1

Wycinanki (28)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (28)

Zacznijmy od Milana Kundery:

Uświadomił sobie bowiem, że fakt, iż Teresa kocha jego, a nie Z., jest wyłącznie dziełem przypadku.

[…] Tomasz rozmyślał nad uwagą Teresy o jego przyjacielu Z. i stwierdzał, że w dziejach miłości jego życia nie brzmi żadne es muss sein!, ale raczej es konnte auch Anders sein – mogło być również inaczej. Przed siedmioma laty w szpitalu w mieście Teresy zdarzył się przypadkiem skomplikowany wypadek choroby mózgu, w związku z którym wezwano na pilną konsultację ordynatora Tomasza. Ale ordynator przypadkiem miał właśnie atak ischiasu, nie mógł się ruszać i w zastępstwie posłał do prowincjonalnego szpitala Tomasza. W mieście było pięć hoteli, ale Tomasz przypadkiem trafił właśnie do tego, w którym pracowała Teresa. Przypadkiem zostało mu trochę wolnego czasu do odjazdu pociągu i wszedł do restauracji. Teresa przypadkiem miała dyżur i przypadkiem obsługiwała stolik Tomasza. Potrzebnych było aż sześć przypadków, aby doprowadzić Tomasza do Teresy, jak gdyby jemu samemu nie chciało się do niej dojść[1].

Nie zapominajmy, że z łatwością możemy dośpiewać kolejne zrządzenia ich losów, od wyjazdu ich w czasie Praskiej Wiosny do Szwajcarii i ucieczki Teresy od wiarołomnego Tomasza do ojczyzny. I dalej przecież:

Wrócił do Czech dla niej. Decyzja życiowej wagi opierała się na miłości tak przypadkowej, że nie zaistniałaby ona w ogóle, gdyby jego szef nie zachorował przed siedmiu laty na ischias. I ta kobieta, to ucieleśnienie absolutnego przypadku, leży teraz obok niego i głęboko oddycha przez sen[2].

Nasze losy nie są niczym innym niż te, które spotkały doktora Tomasza. Jesteśmy w stanie opisać je jako zrządzenia losu, splot przypadków. Wybierzmy jakieś zdarzenie/wydarzenie w naszym życiu, które stanie się zwieńczeniem narracji, i otrzymamy podobny efekt. Retrospektywnie wywiedziemy przypadki, od spotkania (przypadkowego) rodziców, po nasze kolejne filary losu. Od przypadkowego spotkania na spacerze z córką szkolnej koleżanki…

Od czasu, kiedy przypadek zastąpił Fortunę, pojedyncze zdarzenia[3] – czy jak w ujęciu Kundery, ciągi i sploty zdarzeń – zostały usankcjonowane bez odnoszenia ich do metafizycznych konstrukcji i sprawców w rodzaju „zrządzenie”, „boska opatrzność”, „boskie poruczenie”, matka przypadków”, Fortuna.

Ten sposób kategoryzowania zdarzeń może być nawet doktryną. Reinhart Koselleck, a przedtem Raymond Aron, wcześniej zaś Antoine Augustin Cournot pisali o tym. Para hasard i ordre tego ostatniego, słynnego ekonomisty i matematyka, wyznaczyła pole dyskusji, w tym parę causalité et hasard (przyczynowość i przypadek) w Introduction Arona.

Słynne le hasard est le fondement de l’histoire[4] uzasadniało idiograficzne stanowisko l’histoire événementielle i jej tryumfujących kontynuatorów. Unikatowość przypadku historycznego (accident, hasard), jego niepowtarzalność nie pozwalała uznać historii za podobną do nauk formułujących zasady ogólne (l’ordre, np. prawa nauk przyrodniczych). Gdyby przypadki podlegały ogólnym prawom, nie byłyby przypadkami. Przypadkowe to nieuwarunkowane przez znane, spodziewane okoliczności. Choć wiemy, że poszerzenie horyzontu postrzegania fenomenu może umożliwić zmianę statusu „dziejowego” z przypadku na uzasadniony splot okoliczności[5].

Przypadek dlatego jest nim, że nie mieści się w uznanej, respektowanej (bywa milcząco) wiedzy, wymyka się racjonalnie spodziewanym zdarzeniom, okolicznościom. Jest mało prawdopodobnym bądź nieprawdopodobnym zdarzeniem lub zbiegiem niepowtarzalnych okoliczności. Zdaniem Kosellecka idea przypadku (zrządzenia losu itp.) jest zabiegiem retorycznym, który narrację dramatyzuje, pozwala zastąpić autorowi nieznane mu sposoby objaśniania zdarzeń figurą budzącą reakcję emocjonalną[6].


