Apologeci, adwokaci czy historycy dworscy?… W odpowiedzi na wywody Piotra Niwińskiego i Tomasza Łabuszewskiego

SŁAWOMIR POLESZAK

Apologeci, adwokaci czy historycy dworscy?… W odpowiedzi na wywody Piotra Niwińskiego i Tomasza Łabuszewskiego[1]

W numerze 37 pisma „Pamięć i Sprawiedliwość” ukazał się tekst autorstwa Piotra Niwińskiego i Tomasza Łabuszewskiego pt. „Sprawa” Józefa Franczaka – czyli historia alternatywna (w związku z pracą Sławomira Poleszaka). Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka „Lalusia” miała wpływ na powojenne losy „ostatniego zbrojnego”? „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, nr 16, 2020, 233–277) (Niwiński, Łabuszewski 2021), stanowiący odpowiedź na artykuł mojego autorstwa opublikowany rok wcześniej w roczniku naukowym Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN „Zagłada Żydów. Studia i materiały”. Jestem gorącym zwolennikiem otwartej debaty, niemniej byłem zaskoczony tym, że polemika ukazała się w „PiS” zamiast, jak to jest w dobrym naukowym zwyczaju, w czasopiśmie, w którym opublikowano tekst recenzowany. Zaskoczenie potęgował fakt, że artykuł polemiczny został zamieszczony na łamach periodyku wydawanego przez IPN. W momencie jego druku wszyscy trzej byliśmy pracownikami tej instytucji.

W redakcji „Pamięci i Sprawiedliwości” pracowałem jedenaście lat. Początkowo w charakterze jej sekretarza, a następnie jako redaktor naczelny czasopisma (2009–2016). W redakcji periodyku panowała żelazna zasada, aby nie zamieszczać recenzji/polemiki autorstwa pracownika IPN, jeśli dotyczyła ona publikacji innego pracownika tej instytucji. Było dla nas oczywiste, że nie możemy dopuścić do sytuacji, w której pracownicy/władze IPN wykorzystają renomę pisma w celu reklamowania lub deprecjonowania tekstów innych osób zatrudnionych w instytucie. Tak rozumieliśmy wysokie standardy pracy redakcyjnej. Ze smutkiem odnotowuję, że przestały one obowiązywać.

Niwiński i Łabuszewski to uznani badacze dziejów polskiego podziemia. Pierwszy z nich jest profesorem Uniwersytetu Gdańskiego i od lat zajmuje się konspiracją wileńską w czasie II wojny światowej oraz organizacjami tworzonymi w powojennej Polsce przez środowiska wileńskie po akcji repatriacyjnej. Badał też działania komunistycznego aparatu represji wymierzone przeciwko temu środowisku. Drugi z wymienionych badaczy również zajmował się polską konspiracją niepodległościową na ziemiach północno-wschodnich II RP. Przede wszystkim jednak badał dzieje powojennego podziemia niepodległościowego na Białostocczyźnie i wschodnim Mazowszu, w tym historię brygad wileńskich AK (V i VI). Opracowania naukowe publikował najczęściej wspólnie z Kazimierzem Krajewskim.

Polemika, utrzymana w patetyczno-patriotycznej stylistyce, liczy w sumie około 50 stron i składa się z dwóch zasadniczych części. Pierwsza, stanowiąca około 30 proc. całości, to wstęp „Skrwawione ziemie”. Pod tym zapożyczonym od Timothy’ego Snydera tytułem Niwiński i Łabuszewski zamieszczają opis zagrożeń i wyliczają stan niemieckich sił okupacyjnych w południowej części powiatu lubelskiego. Odnoszę wrażenie, że rozbudowanie partii wstępnych miało służyć autorom do zaprezentowania się w roli znawców okupacyjnych dziejów Lubelszczyzny. Tymczasem rzecz ma charakter wtórny i w najmniejszym stopniu nie weryfikuje moich ustaleń dotyczących opisanych przeze mnie epizodów z biografii Józefa Franczaka. Z tego powodu pomijam tę część ich tekstu. W replice nie sposób odnieść się do wszystkich kwestii zawartych w artykule polemicznym. Dlatego też poruszam wybrane zagadnienia, które najdobitniej ukazują różnice w podejściu do uprawiania historii.

Pełna patosu narracja ma przekonać czytelników, że recenzenci, w przeciwieństwie do mnie, stoją „na właściwych pozycjach” i prezentują „polski punkt widzenia”. Zabieg ten ma wywołać u czytelnika wrażenie, że to oni i osoby podzielające ich oceny kochają Polskę, a ludzie z nimi się niezgadzający, w tym ja, nie. Taka strategia – typowa dla działań propagandowych – nie ma wiele wspólnego z postawą dążącego do poznania prawdy historyka-naukowca.

Z konieczności pokrótce przypomnę, że w swoim tekście opisałem dwie akcje, w których wziął udział Józef Franczak „Laluś”. Pierwsza z nich została przeprowadzona zimą 1943 r. w Kolonii Skrzynice, w powiecie Lublin, w zabudowaniach rodziny Niedźwiadków. Franczak wraz z Władysławem Beciem, poszukując ukrywających się Żydów bądź chcąc odebrać amunicję, natknęli się na uzbrojoną żydowską grupę przetrwania. Doszło do strzelaniny, w której Franczak i Beć zastrzelili co najmniej dwóch Żydów. Do drugiej akcji doszło na początku 1944 r. Wtedy to drużyna AK dowodzona przez Franczaka wkroczyła do gospodarstwa Adama i Heleny Brodów w Majdanie Kawęczyńskim, w powiecie lubelskim. Gospodarze zostali brutalnie przez nich pobici. Według meldunku AK była to kara za wyrażanie negatywnych opinii o organizacji. Pobita kobieta twierdziła w zeznaniu, że członkowie AK żądali od nich wyjawienia miejsca, gdzie rodzina Brodów przechowywała trójkę Żydów, uciekinierów z piaseckiego getta. Opisałem też śledztwo, w którym jednym z podejrzanych był Franczak, dotyczące pojmania i wydania żandarmerii niemieckiej Szmula Helfmana, następnie powieszonego na targowicy w Piaskach.

Przeszłość okupacyjną Józefa Franczaka przedstawiłem, przywołując trzy życiorysy równoległe: Franczaka oraz dwóch braci Beciów, Franciszka i Władysława. Poddałem analizie ich losy przedwojenne i okupacyjne, co pozwoliło mi postawić tezę, że Beciów łączyła z Franczakiem bliska zażyłość i współpraca (m.in. udział we wspólnie przeprowadzanych akcjach). Ich drogi rozeszły się wraz z nastaniem „ludowej” rzeczywistości. Beciowie stali się aktywnymi „utrwalaczami” władzy komunistycznej, a Franczak znalazł się po drugiej stronie barykady. Dopiero wtedy ich wzajemne relacje zmieniły się we wrogie.

Ustalenia te nie znalazły akceptacji w oczach polemistów, zarzucili mi bowiem, iż jakoby wbrew faktom napisałem, że „najbliższymi współpracownikami Józefa Franczaka w okresie okupacji byli bracia Franciszek i Władysław Beciowie” oraz że „ich losy w okresie okupacji niemieckiej były ze sobą mocno związane” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 671).

Niwiński i Łabuszewski starają się na wszelkie sposoby wykazać, że Beciów i Franczaka nigdy nie łączyły żadne więzy, ani organizacyjne, ani przyjacielskie, ignorują fakt, że pochodzili z niewielkiej wioski i chodzili do jednej szkoły. Samo to nie świadczy jeszcze o ich zażyłości. Jednak z relacji Maksymiliana Jarosza (żołnierz AK, a w okresie powojennym partyzant oddziału ppor. Antoniego Kopaczewskiego „Lwa”) i Czesława Nowaka (bliski krewny Franczaka) wynika jednoznacznie, że w okresie okupacji niemieckiej braci Beciów i Franczaka łączyły bliskie relacje koleżeńskie. Pierwszy z nich wspominał:

Beciów było dwóch lub trzech braci (Franciszek, Władysław, Wacław). Jeden to później pracował w Komitecie Wojewódzkim, a Władysław był wyższy, to był w UB. Potem był sekretarzem w Głusku. Wysoki taki, a łobuz od cholery. To on był kolegą Franczaka, razem na kawalerkę chodzili, a później ten był wróg, a ten przyjaciel. (Relacja Maksymiliana Jarosza 2019)

Nowak, zapytany o ich relacje, powiedział:

I to jaki[mi] szczerymi kumplami. […] Z Franciszkiem, z tymi Beciami. Ten najmłodszy Wacek z Franczakówną był żonaty. Tylko nie z tą naszą, tylko ze stryjeczną siostrą z Kolonii Bystrzejowskiej. (Relacja Czesława Nowaka 2019)

Dlatego muszą budzić zdumienie stwierdzenia Niwińskiego i Łabuszewskiego mające wywołać u czytelnika przekonanie, że Franczaka i Beciów nie łączyły żadne więzy koleżeńskie. Piszą np.: „Józef Franczak zabrał dwóch mało znanych sobie ludzi [Franciszka i Władysława Becia – S.P.] z innej siatki konspiracyjnej, aby sprawdzić, czy w gospodarstwie Niedźwiadka nie ukrywają się zbiegli z getta Żydzi” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 668). Zaraz też spieszą z wyjaśnieniem, że wersję tę uważają za mało prawdopodobną. Niwiński i Łabuszewski idą jeszcze dalej i forsują pogląd, że już w okresie okupacji niemieckiej stosunek Beciów do Franczaka był co najmniej niechętny. Swojego twierdzenia nie popierają jednak żadnymi dowodami. Trudno bowiem za taki uznać wykaz osób wrogo nastawionych do Władysława Becia. Listę tę otwiera Józef Franczak wraz z rodziną (tamże, s. 671), lecz została ona sporządzona przez UB i jest jedynie dowodem na powojenne wrogie stosunki między Franczakiem a Beciami. Dokonane przez Niwińskiego i Łabuszewskiego przesunięcie wrogości na okres okupacji to całkowicie nieuprawnione narzucenie interpretacji źródła dokonanej wyłącznie na podstawie własnych pragnień. Nie można tak manipulować chronologią, to błąd warsztatowy, który u dojrzałych badaczy nie powinien się pojawić.

Niwiński i Łabuszewski rysują jeszcze jeden hipotetyczny scenariusz zdarzenia w Kolonii Skrzynice. Twierdzą, że Władysław Beć, „współpracując z komunistycznym oddziałem Bolesława Kowalskiego (Kaźmieraka) «Cienia», postanawia wciągnąć Józefa Franczaka, członka AK, w pułapkę. Pod pozorem uzyskania amunicji wiezie go do Skrzynic, gdzie czekać ma oddział partyzantki sowieckiej mający zlikwidować Franczaka” (tamże, s. 669). Po czym i ten przebieg wypadków uznają za mało prawdopodobny. Mnożenie tych spekulacji dezorientuje czytelnika, a ponadto sugeruje, że Władysława Becia łączyły jakieś związki z komunistami. Recenzenci jednak nie przedstawiają żadnych dowodów źródłowych na poparcie tej hipotezy. Jest to zatem jedynie pomysł na stworzenie historii alternatywnej. Zachowane źródła milczą o naturze kontaktów, jakie Władysław Beć miał z „Cieniem”. Niewykluczone, że ograniczały się one do użyczania kwatery jego partyzantom. Zresztą trudno było w realiach okupacyjnej rzeczywistości, o której Niwiński i Łabuszewski tak szeroko rozpisują się we wstępie swojej polemiki (terroryzowanie miejscowej ludności przez oddziały partyzantki komunistycznej, morderstwa, rabunki mienia), odmówić „pomocy” komuś takiemu jak „Cień”. Natomiast po wojnie wskazywanie na kontakty z GL-AL stanowiło doskonałą strategię ułatwiającą karierę.

Co ciekawe, starszy z braci Beciów – Franciszek – również przyznawał się do kontaktów z „Cieniem”. Jednak Niwiński i Łabuszewski podawane przez niego informacje potraktowali inaczej niż Władysława: „Nie zostały też przez nikogo potwierdzone jego [Franciszka Becia – S.P.] późniejsze powoływanie się na kontakty z «Cieniem», które należy postrzegać raczej w kategoriach budowania swojego prestiżu w strukturach komunistycznego aparatu władzy” (tamże, s. 678). W mojej ocenie obaj bracia, utrzymujący z „Cieniem” bliżej nieznane kontakty, po wojnie próbowali je przekuć w atut mający w nowej rzeczywistości pomóc im w budowaniu swojej pozycji.

W dalszej partii tekstu Niwiński i Łabuszewski sami sobie zaprzeczają, pisząc: „Władysław Beć (mający przecież znacznie bliższe związki z Franczakiem niż jego brat […]” (tamże, s. 677). Moi polemiści stawiają własne, nieznajdujące oparcia w źródłach hipotezy, po czym błyskotliwie się z nimi nie zgadzają. Mają oczywiście prawo do takich ćwiczeń intelektualnych. Pozostaje zagadką, dlaczego czynią to przy okazji dyskusji z moim tekstem.

To, że Niwiński i Łabuszewski uważają za mało prawdopodobną wersję wciągnięcia Franczaka w zasadzkę przez Władysława Becia, zupełnie nie przeszkadza im stwierdzić dwie strony dalej:

Władysław Beć był negatywnie nastawiony do Józefa Franczaka. Potwierdzają to źródła powstałe w okresie po wkroczeniu Armii Czerwonej na Lubelszczyznę. Można postawić tezę, iż niechęć ta była skutkiem niezadowolenia z powodu nieudanej próby „wystawienia” Franczaka w Skrzynicach, ale wydaje się to mało prawdopodobne. Raczej można sądzić, że Franczak ograniczał „bandyckie” zachowania Becia w czasie wojny. (tamże, s. 671)

Podsumowując, według mych polemistów:

  1. Franczaka i Beciów nic nie łączyło.
  2. Franczak i Beciowie byli sobie wrodzy.
  3. Władysław Beć miał z Franczakiem bliższe związki niż Franciszek Beć.

Twierdzą oni, że wszystkie trzy powyższe wzajemnie wykluczające się sądy są prawdziwe. Do tego terminów „hipoteza” i „teza” używają synonimicznie. Wobec takiej dialektyki jestem bezradny.

Warto zadać pytanie, dlaczego Niwiński i Łabuszewski z takim uporem i wbrew faktom starają się przekonać, że mieszkańców jednej wsi, Franczaka i Beciów, nie łączyła bliska znajomość, co więcej, już w okresie okupacji niemieckiej byli skonfliktowani. Wydaje się, że wynika to stąd, iż dokonując niezwykle negatywnej oceny postępowania braci Beciów, polemiści zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek łączenie ich z Franczakiem byłoby dla niego obciążające. Negatywna ocena postępowania Beciów jest jednym z nielicznych punktów, w których zgadzam się z moimi oponentami. Przypomnę tylko, że w moim artykule opisałem wydarzenie, do jakiego doszło w listopadzie 1942 r. Wtedy to kilkunastu mężczyzn z Kozic Dolnych i Górnych zatrzymało grupę Żydów – uciekinierów z piaseckiego getta (w tym kobiety i dzieci). Chłopi poinformowali o tym Niemców, a następnie pilnowali ich do przybycia żandarmów. Wszyscy Żydzi zostali obrabowani, a następnie zastrzeleni (Poleszak 2020, s. 262–266). Wspomniałem o tym, ponieważ w jednym z donosów do UB znalazła się informacja, że wśród tych mężczyzn byli obaj Beciowie. Trudno przypuszczać, aby Franczak – żandarm – o tym nie wiedział. Mimo to nadal utrzymywał z nimi bliskie relacje. Niwiński i Łabuszewski uważają zamieszczenie przeze mnie fragmentu opisującego sprawę wymordowania kilkanaściorga Żydów za nieuzasadnione, według nich bowiem nie ma on żadnego merytorycznego związku ze sprawą Franczaka. Trudno mi się zgodzić z takim poglądem.

