pełnienia misji. Łukaszewski miał za to wsparcie ministrów Krzysztofa Skubiszewskiego i Bronisława Geremka, wybitnych postaci polskiej dyplomacji.

Ambasador podejmował działania, które wymagały stworzenia przyjaznego klimatu wokół spraw polskich, zyskania sojuszników w gronie wpływowych osobistości życia politycznego Francji w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Autor przedstawił swoje inicjatywy właśnie przez pryzmat postaci, z którymi zetknął się, pełniąc misję ambasadora. Podzielił się swoimi wrażeniami z kontaktów z osobami sprawującymi najważniejsze funkcje państwowe, wśród których byli m.in. Jacques Chirac, Valéry Giscard d’Estaing, Alain Juppé, François Mitterand. Przybliżył codzienność życia ambasady, kontakty z dyplomatami reprezentującymi inne państwa, z jednymi kurtuazyjne, z innymi przyjacielskie.

Łukaszewski miał skrystalizowane poglądy i system wartości, nie szedł na kompromisy, ale zarazem nie zamykał drogi dyskusji. Ilustracją stylu jego działania, nie tylko zresztą jako ambasadora, jest konstatacja, że zamiast mechanicznej i dogmatycznej obrony własnych interesów, „lepiej było osadzić »własną sprawę« w szerszej perspektywie historycznej, filozoficznej lub prawniczej, związać ją z interesami i planami partnera, usytuować w przewidywalnej ewolucji sceny międzynarodowej. W takim kontekście rodził się odruchowy respekt, otwartość na przedstawiane życzenia i projekty, chęć kontynuowania dialogu. Powstawała szansa na osiągnięcie celu” (s. 582).

Oczywiste jest, że nawet na siedmiuset stronach trudno jest opisać wszystkie wątki bogatej biografii autora, potencjalnie interesujące dla czytelników. Zagadnieniem, które pozostawia pewien niedosyt, jest przenikanie się światów po obydwu stronach żelaznej kurtyny. Zainteresowania naukowe Łukaszewskiego od czasu studiów w Poznaniu koncentrowały się na sferze stosunków międzynarodowych, ich historii, prawie oraz na dyplomacji. Fundamentalnym wyzwaniem był zatem dostęp do odpowiedniej literatury i bieżących informacji. Wzmiankował tylko (bo temat zasługuje na szerszą opowieść), w jaki sposób możliwe było przełamywanie żelaznej kurtyny w sferze dostępu do informacji i myśli intelektualnej. Zbyt skąpe wydają się fragmenty dotyczące zderzenia mieszkańca świata po jednej stronie żelaznej kurtyny z realiami jej drugiej strony. Łukaszewski doświadczył tego zderzenia w obydwu kierunkach, w 1958 r. lądując w USA i po przeszło trzydziestu latach wizytując Warszawę, a następnie podejmując pracę w polskim MSZ.

Niewiele również wiemy o kontaktach autora z krajem. Z kilku uwag o podtrzymywaniu znajomości m.in. ze Skubiszewskim i Kłoczowskim wiemy, że takie więzi istniały, choć zapewne były obciążone obawą przed inwigilacją ze strony aparatu bezpieczeństwa PRL. Ten temat może się wydawać poboczny w stosunku do wcześniej zarysowanych głównych wątków książki. Łukaszewski patrzył jednak na sprawy europejskie w kontekście sytuacji Polski i polityki ZSRR wobec Wspólnoty. Wielokrotnie mówił i pisał o tym, jakie znaczenie miały procesy zjednoczeniowe dla erozji systemu komunistycznego. Oswajał z tą myślą elity polityczno-intelektualne Zachodu. Na łamach opiniotwórczej prasy europejskiej starał się być ambasadorem spraw polskich, podkreślając jej kluczową rolę w procesach społecznych i politycznych – czy to była obrona przed najazdem Turków w 1683 r., czy odnowa życia publicznego w programie „Solidarności”. Pośrednio działał także po drugiej stronie żelaznej kurtyny, na przykład udzielając bezcennego wsparcia KUL – jak sam to określił – jako ktoś na kształt jego zagranicznego sekretarza. Łukaszewski wspomniał o tym w kontekście pomocy m.in. stypendialnej otrzymywanej przez KUL za pośrednictwem Catholic Relief Services z funduszu jednego z amerykańskich biznesmenów i filantropów – Charlesa Merilla. Zapewne nie była to jedyna furtka umożliwiająca działanie na rzecz utrzymania Polski w sferze oddziaływania świata zachodniego.

Wspomnienia Łukaszewskiego czyta się z dużą przyjemnością dzięki wysmakowanej estetyce używanego przez niego języka. Autor nie opisuje wartkich zdarzeń, ale mimo to książka ma dynamikę. Na pozytywne wrażenie wpływa także wyczucie i takt w charakterystyce licznych barwnych postaci, nawet jeśli niektóre są przedstawione z pewną dozą krytycyzmu. Jedną z większych zalet książki jest właśnie plejada interesujących osób zaprezentowanych we wspomnieniach. Łukaszewski dał bogate opisy wielu postaci, z którymi zetknął go moment życiowy lub obowiązki zawodowe. Są to osobistości ze świata nauki, polityki i dyplomacji głównie – choć nie tylko – europejskiej. Wiele z nich wniosło cenny wkład w rozwój idei integracji europejskiej lub praktykę funkcjonowania Wspólnoty. Pozostali to ludzie, których dorobek, osobowość czy życiorys były interesujące lub inspirujące dla autora.

Wprawdzie Łukaszewski skupił się na swojej działalności zawodowej, minimalizując wątki osobiste, niemniej w treść wspomnień zostały wplecione uwagi, które rzucają światło na osobę autora, jego upodobania w sferze sztuki, estetyki otoczenia, cenionych pejzaży, nawet drobnych codziennych przyjemności.

Wspomnienia Łukaszewskiego to rodzaj przewodnika po historii intelektualnej wspólnoty europejskiej, napisanego z perspektywy własnej biografii. Wieloletnie doświadczenie autora w świecie nauki i dyplomacji oraz jego erudycja sprawiają, że jest to ważny głos, który nie powinien być pominięty przez czytelników zainteresowanych powojenną historią Europy, znawców myśli europejskiej i historii Wspólnot czy badaczy procesów społecznych, a także polityków, nawet jeśli podjęliby z nim dyskusję.

Korekta językowa: Beata Bińko




I Seminarium: Wychowanie ku niepodległości. Publicystyka pisma „Spotkania”

Portal Ohistorie.eu wraz z Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN” organizują „Spotkania w Bramie” – cykl otwartych seminariów humanistycznych pod patronatem Towarzystwa Historiograficznego, poświęconych historii Lubelszczyzny i tematyce badań nad Europą Środkowo-Wschodnią.

Wychowanie ku niepodległości. Publicystyka pisma „Spotkania”

Pierwszy panel odbędzie się w listopadzie b.r. wokół publicystyki „Spotkań. Niezależnego pisma młodych katolików” – lubelskiego czasopisma drugiego obiegu, integrującego osoby z różnych ośrodków polskiej inteligencji, które ukazywało się w latach 1977–1988.

Tytuł „Spotkania” wyrażał dążenie redakcji do stworzenia płaszczyzny dialogu, umożliwiającego konfrontację różnych poglądów, wspólne działania na rzecz obrony wartości i realizacji ważnych celów. W latach 70.i 80. XX wieku najważniejszym celem dla środowisk opozycyjnych była niepodległa i suwerenna Polska, „Wolna Polska w wolnym świecie”, jak napisał lider środowiska, Janusz Krupski. „Spotkania” podjęły dyskusję nad tym jak odzyskać niepodległość oraz jak przełamać nie tylko polityczne konsekwencje panowania komunizmu, ale także te ujawniające się w sferze wartości i postaw, jak ukształtować polskie społeczeństwo by w sposób świadomy budowało niepodległą demokratyczną Polskę.

O tym jak publicyści „Spotkań” postrzegali rolę Kościoła katolickiego, o znaczeniu refleksji nad przeszłością i wizjach relacji Polaków z innymi narodami, także o aktualności tych dyskusji, rozmawiać będą: o. Tomasz Dostatni OP, Agata Fijuth-Dudek, Marek Kunicki-Goldfinger i Krzysztof Żórawski.

Debatę poprowadzi Małgorzata Choma-Jusińska z Biura Badań Historycznych Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Lublinie.

Termin: 19 listopada 2018 r., godz. 17:00

Miejsce:  Sala Czarna, Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, ul. Grodzka 21.

Wstęp wolny 




Wspólne dziedzictwo. Річ Посполита обох народів в польській і українській історичній думці XIX i XX w.

MAŁGORZATA CHOMA-JUSIŃSKA
EWA SOLSKA

Wspólne dziedzictwo. Rzeczpospolita Obojga Narodów w polskiej i ukraińskiej myśli historycznej XIX i XX w. (Drohobycz, 27-28 września 2018 r.)
Спільна спадщина. Річ Посполита обох народів в польській і українській історичній думці XIX i XX w. ( Дрогобич, 27-28 вересня 2018 r.)