[1] M. Kundera, Nieznośna lekkość bytu, tłum. A. Holland, Warszawa 1996, s. 29–30.

[2] Tamże.

[3] „Aż do XVIII stulecia chętnie natomiast stosowano do interpretacji historii przypadek lub szczęście w przebraniu Fortuny. Ten zwyczaj ma długą i pełną zmienności historię […]. Do tej pory Fortuna pozwalała racjonalizować się tylko teologicznie czy moralno-filozoficznie, nie natomiast historycznie: w momencie, gdy zaczynano ją interpretować pragmatycznie lub empirycznie, stawała się czystym przypadkiem”, R. Koselleck, Semantyka historyczna, wybór i oprac. H. Orłowski, tłum: W. Kunicki, Poznań 2001, s. 173, 176. Tam oczywiście inne tezy i historyczne ich ilustracje.

[4] „Le fait historique est, par essence, irréductible à l’ordre: le hasard est le fondement de l’histoire”, R. Aron, Introduction á la philosophie de l’histoire. Essai sur limites de l’objectivité historique. Complétée par des textes récents, Paris 1981, s. 20, 218–224. Wspaniały ten tom podarowała mi Rose Mary, córka brazylijskiego dyplomaty, gdy odprowadzała mnie wraz z Łukaszem Kądzielą, uczniem/sekretarzem Witolda Kuli, na samolot w październiku 1984 r. w Paryżu. Cały ten tom to podstawowa lektura na magisterium studenta z metahistorii o profilu francuskojęzycznym, ale nie tylko.

[5] Powrócimy do tego zagadnienia.

[6] Jego zajście, owo nieprawdopodobne, niespodziewane zdarzenie, bywa określane ex post jako cud, niekoniecznie jak stan rzeczy uzasadniany religijnie (miraculum). Wyrażenie „cud” rozumie się także potocznie właśnie jako stan rzeczy nieprawdopodobny, bywa pomyślny, zbawienny. Niektórzy rozumieją „cud nad Wisłą” jako zdarzenie ze sfery sacrum, inni „cud” – zdarzenie z kategorii profanum.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (24)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (24)

Z esejów w siedmiu częściach Milana Kundery pt. Zasłona wycinam z części siódmej fragment drugi, „Zapomnienie, które wymazuje, pamięć, która przeinacza”:

Pamiętam spotkanie mojej klasy w dwudziestą rocznicę matury – wspomina Kundera. – J. zwrócił się do mnie rozbawionym tonem: „Ciągle cię widzę, jak mówisz do nauczyciela matmy: a gówno, panie profesorze!”. Czeskie brzmienie słowa „gówno” zawsze mnie brzydziło i byłem całkowicie pewien, że nigdy czegoś takiego nie powiedziałem. Ale wszyscy wokół się roześmieli, tak jakby przypomnieli sobie moją piękną odzywkę. Pojmując, że zaprzeczanie nikogo nie przekona, uśmiechnąłem się skromnie, bez słowa protestu, gdyż dodam na pohybel sobie, schlebiła mi ta przemiana w bohatera plującego wulgarnym słowem w przeklętego belfra.

„Każdy przeżył podobne historie” – kończy Kundera[1].

Owszem, ja też.

Co jakiś czas w okolicznościach towarzyskich jeden z kolegów przypomina moją sprzed ćwierć wieku ripostę na polemiki z moimi tezami wygłoszonymi na zebraniu naukowym w stołecznej instytucji naukowej. W zapale dyskusji wyznałem wówczas ni mniej ni więcej, że „nie jestem zwolennikiem swoich własnych poglądów…”.

Opinię Kundery uznaję za trafnie opisującą losy moich wyczynów. Oto ona:

Kiedy ktoś cytuje to, co powiedzieliście w jakiejś rozmowie, nigdy nie rozpoznajecie siebie; wasze słowa są w najlepszym przypadku brutalnie uproszczone, niekiedy przeinaczone (gdy waszą ironię bierze się za powagę), bardzo często nie odpowiadają nijak temu, co mogliście kiedykolwiek powiedzieć czy pomyśleć. Nie należy jednak dziwić się lub oburzać, gdyż nie ma nic bardziej oczywistego: człowieka oddzielają od przeszłości (nawet od przeszłości sprzed kilku chwil) dwie siły, które natychmiast biorą się do wspólnego dzieła: siła zapomnienia (która zaciera), i siła pamięci (która przeinacza)[2].