Niwiński i Łabuszewski starają się przekonać czytelnika, że z całej trójki jedynie Franczak należał do AK. Jednocześnie wprowadzają chaos informacyjny. Piszą mianowicie: „Można przyjąć, przeglądając dostępne dokumenty, że był żołnierzem placówki nr 7 wchodzącej w skład III Rejonu Piaski–Mełgiew. Możliwe, iż był kurierem pomiędzy Chełmem a Kraśnikiem bądź komendantem placówki Kozice dowodzonej przez «Lwa» (jedno nie wyklucza drugiego)” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 669–670). Prawdziwa jest tylko informacja, że Franczak był żołnierzem Placówki nr 7 zaliczającej się do tego rejonu. Nie mógł pełnić funkcji „komendanta placówki Kozice”, bo placówka taka nie istniała. Niwiński i Łabuszewski stworzyli ją na potrzeby swego tekstu. W strukturze AK wioski Kozice Dolne i Kozice Górne należały do Placówki nr 7 – Piaski. Mieszkańcy obu wsi wchodzili w skład plutonu, który był częścią wspomnianej placówki. Z kolei przywołany przez nich Antoni Kopaczewski „Lew” był zastępcą komendanta Placówki nr 7 (Piaski) oraz zastępcą dowódcy garnizonowej bojówki dywersyjnej (ODB) dowodzonej przez sierż./ppor. Zygmunta Kowalczyka „Okrzeję”. Wszystkie te informacje zawarłem w swoim tekście i nawet niezbyt uważny czytelnik, nie mówiąc o szanującym się recenzencie, powinien je wychwycić (Poleszak 2020, s. 245).

Polemiści sugerują, że w nieuprawniony sposób zakładam, iż Franciszek Beć był członkiem AK. Nie zgadzam się z ich zarzutem, gdyż Franciszek Beć informację o przynależności do AK podał w trakcie przesłuchania w 1947 r. (tamże, s. 238). Jak wiadomo, takie wyznanie przed śledczymi UB w czasach stalinizmu nie mogło być uznane za poświadczenie chlubnej przeszłości, szczególnie dla ówczesnego „utrwalacza władzy ludowej”. Co więcej, są poważne poszlaki, aby twierdzić, że Franciszek Beć uczestniczył w akcji w obejściu Brodów. Akcję przeprowadzała drużyna AK dowodzona przez Franczaka (tak to ujął sporządzający meldunek szef wywiadu Placówki AK Piaski). Oprócz dwukrotnego pobytu razem z Franczakiem w Kolonii Skrzynice Franciszek Beć brał też udział w odbieraniu broni rolnikowi w Bystrzejowicach. Z kolei Władysław Beć był trzykrotnie razem z Franczakiem w Kolonii Skrzynice. Podobnie jak brat uczestniczył także w akcji w Bystrzejowicach. Czy potrzeba bardziej przekonujących dowodów na przynależność Franciszka Becia do AK i na współtworzenie grupy przez wymienioną trójkę? Młodszy z braci Beciów był członkiem BCh, które na początku 1944 r. scaliły się z AK.

Niwiński i Łabuszewski, aby przekonać czytelników o słuszności swojego stanowiska, posuwają się do dezawuowania fragmentu źródła, które jest sprzeczne z przyjętą przez nich wersją. Otóż Wiktor Niedźwiadek (syn mieszkańców wsi, w których gospodarstwie doszło do strzelaniny z członkami żydowskiej grupy przetrwania) zeznał, że po dwóch tygodniach od zajścia w ich obejściu pojawił się trzydziestoosobowy oddział partyzancki AK. Wśród jego członków rozpoznał on dwóch mężczyzn uczestniczących we wcześniejszej strzelaninie, czyli Franczaka i Władysława Becia. Niwińskiego i Łabuszewskiego zaniepokoił fakt, że w gronie AK-owców został wymieniony Władysław, który należał do BCh. Bez podania żadnych powodów autorytatywnie uznają ów fragment zeznania Niedźwiadka za mało wiarygodny (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 675). Co więcej, bracia Franciszek i Wiktor Niedźwiadkowie zapamiętali, iż podczas tej trzeciej „wizyty” Franczak i Władysław Beć bili karabinem/pistoletem Wiktora i jego ojca, mówiąc, że to za przechowywanie Żydów (Poleszak 2020, s. 242). Recenzenci ten fakt przemilczają.

Pozostając jeszcze przy postaci Władysława, Niwiński i Łabuszewski odnotowują, że jego poglądy można śmiało określić jako antysemickie. Argumentują, że już w 1943, a następnie w 1945 r. chwalił się zastrzeleniem Żydów w Kolonii Skrzynice. Ponadto po 1945 r. wielokrotnie pojawiały się donosy mówiące, że Beć zabijał Żydów w czasie okupacji (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 671). W tym miejscu warto postawić pytanie, jak w takim wypadku należałoby scharakteryzować poglądy Franczaka. W swoim tekście przywołuję relację Wacława Szaconia „Czarnego”, z której wynika, że w latach trzydziestych XX w. Franczak brał aktywny udział w bojkocie żydowskich sklepów w Piaskach. Taką możliwość dopuszcza również syn Franczaka Marek, który w książce wywiadzie powiedział: „Słyszałem też, że za młodu zaangażował się w środowiska narodowe i uczestniczył w bojkocie sklepów żydowskich w Piaskach. Ale czy to prawda, to nie wiem” (Franczak 2018, s. 23). Z kolei po akcji w Kolonii Skrzynice razem z pozostałymi uczestnikami, popijając wódkę, chwalili się chłopom w pobliskiej wiosce swoim wyczynem. O przebiegu tego zajścia Franczak opowiadał/chwalił się Szaconiowi „Czarnemu”. Ponadto w zachowanej dokumentacji również można odnaleźć donosy, w których oskarżano Franczaka o współodpowiedzialność za zabicie obywateli narodowości żydowskiej (Poleszak 2020, s. 240 przyp. 19, 241, 253, 274; Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 672).

Z poruszaną tutaj kwestią opowiadania z nutą przechwałki o udziale w różnego rodzaju akcjach koresponduje to, co piszą Niwiński i Łabuszewski na temat fragmentu zeznania Franciszka Becia pochodzącego z 28 sierpnia 1947 r. (w swoim artykule korzystałem z wypisu z tegoż samego przesłuchania, które błędnie datowano na 28 stycznia 1947 r.). Zeznający jako winnych wydania Szmula Helfmana żandarmerii niemieckiej wskazywał Franczaka i kontrolera mleczarni w Jabłonnej (prawdopodobnie chodziło o Eugeniusza Marciniaka, który później w składzie drużyny Franczaka uczestniczył również w akcji w gospodarstwie Brodów [Relacja Czesława Nowaka 2019]). Do zeznań tych należy podchodzić z dużą ostrożnością, o czym pisałem w swoim artykule, przede wszystkim dlatego że w okresie powojennym Franciszek Beć i Franczak byli poważnie skonfliktowani. Wtedy też Beć piął się po szczeblach kariery w komunistycznej administracji. Niwiński i Łabuszewski dezawuują na swój sposób zeznania Franciszka Becia, piszą mianowicie:

Problem w tym, że Franciszek Beć nie był naocznym świadkiem opisywanego zdarzenia, a o jego kulisach miał mu opowiedzieć nie kto inny, jak tylko sam Józef Franczak. Trudno doprawdy o bardziej czytelny dowód manipulacji. Nie dość, że samo chwalenie się przez „Lalusia” czynem niegodnym wydaje się z punktu widzenia psychologii mocno wątpliwe, to dodatkowo oskarżanie go w sytuacji braku jakiekolwiek możliwości obrony trudno uznać za nic innego, jak tylko przykład wyjątkowego perfidnego postępowania. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 677)

Jest to przykład ahistorycznego podejścia do zagadnienia. Skąd bowiem Niwiński i Łabuszewski wiedzą, że czyn taki Franczak umiejscawiał w kategorii „niegodnych”? Czy wiedzę tę zaczerpnęli z jakichś dokumentów (nie podają żadnych), czy jest to tylko ich kolejne przypuszczenie lub wyobrażenie? Jeśli tak, to warto byłoby to zaznaczyć. Co więcej, w swoim tekście przekonują, że akcje przeciwko Żydom na terenie południowej części powiatu lubelskiego, w których uczestniczyli Polacy, w tym członkowie podziemia, były zjawiskiem częstym, i nikt się z tym za bardzo nie krył (tamże, s. 687). Można zatem wnosić, że zabijanie Żydów czy ich wydawanie Niemcom nie było dla miejscowej ludności czymś wstydliwym, co należy skrzętnie ukrywać. Nie wiadomo, dlaczego Franczak miałby operować odmiennymi kategoriami moralnymi niż jego bezpośrednie otoczenie.

Jak już wspominałem, Niwiński i Łabuszewski poddają analizie życiorysy uczestników akcji w Kolonii Skrzynice. Oprócz braci Beciów również furmanów: Władysława Siudziaka i Edwarda Ciuraja (miał być przez jakiś czas okupacji niemieckiej członkiem bandy rabunkowej). W wypadku Siudziaka poruszają kwestię kierowanych wobec niego oskarżeń o bandytyzm, wydawanie Niemcom zarówno żydowskich uciekinierów z gett, jak i zbiegłych jeńców sowieckich. Podsumowując, piszą: „Czyni to z Siudziaka osobę równie niewiarygodną jak bracia Beciowie. Mimo to jego zeznania stały się jednym z wiodących elementów narracji Poleszaka” (tamże, s. 672). Trudno to stwierdzenie uznać za coś innego niż insynuacja. Łatwo bowiem sprawdzić, że zeznania Siudziaka konfrontowałem z innymi materiałami. Co więcej, cała rekonstrukcja tego, co wydarzyło się w obejściu Niedźwiadków, jest oparta na innych źródłach. Polemiści nie przedstawili żadnych poważnych argumentów, które świadczyłyby o tym, że Siudziak przekazał nieprawdziwe informacje. Na podstawie jakich przesłanek Łabuszewski i Niwiński podają w wątpliwość wiarygodność danych zawartych w notatce z lipca 1955 r.? Wysuwają zarzut, że Siudziak zbyt szczegółowo pamiętał, w jaką broń krótką uzbrojeni byli Franczak i Beciowie (tamże, s. 672). Najwyraźniej nie zdają sobie oni sprawy, jaką wagę wówczas ludzie przywiązywali do broni. Widać to w wielu źródłach, w których nawet po kilkudziesięciu latach partyzanci, wspominając własną broń, przytaczają najdrobniejsze szczegóły. Aż trudno uwierzyć, że historycy zajmujący się podziemiem nigdy nie natknęli się na takie przykłady. Można też hipotetycznie założyć, że Siudziak zmyśla (świadomie bądź nie) nazwy pistoletów. Dla recenzentów to dowód, że cała jego wypowiedź jest nieprawdziwa. Czy to oznacza, że wszystkie wypowiedzi, w których po kilkunastu latach zachowane są jakieś szczegóły, są nieprawdziwe? Z metodologicznego punktu widzenia oznaczałoby to unieważnienie przez Niwińskiego i Łabuszewskiego większości źródeł wytwarzanych po latach. Nie mogę uwierzyć, że historycy ci nie spotykali się we wspomnieniach z precyzyjnymi opisami detali, a jeśli na takie natrafiali, unieważniali całe wspomnienie. Dlaczego więc zastosowali taką metodę tym razem? Do czego była ona im potrzebna?

Wobec informacji zgromadzonych na temat osób towarzyszących Franczakowi w Kolonii Skrzynice rodzą się kolejne pytania. Czy Franczak przypadkowo znalazł się w tak podejrzanym otoczeniu? I czy we współdziałaniu z grupą osób o wątpliwej reputacji widział coś niestosownego? Przychylenie się do punktu widzenia polemistów, którzy twierdzą, że cała grupa została sformowana z przypadkowych ludzi, byłoby moim zdaniem dla Franczaka krzywdzące. Przede wszystkim dlatego, że świadczyłoby o braku orientacji co do tego, z kim się zadaje i kogo zabiera na akcję. Późniejsze lata działalności, a zwłaszcza długość skutecznego ukrywania się są dowodem na to, że Franczak miał świetną orientację w terenie oraz dużą wiedzę na temat członków lokalnej społeczności.

Recenzenci imputują mi, że używam słownictwa nieadekwatnego do sytuacji. Piszą: „Franczak z Beciem także zaczęli odwrót, zabierając trzy porzucone karabiny oraz kilka granatów. Sławomir Poleszak już w tym momencie przesądza o «winie» Franczaka, określając go mianem «napastnika»” (tamże, s. 667). Przypomnijmy, Franczak i Beć, uzbrojeni w broń krótką i granaty, wkroczyli do gospodarstwa Niedźwiadków, gdzie natknęli się na członków żydowskiej grupy przetrwania. W obawie przed rozbrojeniem i śmiercią zabili co najmniej dwóch Żydów. Ciekawi mnie, kto w tej sytuacji według Niwińskiego i Łabuszewskiego był napastnikiem. Członkowie żydowskiej grupy przetrwania, którzy odpoczywali lub czyścili broń? Podobny zarzut – zupełnie dla mnie niezrozumiały – czynią z tego, że w odniesieniu do ppor. Leona Cybulskiego „Znicza” z NSZ napisałem, iż „został oskarżony o liczne zbrodnie, jakich miał się dopuścić wobec członków podziemia komunistycznego oraz ukrywającej się ludności żydowskiej” (Poleszak 2020, s. 244; Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 696). Otóż „Znicz” został skazany m.in. za uczestnictwo w akcji pod Borowem, gdzie 9 sierpnia 1943 r. partyzanci mjr. NSZ Leonarda Zub-Zdanowicza „Zęba” otoczyli, rozbroili, a następnie zastrzelili 26 partyzantów GL z oddziału im. Jana Kilińskiego. Ponadto został oskarżony o zbrodnie na ludności żydowskiej. Nie oskarżono go o „konieczne likwidacje” czy „działanie na rzecz niepodległości Ojczyzny”, ale o dokonanie zbrodni. Chęć autorów do tworzenia mitów nie pozwala im nawet na rozumienie języka i jego konotacji. Kolejne niestosowne sformułowanie, jakiego miałem rzekomo użyć, to „napad rabunkowy” bez cudzysłowu w odniesieniu do akcji z 10 lutego 1953 r., kiedy Franczak wraz z dwoma współtowarzyszami zaatakował Gminną Kasę Spółdzielczą Samopomocy Chłopskiej w Piaskach, aby zabrać stamtąd pieniądze. Tyle tylko, że według zapisu z mojego artykułu Franczakowi zarzucano m.in. dokonanie napadu rabunkowego. Nie miałem podstaw, aby zawrzeć to określenie w cudzysłowie, gdyż referowałem źródło, a nie dokonywałem interpretacji tego, czy komuniści mieli rację czy nie (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 695–696; Poleszak 2020, s. 250–251).

Inny zarzut sformułowali w sposób następujący:

Trudno zrozumieć, dlaczego autor nie chce przyjąć do wiadomości, że sprawa Skrzynic, podobnie jak sprawa Szmula Helfmana, z punktu widzenia resortu bezpieczeństwa i komunistycznego aparatu sprawiedliwości były tylko narzędziami służącymi do zwiększenia nacisku na Józefa Franczaka. Wypada przypomnieć autorowi, iż właśnie w 1956 r. wygasł list gończy za „Lalusiem”, będący konsekwencją sprawy Helfmana. Trzeba było więc znaleźć inny pretekst, a była nim sprawa starcia w Skrzynicach. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 697)

Nie rozumiem, o co chodzi autorom artykułu recenzyjnego. W swoim tekście napisałem zarówno o wydaniu listu gończego za Franczakiem, jak i okolicznościach, z podaniem daty, jego unieważnienia (Poleszak 2020, s. 255, 274). Natomiast o tym jak na postępowanie Franczaka mogła wpływać sprawa Skrzynic, konstatowałem:

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że wszystko to nie pozostawało bez wpływu na sytuację ukrywającego się Józefa Franczaka. Musiał słyszeć o tym, że sprawa wydarzeń w Kolonii Skrzynice nie jest zamknięta. A to mogło rzutować na podejmowaną przez niego decyzję o ewentualnym ujawnieniu się. (tamże, s. 249)

Polemiści co prawda zauważyli ten fragment, ale w ich przekonaniu jest to nieudowodniona hipoteza. Pragnę przypomnieć, że użyłem sformułowania „prawdopodobnie”, czyli trybu przypuszczającego. Na dowód tego, że krytycy mają poważne problemy z rozróżnieniem trybu przypuszczającego i twierdzącego, można przytoczyć inny fragment ich tekstu: „Wbrew twierdzeniu Sławomira Poleszaka sprawa zabójstwa Szmula Helfmana wcale nie zaczęła się od zeznań Franciszka Becia […]” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 675). W swoim artykule napisałem: „Prawdopodobnie po raz pierwszy informację o okolicznościach jego śmierci podał w swoim zeznaniu z 28 stycznia 1947 r. wspomniany już wcześniej podkomendny Franczaka z AK Franciszek Beć” (Poleszak 2020, s. 251–252). W przeciwieństwie do recenzentów uważam, że nie znamy ostatecznej prawdy i źródła jej nam nie przekazują, stąd niektóre przypuszczenia są opatrywane określeniem „prawdopodobne”. Jest to według mnie postępowanie bliższe metodzie naukowej niż opieranie się na własnych przekonaniach i uznawanie ich za obiektywną rzeczywistość.