W dniach 27–28 września 2018 r. odbyła się w Drohobyczu międzynarodowa konferencja naukowa pt. „Wspólne dziedzictwo. Rzeczpospolita Obojga Narodów w polskiej i ukraińskiej myśli historycznej XIX i XX w.”; organizatorem zjazdu był Drohobycki Państwowy Uniwersytet Pedagogiczny im. Iwana Franki. Tematyka konferencji, wpisanej w cykl statutowych działań Towarzystwa Historiograficznego, koncentrowała się wokół dziejów historiografii, historii idei, teorii historii i metodologii nauk historycznych. W obradach uczestniczyło ponad osiemdziesięciu badaczy i nauczycieli akademickich reprezentujących różne ośrodki naukowe w Polsce i Ukrainie, m.in. Uniwersytet Gdański, Uniwersytet Łódzki, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Uniwersytet Rzeszowski, Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, Instytut Slawistyki Polskiej Akademii Nauk, Czarnomorski Narodowy Uniwersytet im. Piotra Mohyły w Mikołajowie, Lwowski Uniwersytet Narodowy im. Iwana Franki, Czerkaski Uniwersytet Narodowy im. Bohdana Chmielnickiego, Dnieprzański Uniwersytet Narodowy Uniwersytet im. Olesia Honczara, Wschodnioeuropejski Narodowy Uniwersytet im. Łesi Ukrainki w Łucku, Umański Państwowy Uniwersytet Pedagogiczny im. Pawła Tyczyny, Doniecki Uniwersytet Narodowy im. Wasyla Stusa w Winnicy oraz Dniepropietrowskie Narodowe Muzeum Historyczne im. D.I. Jawornickiego.

27 września uczestnicy konferencji spotkali się na sesji wprowadzającej, następnego dnia obradowali w czterech równoległych sekcjach panelowych. Referenci prezentowali zagadnienia odzwierciedlające aktualne obszary badawcze i edukacyjne historiografii polskiej i ukraińskiej. Podjęli próbę ukazania ciągłości i zmian w ujęciach interpretacyjnych, w analizie dawnych szkół i obecnych orientacji oraz przybliżenia charakterystycznych nurtów i tendencji w kontekście współczesnej humanistyki. Istotnym przedmiotem zainteresowań badawczych okazała się przy tym nie tylko historiografia poszczególnych aspektów dziedzictwa prawnopolitycznego i kulturowego I Rzeczypospolitej, lecz także aktywność polskich i ukraińskich środowisk naukowych prowadzących badania nad tą problematyką, przede wszystkim historyków lwowskich i krakowskich oraz odnośna działalność towarzystw naukowych.

Ważnym obszarem badań w tym zakresie prezentowanym przez prelegentów jest piśmiennictwo dotyczące wymiarów funkcjonowania Rzeczypospolitej Obojga Narodów, począwszy od zagadnień prawno-ustrojowych po kwestie szeroko pojętej kultury i obyczaju, także w kontekście mitologizacji, polityki historycznej i polityki pamięci. Omawiano przy tym koncepcje interpretacyjne czynników rozwoju struktur i przyczyny upadku państwowości, oscylując wokół tradycyjnych sporów historiograficznych i kwestii, jak pisać, rozumieć i przepracowywać te dzieje. Referenci przedstawili dyskusje dotyczące wydarzeń i zjawisk uważanych za konstytutywne, m.in. Unii lubelskiej, ugody w Hadziaczu, formacyjnej roli społeczności Kozaków czy mitu kresowego. Poruszono kwestię słowiańskości oraz relacji polsko-litewskich w myśli historycznej wybranych badaczy i publicystów. Nie zabrakło tradycyjnych portretów historiograficznych postaci i rodów uznawanych za inspiratorów zdarzeń i fundatorów modum vivendi, m.in. Stefana Batorego, Iwana Mazepy, Bohdana Chmielnickiego i Tadeusza Kościuszki. Zainteresowaniem cieszyła się problematyka dotycząca oddziaływania kościołów chrześcijańskich na procesy polityczne i społeczne, w tym ich znaczenie jako czynnika kształtującego lokalne stosunki w wiekach późniejszych, aż do czasów współczesnych. Nie zabrakło analizy wydarzeń XX-wiecznych, które zdynamizowały przemiany i określiły kierunek tych procesów na obszarach dawnej Rzeczypospolitej. Znalazło to odzwierciedlenie w bloku referatów prezentujących współczesną historiografię poświęconą zagadnieniom okresu I wojny światowej, kształtującym historię Polaków i Ukraińców w relacjach wzajemnych, m.in. istnieniu Ukraińskiej Republiki Ludowej w latach 1917–1921. Pokazano, choć wyrywkowo, jak argument dawnej wspólnoty dziejów wykorzystywano we współczesnych rozgrywkach geopolitycznych i etnopolitycznych; sygnalizował to m.in. referat na temat uzasadnienia przynależności Śląska do Polski w historiografii lat 40. i 50. XX w. Także doświadczenia II wojny światowej i politycznego podziału świata po 1945 r. miały istotny wpływ na wizje i interpretacje historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów, co rekonstruowała analiza myśli historycznej i politycznej polskich i ukraińskich emigrantów. Wśród poruszanych zagadnień znalazła się m.in. publicystyka „Rocznika Europy Środkowo-Wschodniej”, jednego z najważniejszych periodyków, w których historia i współczesne problemy Polski i Ukrainy zajmują kluczowe miejsce.

Prelegenci skupili się na zagadnieniach istotnych dla historii Polski i Ukrainy. Omawiali poszczególne przypadki, wśród których znalazło się kilka niekonwencjonalnych ujęć, ale unikali wyraźnego zderzania odmiennych interpretacji obecnych w historiografii polskiej i ukraińskiej. Inicjujące zwłaszcza przy studiach problemów starcie perspektyw badawczych, w odniesieniu np. do orientacji postkolonialnej czy historii mniejszości, a także stałe w tym układzie tematy politycznie i etycznie „niewygodne” marginalizowano. W efekcie mieliśmy tu raczej dyskurs dwóch nurtów historiografii akademickich, które, mimo świadomych i planowych zapewne podejść metodologów w próbach sprowokowania konfrontacji, unikają przecięć, powodujących ryzykowny dla wygodnego skanalizowania badań ferment i rewizjonizm. Tymczasem takie przecięcia wprowadziłyby ów dyskurs na nowe, wciąż nieobecne czy pomijane obszary nauki historii. Pewnym mankamentem, wynikającym wszakże z zawężonego programowo zakresu tematyki konferencji, było pominięcie historiografii litewskiej poświęconej Rzeczypospolitej Obojga Narodów oraz kwestii udziału Białorusinów w rzeczonym dziedzictwie. Jednak w całościowym bilansie zjazd w Drohobyczu, poza wyśmienitą organizacją, pokazał ożywczą różnorodność tematów i wielość nurtów badawczych, uzmysławiając przy tym, że spójna i wyczerpująca wizja czy jeden model interpretacyjny byłyby tu niedorzecznością. Fakt ten przyjmujemy nie jako postulat, lecz jako założenie, które stanowi z kolei dość mocną przesłankę dla kontynuacji dyskursu wokół tematyki I Rzeczypospolitej w podobnym stylu, ale in spe przy nowych i dalszych koncepcyjnych rozszerzeniach.

 

Korekta językowa: Beata Bińko




Wywiad dr Małgorzaty Chomy-Jusińskiej z prof. Andrzejem FRISZKE

profesor Andrzej Friszke

KARTA WOLNYCH POLAKÓW

O strajku w Stoczni Gdańskiej i Porozumieniach Sierpniowych
z prof. Andrzejem FRISZKE rozmawia Małgorzata CHOMA-JUSIŃSKA

7 sierpnia 1980 r. dyrekcja Stoczni Gdańskiej im. Lenina zwolniła wieloletnią, szanowaną pracownicę Annę Walentynowicz. Była to już kolejna osoba związana z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża szykanowana w miejscu pracy. Atmosfera w stoczni była napięta, m.in. pod wpływem trwających od kilku tygodni strajków robotniczych w innych rejonach kraju. Sprawa Walentynowicz przyspieszyła wybuch protestu wśród stoczniowców. Bogdan Borusewicz, członek KSS „KOR” i współpracownik WZZ, przygotował na 14 sierpnia strajk w obronie zwolnionej. Na czele protestu mieli stanąć młodzi stoczniowcy, współpracownicy WZZ: Jerzy Borowczak, Ludwik Prądzyński i Bogdan Felski, oraz zwolniony ze stoczni w 1976 r. Lech Wałęsa. Około godziny 6 rano pracownicy pierwszej zmiany w wydziałach K-1 i K-3 Stoczni Gdańskiej rozpoczęli strajk. Początkowo protestujący zgłosili trzy postulaty: przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz, podwyżka w wysokości 2000 zł i dodatek drożyźniany.