Nie wiem, czy siłą pamięci, która przeinacza, czy siłą zapomnienia, która zaciera – nic dla mnie pewnego. Najmniej pewne jest to, dlaczego w pewnych dostatecznie wąskich kręgach to moje stwierdzenie uznawane jest za legendarne. Reakcje świadków przez lata są takie, jak opisuje Kundera: „wszyscy wokół się roześmieli, tak jakby przypomnieli sobie moją piękną odzywkę”. Nawet ci, którzy nie mogli sobie przypomnieć, bo nie byli obecni wówczas na warszawskim seminarium, wpisali się w tę reakcję. Część słuchaczy nie raz słyszała tę anegdotkę wcześniej. Niektórzy reagowali, jakby słyszeli już o tym, inni jakby słyszeli o tym po raz pierwszy, jeszcze inni robili wrażenie, jakby słyszą o tym pierwszy raz[3].

„Pojmując – skomentuję słowami francusko-czeskiego/czesko-francuskiego pisarza·– że zaprzeczenie nikogo nie przekona, uśmiechnąłem się skromnie, bez słowa protestu, gdyż dodam na pohybel sobie, schlebia mi ta przemiana w bohatera…”[4]

Moja odzywka w trakcie seminarium, zapamiętana mi od drugiej połowy dziewięćdziesiątych lat minionego stulecia, taki ma status. Kundera nie daje nam pewności, z jakim z możliwych zastosowań odpowiednika francuskiego zwrotu „a gówno, panie profesorze…” mieliśmy do czynienia w jego czasach szkolnych. Wiemy, że zdaniem wspominającego tę sytuację było to użycie wulgarne, ale i heroistyczne, bo wypowiedziane wobec „przeklętego belfra”.

Niezależnie od tego, jaki miała w oryginale, czego ja nie pamiętam, sens moja wypowiedź, jest całkiem pewne, że reakcją na nią była konsternacja audytorium. Nastąpiło pozytywne, o ile pamiętam, życzliwe rozładowanie atmosfery. To była moja ucieczka w paradoks? Całkiem mi wystarczy dzisiaj tyle, co sytuacja ta znaczy dla Milana Kundery. Powtarzam fragment już cytowany, ponieważ tłumaczy on uniwersalizującą konkluzję:

Nie należy jednak dziwić się lub oburzać, gdyż nie ma nic bardziej oczywistego: człowieka oddzielają od przeszłości (nawet od przeszłości sprzed kilku chwil) dwie siły, które natychmiast biorą się do wspólnego dzieła: siła zapomnienia (która zaciera) i siła pamięci (która przeinacza).

Nie ma rzeczy bardziej oczywistej, lecz trudno się z nią pogodzić – ubolewa Kundera – czym stają się bowiem, gdy sprawę przemyśleć do końca, wszystkie świadectwa, na których opiera się historiografia, czym stają się nasze pewniki o czasie przeszłym i czym staje się sama Historia, do której odwołujemy się codziennie z wiarą, naiwnie, spontanicznie? Za wąską ścieżką tego, co stwierdzone (nie ma wątpliwości, że Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo), rozciąga się nieskończona przestrzeń, przestrzeń niedokładności, wymysłów, zniekształceń, uproszczeń, przesady, mylnego rozumienia, nieskończona przestrzeń nieprawd, które kopulują, mnożą się jak szczury i stają nieśmiertelne[5].


[1] M. Kundera, Zasłona, tłum. M. Bieńczyk, wyd. 2, Warszawa 2016, s. 174. Marek Bieńczyk tłumaczył z francuskiego (Le Rideau. Essai en sept parties, 2005). Z pewnością Kundera, kiedy wspomina rok 1968, dwadzieścia lat po maturze, oraz rok 1948 – maturę w Brnie, ma namyśli słowo „hovno”. Gdy mówi, że go brzydziło, ma na myśli akt komunikacji obyczajowej wobec profesora, a w nim użycie słowa – jak twierdzi Kundera – wulgarnego. Nie chodzi, jak wiadomo, o ewentualną obrzydliwość odniesienia przedmiotowego słowa „hovno”. Wiemy, że dziejowo nijak się tu ma do rzeczy francuskie, prawdopodobnie: „merde”.

[2] Tamże.

[3] Wydaje mi się, że kolega – propagator anegdoty – pamięta od jakiegoś czasu to tylko, co opowiadał ostatnio, całkiem niedawno. Podobnie jak ja, nie sięga już pamięcią po oryginalne zdarzenie.

[4] M. Kundera, Zasłona, s. 174.

[5] Tamże, s. 175.


Korekta językowa: Beata Bińko