Niezmiernie ważną kwestią w odniesieniu do wydarzeń w obejściu Niedźwiadków w Kolonii Skrzynice oraz w gospodarstwie Adama i Heleny Brodów w Majdanie Kawęczyńskim jest cel „wizyt” „Lalusia” i jego współtowarzyszy. Znamienne, jak do tego podchodzą Niwiński i Łabuszewski. Prezentując własną wersję wydarzeń w Kolonii Skrzynice, przedstawiają oni czytelnikowi trzy hipotetyczne scenariusze: wedle pierwszego Franczak i jego ludzie zjawili się tam w celu sprawdzenia, czy w gospodarstwie Niedźwiadków ukrywają się zbiegli z getta Żydzi, aby – w domyśle – ich zabić lub wydać władzom okupacyjnym. Taką wersję uważają za bardzo mało prawdopodobną. Dlaczego? Otóż miał na to wskazywać dobór grupy, która akcję przeprowadzała. Ich zdaniem to niemożliwe, aby na tak niebezpieczny wypad Franczak zabrał tylko dwóch ludzi, i to niezwiązanych z nim organizacyjnie. Twierdzą tak, mimo że w latach pięćdziesiątych syn gospodarzy Wiktor zeznał, iż w przeddzień starcia z członkami żydowskiej grupy przetrwania, gdy w obejściu zjawili się Franczak i Władysław Beć, zapytali jego matkę o drugiego syna oraz o to, czy w gospodarstwie są przechowywani Żydzi (Poleszak 2020, s. 239). Nie wiem również, na jakiej podstawie zakładają, że akcja miała być niebezpieczna. Traktując słowa Wiktora Niedźwiadka jako wiarygodne, nie można wykluczyć, że celem byli przechowywani Żydzi zbiegli z getta, a ci zazwyczaj nie posiadali żadnego uzbrojenia. Zresztą broń krótka i kilka granatów, które mieli przy sobie Franczak i Beciowie, to wystarczający arsenał jak na tego typu wyprawę. Polemiści nie odnoszą się do podważającego ich hipotezę fragmentu zeznań Wiktora Niedźwiadka.

Jako najbardziej prawdopodobny cel „wizyty” Franczaka i jego ludzi przyjmują odebranie worka (pół worka?) amunicji. Zarzucają mi, że dezawuuję ten powód, gdyż pozwoliłem sobie użyć sformułowania „po którą jakoby przyjechali”. Trudno się z takim stawianiem sprawy zgodzić. O trzeciej wersji wydarzeń zaprezentowanej przez polemistów pisałem już wcześniej.

Podobnie jest w wypadku najścia na gospodarstwo Brodów. Z zeznań Heleny Brody wynika, że wraz z mężem zostali pobici przez żołnierzy AK, którzy w ten sposób chcieli wydobyć od nich informację o miejscu ukrywania Żydów, a jej domostwo zostało obrabowane. W meldunku AK podano, że była to kara chłosty „za języki”. Niwiński i Łabuszewski dopuszczają co prawda możliwość, że Helena Broda mówiła prawdę i że powodem mogło być poszukiwanie ukrywanych Żydów, ale spieszą z usprawiedliwiającym żołnierzy AK „wyjaśnieniem”, iż ukrywający się Żydzi często mieli powiązania z grupami przestępczymi lub komunistycznymi (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 687). Powrócę do tego wątku w końcowym fragmencie repliki. Jednak o tym, że powodem nocnego najścia na gospodarstwo Brodów było poszukiwanie ukrywających się tam Żydów, mówiła nie tylko Helena Broda. Również Mieczysław Gorzel zeznał, iż od przedstawicieli Komitetu Żydowskiego w Lublinie dowiedział się, że Helena Broda już w 1945 r. informowała tę instytucję o pobiciu przez Franciszka Becia, „który terroryzował ją celem wykrycia partyzantów Żydów” (AIPN Lu, 021/460, Oświadczenie Mieczysława Gorzela z 11 VI 1953 r., k. 9). Niwiński i Łabuszewski podważają wiarygodność Gorzela z powodu zadawnionego, ale prawdopodobnie rzeczywistego konfliktu z Beciem (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 686).

Treść zeznań Wiktora Niedźwiadka i Heleny Brody, w odniesieniu do tej drugiej potwierdzone przez Gorzela, wskazują, że nie sposób lekceważyć wersji, iż to poszukiwanie ukrywających się Żydów było powodem pojawienia się tam Franczaka i jego współtowarzyszy. Mimo odmiennego kontekstu dwukrotne rozpytywanie o ukrywających się Żydów trudno uznać za przypadkowe.

Warto też wnikliwiej przeanalizować sposób, w jaki Niwiński i Łabuszewski odnoszą się do kwestii zaboru mienia w gospodarstwie Brodów. Piszą o tym tak:

Także w tym aspekcie sprawa zachowania żołnierzy AK wydaje się dość czytelna. Zabór mienia był rodzajem kary za szkodzenie organizacji przez Brodów. Był to rodzaj rekwizycji (potępianej przez dowództwo AK, ale i tak masowo praktykowanej), tyle tylko, iż pobranej w naturze. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 688)

Postępowanie członków AK rzeczywiście wydaje się dość czytelne, ponieważ z domu Brodów zabrali różnego rodzaju artykuły. Mimo że członkowie miejscowej placówki AK przeprowadzili wywiad (dochodzenie) w tej sprawie, brakuje dowodów, że sporządzono spis zagarniętych rzeczy. Co więcej, nie poczyniono żadnych kroków, aby taką listę dostarczyli sami poszkodowani. O tym, co zrabowano, powiedziała po wojnie Helena Broda: „zostało mi zrabowane csiardke [ćwiartkę] wieprzowiny i materiały w metrze, na ubranie trzy metry 100% wełny, potrzewki [podszewki] 6 metry, kretonu około 8 szt[uk], woski i inne rzeczy, których już nie mogę sobie przypomnieć […]” (AIPN Lu, 021/460, Protokół przesłuchania świadka Heleny Brody, 9 XI 1953 r., k. 61). Pobieżna analiza tego spisu nasuwa oczywisty wniosek, że straty poniesione przez Brodów były dość dotkliwe, skoro zabrano głównie asortyment służący pokrzywdzonej kobiecie do zarobkowego świadczenia usług krawieckich. Nie jest to bez znaczenia, zważywszy że rodzina Brodów miała na utrzymaniu trójkę dorosłych przechowywanych Żydów. O ile „sprawa zachowania żołnierzy AK wydaje się dość czytelna” – jak to ujęli Niwiński i Łabuszewski – o tyle wyjaśnienie przez nich tego zdarzenia, podobnie jak w innych kwestiach, jest w mojej opinii mętne i wewnętrznie sprzeczne. Zabór mienia miał być karą dodatkową za „występki” Brodów przeciwko AK. Dalej jednak twierdzą, że doszło do potępianej przez dowództwo AK rekwizycji. Należy rozumieć, że w rozkazodawstwie AK zakazywano tego rodzaju działań, czego jednak nie przestrzegały oddziały i grupy dywersyjne AK. Jeśli tak, to używanie pojęcia rekwizycji jest w tym wypadku bezpodstawne. Adekwatne określenie tego z czym mieliśmy do czynienia w gospodarstwie Brodów to: bezprawny zabór mienia bądź po prostu rabunek „pod płaszczykiem” działalności organizacyjnej. Zresztą przywoływany już wcześniej szef wywiadu Placówki AK nr 7 – Piaski „Włodzimierz” (N.N.) w meldunku nie użył sformułowania „rekwizycja”, lecz że „zostało zabrane”. Paradoksalnie sposób przedstawienia całej sytuacji przez Niwińskiego i Łabuszewskiego może potwierdzać to, o czym zeznawał Michał Bojarski, a co przytoczyłem w swoim tekście. Opowiedział on, iż gdy pewnego razu odwiedził Franciszka Becia, natrafił tam na nieznajomego mężczyznę, o którym potem usłyszał od Becia, że był to Józef Franczak. Zaskoczyło go, że podczas okupacji Beć oprócz alkoholu dysponował różnymi produktami spożywczymi w dużej ilości:

Wtedy Beć wyjął pistolet i oznajmił: „To jest żywiciel nasz, niech się Michał pisze do nas, a braków w tym czasie nie będzie”. Na pytanie Bojarskiego, co to znaczy „do nas”, Beć odpowiedział, że chodzi o wstąpienie do „partyzantki AK”. W tym momencie do rozmowy włączył się nieznany Bojarskiemu mężczyzna, który z kolei miał powiedzieć: „Do AK, co jednemu weźmie, a drugiemu da i żyjemy jak pany”. (Poleszak 2020, s. 261)

Nasuwa się pytanie, czy źródłem posiadania tak szerokiego asortymentu przez Becia były „rekwizycje” podobne do tej dokonanej u Brodów. Nie mówiąc o tym, że zeznanie Bojarskiego jest też kolejnym świadectwem zażyłości między Franciszkiem Beciem a Franczakiem.

Niwiński i Łabuszewski wkładają wiele wysiłku, by oddalić od Franczaka jakiekolwiek podejrzenia. W tym wypadku chodzi o pokazanie zabiegu, którego celem jest osłabienie wymowy fragmentu zeznań Heleny Brody, gdy wskazała ona Franczaka jako sprawcę zaboru mienia w jej mieszkaniu. W swoim tekście opisałem, jak Franczak oraz bracia Beciowie odebrali chłopu przechowywaną przez niego broń. Gdy Beciowie przystąpili do rozkradania różnego rodzaju artykułów, Franczak rozkazał im oddać je z powrotem (tamże, s. 262). Zdarzenie to posłużyło Niwińskiemu i Łabuszewskiemu do stwierdzenia, że Franczak miał pryncypialny stosunek do własności prywatnej (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 688). W przypisie, posiłkując się innym źródłem, podałem szerszy kontekst tej sceny. Osoba zeznająca jako świadek powiedziała, że Franczak, nakazując oddanie zrabowanych rzeczy, miał powiedzieć: „Jak zabrałeś broń to nie zabieraj łachów!” (Poleszak 2020, s. 262 przyp. 93). Było to więc zdarzenie mające zupełnie inny charakter niż u Brodów, a kategoryczne stwierdzenie o pryncypialnym stosunku Franczaka do własności prywatnej jest zbyt daleko idące i oparte na zbyt kruchych podstawach. Co więcej, prawdopodobnie jedynie na podstawie tej samej jednoźródłowej informacji oponenci pozwalają sobie w innym miejscu swojego tekstu na stwierdzenie: „Raczej można sądzić, że Franczak ograniczał «bandyckie» zachowania Becia w czasie wojny” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 671). Trudno ten wywód potraktować inaczej niż apologetykę i myślenie życzeniowe.

Opis akcji u Brodów pióra Niwińskiego i Łabuszewskiego pokazuje, że bezkrytycznie w całości przejęli oni narrację obecną w meldunku „Włodzimierza”. Sugerują oni, iż akcja odbyła się zgodnie z dyspozycją dowództwa placówki, prawdopodobnie samego „Włodzimierza”. Nie wiem, na jakiej podstawie tak twierdzą, w treści jego meldunku nie ma o tym mowy. Warto podkreślić, że ów meldunek został sporządzony kilka miesięcy po zajściu, 17 lipca 1944 r., a komendant Placówki AK Piaski Ignacy Misztal „Przemiana” parafował go 21 lipca, tj. w gorącym okresie przygotowań miejscowych struktur AK do akcji „Burza”. Wykonujący działania wywiadowcze „Włodzimierz” i dowódca plutonu „X” „Sokół” (N.N.) nie starali się poznać stanowiska Brodów, tłumacząc to następująco: „Oficjalnego dochodzenia nie przeprowadzono, przez przesłuchanie pokrzywdzonego Brody, z obawy przed prowokacją ze strony Brody i Reszki, którzy nie są pewni i nie należą do żadnej Org[anizacji]” (AP Lublin, zespół ZWZ-AK, Okręg Lublin, 35-1072-0-120-43-0.jpg, Meldunek N.N. „Włodzimierza” z 17 VII 1944 r.). Raport jest dramatycznie jednostronny, co Niwińskiemu i Łabuszewskiemu nie przeszkadza w bezkrytycznym potraktowaniu tej narracji jako obiektywnego opisu zdarzenia i określeniu go eufemizmem „akcja porządkowa”. Triumfalnie cytują stwierdzenie rozgrzeszające Franczaka: „Złej woli ze strony Franczaka nie ujawniono” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 689, 695). Tymczasem drużynie Franczaka towarzyszył dowódca plutonu Aleksander Kornet „Tissot”, który po akcji w miejscowej placówce AK zgłosił zabór mienia. Oponenci – nie wiem na jakiej podstawie – snują przypuszczenia, że „Tissot” zgłosił ów fakt, gdyż między nim a Franczakiem doszło do sporu, który wynikł na tle podziału przedmiotów zabranych Brodom (tamże, s. 688).

Nie wiadomo, na czym polegała „przewina” Brodów względem AK. Nie wiemy też, czy i w jakiej mierze ich krytyczne sądy/wypowiedzi o poszczególnych członkach AK lub lokalnej organizacji były zasadne. Nie możemy wykluczyć, że mogły one być reakcją na krytyczne uwagi pod adresem Brodów za ich pozytywny stosunek do Żydów. Niwiński i Łabuszewski piszą:

Brodowie otrzymali karę chłosty, co w praktyce konspiracyjnej mogło oznaczać pobicie. Takie były okupacyjne realia i takie kary porządkowe stosowano powszechnie. Czynienie z tego sprawy wyjątkowej, mającej podkreślić rzekome okrucieństwo i demoralizację egzekutorów, wydaje się kompletnie niedorzeczne. (tamże, s. 688)

Przypomnę, że według zeznania Heleny Brody po owej „karze porządkowej” spędziła ona dwa tygodnie w szpitalu, a jej mąż na skutek obrażeń odniesionych w trakcie pobicia zmarł dwa lata później (w listopadzie 1947 r., mając 44 lata). Czy stwierdzenie „takie były okupacyjne realia” ma stanowić usprawiedliwienie? Czy rzeczywiście nic się nie stało? Czy krytyczne uwagi wyrażane pod adresem miejscowej AK bądź jej członków mogły uzasadnić tak brutalne potraktowanie? Gdyby, załóżmy, Brodów w taki sposób potraktowali niemieccy żandarmi, również byliby rozgrzeszani realiami?

Niwiński i Łabuszewski nie chcą widzieć zasług małżeństwa Brodów w ratowaniu Żydów, ponieważ wtedy trudniej by im było udowodnić tezę o nieposzlakowanym charakterze „ostatniego zbrojnego”. Dotychczasowe badania wykazały, że osoby ukrywające Żydów największe zagrożenie widziały nie w formacjach okupacyjnych, lecz w najbliższym, sąsiedzkim otoczeniu. Polemiści nie zauważają bądź nie chcą zauważyć, że w tym wypadku „najbliższe otoczenie” stanowili właśnie Franczak i jego podkomendni.