Poniżej prezentujemy wywiad z prof. Andrzejem Friszke, historykiem, autorem licznych publikacji dotyczących powojennej historii Polaków, m.in. Życie polityczne emigracji (1999), Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi (2010), Rewolucja Solidarności 1980–1981 (2014), Między wojną a więzieniem 1945–1953. Młoda inteligencja katolicka (2015), Sprawa jedenastu. Uwięzienie przywódców NSZZ „Solidarność” i KSS „KOR” 1981–1984 (2017).

M. Ch.-J.: Rozmawiamy w przeddzień rocznicy wybuchu strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 r., który rozpoczął proces narodzin ruchu „Solidarności”. Czy strajk ten od początku miał charakter protestu politycznego? Czy dopiero ewolucja, którą przechodził 16 sierpnia, pozwala go tak określić?

A. F.: Jeżeli strajk wybuchł o przywrócenie do pracy usuniętej pracownicy – mówimy o Annie Walentynowicz – a wiadomo, że usunięto ją za działania opozycyjne, jeżeli bardzo szybko pojawia się problem wzniesienia pomnika poległych w 1970 r. stoczniowców, jeżeli sformułowany jest też postulat utworzenia Wolnych Związków Zawodowych, na razie w Stoczni Gdańskiej, są to wszystko postulaty polityczne. I one wyraźnie wykraczały poza horyzont strajków, które dotychczas miały miejsce. Moim zdaniem można więc powiedzieć, że strajk w Stoczni Gdańskiej od początku był polityczny. Jego przygotowanie miało charakter organizacyjno-polityczny. Strajk nie wybuchł spontanicznie, ale był zaplanowany z podziałem zadań dla poszczególnych osób: dla tych młodych trzech robotników, Borowczaka, Prądzyńskiego i Felskiego, którzy przynoszą plakaty i 14 sierpnia inicjują strajk. Określoną rolę do odegrania ma Wałęsa, który pojawia się w stoczni w odpowiednim momencie. Myślę więc, że od początku jest to strajk polityczny, choć oczywiście miał wyraźne postulaty ekonomiczne.

M. Ch.-J.: Cofnijmy się w czasie. 1 lipca wprowadzona została podwyżka cen mięsa i wędlin. Przez kilka tygodni przed strajkiem w Stoczni w wielu zakładach pracy w kraju wybuchały protesty, najbardziej intensywne na Lubelszczyźnie. Co je różniło od strajku stoczniowego? Dlaczego wówczas niezadowolenie z podwyżek cen mięsa i wędlin – przecież dające o sobie znać w całym kraju – nie przerodziło się w ogólnopolski protest? Czy robotnicy jeszcze nie dojrzeli do formułowania tak daleko idących postulatów pozaekonomicznych jak miesiąc później w Gdańsku? Czy zabrakło wsparcia ze środowisk nierobotniczych?

A. F.: Myślę, że istotne było wszystko, co Pani powiedziała. Na pewno strajki lipcowe – łącznie z tym dużym strajkiem lubelskim – były, po pierwsze, spontaniczne, to znaczy wybuchały bez uprzedniego przygotowania programowego, personalnego. Po drugie, na Lubelszczyźnie nie było aktywnych, dobrze zorganizowanych środowisk opozycyjnych, jakie były w Gdańsku. Oddolne ruchy mają swoją dynamikę. Strajki lipcowe się powiodły – władza nie zastosowała siły, poszła na ustępstwa – i to poszerzało zakres odwagi i wyobraźni robotników w innych ośrodkach kraju. Można było więcej żądać, można było sobie wyobrazić, że w zasięgu są dalsze możliwości. Myślę, że to były elementy decydujące: z jednej strony strajki lipowe przygotowały klimat do szerokiego sprzeciwu, a z drugiej ważne było istnienie w Gdańsku grupy ludzi doświadczonych – działaczy i sympatyków WZZ – którzy już wcześniej organizowali protesty, przeszli przez konflikty z milicją, byli zdecydowani na to, by podjąć ryzyko protestu. Nie była to duża grupa, tworzyło ją kilkanaście osób. Ale proces kształtowania w ich otoczeniu grupowej świadomości interesów zawodowych i społecznych trwał już wcześniej. Prócz istnienia WZZ i systematycznego kolportażu podziemnego „Robotnika” ogromne znaczenie miały manifestacje w rocznicę Grudnia ’70 pod bramą stoczni, które odbywały się od 1977 r. W grudniu 1979 r. uczestniczyło już parę tysięcy robotników, wtedy też przemówił Wałęsa, znakomicie zresztą. O tej manifestacji pisała prasa opozycyjna, także w Warszawie, została ona zauważona również przez MSW jako ważne wydarzenie. Była to zatem zupełnie inna sytuacja niż przywódców czy inicjatorów strajków lipcowych, którzy wcześniej podobnych doświadczeń nie mieli. To właśnie bardzo odróżniało strajk w Gdańsku od strajków lipcowych.

M. Ch.-J.: Ta niewielka grupa skupiona wokół WZZ niewiele zdziałałaby wśród pracowników Stoczni Gdańskiej, gdyby nie atmosfera w przedsiębiorstwie, gdyby nie poczucie, że protest jest niezbędny i z powodów ekonomicznych, i ze względu na znaczenie formułowanych przez nich postulatów politycznych.

A. F.: Dokładnie. Istotne było, że szeroka grupa ludzi wiedziała o strajkach w lipcu, to trudno było ukryć. Wolna Europa o tym mówiła. Wiadomo było, że ten ruch idzie, i w związku z tym ludzie wcześniej mniej zdeterminowani w sierpniu byli gotowi na to, żeby podjąć ryzyko protestu.

M. Ch.-J.: Także strajkujący w Stoczni Gdańskiej przeszli swego rodzaju ewolucję. Protest miał moment zwrotny 16 sierpnia. Zaistniały dodatkowe okoliczności, które sprawiły, że strajk nabrał faktycznie charakteru solidarnościowego. Tego dnia w Gdańsku strajkowało ponad 80 tys. osób.

A. F.: Każda wygrana rodzi apetyt na więcej. A strajk trwający od 14 do 16 sierpnia był wygrany. Prowadzący negocjacje z dyrekcją Wałęsa okazał się zresztą świetnym, twardym, konsekwentnym negocjatorem. Uzyskano właściwie wszystko, o co się upominano. Dotyczyło to i spraw finansowych, i wszystkich spraw politycznych. Także inne zakłady, które przystępowały do strajku 15, 16 sierpnia, nie chciały zostać z boku. Dlatego przyłączały się do tego ruchu w nadziei, że razem uda się to pociągnąć. Jak wiadomo, strajk w Stoczni Gdańskiej został zakończony 16 sierpnia. O okolicznościach tego zakończenia czytałem ostatnio w „Polityce” artykuł Tomasza Kozłowskiego Pierwszy dzień rewolucji, który bardzo dobrze opisuje ówczesną dynamikę wydarzeń. Jedno jest pewne – 16 sierpnia strajk został wygrany, to znaczy wszystkie postulaty, które strajkujący w stoczni zgłaszali, zostały przyjęte przez dyrekcję. Komitety strajkowe wyłonione na poszczególnych wydziałach już nie były zdominowane przez opozycję, znaleźli się w nich, jak napisał Kozłowski, ludzie dyrekcji. A jeżeli nawet nie byli to ludzie dyrekcji, to byli politycznie niezaangażowani. I kiedy władze stoczni zgodziły się na wszystkie postulaty, to w sposób naturalny Komitet Strajkowy uznał ten strajk za zakończony. Natomiast istniał problem z pozostałymi zakładami Gdańska, które rozpoczęły strajki i na razie nie odniosły żadnego sukcesu. Tak powstała potrzeba, podjęta przez te świadome grupy polityczne, żeby strajku jednak nie zawiesić, nie kończyć, ale kontynuować w interesie także pozostałych zakładów pracy i rozszerzyć listę postulatów. To był moment przełomowy. Jak się potem okaże, ten 16 sierpnia otwiera epokę prowadzącą do zasadniczych zmian w Polsce.

M. Ch.-J.: Tym, co wyróżnia strajk w Stoczni Gdańskiej, w mniejszym stopniu także inne sierpniowe strajki na Wybrzeżu, jest to, że ich uczestnicy nie byli sami. Mieli świadomość poparcia społecznego. Są działacze opozycji, którzy w stoczni dosłownie organizują czy współorganizują protest. Wyrazy poparcia płyną z różnych środowisk opozycji w kraju. Intelektualiści ogłaszają list w wyrazami poparcia i apel o kompromis, potem jako eksperci są w stoczni i wspierają Międzyzakładowy Komitet Strajkowy w negocjacjach z władzami. Są aktorzy Teatru Wybrzeże, duchowni z posługą religijną. Są wreszcie korespondenci mediów zachodnich, którzy od lipca żywo interesują się wydarzeniami w Polsce. Wszystko to stwarza wyjątkową sytuację, działającą na korzyść strajkujących.

A. F.: Oczywiście. I jeszcze trzeba dopowiedzieć, że te wszystkie gesty wsparcia, obecność opozycji i dziennikarzy powoduje, że wiedza o tym, co się dzieje w Stoczni Gdańskiej, jest rozpowszechniana natychmiast za granicę i ona wraca właściwie tego samego dnia, w audycjach Radia Wolna Europa czy radia BBC, i właściwie cała Polska słyszy, co się rozgrywa na Wybrzeżu, może śledzić dzień po dniu walkę robotników. To oczywiście powoduje ogromny przyrost solidarności z nimi w całej Polsce, a także za granicą, w postaci różnych komentarzy medialnych. I stymuluje ruch strajkowy w innych ośrodkach. Bez tego prawdopodobnie strajk sierpniowy nie miałby takiego zasięgu. Przypomnę, pod koniec sierpnia strajkowało około 700 tys. ludzi w siedmiuset zakładach, to jest więc największy strajk w historii ziem polskich. Nigdy nie doszło do takiego wielkiego strajku jednocześnie. Było to wydarzenie zupełnie niezwykłe, i z tego ruchu zrodzi się „Solidarność”.

M. Ch.-J.: Jaką rolę odegrała w narodzinach „Solidarności” inteligencka opozycja?

A. F.: Te grupy inteligenckie miały fundamentalne znaczenie. Po pierwsze, grupy, które przygotowywały ten ruch, kształtowały wyobraźnię polityczną, uczyły, jak strajkować. Myślę przede wszystkim o grupie „Robotnika” i oczywiście WZZ-ach na Wybrzeżu. To były grupy inicjatywne ruchu strajkowego. Następnie ci, którzy ten strajk bezpośrednio wspierali, czyli powielali ulotki, przygotowywali propagandę „na mieście”, obsługiwali powielacze, członkowie Komitetu Obrony Robotników i Ruchu Młodej Polski z Gdańska. Trzeba zauważyć też warszawskie centrum zbierania informacji o strajkach i przekazywania wiadomości na Zachód, by wiadomości wróciły przez Radio Wolna Europa. Taką grupę stworzył i koordynował Jacek Kuroń, po jego i innych aresztowaniu przejęli to następni.
A druga grupa, która się pojawi parę dni później, to są wspomniani przez Panią doradcy, którzy przyjechali z intencją, żeby nie tylko wesprzeć moralnie ruch strajkowy, ale również by pośredniczyć czy doradzać w trakcie negocjacji z władzami, kiedy one się zaczną. I to jest ogromnie ważna rola, o której nie powinniśmy zapominać, bo ona powodowała, że te negocjacje w pewnym momencie mogły nabierać kształtu precyzyjnych ustaleń i precyzyjnie zapisanych porozumień.

M. Ch.-J.: Członkowie MKS mieli świadomość oczekiwań środowisk pracowniczych, ale profesjonalne doradztwo z zakresu ekonomii czy prawa, pewne doświadczenie w rozmowach z władzami różnych szczebli były niezbędne do formułowania postulatów i prowadzenia negocjacji.

A. F.: Tak. Postulaty, które Wałęsa negocjował w pierwszych dniach strajku, co wiemy z opublikowanych stenogramów, dotyczyły wycinkowych spraw, ale gdy wchodziła w grę sprawa nowych związków zawodowych w stoczni, to oczywiście powstawało mnóstwo pytań i wątpliwości, jak to potem miałoby wyglądać w praktyce. Otóż kiedy negocjowano już postulaty MKS, to oczywiście negocjacje musiały obejmować wiedzę o ogólnym stanie prawnym, czy to ustaw dotyczących związków zawodowych, czy funkcjonowania przedsiębiorstwa, czy polityki społecznej i różnych zobowiązań, i udziału w tych zobowiązaniach związków zawodowych, czy kwestii konwencji międzynarodowych podpisanych przez PRL, na co można się było się powoływać w negocjacjach. Tu była potrzebna rzeczywiście duża wiedza ekonomiczno-społeczno-prawnicza. A poza tym sporo umiejętności, które są w takich rozmowach ważne, czyli na przykład zdolność precyzyjnego używania pojęć, słów, żeby potem nie było wątpliwości, co to właściwie znaczy. Chodziło o ścisłość zapisów. I oczywiście rola ekspertów była zupełnie fundamentalna, bez nich te zapisy nie mogłyby być tak precyzyjne, co pozwalało później powoływać się na Porozumienia Sierpniowe czy przy powstawaniu „Solidarności”, czy przy dalszych konfliktach z władzami, przy rozstrzyganiu różnych kwestii związanych z działaniem „Solidarności”, jak uprawnienia do posiadania własnej prasy związkowej i ośrodków doradczych, a także w takich sprawach jak negocjowanie nowej ustawy o związkach zawodowych. Wszystko to jest zapisane w tym porozumieniu z 31 sierpnia. Robotnicy nie mogli być tak precyzyjni, tak przewidujący, żeby mieć w horyzoncie wyobrażeń wszystko to, co należy uwzględnić w treści porozumień. Negocjatorzy rządowi dążyli do tego, żeby pewne pojęcia rozwodnić, pozostawić furtki. Pokazuje to dobrze przykład Kazimierza Barcikowskiego i jego zespołu ze Szczecina, którzy negocjowali kwestię powołania związków zawodowych. Nie bez przyczyny się podkreśla, że kłopotliwe potem dla „Solidarności” zapisy porozumienia szczecińskiego powstały dlatego, że w Szczecinie strajkujący nie mieli dobrych doradców. W efekcie na mocy zawartego 30 sierpnia uzgodnienia powołano tam Komisję Porozumiewawczą. Pozornie dobrze jest, jeśli istnieje tak komisja, ale ze względu na mieszany skład dawała ona stronie rządowej, przynajmniej potencjalnie, dużo większe możliwości ingerowania w pewne poczynania przyszłych związków, niż według ustaleń z Gdańska. Ta komisja wkrótce potem przestała się zbierać, ale ze strony władz to było jedno z takich posunięć, by pewnych rzeczy nie doprecyzować, by pozostawić na później do dalszych uzgodnień, albo też wprowadzić takie zabezpieczenia, które dawałyby partii możliwość wywierania wpływu na związek. Zatem rola ekspertów, którzy mogli takie pułapki dostrzec, uprzedzić, znaleźć inne rozwiązania, była szalenie ważna.

M. Ch.-J.: Funkcjonuje pewien stereotyp odnoszący się do pracy Komisji Ekspertów, a także szerzej do relacji inteligencji i robotników w ruchach kontestacyjnych, w ramach którego przedstawiciele inteligencji mają skłonność do hamowania radykalizmu robotników. Czy postawy przedstawicieli obydwu grup w czasie strajku potwierdzają takie postrzeganie ich wzajemnych relacji?

A. F.: Może nawet to prawda. Zależy od tego, co rozumiemy pod pojęciem radykalizmu. Oczywiście oni – Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Andrzej Wielowieyski, Bohdan Cywiński, Tadeusz Kowalik, Waldemar Kuczyński – jechali do stoczni z obawą, że to wszystko może się skończyć katastrofą. Czyli że załamią się rozmowy albo w ogóle rozmów nie będzie, że skończy się zduszeniem siłą tego ruchu, może polać się krew, jak 10 lat wcześniej. To było całkiem możliwe. Ich wyjazd do Gdańska był motywowany przekonaniem, że nie wolno dopuścić do takiego scenariusza. W związku z tym ten ruch powinien być przewidywalny, a jego postulaty odważne, ale realne i tak sformułowane, by istniała szansa na zawarcie kompromisu. Taki był – znałem tych ludzi – sposób ich myślenia. Z taką intencją jechali do Gdańska. Gdy przyjechali do Gdańska i poczuli tę atmosferę ruchu robotniczego, zobaczyli dojrzałość, determinację, twardość żądań, to niewątpliwie się zradykalizowali, uznali, że nie mogą powiedzieć, iż całkowicie nowe związki są nierealne, muszą starać się osiągnąć to, czego robotnicy pragną. Przyjęli postawę służebną w tym sensie, że ten ruch chcą reprezentować i pragną, by to, czego ci ludzie żądają w 21 postulatach, zostało zrealizowane. Zarazem jednak są też granice możliwości systemu politycznego PRL. Trzeba było dobrze zdiagnozować sytuację, jak daleko władza może się cofnąć, by nie sprowokować sytuacji, że w swojej świadomości poczuje się zapędzona do takiego miejsca, iż uzna, że nie ma już miejsca na kompromis i trzeba to wszystko twardo zdławić. W gruncie rzeczy doradcy MKS w czasie negocjacji poruszali się w istniejących warunkach tak, by uzyskać dla strajkujących maksimum, ale w taki sposób, aby władza nie miała poczucia, że rzuca się ją na kolana. Elementem tego może być na przykład zmiana nazwy z Wolne Związki Zawodowe na Niezależne Samorządne Związki Zawodowe. Dla władzy, jak się okazało, słowo „wolne” brzmiało prowokacyjnie, było nie do przyjęcia, i to z kilku względów. Po pierwsze, było to pośrednie oskarżenie organizacji związkowych dotąd funkcjonujących, że nie są wolne. To uderzało w poczucie godności działaczy partyjnych. Po drugie, przymiotnik mógł być odnoszony do nazwy Międzynarodowa Konfederacja Wolnych Związków Zawodowych na Zachodzie. To były związki socjaldemokratyczne, chadeckie, ale nie komunistyczne, w związku z tym słowo „wolne” pośrednio wpisywałoby tworzący się związek w świat zachodni, przy istniejącym podziale Europy. Krótko mówiąc, to było dla rządzących bardzo niezręczne i słowo „wolne” zastąpiono terminem „niezależne samorządne”. A przecież to nie zmieniało w żadnym stopniu sensu tego, co osiągnięto. Jest to dobry przykład problemu, który doradcy rozwiązywali.