Niwiński i Łabuszewski, pisząc, że Żydzi uciekający z gett, ukrywający się w terenie, tworzący grupy przetrwania czy wchodzący w skład oddziałów partyzanckich stanowili zagrożenie dla miejscowej ludności cywilnej oraz struktur podziemia, posługują się kalkami powielanymi przez antysemitów, obecnymi również w dokumentacji podziemia (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 654 i n., 687). Opisując wydarzenia w gospodarstwie Brodów – w przeciwieństwie do zajścia w Kolonii Skrzynice – polemiści nie mnożą hipotez. Jeśliby to zrobili, musieliby się zmierzyć z niewygodnym pytaniem, co by się stało, gdyby jednak podkomendni Franczaka wydobyli od Brodów informację o kryjówce Żydów. Przedstawiając przebieg wydarzeń w Kolonii Skrzynice, Niwiński i Łabuszewski napisali w odniesieniu do Franczaka, że „był przecież przedstawicielem zbrojnego ramienia Polskiego Państwa Podziemnego, mającego wobec reszty społeczeństwa określone obowiązki, ale i uprawnienia […]” (tamże, s. 668). Z narracji polemistów wynika jasno, że w trakcie akcji w obejściu Brodów Franczak również występował w tym charakterze. Gdyby członkowie jego drużyny odnaleźli schowek i wydobyli stamtąd trójkę przerażonych Żydów, to co by im zaproponowali? Czy aby na pewno byłaby to pomoc w ramach „Żegoty”? Na szczęście dzięki oporowi Brodów do konfrontacji nie doszło.

I trzecia sprawa. W 1950 r. prowadzono śledztwo mające na celu ustalenie sprawców wydania żandarmerii niemieckiej w Piaskach Szmula Helfmana. Jednym z podejrzanych o ten czyn był Franczak. W swoim tekście dokładnie omówiłem przebieg całego śledztwa. Nie odpowiedziało ono na pytanie, kto był winny wspomnianego czynu. W listopadzie 1950 r. sprawę wobec Franczaka umorzono, gdyż nie zdołano go ująć, a rok później wydano za nim list gończy, który unieważniono dopiero w lipcu 1956 r. Niwiński i Łabuszewski opisali akta innego śledztwa w tej samej sprawie, w którym podejrzanym był Franciszek Hochman, do których ja nie dotarłem. Omówienie zawartości tych akt jest jedną z niewielu pozytywnych odsłon ich polemiki. Inna sprawa, czy odnalezienie tej jednostki archiwalnej było rzeczywiście ich zasługą. Do tej kwestii jeszcze powrócę. Według informacji zamieszczonych we wspomnianych aktach śledczych Chil Helfman złożył zawiadomienie, że do śmierci jego krewnego Szmula Helfmana przyczynił się Franciszek Hochman, były policjant z posterunku w Biskupicach, a w okresie powojennym chorąży w ludowym WP. Twierdził on, że razem ze Szmulem byli członkami oddziału partyzanckiego sowiecko-żydowsko-polskiego dowodzonego przez oficera sowieckiego „Iwana” (N.N.). Na stałe przebywali w lesie, a w wioskach pojawiali się jedynie po żywność. Stąd obecność Szmula w Kozicach Dolnych. Podczas pobytu we wsi miał zostać pojmany przez policjantów z posterunku w Piaskach, przekazany żandarmerii, a następnie powieszony. Zdarzenie miało nastąpić w lutym 1944 r. Na podstawie zawiadomienia oraz zeznań złożonych przez Chila Helfmana, począwszy od drugiej połowy 1947 r. trwało w tej sprawie śledztwo. Jednak spośród dziesięciu przesłuchiwanych nikt nie potwierdził winy Hochmana. Franciszek Beć wskazał zaś Franczaka jako współwinnego wydania Szmula Helfmana. Dla Niwińskiego i Łabuszewskiego najważniejszą informacją zawartą w dwóch zeznaniach było to, że obławę, w której miał zostać schwytany Szmul Helfman, zorganizowały żandarmeria niemiecka i policja granatowa (tamże, s. 676–678).

Niwiński i Łabuszewski z jakichś powodów nie zadają pytań nasuwających się po lekturze akt śledczych Franciszka Hochmana i tych, w których współpodejrzany był Józef Franczak. Nie zauważają albo nie chcą zauważyć pojawiających się w nich poważnych rozbieżności. Z tego, co piszą polemiści, w aktach śledczych Franciszka Hochmana Szmul Helfman jest przedstawiany jako partyzant oddziału polsko-żydowsko-sowieckiego dowodzonego przez „Iwana”. Informację taką podaje tylko jego krewny Chil. Z kolei w aktach śledztwa z 1950 r., w których współpodejrzany był Franczak, Szmul Helfman to krawiec wykonujący różnego rodzaju usługi, przebywający stałe we wsi i korzystający z pomocy jej mieszkańców. Nigdzie nie pojawia się wzmianka, by Helfman był partyzantem czy też by widziano u niego broń. Ta ewidentna sprzeczność jednak nie przykuwa uwagi oponentów, ponieważ najpewniej nie pasuje do założonej z góry tezy.

Ciekawym tropem jest kolejna informacja, której polemiści również nie zauważają. Z zeznania Chila Helfmana wynika, że jego dowódcą w oddziale partyzanckim był Jan Laskowski. Niwiński i Łabuszewski identyfikują go jako Szyję Lustmana. Stwierdzają przy tym, że Laskowski pojawił się w aktach SB dopiero w latach siedemdziesiątych XX w. w kontekście przemytu złota i dzieł sztuki. Jeśli dowódcą Chila Helfmana był Jan Laskowski (Szyja Lustman), to jego podkomendni, w tym Chil, a może i Szmul (jeśli istotnie był członkiem tej grupy), mogli brać udział w strzelaninie z Franczakiem i Beciem w Kolonii Skrzynice.

Opuszczenie Polski (prawdopodobnie w 1949 r.) przez Chila Helfmana miało zasadniczy wpływ na przebieg dochodzenia, w którym podejrzanym był Franciszek Hochman, gdyż zamknięto je na początku 1950 r. Zebrane w jego trakcie zeznania rzucają na sprawę ujęcia Szmula Helfmana szersze światło, ale nie przynoszą żadnego przełomu ani odpowiedzi.

W tekście o śledztwie przeciwko Franczakowi napisałem:

Należałoby się zastanowić, czy poddany analizie materiał jest jednostronny i był gromadzony przez funkcjonariuszy UB, by obciążyć i zdeprecjonować konspiratora, którego przez długie powojenne lata nie mogli schwytać. Wydaje się, że taka uwaga może zostać uznana za zasadną jedynie w przypadku podejrzenia o współodpowiedzialność za wydanie niemieckiej żandarmerii Szmula Helfmana. Przypomnę, że tylko zeznania Franciszka Becia obciążały Franczaka współodpowiedzialnością za ten czyn. (Poleszak 2020, s. 273)

Niwiński i Łabuszewski, odnosząc się do tego fragmentu piszą, że jest to „coś w rodzaju zabezpieczenia przed hipotetycznymi działaniami procesowymi […]” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 698). Cóż, każdy ma prawo do własnej interpretacji, nawet jeśli jest ona najbardziej niedorzeczna.

Kolejną sprawą wartą zasygnalizowania jest tryb powstania polemiki. Mój artykuł został opublikowany w grudniu 2020 r. Informacja o tym, że Niwiński i Łabuszewski napisali artykuł polemiczny, dotarła do mnie w maju 2021 r. Działo się to w okresie pandemii Covid-19 i związanych z nią obostrzeń, w których następstwie archiwa i biblioteki, w tym Archiwum Państwowe w Lublinie i Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego, z wyjątkiem IPN w Lublinie, były zamknięte. Niwiński i Łabuszewski przyznali, że pandemia uniemożliwiła im kwerendę w zbiorach Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie – w mieście, w którym jeden z polemistów mieszka. Mimo to – jak piszą z dumą – przeanalizowali sześćdziesiąt jednostek archiwalnych o łącznej zawartości 15 tys. kart. Trzeba przyznać, że to zabójcze tempo. Zwłaszcza dla mieszkańców Sopotu i Warszawy. Ogromna kwerenda przeprowadzona w Lublinie oraz napisanie pięćdziesięciostronicowego tekstu zajęły polemistom niespełna pięć miesięcy. Wyobraźmy sobie samochód służbowy IPN mknący do Lublina przez pół Polski z dwoma historykami, aby mogli przejrzeć opasłe teczki. Wyobraźmy sobie, jak siedzą wiele tygodni w lubelskich archiwach, bibliotekach. Kosztem obowiązków zawodowych, odłączeni od rodzin, spędzają samotne nocy w hotelach. A wszystko to w okresie, gdy z powodu pandemii biblioteki i hotele pozostawały zamknięte. A może skorzystali z efektów kwerendy przeprowadzonej przez członków nieformalnej grupy „researcherów” z lubelskiego oddziału IPN? Jeśli nawet tylko część kwerendy była wykonana przez inne osoby, to powinni oni o tym wspomnieć. Z jakichś powodów tego nie zrobili. Ocena takiego postępowania jest dla mnie jednoznaczna.

Dalsze prace nad tekstem – procedura recenzyjna (dwie recenzje wydawnicze, w tym jedna zewnętrzna), naniesienie uwag recenzentów, redakcja, korekta, skład i łamanie – trwały w tym „szczególnym” przypadku jedynie trzy miesiące, do sierpnia 2021 r., kiedy artykuł Niwińskiego i Łabuszewskiego ukazał się w periodyku IPN „Pamięć i Sprawiedliwość”. Podkreślmy, jedynie trzy miesiące wobec około roku, tyle bowiem przeciętnie czeka się na publikację w wysoko punktowanym czasopiśmie od chwili oddania maszynopisu do recenzji do momentu jego wydania. Zaiste, niezwykłe tempo realizacji podjętego wyzwania jest godne rekordu Aleksieja Stachanowa. Powstaje pytanie, kto stworzył uprzywilejowane warunki dla publikacji tego tekstu. Warunki, które zwyczajnym publikacjom naukowym nie przysługują.

W kolejnej partii tekstu moi oponenci piszą:

Śmiemy twierdzić, iż gdyby autorowi udało się odnaleźć materiał opisujący np. ukrywanie przez Franczaka i jego rodzinę Żydów – tekst taki zapewne nigdy by nie powstał, z pewnością zaś obrońcy „czarnej legendy polskiego podziemia niepodległościowego nie czuliby się wówczas w obowiązku zamanifestować swojej gotowości do obrony wolności badań i wolności słowa, a raczej okrzyknęliby owe odkrycia mianem „rządowej historycznej propagandy”. To jednak tylko spekulacje. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 694)

Nie, to nie spekulacje, to podłe insynuacje. Chętnie poznałbym argumenty przemawiające za tym niegodziwym twierdzeniem. Nie wskazali oni bowiem żadnego przykładu, abym w swoich dotychczasowych badaniach ukrywał źródła lub pomijał jakiekolwiek aspekty działalności polskiego podziemia. Brak takich argumentów lub przykładów skłania mnie do konstatacji, że to zła wola albo wyraz nieortodoksyjnego podejścia do obowiązków historyka, albo jedno i drugie.

Przypomnę, że przez ponad dwadzieścia lat pracy w IPN byłem autorem, redaktorem czy współredaktorem 7 książek, ponad 40 artykułów naukowych i tylu samo artykułów popularnonaukowych oraz koordynatorem cyklu 80 filmów dokumentalnych dotyczących tematu podziemia powojennego. Wiązanie mnie z określeniem obrońcy „czarnej legendy polskiego podziemia niepodległościowego” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 694) uważam za świadomie obraźliwe.

Już na wstępie Niwiński i Łabuszewski poczuli się w obowiązku ostrzeżenia czytelników przed Poleszakiem. Mój artykuł miał być „wyrazem obecnych poglądów autora, wynikających z jego sympatii politycznych, do których ma on oczywiście prawo. Problem w tym, że poglądy te rzutują na obiektywne spojrzenie naukowca” (tamże, s. 650). Niwiński i Łabuszewski mają w pewnym sensie rację. Historyk nigdy nie jest wolny od wyznawanych wartości, własnej przeszłości i poglądów. Na czym jednak opierają przekonanie, że czytelnik uwierzy, iż to oni są wolni od „sympatii politycznych”, a ich poglądy nie „rzutują na obiektywne spojrzenie naukowca”, i że przyświecają im szlachetne pobudki? Są jak molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Uznają, że apologetyka i występowanie w roli „obrońcy dobrego imienia bohaterów” jest „historią obiektywną”. Nie rozumieją, że dziejopisarstwo uprawiane z pozycji adwokackiej z definicji ma charakter ideologiczny i stanowi zaprzeczenie historii krytycznej. Ta metodologiczna ślepota jest porażająca, a czynienie z niej powodu do dumy kompletnie niezrozumiałe.

Zupełnym kuriozum jest to, że zarzut „upolitycznienia” stawia Piotr Niwiński, ten sam, który w 2016 r. przygotował krytyczną recenzję „programu funkcjonalno-użytkowego” wystawy głównej Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Napisał ją bez obejrzenia ekspozycji, bez rozmowy z autorami scenariusza, na podstawie dokumentacji, którą zaledwie pobieżnie przejrzał. Bo jak inaczej potraktować choćby „zarzut”, że w przygotowywanym muzeum „interaktywność praktycznie nie istnieje” (Niwiński 2016). Wszyscy, którzy obejrzeli wystawę po otwarciu muzeum, wiedzą, jak bardzo rozminął się z prawdą. Recenzję u Niwińskiego, podobnie jak w wypadku prof. Jana Żaryna i red. Piotra Semki, zamówiło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego kierowane przez Piotra Glińskiego. „Krytyczne recenzje” posłużyły politykom z Prawa i Sprawiedliwości za pretekst do zmian w ekspozycji stałej Muzeum II Wojny Światowej, a przede wszystkim do przeprowadzenia czystki kadrowej. Pracę w muzeum stracili m.in. współautorzy ekspozycji Janusz Marszalec i Rafał Wnuk, wieloletni koledzy Niwińskiego z seminarium doktorskiego prof. Tomasza Strzembosza. Wytaczając przeciwko mnie zarzut „upolitycznienia”, Niwiński i Łabuszewski całkowicie się ośmieszają i stają się ofiarami własnych projekcji.

Czy Niwiński i Łabuszewski mieli dostarczyć władzom IPN „merytorycznej podstawy” do ukarania mnie za ustalenia niezgodne z aktualną polityką historyczną IPN? Tego nie wiem. Jeśli tak, to dobrze wywiązali się ze swego zadania. 9 listopada 2021 r. otrzymałem wypowiedzenie z pracy w IPN. W trzecim punkcie jego uzasadnienia przeczytałem: „Opublikowanie artykułu «Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka ‘Lalusia’ miała wpływ na powojenne losy ‘ostatniego zbrojnego’ […]”, co do którego istnieją zarzuty natury merytorycznej wskazane mi.in. w recenzji tegoż artykułu autorstwa Tomasza Łabuszewskiego i Piotra Niwińskiego […]”. Nie poproszono mnie o odniesienie się do stawianych mi zarzutów.

Metody zastosowane w artykule recenzyjnym stanowiły dla mnie spore zaskoczenie. Zdziwienie byłoby mniejsze, gdyby taki tekst napisali pracownicy IPN, z którymi nic mnie nie łączy. Z Niwińskim i Łabuszewskim byliśmy na seminarium prof. Tomasza Strzembosza, na którym obowiązywały wysokie standardy etyczne i zasada fair play. Nie podważam ich prawa do krytyki i odmiennych poglądów, ale nie spodziewałem się, że swoją polemikę zbudują na niemerytorycznych argumentach. To już druga nierzetelnie przygotowana recenzja Niwińskiego będąca pretekstem do usunięcia z pracy historyków (w tym Janusza Marszalca, swego czasu najbliższego przyjaciela Niwińskiego), których wyniki badań i wypowiedzi są niezgodne z wytycznymi rządzących polityków.

Nie wiem, czy ich tekst pisany był z „potrzeby serca”, czy na twarde urzędniczo-polityczne zamówienie? Czy może – jak to bywa u usłużnych urzędników – wyprzedzająco odgadywali oni zapotrzebowanie szefów? Istotne jest to, że użyli oni mnóstwa zabiegów i „chwytów warsztatowych”, by osiągnąć zamierzony cel, czyli całkowite „uniewinnienie” Józefa Franczaka „Lalusia” i zdezawuowanie autora tekstu. Postępując tak, zachowali się jak rasowi adwokaci i odwrócili się plecami od tacytowskiej zasady sine ira et studio. W moim odczuciu „wykon” Niwińskiego i Łabuszewskiego to przykład historii dworskiej, to działalność zabijająca etos niezależnego badacza.