M. Ch.-J.: Samoograniczanie się strajkujących, żeby posłużyć się terminem wprowadzonym do dyskusji o Sierpniu przez Jadwigę Staniszkis, dało o sobie znać w fazie formułowania postulatów MKS, kiedy zrezygnowano z żądania wolnych wyborów.

A. F.: Zastanawiano się też nad takimi żądaniami, dla których można by znaleźć precedens. Opowiadał mi Borusewicz, że na przykład postulat emisji mszy w radiu pojawił się stąd, że on gdzieś przeczytał, iż w NRD jest msza w radiu. Jeśli więc jest w NRD, to można ją wprowadzić w Polsce. Ale żądanie wolnych wyborów byłoby faktycznie wezwaniem do obalenia władzy komunistycznej. Byłby to postulat wprost skierowany do władzy, żeby się sama obaliła, bo partia wiedziała, że nie mogłaby wygrać wyborów. A zatem wolne wybory to zmiana ustroju. To byłby postulat, którego władza nigdy nie mogłaby przyjąć, a Moskwa w żadnym razie by na to nie pozwoliła. Takiego żądania oczywiście nie można było wysuwać, jeśli się dążyło do zawarcia porozumienia.

M. Ch.-J.: Jak ewoluowało stanowisko kierownictwa PZPR, również w kontekście reakcji innych państw bloku komunistycznego na strajki sierpniowe? Co było decydującym czynnikiem, który sprawił, że jednak kierownictwo partyjne zdecydowało się zaakceptować wszystkie 21 postulatów?

A. F.: Zadecydowało o tym wiele elementów. Przede wszystkim poczucie tego, że ten strajk się nie załamie, to znaczy, że on tylko się rozszerza. Zastrajkował Szczecin, potem Łódź i Wrocław, zastrajkowały wreszcie 29 sierpnia kopalnie i huty Śląska. I to właściwie był czynnik, który przesądził, że kierownictwo partyjne zdecydowało się na podpisanie porozumienia. Inaczej w kolejnym tygodniu właściwie cała Polska by stała, bez perspektyw wyjścia z tej sytuacji. Dlatego też partia się cofała. Wcześniej podejmowane były działania, żeby złamać solidarność strajkujących przez odrębne rozmowy. Tego spróbowała komisja wicepremiera Tadeusza Pyki w pierwszym okresie strajku powszechnego w Trójmieście. Okazało się to nieskuteczne. Przez cały czas trwały działania propagandowe – kampania prasowa, telewizyjna, przemówienia i apele do strajkujących czy próby zohydzenia ich przywódców – wszystko okazało się nieskuteczne. Strajk tylko rósł, mimo tych wszystkich przeciwdziałań. Pod koniec sierpnia władza miała trzy możliwe scenariusze rozwiązania problemu. Pierwszy to czekać dalej, ale to oznaczałoby, że zamiast 700 tys. strajkujących byłoby 1,5 mln. Być może mogłoby nawet dojść do lokalnych rozruchów. To byłoby bardzo niebezpieczne. Druga możliwość to podpisanie porozumień, co się zmaterializowało. I trzecia możliwość, co do której w MSW trwały przygotowania i właściwie do końca brano pod uwagę taki scenariusz – to uderzenie na centrum strajkowe, na stocznię, i próba rozbicia siłą strajku. Ale to byłoby awanturnicze działanie, bo nawet gdyby akcja się powiodła, reakcja solidarnościowa w innych ośrodkach byłaby oczywiście tak potężna, że Polska być może stanęłaby na krawędzi powszechnych rozruchów. Z tych trzech opcji kierownictwo partii wybrało tę, która dawała szansę dalszej gry, czyli podpisanie porozumień, a potem ewentualnie próby manipulowania treścią uzgodnień, rozgrywania przeciwnika. Kania zresztą powiedział: „Lepiej zrobić krok wstecz niż krok w przepaść”, i to dobrze oddaje stan ducha na szczytach władzy. Natomiast co do Związku Radzieckiego, to oczywiście kierownictwo KPZR patrzyło na sytuację w Polsce z dużą obawą, z dużą złością i na ruch strajkowy, i na bezradność polskich towarzyszy. Ale nie zakazało podpisania porozumień ze strajkującymi. Przypominam o wizycie czterech członków kierownictwa PZPR u ambasadora Borysa Aristowa 29 sierpnia. Stwierdzono wówczas, że być może trzeba będzie podpisać porozumienie zawierające zgodę na powstanie niezależnych związków, i oczekiwano odpowiedzi z Moskwy, która jednak nie przyszła. Brak odpowiedzi to na szczęście nie zakaz, w związku z tym uznano, że trzeba to podpisać. Jak mi opowiadali ludzie będący wtedy we władzach PZPR, zwłaszcza Andrzej Werblan, który na początku września pojechał do Moskwy wyjaśniać sytuację, pytania Breżniewa dotyczyły przede wszystkim tego, jak w ogóle można było dopuścić do powstania takiego ruchu i dlaczego w ogóle to porozumienie zostało podpisane. Moskwa temu była bardzo nieprzychylna od początku.

M. Ch.-J.: Porozumienia Sierpniowe były zatem swego rodzaju mniejszym złem, jak powiedział Edward Gierek w czasie posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR. Kierownictwo PZPR wybrało to rozwiązanie, jak sądzę, również dlatego, że miało świadomość, iż postulaty strajkowe znajdują poparcie także w szeregach działaczy partyjnych. Zresztą już w czasie strajków w lipcu okazało się, że linia podziału nie przebiega wedle przynależności do partii. Rządząca ekipa znalazła się w sytuacji, gdy niepewna stała się też postawa własnych towarzyszy partyjnych.

A. F.: Tak jest. Ja bym powiedział, że oni bazowali na dwóch nadziejach. Po pierwsze, że działacze oficjalnych związków zawodowych popularni w swoich zakładach znajdą się w nowych związkach i zdołają się w nich wybić. Mają doświadczenie, wiedzą, jak rozmawiać z ludźmi, jak załatwiać sprawy, umieją się obracać w świecie instytucjonalnym i być może w ciągu paru miesięcy w wielu ośrodkach to oni przejmą inicjatywę od organizatorów strajków. A po drugie, oni liczyli na to, że nie powstanie jeden związek ogólnopolski, tylko będą to związki regionalne, związki lokalne, będzie ich dużo. Tymczasem sytuacja kompletnie zaskoczyła władze tym, że 17 września wszystkie nowo tworzone związki, nie tylko tworzone na bazie komitetów strajkowych, ale także tam, gdzie nie było strajków, połączyły się pod jednym przewodnictwem związku gdańskiego i Lecha Wałęsy, i utworzyły Krajową Komisję Porozumiewawczą. To było posunięcie w gruncie rzeczy nieprzewidywane przez nikogo. To znaczy ani przywódcy strajku sierpniowego nie spodziewali się, że powstanie jeden ogólnopolski związek zawodowy, ani oczywiście władze się tego nie spodziewały. Władze liczyły, że jeżeli będzie wiele organizacji związkowych, pozwoli im to na rozgrywanie między sobą związków i ich interesów, a w części uda się ulokować liderów bliskich partii. I zresztą tak się działo, przypominam, że w pierwszych miesiącach posierpniowych trwały dosyć duże tarcia między Gdańskiem a Szczecinem. Z kolei Międzyzakładowy Komitet Robotniczy Jastrzębia był, po pierwsze, bardzo niechętny Gdańskowi, po drugie, niechętny korowskiej opozycji, po trzecie, szukał powiązań z komitetem partyjnym w Katowicach, a nawet z Mieczysławem Moczarem, uważanym wówczas za silnego w partii i zarazem prezesa Najwyższej Izby Kontroli. To, że udało się utrzymać jedność „Solidarności” mimo różnej optyki i ambicji lokalnych liderów, bo to też trzeba wziąć po uwagę, to w pewnym sensie był cud, jeśli znamy polską kłótliwą naturę. Ogromną rolę odegrał też Wałęsa, powszechnie uznawany w całym kraju za lidera i symbol „Solidarności”.

M. Ch.-J.: Właściwie od połowy sierpnia w różnych relacjach: między liderami strajkowymi, między strajkującymi a władzami, wygrywała solidarność lub dążenie do kompromisu, a nie rywalizacja.

A. F.: Tak jest.

M. Ch.-J.: Mówimy zwykle o Porozumieniach Sierpniowych w liczbie mnogiej. W powszechnej świadomości najbardziej znane są te podpisane 31 sierpnia w Gdańsku i dzień wcześniej w Szczecinie. Umykają porozumienia podpisane przez stronę rządową i dwa inne MKS-y: 3 września w Jastrzębiu-Zdroju, w kopalni „Manifest Lipcowy”, oraz 11 września w Hucie „Katowice” w Dąbrowie Górniczej. Tymczasem porozumienie zawarte w Dąbrowie, ze względu na to, że miało gwarantować prawo do powołania Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych na terenie całego kraju, było swego rodzaju przypieczętowaniem postanowień gdańskich, taką kropką nad i.

A. F.: Mówimy przede wszystkim o wielkiej polityce, natomiast porozumienia strajkujących z władzami dotyczyły wielu spraw pracowniczych. Tak było w dokumencie z Jastrzębia. Ogromna większość postulatów dotyczyła specyficznych problemów branży górniczej i hutniczej, wolnych sobót oraz właśnie kwestii nowych związków. Natomiast ma Pani rację, porozumienie w Hucie „Katowice” było kropką nad i. Ono potwierdzało, że związki mają powstać na terenie całego kraju i każdy może w nich uczestniczyć. Było to o tyle ważne, że zapisy porozumienia gdańskiego brzmiały niejednoznacznie. Jeśli je uważnie przeczytamy, to okaże się, że w jednym miejscu jest napisane, że będzie dotyczyło całego kraju, a w innym miejscu jest mowa o Wybrzeżu. Stąd pojawiła się niejasność, czy to porozumienie dotyczy całej Polski. Deklaracje były takie, że ustalenia mają się odnosić do całego kraju, ale nieprzypadkowo władze nie chciały, żeby od razu w Gdańsku podpisywać porozumienia ogólnopolskie. Pozostawiały taką furtkę. Porozumienie z Huty „Katowice” zamknęło tę furtkę, to znaczy ostatecznie przesądziło, że związki zawodowe będą mogły powstawać wszędzie, i w Rzeszowie, i w Zielonej Górze, czyli w takich miejscowościach, gdzie żadnych strajków nie było i teoretycznie władze mogły tam blokować powstanie organizacji związkowych. Zresztą próbowały blokować, utrudniać. Wykonano taki manewr, że rozwiązano Centralną Radę Związków Zawodowych, a należące do niej związki branżowe miały odtąd nazwę Niezależne Samorządne Związki Zawodowe Metalowców czy NSZZ Pracowników Przemysłu Spożywczego. Czyli wyprowadzono z dawnego CRZZ różne związki branżowe, nadając im nazwę „Niezależne i Samorządne”, robiąc ludziom wodę z mózgu, że to niby jest ten nowy związek. W wielu ośrodkach wywołało to ogromne napięcia i konieczność wyjaśniania: to nie jest ten związek zawodowy, nowy niby, a to my jesteśmy ten właściwy, związany z Gdańskiem. To był taki język tłumaczeń, zanim nazwa „Solidarność” powstała i upowszechniła się: „my jesteśmy z Gdańskiem, afiliowani do Gdańska”. Strajk w Hucie „Katowice” te niejasności przecinał, wszędzie mogły powstawać związki „związane z Gdańskiem”.

M. Ch.-J.: Porozumienia Sierpniowe – przede wszystkim przez postulat niezależnych związków zawodowych – miały z jednej strony znaczenie symboliczne, gdyż kwestionowały hasło sprawowania przez PZPR władzy w imieniu robotników. A z drugiej strony wywołały liczne konsekwencje związane z praktyką sprawowania władzy, koniecznością podzielenia się władzą przez rządzącą partię z „Solidarnością”. Po powstaniu związku niektóre sfery życia ekonomicznego czy społecznego wymagały wynegocjowania pewnych kwestii z NSZZ „Solidarność”.

A. F.: Ich było całe mnóstwo. Zaczynając od ustawienia całej sytuacji w zakładach pracy, relacji z dyrektorem, relacji z dotychczasową radą zakładową, z podmiotami w gruncie rzeczy nieważnymi merytorycznie, ale istniejącymi, takimi jak samorząd. Było dużo problemów, które wiązały się z ułożeniem na nowo zakresu kompetencji. Jesienią 1980 r. ujawniły się problemy płacowe różnych branż, związane też z wynegocjowanymi w porozumieniach podwyżkami. Istotną kwestią było kształtowanie polityki gospodarczej. W porozumieniach przewidziano udział związków zawodowych w pracach nad reformą gospodarczą, o której zaczęto coraz więcej mówić. Tylko w tym wymiarze chodzi o udział „Solidarności” we władzy. PZPR pryncypialnie stawiała zasadę, że związek zawodowy nie może współdecydować o sprawowaniu władzy. Ale rzeczywiście wiele spraw wymagało uzgodnień, ponieważ państwo było również de facto organizacją gospodarczą. Po Sierpniu faktem stało się istnienie niezależnego podmiotu, z którym trzeba się umawiać co do różnych spraw gospodarczych, płacowych, zakresu stosowania bezpieczeństwa i higieny pracy, długości dnia roboczego i mnóstwa innych rzeczy. To powodowało, że system zaczął się zmieniać. Nowa sytuacja wymagała ciągłych negocjacji w różnych tego typu kwestiach, niby dalekich od spraw polityki, ale właśnie okazywało się, że nieodłącznie z nią związanych. Rzecz jasna aparat partyjny się przed tym bronił, próbował różne rzeczy robić po staremu i napotykał opór struktur „Solidarności”. Tu mamy w gruncie rzeczy odpowiedź na to, dlaczego po Sierpniu było tyle konfliktów. Nie tylko od razu strajkowych, ale różnych konfliktów, na różnych poziomach, między dotychczasowymi władzami a powstającym związkiem.

M. Ch.-J.: Oprócz kwestii ekonomicznych w porozumieniach znalazły się też ewidentnie polityczne, związane z cenzurą, więźniami politycznymi.

A. F.: W sprawie cenzury powołano komisję, toczyły się rozmowy i ostatecznie, po kilku miesiącach, na wiosnę 1981 r. powstał projekt ustawy regulujący sprawy cenzury, który został przyjęty przez sejm i wszedł w życie latem 1981 r. Przedmiotem pewnych kontrowersji był status biuletynów związkowych „do użytku wewnątrzzwiązkowego”, wydawanych całkiem poza cenzurą, oraz ewentualnego rozpowszechniania publikacji opozycji demokratycznej wydawanych już od kilku lat, które nawet nie miały stempla „do użytku wewnątrzzwiązkowego”, pism takich, jak „Krytyka”, „Zapis”, czy książek NOW-ej i innych wydawnictw opozycyjnych. Te wydawnictwa „Solidarność” brała pod swoją opiekę, chociaż w różnych regionach różnie bywało, a władza biernie się z tym godziła, zwłaszcza do pewnego momentu. Niektóre punkty porozumienia gdańskiego nie wywołały zatem jakichś wielkich napięć. Tak samo problem zwolnienia więźniów politycznych. Oni po prostu tych ludzi zwolnili i toczyły się jakieś dalsze postępowania, szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, jak i do czego prowadziły, ale ci ludzie do 13 grudnia pozostawali na wolności. Osobnym problemem były aresztowania działaczy Konfederacji Polski Niepodległej we wrześniu 1980 i później. One dotyczyły nie wspierania ruchu strajkowego czy działalności przedsierpniowej, ale godzenia „w sojusze”, czyli atakowania ZSRR. Władze znalazły więc taką furtkę do oskarżeń, by to nie dotyczyło wolności zapewnionych w porozumieniach.

M. Ch.-J.: Wprawdzie pewne posierpniowe zmiany, te w sferze mentalnej społeczeństwa i te dotyczące praktyki sprawowania władzy, jak choćby uchwalona ustawa o cenzurze, nie zostały cofnięte po 13 grudnia 1981 r., jednak wprowadzenie stanu wojennego wstrzymało procesy zmian zachodzące w następstwie powstania „Solidarności”.