W dużej mierze odpowiedź na pytanie dotyczące tego, dlaczego Niwiński i Łabuszewski napisali taki tekst i dlaczego nadali mu taką formę, odnajdujemy w treści wywiadu, jakiego IPN TV udzielił w maju 2021 r. Niwiński. Powiedział wtedy m.in.:

Myślę, że szkalowanie podziemia niepodległościowego, Polskiego Państwa Podziemnego gdzieś funkcjonuje […]. Historia wymaga ostrożności, historia wymaga obiektywizmu, historia nie lubi popularyzatorstwa w rozumieniu takim, że mówię pod publiczkę to, co akurat publiczność chce usłyszeć, więc tutaj historia jest jak gdyby nauką ścisłą i historyk nie powinien do tego iść, publicysta oczywiście może to jakoś popularyzować. Ale wracamy do tego pierwszego sformułowania. Dopóki mamy wykorzystywanie tej historii przez pewne grupy polityczne dla celów politycznych, dopóty będzie to zohydzanie funkcjonowało i jednocześnie też i tworzenie żołnierzy niezłomnych, anielskich, wspaniałych. Gdybym ja miał kiedykolwiek do którejś z grup się przyłączyć, to do tej patrzących na podziemie niepodległościowe w sposób wyidealizowany pięknie. Dlaczego? Ponieważ podkreślam raz jeszcze. Ci ludzie, nawet jeżeli popełnili błędy, to szli do walki z celów szlachetnych, ideowych, stanowili elitę społeczeństwa polskiego. Nawet jeżeli gdzieś błąd został popełniony, nawet jeżeli gdzieś zmęczenie wojną dało efekt, który dzisiaj możemy nawet potępić, tak?, to są to ludzie, których powód rozpoczęcia walki, idea, która ich niosła, jest szczytna. Zohydzanie dzisiaj, tworzenie z nich morderców i bandytów jest dla mnie czymś poza marginesem nawet społeczeństwa, czymś, co w ogóle nie powinno mieć miejsca. (Żołnierze Wyklęci)

Ten kuriozalny wywód wart byłby szczegółowej analizy, ale na potrzeby repliki chciałbym się skupić jedynie na dwóch kwestiach. Pierwsza dotyczy tego, że wbrew temu, jak chce przedstawiać się Niwiński, treść artykułu recenzyjnego dobitnie wskazuje na to, iż wraz z kolegą dokonali już wyboru, że należą do „patrzących na podziemie niepodległościowe w sposób wyidealizowany pięknie”, kaznodziejów z cenzorskimi zapędami. W tym kontekście padające wcześniej stwierdzenia o ostrożności, obiektywizmie to żałosne pustosłowie.

Na koniec powróćmy jeszcze do sprawy brutalnego pobicia Heleny i Adama Brodów. W imię sprawiedliwości i wychowania patriotycznego Niwiński i Łabuszewski piszą:

Według Heleny Brody jedynym powodem akcji represyjnej ze strony AK był fakt ukrywania przez nią trójki Żydów. Czy rzeczywiście mógł on stanowić podstawę do tak zdecydowanej reakcji? Nie jest wykluczone, biorąc pod uwagę zachowaną dokumentację AK z tego terenu, z której jasno wynika, iż takie akcje podejmowano i nikt się z tym nie krył. Wynikały one jednak przede wszystkim z oceny skali zagrożenia dla miejscowej ludności, płynącej z częstych powiązań ukrywających się Żydów z grupami przestępczymi lub komunistycznymi. Były także pochodną akcji represyjnych i kryminalnych podejmowanych przez sowiecko-żydowskie grupy partyzanckie wobec ludności cywilnej. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 687)

Według Niwińskiego i Łabuszewskiego, jeśli powodem najścia żołnierzy AK na gospodarstwo Brodów było poszukiwanie ukrywających się Żydów, to wynikało ono z tego, że miejscowe czynniki AK stwierdziły, iż wszyscy ukrywający się Żydzi – w tym trójka przechowywanych przez Brodów – stanowili zagrożenie dla miejscowej ludności. Wywód ten prowadzi do wniosku, że każdego ukrywającego się Żyda (uzbrojonego lub nie) można było potraktować jako zagrożenie dla miejscowej ludności i „zlikwidować”. Nie wiem, czy zdają oni sobie sprawę, jakie konsekwencje pociąga za sobą przyjęte przez nich rozumowanie. Mam nadzieję, że nie wiedzą, co piszą, bo trudno przypuszczać, że ich zamiarem było oskarżenie Armii Krajowej o antysemityzm. A to właśnie wynika z przywoływanego fragmentu tekstu. To bardzo poważne uderzenie w AK.

Warto jeszcze przypomnieć, że w latach 1942–1944 małżeństwo Brodów (Helena, ur. 1913; Adam, ur. 1903) użyczyło schronienia trzem osobom narodowości żydowskiej. Byli to Szlome Akerstein (ur. 1918), Cylia (Cwila) Dreszer (oboje z Piasków) i Fogel. Szlome był synem piaseckiego szewca, u którego rodzina Brodów naprawiała buty. Cylia również pochodziła z Piasków. Przebywała w getcie, skąd udało jej się uciec, a następnie razem ze Szlomem dotarli do Brodów. Była chora na tyfus, ale udało się ją wyleczyć. W gospodarstwie Brodów przebywali od czerwca 1942 r. Fogel, prawdopodobnie nieco starszy od wspomnianej dwójki, był znajomym Akersteina i dołączył do ukrywających się w 1943 r. Dzięki pomocy Brodów mogli oni szczęśliwie doczekać końca okupacji niemieckiej. Następnie wyemigrowali do Berlina, po czym wyjechali do USA. Szlome i Cylia pobrali się i zamieszkali w San Francisco. Utrzymywali kontakt listowny z Heleną Brodą. Losy Fogla nie są znane (Poleszak 2020, s. 260; AŻIH, 349/24/266, k. 11, 14, 28).

Wymowne jest to, że Niwiński i Łabuszewski, którzy niezmiernie drobiazgowo omawiają każdy szczegół „akcji porządkowej” w obejściu Brodów – bo tak ją nazywają – słowem nie odnieśli się do tego, że w październiku 1985 r. Helena i Adam Brodowie zostali uhonorowani medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Niwiński i Łabuszewski, przyjmując bezkrytycznie jednostronną narrację kilku miejscowych członków AK, w pełni podzielają krytyczny stosunek akowców do Brodów, czyli do Polaków ratujących swych żydowskich współobywateli. Informacja o poświęceniu Brodów dla uratowania trójki Żydów nie pasuje do tez Niwińskiego i Łabuszewskiego, to też w charakterystycznym dla siebie stylu ją przemilczają.

Niwiński i Łabuszewski z przekonaniem kreują się na autorytety moralne i pouczają mnie w kwestiach etycznych. Ich tekst pokazuje, że nie mają do tego mandatu. Onufry Zagłoba w takich sytuacjach mawiał „Diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni”, co dedykuję obu polemistom, kończąc dyskusję i moją z nimi znajomość.

Na przestrzeni ostatnich lat prezes IPN Jarosław Szarek oraz jego zastępca Mateusz Szpytma byli zagorzałymi orędownikami prowadzenia zintensyfikowanych działań mających na celu odnajdywanie i honorowanie Polaków, którzy w jakikolwiek sposób pomagali swoim żydowskim współobywatelom w czasie Zagłady. Aktywnością na tym polu wykazywał się również dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku Karol Nawrocki, obecny prezes IPN. Tym bardziej zdumiewa fakt, że jako pretekstu do mojego zwolnienia użyto tekstu, którego autorzy usprawiedliwiają brutalne traktowanie Polaków pomagających Żydom. Czy jest to podważenie współtworzonej przez IPN polityki państwa polskiego wobec Polaków ratujących Żydów obywateli polskich? Chciałbym publicznie zadać pytanie, czy prezes IPN Karol Nawrocki jest świadom, że zwalniając mnie z pracy za napisanie inkryminowanego artykułu, podpisuje się pod tekstem, w którym Niwiński i Łabuszewski usprawiedliwiają brutalne pobicie Polaków ratujących Żydów, uhonorowanych medalami Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. A jeśli tak, to jaki cel chce w ten sposób osiągnąć?

Bibliografia

Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Lublinie (AIPN Lu)

021/460, Akta śledcze Franciszka Becia

Archiwum Państwowe w Lublinie (AP Lublin)

35-1072-0-120, Zespół ZWZ-AK, Okręg Lublin

Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego (AŻIH)

349/24/266, Helena Broda

Relacja Czesława Nowaka, 2019, w zbiorach autora.

Relacja Maksymiliana Jarosza, 2019, w zbiorach autora.

Franczak M. (2018), Mój ojciec – sierżant Laluś, Kraków.

Niwiński P. (2016), Recenzja programu funkcjonalno-użytkowego wystawy głównej przygotowanej przez Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, https://muzeum1939.pl/sites/default/files/pdf/eafbc977d3ad0a18b786feeb7ea0fafc899.pdf (dostęp w grudniu 2021 r.).

Niwiński P., Łabuszewski T. (2021), „Sprawa” Józefa Franczaka – czyli historia alternatywna (w związku z pracą Sławomira Poleszaka). Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka „Lalusia” miała wpływ na powojenne losy „ostatniego zbrojnego”? „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, nr 16, 2020, 233–277), „Pamięć i Sprawiedliwość”, nr 1 (37), s. 649–703.

Poleszak S. (2020), Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka „Lalusia”, miała wpływ na powojenne losy „ostatniego zbrojnego”?, „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, nr 16, s. 233–277.

Żołnierze Wyklęci w świetle źródeł historycznych –cykl Jak pisać i mówić o trudnych kartach dziejów, https://www.youtube.com/watch?v=JxRmvpOKw68&ab_channel=IPNtvPL (dostęp w styczniu 2022 r.).


[1] Artykuł został również opublikowany na stronie internetowej „Zagłada Żydów. Studia i Materiały”.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (6)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (6)

Czy minister Czarnek uzyska prawdę o rodzinie poprzez nadanie statusu nauki konglomeratowi dyscyplin zwanego naukami o rodzinie?

Wszyscy zajmujący się nauką mają stałe problemy z prawdą. I to jest nauki przypadłość definicyjna. Tylko nienaukowe, zdogmatyzowane systemy przekonań, które mają mocno skonwencjonalizowane metody dochodzenia do nich,  – odporne na falsyfikację, nie podające się weryfikacji -, nie mają problemów z prawdą. Powielają przekonania o tym, co jakie jest i upowszechniają je wedle zestandaryzowanych metod i zrytualizowanych sposobów.

Historycznie biorąc nie ma takich dziedzin wiedzy naukowej, które oferowałoby ustalenia ostateczne, nie podlegające reinterpretacjom. Wszystkie dziedziny nauki stale ustalają na nowo prawdę, a i ona sama jako uniwersum metafizyczne jest historycznie zmienna. Nic w kulturze, ani w naturze widzianej przez kulturę (np. przez reprezentujące ją np. nauki przyrodnicze) nie jest niehistoryczne.

Prawda naukowa o rodzinie jest ujęta w narracjach naukowych. Jak dotąd nie kultywujemy jej na miarę ogromnych potrzeb, bo – powiedzmy tu tylko tyle –  byliśmy i jesteśmy „biedni” i źle naszą biedę dzielimy.

Na nauki o rodzinie, a te zaś spotkać można w uniwersytetach: kierunki studiów, specjalności, czy specjalizacje składają się zarówno dyscypliny i subdyscypliny naukowe oraz przedmioty kształtujące umiejętności i kompetencje praktyczne. Dyplom ukończenia takiej zorientowanej na uzyskanie określonej kompetencji zawodowej specjalności daje ściśle określone uprawnienia zawodowe. Jest swego rodzaju licencją zawodową np. doradcy rodzinnego, negocjatora w konfliktach rodzinnych, pracownika socjalnego, pracownika opieki społecznej, itp.[1] Bez stosownych kwalifikacji nie dostaniesz pracy w instytucjach publicznych i nie wolno ci niefachowców zatrudniać w agendach prywatnych.

Nadawanie statusu nauki przedmiotom dydaktyki akademickiej jest zbędne, bo niektóre za takie już są uznawane, inne bezpodstawnie, bo naukami nie są i nigdy – jeśli wolno tak mocno powiedzieć – nie będą.[2] Stąd, kierunkom studiów pod nazwą nauki o rodzinie status nauki, w ścisłym naukoznawczym, czy metodologicznym sensie,  do niczego nie jest potrzebny. Wystarczy, że współtworzą one program, który zrealizowany daje stosowną kompetencję zawodową.

Fundowanie tak rozumianym kierunkom studiów, bądź niejako zbiorowo tzw. naukom o rodzinie  statusu nauki zakrawa na nieporozumienie. W klasyfikacji nauk przyjętych w świecie np. pod zbiorowym nominatem: nauki o życiu, nauki o ziemi, nauki humanistyczne, czy nauki przyrodnicze występują nazwy dyscyplin już uznanych za naukowe.  Bynajmniej, nie w wyniku dekretu ministra. Pod nazwą nauki medyczne w spisie dyscyplin naukowych, znajdujemy tylko nauki. W programach studiów medycznych, są nie tylko nauki i nie tylko nauki medyczne.

Nauki o rodzinie zwykle nawet w uniwersytetach i na wydziałach teologicznych, to zbieranina dyscyplin zwykle i w dominującej mierze nie skażonych wyznaniowym a priori. To uznane  przez naukowe  agendy dyscypliny naukowe, lub dyscypliny naukowe stosowane.  To nauki w podstawowym znaczeniu, jak na przykład psychologia, socjologia a raczej subdyscypliny jak psychologie gerontologique, socjologie de la famille czy psychologie de la famille. Ponadto, przedmioty pomocnicze. [3] Tak być musi, bowiem nawet uniwersytety katolickie kształcić muszą specjalistów w obszarach wyspecyfikowanych kompetencji zawodowych.

Jeśliby z prawdą o rodzinie z perspektywy nauki był jakiś kłopot, to trzeba by wykazać, że tak właśnie jest i jaki to kłopot. Nie wystarczy ogłosić to w mediach. Jaki jest panie ministrze kłopot z prawdą o rodzinie. Gdzie ona jest? Gdzie ją pan ma zamiar usidlić? A może już pan ją posiadł? To jakaś monografia? Podręcznik, czy może poradnik? Biblia czy Kwiatek biblii, Uniwersytet Katolicki w Lyonie, czy Katolicki Uniwersytet Lubelski ? Jak nas pan minister tą prawdą oświeci, to co dalej zrobimy? Kto napisze podręcznik przysposobienia do życia w rodzinie dla szkół?


[1] Zob. Instytut Nauk o Rodzinie w Uniwersytecie  Katolickim w Lyonie Institut des Sciences de la Famille – UCLy  

[2] Proszę wybaczyć,  naprawianie auta nigdy nie jest – póki co – uznane za akt poznawczy/badawczy. Mechanik samochodowy , to nie pracownik naukowy.  Doradca rodzinny „naprawiający popsute relacje rodzinne”, to nie naukowiec. On korzysta z naukowej wiedzy opisowej i dyrektyw z niej wynikających, lecz nauką się nie zajmuje.

[3] W ramach tych ogólnych kategorii Families and Individuals in Societal Contexts, Internal Dynamics of Families, Human Growth and Development Across the Lifespan, Human Sexuality, Interpersonal Relationships, Family Resource Management, Parent Education and Guidance, Family Law and Public Policy, Professional Ethics and Practice, Family Life Education Methodology; Family Life Education and the CFLE Credential


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (5)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (5)

Czy
minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek chce zmobilizować nas do tego, aby
z pomocą akademickiej wiedzy o rodzinie i uznanych praktyk z niej wynikających –
w imię dobra wspólnego – wspomagać polską rodzinę?

Czy
przywrócenie prawdy o rodzinie, zdaniem ministra, to powrót do akademickiej
wiedzy o rodzinie? Czy minister, gdy nawołuje do przywrócenia prawdy o rodzinie
ma na myśli, tzw. dyscypliny występujące w akademickich programach nauczania? Czy
głoszą prawdę te spośród nich, które już naukami są?  Czy też staną się one siedliskiem prawdy, gdy
minister przyzna pozostałym status nauki? Czy wtedy wszystkie te dyscypliny
uzyskają naukoznawczy i metodologiczny status nauki, czy tylko biurokratyczny?