A. F.: Ja bym powiedział dużo więcej. Po Sierpniu w gruncie rzeczy zmienił się charakter ustroju. Zmienił się, ponieważ 10 mln obywateli zjednoczyło się w organizacji związkowej, która nie była kontrolowana przez władzę, która wysuwała różne postulaty i je realizowała. I w zakresie realizowania praw obywatelskich, i w zakresie oświaty, wydawania niezależnej prasy, i w zakresie manifestacji, i również w zakresie dyskutowania o historii w sposób niecenzurowany. Wreszcie w zakresie procedur i praktyki wybierania ludzi do różnych gremiów i władz stowarzyszeń. Rok 1981 to są wielkie wybory na różnych poziomach, począwszy od zakładów, w całej organizacji związkowej wybiera się delegatów. We wrześniu jest wielki zjazd „Solidarności”, delegatów wybranych przez zjazdy regionalne w całej Polsce. To są pierwsze nieskrępowane wybory od 1945 r. To wszystko spowodowało całkowitą zmianę logiki sytuacji. Władza nie była reżyserem i organizatorem życia społecznego, politycznego, gospodarczego, samorządowego, kulturalnego, lecz stała się jednym z uczestników całego tego procesu i powstały ogromne enklawy całkowitej samorządności, w kulturze na przykład. W szkołach „Solidarność” nauczycielska narzuciła zupełnie nowe reguły życia. Wielkie zmiany zaszły na wyższych uczelniach, łącznie z ustawą o szkolnictwie wyższym przywracającą autonomię i samorządność. W gruncie rzeczy wyłaniał się zupełnie inny system, w którym partia – owszem – rządziła tymi najwyższymi instytucjami, zwłaszcza aparatem przemocy, telewizją publiczną, oczywiście ministerstwami, ale nie miała możliwości twardego egzekwowania swojego języka ani swoich wyobrażeń politycznych, ani decyzji. Dlatego doszło do wprowadzenia stanu wojennego, bo logika tej sytuacji zmierzała do tego, że nastąpiłoby całkowite zautonomizowanie społeczeństwa i być może lokalnych ośrodków władzy. W roku 1982 miały się odbyć wybory do rad narodowych, których już nie można byłoby przeprowadzić z jedną listą zatwierdzoną w komitecie wojewódzkim. W związku z tym system ulegał właściwie rozmywaniu. Istniało twarde jądro wokół KC PZPR i telewizji oraz ośrodków: MSW, MON, Ministerstwa Sprawiedliwości, ale i to wszystko się zmieniło. Przypominam: sądownictwo także przechodziło zmiany – to też jest temat jak najbardziej na czasie. To wtedy wymyślono nowe reguły funkcjonowania sądownictwa, izolowania ministra sprawiedliwości od spraw personalnych sądów, wprowadzając zasady wyboru sędziów przez samorząd sędziowski. W ciągu 1981 r. różnym koncepcjom nadano czasem kształt wręcz projektów ustawowych. Trwały trudne negocjacje z ministrem, ale reformy sukcesywnie zaczęły być w niektórych sferach realizowane, na przykład w Warszawie według nowych zasad odbyły się wybory prezesa Sądu Wojewódzkiego i wcale nie został nim ten, kogo chciał minister, lecz sędzia związany z „Solidarnością”. Ten proces budowania samorządnego społeczeństwa demokratycznego postępował bardzo wyraźnie w ciągu 1981 r. i oczywiście to był skutek Porozumień Sierpniowych, bo one otworzyły drogę do samoorganizacji społeczeństwa. W porozumieniach też zapowiedziano potrzebę reform w wielu dziedzinach.

M. Ch.-J.: Na koniec, Panie Profesorze, chciałam zapytać, czy wprowadzenie stanu wojennego i jego następstwa w dłuższej perspektywie nie zatarły znaczenia Porozumień Sierpniowych, przesuwając je raczej ku sferze symbolicznej, co spowodowało, że umyka ich rola jako dokumentów sprawczych fundamentalnych zmian politycznych, społecznych, mentalnych polskiego społeczeństwa w latach osiemdziesiątych?

A. F.: Trudno powiedzieć. Myślę, że to jest może kwestia pokoleniowa. Nie mam poczucia, że w stanie wojennym została zatarta świadomość znaczenia Sierpnia. Pamiętam doskonale, że postulaty okresu stanu wojennego i lat późniejszych cały czas się koncentrowały wokół tego, że trzeba wrócić do Porozumień Sierpniowych, że to Porozumienia Sierpniowe są, nazwijmy to, kartą wolnych Polaków. I te wszystkie ustalenia zawarte po Sierpniu, z robotnikami, ze studentami, powinny być realizowane. Wyjście z kryzysu powinno polegać na powrocie do tych reguł – nie tylko do samych zapisów tych porozumień, ale reguł, czyli że zorganizowane społeczeństwo porozumiewa się z władzą i coś negocjuje. W tym sensie negocjacje 1989 r. i Okrągły Stół absolutnie wychodzą z samej istoty Porozumień Sierpniowych, z tego sposobu walki, sposobu zapisywania tych kompromisów i są kontynuacją tej drogi, na którą weszły związek i polskie społeczeństwo w czasie Porozumień Sierpniowych. Mam wrażenie, że zacieranie się tej świadomości nastąpiło już po roku 1989 czy 1990. Mało kto już wraca do treści dokumentów z sierpnia i września 1980 r., mało kto chce wracać do szczegółowego przebiegu zdarzeń w Sierpniu, choć to jest wszystko opisane bardzo dobrze. Im bardziej oddalamy się od tego, czym był system PRL, i od rozumienia reguł tego systemu, tym bardziej zatracamy zdolność oceniania zjawisk związanych z porozumieniami czy treścią tych porozumień.

M.Ch.-J.: Panie Profesorze, dziękuję za rozmowę.

Korekta językowa: Beata Bińko

 

Z treścią 21 postulatów MKS w Stoczni Gdańskiej oraz porozumień podpisanych na przełomie sierpnia i września 1980 roku można się zapoznać pod poniższymi adresami:

http://www.solidarnosc.org.pl/21-postulatow
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/41049_gdansk.pdf
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/0af9f_szczecin-1.pdf
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/ba583_jastrzebie.pdf
http://www.solidarnosc.org.pl/stara/uploads/oryginal/0/9f336_katowice.pdf

Redakcja składa podziękowanie panu Michałowi Bednarczykowi za dokonanie transkrypcji wywiadu.




Lubelski Lipiec 1980 r.

MAŁGORZATA CHOMA-JUSIŃSKA

Lubelski Lipiec 1980 r.

Historia lipcowych strajków na Lubelszczyźnie w 1980 r. weszła do kanonu wiedzy o buntach społecznych w PRL właściwe dopiero na przełomie XX i XXI stulecia, po ukazaniu się książki Lubelski Lipiec Marcina Dąbrowskiego (2000), który z kronikarską dokładnością odtworzył przebieg wydarzeń w regionie między 8 a 25 lipca. W następnych latach wątek lipcowych protestów powracał w publikacjach naukowych i popularnych, bez przesady można jednak stwierdzić, że poza Lubelszczyzną do powszechnej świadomości przebiły się tylko strajki na Wybrzeżu, zakończone podpisaniem porozumień sierpniowych. Tymczasem o miesiąc wcześniejsze wydarzenia na Lubelszczyźnie miały istotne znaczenie dla genezy ruchu „Solidarności”.

Lipcowe protesty bywały często deprecjonująco określane jako strajki „o kotleta”. Rzeczywiście bezpośrednią ich przyczyną była podwyżka cen mięsa i wędlin, którą komunistyczne władze wprowadziły 1 lipca. Formalnie podwyżki wdrażał Centralny Związek Spółdzielni Spożywców „Społem”, a nie rząd. Odbyło się to bez rytualnej zapowiedzi i zwyczajowych rekompensat. Od 1 lipca wybuchały nieskoordynowane strajki w różnych zakładach w kraju, m.in. w WSK „PZL-Mielec”, Fabryce Samochodów „Autosan” w Sanoku, Zakładach Mechanicznych „Ursus” w Warszawie. Wygasały dzień później lub po kilku dniach, kiedy władze ustępowały przed żądaniami płacowymi.

9 lipca strajk rozpoczęli pracownicy Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Świdnik”. Był to największy zakład na Lubelszczyźnie, zatrudniał ok. 9 tys. osób. Następnego dnia protesty rozszerzyły się również na zakłady pracy w Lublinie. Wprawdzie 11 lipca dyrekcja WSK podpisała porozumienie z pracownikami (co było ewenementem w relacjach władz ze zbuntowanymi obywatelami) i strajk się zakończył, ale tego samego dnia od stanowisk pracy odeszła załoga największego przedsiębiorstwa w Lublinie – Fabryki Samochodów Ciężarowych. 16 i 17 lipca zastrajkowała Lokomotywownia PKP, a potem inne zakłady lubelskiego węzła PKP. Protesty rozprzestrzeniały się także – choć w dużo mniejszej skali – na województwa sąsiednie: zamojskie, chełmskie, bialskopodlaskie. Podwyżki cen, szczególnie zaś świadomość, że tym razem władze godzą się na ustępstwa wobec robotników, były tylko jedną z przyczyn fali strajków. Istotne znaczenie miały nastroje społeczne, przekonanie o konieczności zmian w sferze gospodarki, spraw socjalnych, warunków pracy, w relacjach rządzących ze społeczeństwem. Okrzyki „Koniec z tym!”, „Tak dłużej być nie może!” wyrażały determinację protestujących.