A
może na to proste rozwiązanie, aby po prawdę o rodzinie zwrócić się do nauki
minister nie wpada bo wie, że w nauce są problemy z prawdą? Zapytajmy, która z
dyscyplin naukowych podejrzewana jest o to, że zajmuje się rodziną i ma kłopoty
z prawdą? Jakie wspólnoty naukowe, dyscyplinarne, instytuty i centra badawcze,
zespoły problemowe i projekty badawcze… doświadczają kryzysu poznawczego na
tyle, że może to być postrzegane, jako problemy z prawdą? Trzeba ją odnajdywać
gdzie indziej, poza nauką?

Przeciwnie.
O fantastycznym rozwoju tych nauk i praktyk w domenie rodziny świadczą choćby
dane zamieszczone na stronie Krajowej Rady d/s. Stosunków w Rodzinie z Saint
Paul w Stanach Zjednoczonych. Towarzystwo założono
w 1938 r. Jest to:

„multidisciplinarity Professional
association focused solely on family research, practice, and education.  NCFR members are dedicated to understanding
and strengthening families. Our members come from more han 35 countries
and all 50 U.S. states, and include scholars, professionals, and students in
Family Science, Family Life Education, human development, marriage and family
therapy, sociology, psychology, anthropology, social work, theology, child
development, health, and more. Members work in research, college teaching and
pedagogy, program development, Family Life Education, counseling, and human
services.
  [1]

Na
stronie NCFR imponujący spis placówek naukowych zajmujących się tak czy inaczej
problemami rodziny. Jest tam około 2000 uniwersyteckich programów badawczych i edukacyjnych
w domenie family science w samych Stanach Zjednoczonych.[2]

 Placówek prowadzących badania nad rodziną,
edukujących w zakresie sciences de la famille, i praktykujących w zakresie ich
stosowania jest na świecie zatrzęsienie. [3] W Polsce wygląda to dużo
skromniej. W każdej dziedzinie życia – może poza siatkówką męską – jest
skromniej niż na świecie zwłaszcza, gdy porównujemy nie do średniej, a do elity.

Gdybyśmy
mieli specjalistów i agendy nastawione do wysyłania młodych i starszych po
naukę, lepiej dotowane, gdybyśmy chcieli skupić uwagę na  współpracy naukowej i wymianie doświadczeń
praktycznych, w kraju i poza nim, to moglibyśmy zrealizować każdą wypracowana
przez specjalistów strategię. Instytucje, w tym uczelnie zagraniczne mogłyby
przyjąć praktycznie dowolną liczbę studentów i doktorantów, a agendy pracujące
na rzecz rodziny, na staże praktykantów, pracowników służb socjalnych. Można
robić to na skalę przełomową i za środki europejskie. Prawda zwycięża nie bez
oręża.  Wystarczy mieć pieniądze.

Jeśli
ministra frasuje prawda naukowa o rodzinie, to niepotrzebnie. Ma się ona
znakomicie. Robi wspaniałe wrażenie. Programy naukowe, zespoły badawcze i centra
naukowe, interdyscyplinarność de facto, a nie na pozór, publikacje, seminaria,
konferencje, przygodne i cykliczne. Kompetencje towarzyszące, języki, sprzęt,
warunki studiowania… Środowiska, które proponują naukowe prawdy o rodzinie są
imponująco różnorodne i liczne.

W
tzw. naukach o rodzinie na świecie jest nieogarniana przez nasze zasoby kadrowe
ilość prawdy. Myślę o naukowych w tym akademickich – jej wcieleniach. Łącznie z
prawdami o rodzinie formułowanymi przez wydziały teologiczne i inne wyznaniowe
dyskursy o człowieku i rodzinie. Co komu potrzeba i co kogo boli. Tylko
pamiętajmy, jednak wtedy, gdy chcesz otrzymać certyfikat zawodowy, uprawnienia
do wykonywania zawodu w sferze publicznej, państwowej, samorządowej, ale i
prywatnej musisz zdobyć wiedzę i umiejętności w standardzie kształcenia
państwowego, świeckiego. [4]

Prawda
o rodzinie jest dostępna. Polska infrastruktura zapewne jest niedostateczna, w
sferze badań jak i aplikacji do praktyki społecznej, kadr, zaplecza
technicznego. A także gotowości społeczeństwa na asymilację pracy nowoczesnych
służb wspierających rodzinę.

A
może, Ministrowi Czarnkowi nie chodzi o naukową prawdę o rodzinie? Wołanie o
prawdę o rodzinie i jednocześnie o unaukowienie nauk o rodzinie, to bałamuctwa.
Intencje tego apelu ministra Czarnka są niejasne, bo referencyjnie półprzezroczyste[5]

Czy
minister Czarnek uzyska prawdę o rodzinie poprzez nadanie statusu nauki
konglomeratowi dyscyplin akademickich zwanych naukami o rodzinie?


[1] Degree Programs
in Family Science | National Council on Family Relations (ncfr.org)
.

[2] Https://www.ncfr.org/degree-programs…

[3] W
związku z zainteresowaniami ministra wystarczy przestudiować strony
prominentnych i mniej znanych uniwersytetów katolickich: amerykański Notre
Dame, belgijski Louvain, francuskie Lille i zwłaszcza Lyon, szwajcarski
Fryburg, czy niemiecki Freiburg, mediolański Del Sacro Cuore, itd. Wspaniałe
placówki, gdzie trzeba, to sacrum jest oddzielone od profanum.

[4] La
certification proffessionelle d`etat. Na przykład: diplôme d’État d’assistant familial ; diplôme d’État de médiateur
familial

[5] Marlin R., The Rhetoric of Action Description, Informal Logic, 6 (1984), s. 26-28, cyt za:  Quine W.V.O, Rożności. Słownik prawie filozoficzny, Warszawa 1995, s. 176. Wytłumaczę się bliżej z tej diagnozy w kolejnym odcinku.


Redakcja językowa: Beata Bińko




O tym, co wolno, a czego nie wolno historykom

Dr Sławomir Poleszak, redaktor naczelny portalu ohistorie.eu

MIROSŁAW
FILIPOWICZ

O tym, co wolno, a czego nie wolno historykom

Obserwując polemiczny zgiełk wokół
tekstu Sławomira Poleszaka zamieszczonego w najnowszym numerze rocznika „Zagłada
Żydów. Studia i materiały”, można by z satysfakcją stwierdzić, że nie jest źle
z czytelnictwem w Polsce, skoro na łamach dzienników regionalnych i
ogólnopolskich, a nawet w jednej z telewizji rozpatruje się tezy sążnistego,
ponadczterdziestostronicowego artykułu opublikowanego w fachowym czasopiśmie
adresowanym do profesjonalnego odbiorcy. Doktor Poleszak ze swym tekstem trafił
pod przysłowiowe (a pewnie i nie tylko przysłowiowe) strzechy. Nie każdemu
historykowi się to dziś zdarza, wypada więc gratulować. Tu jednak żarty się
kończą, a zaczynają się kłopoty. Oto dyrektor lubelskiego Oddziału IPN
oświadcza przed kamerami, że tekst Poleszaka nie jest oficjalnym stanowiskiem
IPN, zaś w długiej analizie prawnej (czy raczej zaledwie częściowo prawnej)
adwokat i pracownik naukowy KUL stawia Poleszakowi, a także mediom, na których łamach
artykuł omawiano, szereg poważnych zarzutów. Doktor Sławomir Poleszak jest już
weteranem batalii sądowych, zapewne nie robi to na nim większego wrażenia, ale
sytuacja wymaga – jak sądzę – kilku słów komentarza.

Zacznijmy od wskazania pewnego
absurdu: teksty naukowe nie powstają po to, by oddawać oficjalne stanowisko
jakiejkolwiek instytucji. Od tego są uchwały czy innego typu dokumenty. Tekst
naukowy, w tym wypadku tekst z zakresu dziejów najnowszych, oddaje stanowisko
osoby go piszącej – autora. To, że autor gdzieś pracuje, a nawet że instytucja
go zatrudniająca umożliwia mu prowadzenie badań, nie może autora nijak wiązać w
zakresie wnioskowania, a już zwłaszcza nie powinno prowadzić do mechanizmu
autocenzury czy cenzury. Przeszłości nie da się zadekretować jakimś oficjalnym
stanowiskiem czy aktem prawnym. Szkodliwa próba absurdalnej nowelizacji Ustawy
o IPN dowiodła tego nawet tym, którzy wcześniej nie widzieli problemu. Mam
wrażenie, że niektórzy polemiści Poleszaka są w gorszej kondycji niż Bourboni
doby Restauracji: wszystko zapomnieli, a przy tym niczego się nie nauczyli. Państwowe
instytucje nie są od tego, by wprowadzać jakąś jedną, niekwestionowaną wizję
przeszłości. Historię stale pisze się od nowa, to odrobinę kłopotliwe, że
ludziom wykształconym trzeba o tym przypominać.

W każdym pokoleniu, czy raczej w
każdej epoce, pojawiają się narodowe lub nienarodowe świętości, które jedni
chcą hagiograficznie umacniać, inni zaś szarpią bądź po prostu poddają
krytycznej analizie. Warto pamiętać, że nie dotyczy to tylko historii
najnowszej. Chyba najgłośniejszym sporem historycznym w Polsce był ponad sto
lat temu spór o św. Stanisława, biskupa krakowskiego. Wtedy nie instytucje
państwowe, lecz ośrodki kościelne i zakonne próbowały utrudniać historykowi korzystanie
z wolności badań naukowych. Dziś Kościół rzadko angażuje się w tego typu spory,
za to do walki stają środowiska bardziej katolickie od papieża i bardziej
patriotyczne od… No właśnie – od kogo?

Nie jestem historykiem podziemia
zbrojnego. Nie ma sensu, bym wypowiadał się co do meritum sporu. Nie brakuje
fachowców. Moje uwagi mają raczej charakter generalnej refleksji, odnoszącej
się do reguł tego sporu. Pan dr Michał Skwarzyński twierdzi, że „zasady logiki
są tożsame w każdej z nauk”. Piękny kolokwializm. Najbardziej podstawowa zasada
koniunkcji każe przyjąć, że wszystkie elementy (zdania) owej koniunkcji muszą
być prawdziwe. Gdyby się tego sztywno trzymać, nie dałoby się obronić żadnej
książki historycznej, włącznie z tymi najwartościowszymi. I nie chodzi tu nawet
o problem prawdy. Po prostu historykom zdarzają się omyłki. Jeśli dotyczą spraw
trzeciorzędnych, nie wpływają zasadniczo na wartość dzieła. Sprawa nie jest
więc tak prosta, jak by się polemiście wydawało, i być może powinien on wykazać
odrobinę powściągliwości, nim zacznie ze swadą oskarżać.

Bardziej niepokoi mnie jednak jego
wejście na patriotyczne wysokie C. Doktor Skwarzyński pisze: „Jeśli jesteśmy w
stanie wykazać związek patriotyczny ze wspólnotą Narodu Polskiego, to jesteśmy
również w stanie wykazać związek z bohaterami tej wspólnoty. Wydaje się zatem,
że jeśli obraża się bohatera naszej wspólnoty narodowej, bez dowodów, dla
klikalności i sensacji, możemy realizować odpowiedzialność za naruszenie
naszego dobra w postaci czci naszego bohatera. Inaczej przyjmiemy, że można
uderzać w naród i uderzać w naszą tożsamość przez uderzanie w naszych
bohaterów. Albo tożsamość narodowa jest wartością chronioną, albo nie [autor
zechce mi w tym miejscu wybaczyć korektę interpunkcyjną – M.F.]. Skoro
tożsamość narodową budują i reprezentują patrioci, to także ich możemy czcić
jako bohaterów, więc musi być mechanizm, aby ich chronić”. Odpowiem tak:
najlepszym mechanizmem obronnym byłby w tym przypadku nieskrępowany rozwój
badań. One obronią się znacznie lepiej niż ufortyfikowana oficjalna „prawda”.
Historycy co chwila coś znajdują, niekiedy to nawet boli tych, którzy poznają
nowe ustalenia. To jednak normalne. Mamy prawo do poczucia łączności z jakąś
częścią przeszłości, wyimaginowaną lub mającą oparcie w źródłach. Historycy nie
są od tego, by nas w tej łączności utrzymywać, ale nie mają też wpływu na to,
co dzieje się w umysłach odbiorców ich prac.

W tekście dr. Skwarzyńskiego są
fragmenty, przy których przecierałem z niedowierzaniem oczy: czy naprawdę poważny
człowiek mógł coś takiego poważnie napisać? Jeden przykład: „Powstaje pytanie,
po co pracownicy IPN, więc instytucji publicznej, prowadzą portal, w którym
przedstawiają takie sensacyjne materiały. Skoro są naukowcami, powinni swoje
tezy postawić w tekście naukowym”. Historycy literatury, czytając wywody pana
doktora, mogą mieć podstawy, by się bać. Przecież zgodnie z tą logiką powinno
się im zakazać pisania wierszy. Pan dr Skwarzyński, niczym niegdyś Mikołaj I w
Rosji, chciałby wszystko regulować. Szczęśliwie te regulacyjne ciągoty nie
doprowadziły wtedy do zaniku kultury rosyjskiej, a z pewnością i nasza kultura
historyczna się ostanie.

I wreszcie rodzaj myślenia
spiskowego. Nie wpadłbym na to, a jednak: „Wartość tych twierdzeń o
morderstwach Żydów jest nie do obrony. Postanowiono zatem zrobić tekst naukowy,
który będzie stawiał pytania, będzie nie do końca przedstawiał wszelkie
dostępne dokumenty, będzie stawiał nieuprawnione tezy, ale w wyrazie będzie
tekstem miękkim. Następnie utwardzi się przekaz przez media, uwiarygodni go
tytułem naukowym autora i jego pracą w IPN. Następnie tekst prasowy się
złagodzi, ale obsmarowanie nieprawdą będzie rozprzestrzeniało się dalej, bo
inne media dokonają przedruku. Ważne jest przy tym, że powtarza się w ten
sposób legendę tworzoną przez UB”. Jaka szkoda, że p. dr Skwarzyński nie
ujawnił, kogo miał na myśli, pisząc „postanowiono”. W jakich to złowrogich
gremiach owe decyzje zapadły? Polemista nie lubi hipotez, daje temu kilkakrotnie
wyraz w tekście. Sugerując jakiś spisek wokół osoby sierżanta Franczaka, nie
może nic pewnego powiedzieć, bo niby jak? Ten spisek był, zdaje się, tak tajny,
że nawet jego domniemani uczestnicy o niczym nie wiedzieli. Zamiast hipotezy
pojawia się więc insynuacja. Autorzy „Protokołów Mędrców Syjonu”, wolno przypuszczać,
nie pogardziliby takim wywodem.

Nie rozumiem, jak to możliwe, że dr
Skwarzyński z jednej strony domaga się od dziennikarzy zasięgnięcia opinii „nie
związanych” z autorem fachowców, z drugiej zaś narzeka, że nie zwrócili się oni
o opinię do (fachowców z?) IPN. Akurat z IPN jest p. dr Poleszak całkiem mocno
związany: stosunkiem pracy. Nie bardzo też ufam dr. Skwarzyńskiemu, gdy
zapewnia o łatwej dla dziennikarzy możliwości sprawdzenia przechowywanych w IPN
źródeł. W dobie pandemii to chyba jednak nie jest takie łatwe? Choć być może
to, co dla jednych jest trudne, dla innych byłoby łatwiejsze. Skądinąd od kiedy
to od dziennikarzy oczekuje się weryfikacji ustaleń naukowych? Oni mogą je
popularyzować, ale nie tak często mają kompetencje, by je sprawdzać.