Protesty w regionie osiągnęły apogeum 18 lipca, kiedy strajkowało w województwie lubelskim 79 zakładów pracy, w tym przedsiębiorstwa transportowe w Lublinie, co sparaliżowało życie miasta i nadało wydarzeniom charakter strajku powszechnego.

W sumie w lipcu w Polsce strajkowało 177 zakładów pracy i 81 tys. pracowników, z czego 40–50 tys. w ówczesnych województwach lubelskim, chełmskim, zamojskim i bialskopodlaskim. Te liczby nie były szczególnie imponujące. Protesty przebiegały spokojnie. Nie wywołały szerszych reakcji w innych regionach. Objęły obszar prowincjonalny, poza centrum życia społeczno-politycznego kraju, a dodatkowo kilka tygodni później przesłoniły je strajki na Wybrzeżu.

Mimo tych zastrzeżeń lipcowe strajki na Lubelszczyźnie zasługują na uwagę. Protesty na Lubelszczyźnie różniły się od dotychczasowych strajków w 1970 i 1976 r. Pracownicy nie opuszczali zakładu pracy do końca swojej zmiany, prowadząc protest rotacyjny. Przyjęli postawę gotowości do dialogu z władzami, negocjacji, a nie konfrontacji. Wyłaniano ciała przywódcze, ponieważ jednak dla pracowników – jak i dla władz – słowo „strajk” stanowiło tabu, reprezentowały ich komitety „postojowe” czy „robotnicze”.

Strajki wybuchały spontanicznie, nie miały charakteru solidarnościowego. Wprawdzie utrzymywano kontakt między zakładami, ale wynikało to raczej z naturalnych związków łączących kooperujące przedsiębiorstwa lub prywatnych relacji między pracownikami, a nie poczucia wspólnoty interesów. Nie powstał wspólny międzyzakładowy komitet strajkowy. To między innym przesądziło o wygasaniu protestów po 20 lipca. Największe przedsiębiorstwa już zakończyły strajki, a trzy dni wolne od pracy (20–22 lipca) zdemobilizowały załogi i rozładowały napięcie.

Również ekipa Edwarda Gierka przyjęła strategię ugodowego rozwiązania kryzysu, wycofywania się z podwyżek, przyjmowana płacowych postulatów strajkowych. Jednocześnie działaniami politycznymi czy policyjnymi, za pośrednictwem Służby Bezpieczeństwa, władze próbowały wywierać presję na strajkujących. Była to w pewnym sensie kontynuacja umiarkowanej polityki władz wobec opozycji. Często powtarza się, że Gierek dbał o to, by zachować w oczach Zachodu wizerunek liberalnego przywódcy. Niemniej w lipcu 1980 r. kierownictwo PZPR musiało też liczyć się z nastrojami w szeregach partyjnych – także w tym gronie dostrzegano konieczność zmian. Kiedy 18 lipca Lublin był niemal sparaliżowany strajkami, na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR w Warszawie zdecydowano o powołaniu specjalnej komisji rządowej, która miała się zająć rozpatrzeniem postulatów strajkowych.

Jak w przypadku innych kryzysów społeczno-politycznych w PRL, istotną rolę odgrywała propaganda. Władze przyjęły strategię ograniczania obiegu informacji o protestach i ich skali. Był to przejaw swego rodzaju magicznego myślenia, że jeśli o czymś nie mówi się publicznie, to zjawisko takie nie istnieje. Dopiero 17 lipca „Sztandar Ludu” w artykule Nasze wspólne troski wspomniał o „przerwach w pracy” w kilku dużych przedsiębiorstwach. Tylko w wydaniu gazety z 19 lipca opublikowano komunikat z posiedzenia BP KC PZPR i informację o powołaniu komisji rządowej (wspomniano o tym także w audycji lubelskiej rozgłośni Polskiego Radia). W przeciwieństwie do kampanii propagandowych towarzyszących protestom w 1968, 1970 i 1976 r., w oficjalnych wypowiedziach nie było ataków na „rozrabiaczy” i „warchołów”. Prasa kreśliła obraz wzrostu wydajności pracy i rosnącej produkcji. Choć oczywiście występowały również niedociągnięcia i „wspólne troski”. Wyrazem tych ostatnich były przewijające się w medialnych przekazach apele o „odpowiedzialność i rozwagę”.

W lipcu postulaty strajkowe miały przede wszystkim charakter ekonomiczny i socjalny albo dotyczyły spraw konkretnego zakładu. Formułowane żądania zrównania płac i świadczeń socjalnych oraz zlikwidowania przywilejów różnicujących regiony kraju i grupy zawodowe, zwłaszcza tych należnych milicji i wojsku, wyrażały egalitaryzm robotników. Sfery politycznej dotyczyły postulaty uniezależnienia związków zawodowych od PZPR i administracji czy publikowania w prasie prawdziwych informacji o sprawach gospodarczych i politycznych (to odnosiło się do cenzury).

W przeciwieństwie do protestów sierpniowych, strajki w lipcu wybuchły bez bezpośredniego udziału opozycji demokratycznej. Lublin był stosunkowo silnym ośrodkiem na ówczesnej mapie niezależnych inicjatyw: lubelskie środowisko skupione wokół pisma „Spotkania” było jednym z pierwszych w kraju tworzących niezależny ruch wydawniczy (kilka osób z tego kręgu łączyły też więzi współpracy czy przyjaźni z działaczami Komitetu Samoobrony Społecznej „KOR”), aktywni byli uczestnicy Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, działacze Konfederacji Polski Niepodległej, w województwie powstał pierwszy w kraju Komitet Samoobrony Chłopskiej Ziemi Lubelskiej. Wpływy opozycji głównie inteligenckiej wśród robotników ograniczały się jednak przede wszystkim do rozpowszechniania niezależnych wydawnictw. Udział robotników czy, szerzej, pracowników przedsiębiorstw w jej działalności był marginalny, podobnie jak kontakty osobiste z opozycjonistami. Niemniej właśnie ci, którzy przed lipcem 1980 r. zetknęli się z kręgami kontestującymi system, należeli do najbardziej aktywnych działaczy strajkowych. Trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny kanał oddziaływania na świadomość środowisk pracowniczych. Poza opozycyjną prasą, zwłaszcza „Robotnikiem”, taką rolę odgrywała polska rozgłośnia Radia Wolna Europa. Tematy dotyczące sytuacji gospodarczej w PRL czy braku instytucjonalnego zabezpieczenia interesów zawodowych robotników przewijały się wielokrotnie na antenie radia.

Po wybuchu protestów KSS „KOR”, ROPCiO i chłopskie komitety samoobrony wydały oświadczenia popierające strajkujących. Zapewne nie miały one bezpośredniego znaczenia dla rozwoju sytuacji na Lubelszczyźnie, ale powielane w prasie drugiego obiegu i na antenie RWE, przyczyniły się do rozpowszechnienia w kraju informacji o protestach. Ta informacyjna rola opozycji w Lipcu była istotna. Wobec milczenia oficjalnej prasy w Lublinie działacze różnych środowisk nawiązywali kontakty ze strajkującymi załogami, zbierali dane o okolicznościach strajków i postulatach. Różnymi drogami, m.in. za pośrednictwem KSS „KOR”, informacje przekazywane były zagranicznym korespondentom w Polsce i redakcji RWE, a potem na falach radiowych wracały do kraju. W ten sposób przełamano monopol władz na obieg informacji.

Lubelski Lipiec 1980 był swego rodzaju (nieuświadomionym) testem organizacji i siły robotniczego protestu oraz reakcji rządzących. Kilka tygodni później na Wybrzeżu zaowocowały słowa powtarzane w lipcowych oświadczeniach opozycji o potrzebie solidarności i wzajemnego wsparcia różnych środowisk. Jeszcze przed powstaniem „Solidarności” nawiązane zostały więzi współpracy między robotnikami a opozycją w Lublinie. Dla lublinian Lipiec 1980 miał ogromne znaczenie w procesach budowania wspólnoty. W mieście strajkowało 91 zakładów pracy, protesty stały się zatem elementem doświadczenia sporej części mieszkańców miasta. Od jesieni na świeżej pamięci lipcowych strajków budowano siłę regionalnej „Solidarności”. Ale jeszcze większego znaczenia Lipiec nabrał z perspektywy czasu. Współcześnie jest ważnym elementem wzmacniania poczucia lokalnej tożsamości.

 

Korekta językowa: Beata Bińko

Literatura

Choma-Jusińska Małgorzata, Środowiska opozycyjne na Lubelszczyźnie 1975–1980, Warszawa–Lublin 2009.
Dąbrowski Marcin, Lubelski Lipiec 1980, Lublin 2000
Dąbrowski Marcin, NSZZ „Solidarność” Region Środkowo-Wschodni w latach 1980–1981, Lublin 2014.
Friszke Andrzej, Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności, Kraków 2011.
Kozłowski Tomasz, Anatomia rewolucji. Narodziny ruchu społecznego „Solidarność” w 1980 r., Warszawa 2017.
Krzemiński Ireneusz, Solidarność. Niespełniony projekt polskiej demokracji, Gdańsk 2013.