Rozumiem reakcję p. Marka
Franczaka, syna „Lalka”, i mu po ludzku współczuję. Tyle że historyk, gdy staje
wobec konfliktu dwóch racji (ludzkie emocje kontra to, co wynika ze źródeł),
bierze stronę źródeł i dokumentu. Pan dr Skwarzyński chciałby krytykę
narodowych bohaterów ograniczyć do sytuacji bezsprzecznie dowiedzionych na
podstawie źródeł. Obawiam się, że tym sposobem pozbawiłby historyków prawa do
stawiania hipotez. Nie mnie wypowiadać się w kwestii sierżanta Józefa
Franczaka. W tym sporze dotykamy jednak znacznie szerszego i wykraczającego
poza ten konkretny przypadek problemu. Spór dotyczy tego, czy historyk ma prawo
występować przeciwko jakiejś oficjalnie zadekretowanej większością sejmową czy
wprowadzonej instytucjonalnie wizji przeszłości, czy też powinien tę wizję
jedynie uzupełniać i wspierać. Czy może pisać niezgodnie z oficjalną, urzędową
wersją, czy też, będąc zatrudnionym w państwowej instytucji, jest jedynie
funkcjonariuszem służącym oficjalnej wersji „prawdy”? Wygląda na to, że dziś w
Polsce te retoryczne, zdawałoby się, pytania przestały mieć wymiar wyłącznie
retoryczny. Kiedyś Władysław Konopczyński przestrzegał kolegów po fachu przed
wysługiwaniem się „ludowi”. Po latach trzeba tę przestrogę nieco zmodyfikować:
historyk, gdy chce dobrze służyć własnej wspólnocie narodowej, nie powinien się
jej wysługiwać. Jedyna możliwa do obrony historia godna tego miana jest zawsze
historią krytyczną, hagiografia zaś dawno już przestała być domeną historii.


Korekta językowa: Beata Bińko




Sukienka z fastrygą źle leży

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin. Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt”

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historyczny, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Sukienka z fastrygą źle leży

(Odpowiedź na reakcję na moje teksty publikowane przez ohistorie.eu zastępcy dyrektora ds. naukowych Instytutu Badań Literackich PAN profesora Grzegorza Marca)

Przykro mi, że tak mało krytycznego namysłu poświęcono sprawom, które poruszam. Myślałem, że nie zasługuję na nonszalanckie potraktowanie[1]. Ufam, że dla mojego środowiska będzie to i tak przejaw słabości dyrekcji IBL PAN. Protekcjonalne argumenty ad hoc, szarże retoryczne w strefy marginalne i tyrady na tematy dowolne oraz nachalny PR formułuje profesor Grzegorz Marzec.

Byłbym wdzięczny czytelnikowi, aby wyrobił sobie zdanie po przeczytaniu tekstów stron polemizujących. Nie sposób przytaczać argumentów w całości.

***

W pierwszych kilkunastu zdaniach profesor Marzec ustala, co jest celem moich bodaj dwóch tekstów. Przemyka trafnie obok opinii, że moim celem jest dyskredytacja Magdaleny Gawin. Ciepło, blisko, profesorze.

Jeśli tak, to w czym przeze mnie ucierpiał Kochanowski? Kochanowski to współtwórca polskojęzycznej kultury narodowej, napisałem. To moje prywatne określenie jest uchybieniem? IBL je krytykuje? Nie. Passus żartobliwy o tym, że grant powinien otrzymać Mistrz z Czarnolasu? Ja nie z poety przecież, jeno z dziecinad Magdaleny Gawin dworuję.

Bohaterem moich tekstów nie jest Jan Kochanowski, tytułowy „biedny Kochanowski”. Do „zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin”, jak zauważa Marzec, nie używałem ani Kochanowskiego, ani jego twórczości, ani legendy Jana z Czarnolasu. Wystarczyły mi swawole samej wiceminister.

„Biedny Kochanowski”. Gdzie on okazał się pokrzywdzony? Przez kogo? Pominięty przeze mnie? Przez profesor Gawin? Także nie. Spodziewał się IBL, że krytykując profesor Gawin za trywialne eksklamacje na temat nieprzyznania grantu na sejmowe wydanie Dzieł wszystkich, wypowiem się długo i kompetentnie o roli dziejowej Jana z Czarnolasu? Uronię łzę, wspominając treny? Kochanowski nie jest przedmiotem moich pretensji poznawczych ani przeżyć artystycznych. „Biedny Kochanowski” to gimnazjalny chwyt polemiczny Grzegorza Marca.

Krytykowałem wytrwale wiceminister Magdalenę Gawin. Gdyby tego rodzaju opinie wygłoszono o grancie poświęconym wydaniu dzieł innej legendy kultury polskiej lub o jakimkolwiek grancie, to także bym je skrytykował. Nic mi, profesorze Marzec, do Kochanowskiego i jego dzieła. Wszystko, co osobiście o mistrzu z Czarnolasu wypowiedziałem, to tylko słowa respektu. Gdzie tu w moim utworze Kochanowski? Odgrywa wyłącznie rolę statysty. W tekście profesora Marca zaś ma rolę tytułową, choć może nie pierwszoplanową. Czy tytuł mój: Gdzie tu skandal, wywołuje Jana z Czarnolasu? Czy wskazuje zespół, który otrzymał grant? Doprawdy?[2]

***

Dowiodłem, przytaczając ówczesną stronę Instytutu Badań Literackich, jak i Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki, że finansowanie na sejmowe wydanie… przyznano, zarówno w 2012, jak i 2018 r., a więc finansowanie kontynuowano w listopadzie 2020 r., w którym wygłaszała swoją wypowiedź Magdalena Gawin. Nie wiedziałem, że wniosek IBL opiewał na kwotę grubo ponad, jak twierdzi Instytut, 8 mln. Strona Instytutu donosi o tym od niedawna[3]. Magdalena Gawin także nie powiedziała, że IBL otrzymał jedynie część wnioskowanej kwoty[4]. Ogłosiła, że nie otrzymał finansowania i że to skandal… Nic tu w istocie sprawy nie zmienią zasłony dymne czynione dla niej przez gremia kierownicze IBL. Czy mam przyjąć, że gdy ogłaszała, iż nie przyznano finansowania, chodziło Magdalenie Gawin o dorzucenie pieniędzy do kwoty przyznanej? Pani minister chodziło w końcu 2020 r. o kontestowanie decyzji z 2013, czy może z 2018 r.? To są bowiem lata, kiedy przyznawano granty/dotacje na kontynuowanie wydań sejmowych wszystkich Dzieł… Dzisiaj, w listopadzie 2020 r., wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego donosiłaby o skandalu z 2018 r.?

Zauważmy, że ani Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, ani też Instytut Badań Literackich po poinformowaniu przez panią minister rządu RP o skandalu, nie zająknęły się w sprawie. Nawiasem mówiąc, publiczna krytyka decyzji agendy rządowej, w której ramach działa jakoby suwerenna komisja, jest dodatkową żenadą wiceminister Magdaleny Gawin. Jeśli coś byłoby nie tak w sensie prawnym, proceduralnym, merytorycznym, to stronie wnioskującej przysługuje odwołanie. Publiczne lamenty ze strony rządu, który tę agendę powołuje i nadzoruje, to dobry pomysł? Na pewno nie czyni się tego w trybie publicznej kontestacji jej jednostkowej decyzji. Nacisk, rodzaj protekcji? Raczej dziecinada[5].

Czy IBL odwołał się od decyzji NPRH? Skoro NPRH, jak uważam, zdegradował wniosek Instytutu, to czy IBL zakwestionował drastyczne umniejszenie kosztorysu? NPRH zakwalifikował wniosek, ale zmiażdżył kosztorys? W jakiej procedurze? W jakim sensie wniosek ten został uznany za zasadny?[6] Mniej niż połowicznie? I nadal w rankingu był wysoko? Zespół organizowany przez IBL podjął się realizacji zadania po przyznaniu drastycznie zredukowanych kosztów jego wykonania? Czy IBL złożył odrębny wniosek o dodatkowe pieniądze? Czy to nie jest de facto krypto-dotowanie, profesorze Marzec? To jest tryb konkursowy?

Wbrew gołosłownym protestom dyrektora Marca przyznano mi rację, że finansowanie to, przynajmniej to z 2013 r., to tak naprawdę komisyjna dotacja. Do dotacji przyznaje się NPRH z 2018 r. Procedura jak za PRL.[7] Zachowano zadanie o Wydaniu Sejmowym wszystkich dzieł…, podzielono strumień pieniędzy na powolne kapanie przez filtr komisji NPRH i udaje się, że to nie jest dotacja, lecz konkurs. Czy to jest konkurs na realizację konkretnego wniosku z konkretnym kosztorysem? Czy to procedura częściowego dotowania, zmiana treści wniosku, w tym zakresu zadań i kosztorysu przez komisję NPRH, w trakcie rozpatrywania wniosku, po jego złożeniu? Czy może ze strony IBL jest to „zanęcanie” NPRH, aby dawał co jakiś czas dotacje na wieloletnie przedsięwzięcie? IBL nie dostrzega, że NPRH zmienia warunki konkursu, zamienia je, uzurpując sobie prawo zmiany wniosku, degradując kosztorys i tym samym zadania przewidziane w projekcie, w trybie dyktatu, nakłania do udawania, że to jest ranking wniosków, choć jest to raczej „co łaska” niż rozpatrywanie wniosku na finansowanie zadania w określonej kwocie kosztorysowej (patrz FA, od 7-12, 2014 r.).

W chwili gdy wiceminister rządu RP ogłaszała światu skandal w agendzie rządowej dotyczący finansowania w jednej z najbardziej prominentnych agend Akademii Nauk, nikt się nie odzywa? Ani profesor Mikołaj Sokołowski, dyrektor IBL, nazajutrz nie wygłosił oświadczenia, dementując, wyjaśniając, biadoląc nad losem biednego Kochanowskiego, że został wplątany w skandal… Nie nakazał nawet poprawić strony internetowej. Ani kilkanaście dni później dyrektor Sokołowski, który wypowiadał się na tematy podjęte przez Gawin, promując natrętnie swój Instytut, napomykając o Janie Kochanowskim w kontekście prac IBL, nie wspomniał o tzw. skandalu w związku z nieprzyznaniem finansowania przez NPRH, ani jeszcze kilka dni później, gdy występował w polskim radiu w roli uzdrowiciela humanistyki polskiej u boku profesor Gawin. To już jakaś komitywa?[8]

Czy milczenie na temat absurdów sekty reformatorskiej reżimu to są kanony krytyki, jakie lansuje Instytut? Dyrekcja IBL wprowadzi segregację instytutową do komisji dyscyplinarnych akademii? Będzie zwalczać to i tamto? Zrezygnuje z grantów takich to i takich? Nie zgłasza kolejnych wniosków na finansowanie studiów nad płcią, „genderami” i innymi bliźnimi studies? A może w ogóle zrezygnuje ze studiów nad dziejami/wizerunkami literackimi kobiet, skoro – jak się dowiadujemy – nie były jakoś wyjątkowo dyskryminowane, gdyż mężczyźni też podlegali dyskryminacji, obowiązywało bowiem „samodzierżawie carskie”? Boję się o grant „Eliza Orzeszkowa…” Trzeba będzie go zarzucić, ponieważ status kobiet to sprawa rodzinna. Maria Curie przestanie być Skłodowską, tak jak Chopin zostanie Francuzem, bo ta jego część duszy nie mogła być polska, tak jak jego polonezy okażą się française’ami. To będzie dostatecznie po linii Magdaleny Gawin? To popieracie, milcząc? Ja jestem w swych poglądach waszym oponentem? W których kwestiach? Jestem przeciwko publikowaniu Kochanowskiego? To nie tylko nieprawda, to wręcz nieprzyzwoite. Uważam, że jak dostaniecie stałą dotację na Jana z Czarnolasu od Gawin, to wykonacie lipę? Tak odczytujecie moje słowa?

Ja uważam, że IBL jest jedną z najlepszych humanistycznych placówek naukowych w Polsce.

Przy okazji: ani profesor Włodzimierz Bolecki, szef NPRH, prominentny pracownik IBL, ani rzecznik prasowy Programu, jeśli taka funkcja istnieje, nie odezwali się w sprawie ich jakoby skandalicznej decyzji, np. w duchu: w NPRH przyznaje się finansowanie na podstawie recenzji i opinii komisji, wedle zasadniczo jawnych kryteriów formalnych i reszty decyzji arbitralnych komisji, niejawnych sił wpływu, która to komisja często ma w nosie recenzje powołanych przez siebie recenzentów… Przepraszamy, tak wiceminister kultury… ma rację, Kochanowski wielkim poetą był, zrzucimy się ze swoich od swoich w NPRH i dorzucimy parę milionów na Kochanowskiego, tym bardziej że to będzie na rzecz placówki, w której pracuje nasz przewodniczący[9]. A może inaczej, niż tu ironizuję, np. tak: w sprawie rzeczonego grantu tak suwerennie zdecydowała komisja. Jeśli wpłynie odwołanie ze strony wnioskodawcy, zostanie ono, jak każde, starannie i w terminie rozpatrzone[10]. Ale nic z tego… Powiedzieliście, panowie, pani wiceminister, że nie potraktowaliście jej dictum poważnie? To jej wystąpienie było w ramach podsłuchanej prywatnej imprezy? Czy może raczej w propagandowym oknie władzy, na „kongresie” reżimowych i kolaborujących z nimi ludzi? Czy mamy rozumieć, że wasze milczenie w sprawie tez zwiastujących reformę reformy – jak zamysły władzy określił profesor Marek Kornat[11] – jest wyrazem zgody na szkicowane już jej cele?

***

Uporządkować sprawę i fakty – jak deklaruje dyrektor Marzec, może ktoś, komu się chce czytać ze zrozumieniem, sięga do źródeł i nie ma problemu z określeniem, o czym tekst jest. Dyrektor Marzec i jego inspiratorzy nauczyli się nonszalancji wobec krytyki i instynktownie lub świadomie podłączają się pod siły przewodnie narodu, panowanie dobrej zmiany. Tam dla nich jest dobro Instytutu i nasze wspólne?

Tyle tu widać. Ani razu mi nie przyznają racji w moim klinicznym wywodzie o tzw. skandalu. Do tego stopnia to byłoby im niewygodne, że wekslują sprawę w stronę biednego poety i wmawiania mi dziecka w brzuch. Grzegorz Marzec założył, że muszę mieć mniejsze rozeznanie w sprawach, mniej rozumu, bo on sam jest dyrektorem w IBL?

W niczym mi panowie dyrektorzy nie zaciemnili ignoranckiej i groźnej w skutkach tyrady wiceminister rządu RP. Co więcej, dali mi panowie szansę na kolejne negliżowanie Magdaleny Gawin i rządowych zamysłów. Nie przyznają, że mam rację. Przyznają jednak, że dezawuuję, więc przynajmniej rozpoznają skutki mojej argumentacji.

Czyżby już takie mieli zaplanowane interesy, że nawet nie uznają innych faktów? Programowo demonstrują nierozumienie, o co mi chodzi, bo musieliby narazić na szwank interesy Instytutu? Myślą, że obstawiają dwa konie? To nieprawda, siedzą już po damsku na jednym z nich. Gra na dwa konie wymaga większej finezji, przynajmniej świadomości, że trzeba zaspokoić inny elektorat myśli niż tylko sojuszników ministra Czarnka i minister Gawin.

Niestety, koledzy z IBL nie wiedzą, że i tak reżim, jeśli przeprowadzi zamysły ministra, wice-minister, doradców w rodzaju profesora Legutki, pieszczoszków reżimu typu profesora Kornata, to w NPRH, IBL, NCN… będzie dowodził ktoś inny, a wydawać będzie tylko wybrane i tylko polskie fragmenty Kochanowskiego IPN. Te po łacinie uzna za obce.

Taka postawa polemiczna wobec mnie jest albo radykalnym niezrozumieniem czyjegoś tekstu, albo świadomym ściemnianiem w sprawie. Doprawdy aż tak podobał się dyrektorom IBL wywód pani wiceminister i zaimponował passus o skandalu, że występujecie w obronie dezawuowanej profesor Gawin? A może ona sama się skompromitowała? A może w panów profesorów pojęciu nikt nigdy się nie kompromituje? Nikt nigdy nie jest ignorantem, bo jesteście za pluralizmem w humanistyce? A może ja jestem ignorantem, skoro zaufałem danym zaczerpniętym ze strony Instytutu, czy może po prostu pomyliłem się w sprawie o wymiarze skrajnie nominalnym? To jest wyłącznie powód do sprostowania. Potrzebne tu wydziwianie?[12]

Trudno zrozumieć, jak można nie dostrzec, że tematem mojego wywodu było pochopne określenie przez Magdalenę Gawin mianem skandalu sytuacji, która nie zaistniała, oraz powodów, dla których skandalem – w jej mniemaniu – było owo domniemane zdarzenie?

Wykazałem, moim zdaniem, pochopność opinii o skandalu, trywialność uzasadnienia i niestosowność komunikatu, który zadekretowała wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego. W żadnym razie bohaterami mojej interpelacji nie byli Instytut Badań Literackich ani Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, ani Jan Kochanowski, ani jego dzieło i twórczość. Twórcami problemu, jaki ma zastępca dyrektora ds. naukowych IBL, są Magdalena Gawin i profesor Sokołowski, który uwikłanie w skandal jako strona względnie bierna zawdzięcza nie mnie, lecz koleżance historyczce.

Dyrektorzy IBL nie zdołali też dostrzec sensu wypowiedzi Magdaleny Gawin nie tylko już wtedy, gdy wybrzmiała, ani gdy stała się bohaterką mojej opowieści pt. Gdzie tu skandal?. Wyłączną skandalistką jest bowiem Magdalena Gawin, gdyż to ona uznała za skandal sytuację, do jakiej w ogóle nie doszło, mało tego, przytoczyła kompromitujące powody, dla których owo zdarzenie nazwała skandalem. Ten tekst to kontynuacja moich analiz wypowiedzi pani wiceminister z poprzedniego artykułu, pt. Tym razem nam się nie upiecze.

Gorącą potrzebę objaśniania, że zespół IBL nie został zlikwidowany – konfabuluje o mnie Grzegorz Marzec. Problem istnienia albo nieistnienia zespołu przygotowującego wydanie sejmowe dzieł wszystkich… nie był przeze mnie poruszany (raczej napomknął w tej sprawie, dla mnie niejasno, dyrektor IBL).

Wszelkie moje opinie prowadzą do wniosku, że – po pierwsze – prace te jako wieloletnie a dotyczące całości dorobku mistrza z Czarnolasu powinny być finansowane w kluczu: Sejm, Ministerstwo Kultury i Sztuki/Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego/IBL PAN. Ta ścieżka została wskazana w uchwale sejmu z 1978 r. To Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk ma wszelkie racje, aby koordynować zespół polski, międzynarodowy, aby zrobić i badania porównawcze, wzorcowo oraz z uwagi na wymagania współczesnej recepcji i edycji. „Sejmowe” powinno oznaczać priorytetowe państwowo. A nie tylko sejmowe. Zmiana sposobu realizacji uchwały sejmowej powinna być wprowadzona aktem normatywnym. Po drugie, okoliczność, że w moim przekonaniu, także ze względu na punkt pierwszy, wszelkie tego rodzaju wieloletnie prace podstawowe dla dziedzictwa narodowego (państwa, narodu, społeczeństwa, kultury, języka…) powinny otrzymywać finansowanie stałe/statutowe, nie znaczy – jak dla Grzegorza Marca, że byłyby to prace „nienaukowe”. Przeciwnie, naukowe, ale z pełnym kontekstem kulturowym dzieła Jana z Czarnolasu i innych wybitnych twórców. Co więcej, z tej oczywistości wynika ewolucja programu NPRH ku subprogramowi „dziedzictwo”, który jest de facto dotowaniem.

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego finansuje agendy i przedsięwzięcia naukowe. Szczytem pomysłowości Grzegorza Marca jest imputowanie mi, że gdyby sponsorem było MKiDN, jak postuluję, byłoby to przedsięwzięcie nienaukowe. Tu aby nie strzępić języka, odsyłam do moich tekstów. Czy IBL na zlecenie ministerstwa pani Gawin robiłby z Janem z Czarnolasu co innego niż to, co współczesna, w tym najnowsza, sztuka wydania krytycznego nakazuje? Gdyby jednak przy okazji IBL pokazał – w sposób profesjonalny wykorzystując światowe osiągnięcia, a nie amatorskie pobożne intencje, jak to często bywa – jak popularyzować wśród młodzieży dzieła pochodzące z odległych czasów, to nie zaszkodziłoby w niczym uczonym i nowoczesnym wydaniom krytycznym.

Uważam, że rudymentarne prace nad krytycznym wydaniem… powinny być stale, bezpiecznie finansowane. Jeśli natomiast byłyby to innowacyjne w skali międzynarodowej, a nie tylko wdrażające światowe rozwiązania projekty badawcze w domenie edytorstwa zabytków kultury, to wówczas takie projekty badawcze można by kierować do NPRH lub NCN czy nawet, jeśli są one innowacyjne technicznie, cyfrowo, także do NCBR. Państwo powinno utrzymywać stałe zespoły badawcze, podobnie jak finansuje instytucje, które je powołują. Uroił sobie nasz dyrektor, że ja coś sugeruję na temat ich likwidacji? Dramatyzuje na moje konto nad losami zespołu ds. Jana z Czarnolasu? Nie dość, że biedny Jan z Czarnolasu, to i zespół grantowy z IBL też biedny?

Wszystko, tylko nie to, że my biedni będziemy i IBL, kiedy nas zreformują: Gawin, Kornat, Czarnek, Legutko… IBL może jednak tego nie zauważyć, starając się przypodobać profesorom będącym pieszczoszkami reżimu.

Do głowy nie przyszłoby mi kwestionować wydawanie Kochanowskiego. W żadnym ze swych tekstów – ani tych ostatnich trzech z Ohistorie.eu, ani tych sprzed lat z „Forum Akademickiego”, nie dałem znać, że trzeba mi tu imponować dziejową rolą IBL w wydawaniu Kochanowskiego i serwować demagogię w rodzaju, że gdyby nie decyzja IBL… (była przecież uchwała sejmowa; à propos – czy IBL występował do sejmu o finansowanie? Czy występował do sejmu o inspirowanie MKiDN w sprawie? Czy nie powinien IBL otrzymać od rządu specjalnej kwoty na zobowiązujące rząd zadanie ustanowione w uchwale sejmowej?). Czy w uchwale sejmowej z 1978 r. powiedziane jest, że wskazany wykonawca, IBL, ma zdobywać finansowanie w konkursach grantowych lub złupić w krótkiej, acz opłacalnej wyprawie wojennej jakąś sąsiedzką gromadę ludzką?

W sprawie statusu konkursów NPRH, wedle reglamentu z 2013 r. oraz tych odnowionych procedur, gdzie jest już ścieżka „dziedzictwo”, można poczytać we wspomnianych moich tekstach, obejrzeć własną stronę internetową, stronę NPRH, także jej stany archiwalne, w tym zdezaktualizowane strony z czasów, gdy przyznawano granty. Nie zachwyci mnie dyrektor Marzec informacją, na ile opiewał kosztorys wniosków o finansowanie projektów, jakie składał IBL. Wpadłbym w podziw, gdyby wszystkie wnioski składane przez IBL były tak prezentowane. Zauważmy miejsce publikacji i zasięg informacji, jaka w związku bodaj z moim tekstem pojawiła się na stronie IBL. Szkoda, że intencja tego ekskluzywnego aktu nie została ujawniona, pewnie zaangażowani w inne granty badacze z całej Polski, i nie tylko, chętnie by się z nią zapoznali.

W niczym bynajmniej Dyrekcja IBL nie ratuje reputacji profesor Gawin. Tego nie da się zrobić.

Sukienka z fastrygą – jak mawiał mój ojciec – źle leży.


Przypisy: 

[1] Zauważyłem, że profesor Marzec, wicedyrektor Instytutu ds. naukowych, przypisał mi specjalność, której mój skromny dorobek nijak nie potwierdza. Być może nie odróżnia dyscyplin metahistorycznych. Trudno…

[2] Kierownika grantu profesora Andrzeja Dąbrówkę i profesora Jacka Kopcińskiego przepraszam. Ubolewam, że powiązałem panów profesorów opacznie; doniosę, jak to się stało, gdy ustalę, co zaszło. Powiązałem panów głównie w gratulacjach, jak się jednak okazuje, chyba przez pomyłkę.

[3] A może zamiast publikować w offsecie, ogłosić online?

[4] Uściśla tu na podstawie niedostępnych mi danych dyrektor Marzec, choć nie znosi to moich argumentów.

[5] Pytanie o to, w jakim stopniu autonomiczna jest procedura odwołania w NPRH, wymaga zbadania. Gdy pisałem na ten temat („Forum Akademickie” 2014; nr 7–12), była ona kuriozalna, sprawy trafiały do rąk skarżonych w odwołaniach.

[6] O manipulowaniu kosztorysami i punktacjami wniosków pisałem we wspomnianych artykułach. Tam przykłady absurdu i pogardy dla rozumu wnioskujących niemożliwe do wymyślenia. Nie sądzę, aby były owe patologie do usunięcia, bo to są nie dość że strukturalne mankamenty systemu, lecz i udoskonalone przez pomysłowość zdeprawowanych uruchamiających system ludzi pochodzących z Europy wprawdzie, ale z tej na wschód od Łaby.

[7] Dla pokolenia profesorów Marca, Gawin, Kornata. Składano w czasach PRL zamówienie na meble. Zamawiano krzesła, ale dwa razy więcej, niż potrzeba było, bo i tak – jak uzasadniano – „zamówienie obetną” (ONI obetną). ONI zaś, wiedząc, że zamówienia są zawyżane, dawali jeszcze mniej krzeseł niż chętnych do siedzenia. W czasie posiedzeń katedr siadano wówczas na biurkach, a kobiety młodsze od reszty na wysokich parapetach, i uchwalano podziękowania dla egzekutyw partyjnych za wsparcie procesów modernizacji kraju. Cóż sprzyja temu, że prominentni, bywa nawet i wybitni pracownicy IBL, gdy tylko im kończy się grant na zadanie A, nie zdążą zdezynfekować rąk od zadania A, już otrzymują zadanie B. Stale siedzą na grantach. Stale potrzebują krzeseł. Stale wygrywają z kilkuset konkurentami? Tak, stale trafiają na „podium” konkursów. Dostają ponad sto punktów od recenzentów, aby nie wyprzedzili ich ci, którzy też mają sto punktów na sto możliwych. To jak czterdzieste z rzędu zwycięstwo w konkursie miss nastolatek. Przeczytajcie z uwagą moje krytyki NPRH z ostatniego półrocza 2014 r. „Forum Akademickiego”. Czy to jest krytyka IBL i jego pracowników, tych grantobiorców, albo nawet egzekutyw IBL? Też nie. To raczej krytyka NPRH i jego matecznika, skrajnej korporacyjności środowisk naukowych, w tym humanistycznych.

[8] W programie tym w roli alibi dla zamysłów reformatorskich – podobnie jak nasi z zagranicy profesorowie w panelu na kongresie, występujący ze swymi jednostkowymi traumami – wygłosił referat profesor z zagranicy. Pisał o podobnym tu, na łamach Ohistorie, profesor Pomorski. Dodam, że zdaniem profesora Nowaka pewnie nie byłoby różnicy między sytuacją, gdy magister minister sprawiedliwości objąłby katedrę, i to prawa, przecież na uczelni ze wskazania wojewody, a tym, że władze landu miały do wyboru już tylko jednego z proponowanej im trójki: Pelego, Maradony i Messiego. Tylko jednego miejsca w 11-osobowej drużynie. Zob., jak Jaspers, doktor medycyny, wbrew Rickertowi zostawał na katedrze filozofii w Heidelbergu.

[9] Szef NPRH będzie niebawem rozliczał swój grant w NPRH? Wedle danych ze strony internetowej IBL, jeszcze nie został rozliczony, a jeśli został, to nic nie zmieni w moim rozumowaniu. Jak agendy NPRH przyjmą sprawozdanie z grantu? Czy już tu, po powyższych pytaniach, biedny dyrektor profesor. Marzec znajduje powód do tekstu pt. „Biedny Herling-Grudziński”? Notabene, czy szefowie NCN realizowali w czasie swych kadencji w NCN, a także tuż po projekty badawcze finansowane przez NCN? Muszę sprawdzić, jak ta sprawa ma się w przypadku FNP.

[10] Sprawdzimy, jak działają odwołania w NPRH? Po co to panu, powiadano mi. Tam są i tak nasi? Odpowiadali w 2014 r.

[11] Z wielkim zainteresowaniem czekamy na książkę profesorów Marka Kornata i Mariusza Wołosa. Mam nadzieję, że okaże się ona donioślejsza, bo niegrantowa.

[12] Proszę zauważyć, że moja pozycja w dyskusji jest inna. Zabieram głos w swoim tylko imieniu. Wiceminister i zastępca dyrektora jednak nie. Oni jednak wybrzydzać nie powinni. Na wybrzydzanie nie mają upoważnienia ani swoich przełożonych, ani wspólnoty, którą kierują.


Korekta językowa: Beata Bińko




Jerzy Łukaszewski, Iść, jak prowadzi busola. W europejskim kręgu nauki i dyplomacji…

MAŁGORZATA CHOMA-JUSIŃSKA

Jerzy Łukaszewski, Iść, jak prowadzi busola. W europejskim kręgu nauki i dyplomacji. Wspomnienia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, ss. 693.

Biografie, wspomnienia i wywiady rzeki stały się w ostatnich latach popularną propozycją rynku księgarskiego. Bogactwo tej formy literackiej sprawia, że trudno wyłowić pozycje naprawdę wartościowe. Obszerna, niemal siedmiusetstronicowa książka Jerzego Łukaszewskiego należy właśnie do tych cennych tytułów, które rzucają światło nie tylko na życiorys bohatera, lecz także na szeroki kontekst jego biografii, obejmujący aspekty społeczne, polityczne i codzienność jego czasów. To przede wszystkim wspomnienia skupione na pracy zawodowej autora, zgodnie z tytułem, na jego aktywności w świecie nauki i dyplomacji.

Autor prowadzi czytelnika tradycyjnym szlakiem wspomnień, rozpoczynając od opowieści o rodzinie. W tym wypadku jest to również opowieść o pograniczach przedwojennej Rzeczypospolitej, gdyż Łukaszewscy przenosili się z Borysowa nad Berezyną na Polesie do Terebieżowa (tam urodził się autor w 1924 r.), potem w okolice Pińska. W 1930 r. zamieszkali w Grodźcu k. Będzina, a następnie przeprowadzili się do Sosnowca, gdzie mieszkali w czasie wojny. Po wojnie Łukaszewski studiował na Wydziale Prawa i Nauk Ekonomicznych ówczesnego Uniwersytetu Poznańskiego (dzisiaj Uniwersytet Adama Mickiewicza). W 1950 r. uzyskał tytuł doktora na podstawie rozprawy dotyczącej zagadnień prawa międzynarodowego. W następstwie czystki politycznej przeprowadzonej w tym samym roku na uczelniach musiał opuścić uniwersytet w Poznaniu. Jesienią 1951 r., na zaproszenie Jerzego Kłoczowskiego, kolegi ze studiów, podjął pracę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Do 1957 r. wykładał tam historię najnowszą. Październik 1956 r. poza innymi ważnymi zmianami otworzył możliwości wyjazdów na Zachód. W 1957 r. Łukaszewski otrzymał stypendium Fundacji Forda. Po kilku miesiącach oczekiwania na przyznanie mu paszportu, by móc wyjechać do USA, wreszcie w styczniu 1958 r. znalazł się w Nowym Yorku. Rozpoczęła się jego naukowa przygoda z amerykańskimi uniwersytetami Columbia i Harvard. W 1959 r., pod koniec pobytu w Stanach Zjednoczonych, niespodziewanie dostał ofertę zatrudnienia w Specjalnej Sekcji Badań i Raportów (Special Research and Reports Division) Międzynarodowej Organizacji Pracy (International Labour Organization) w Genewie. Otrzymał tę posadę zgodnie z geograficznymi parytetami przyjętymi w MOP, ale bez konsultacji z władzami PRL. W następstwie długotrwałych nacisków przedstawicieli władz komunistycznych w 1961 r. zrezygnował z pracy. Okoliczności sprawiły, że zdecydował się przyjąć status uchodźcy politycznego. W tym samym roku otrzymał roczne stypendium Kolegium Europy (Collège d’Europe) w Brugii. Jak się okazało, z instytucją tą związał się na następnych trzydzieści lat. Był wykładowcą, kierował przez kilka lat Sekcją Nauk Politycznych, a w 1972 r. został wybrany na stanowisko rektora Kolegium. W latach 1963–1985 wykładał także na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Namur, gdzie otrzymał profesurę. W 1990 r., na zaproszenie ówczesnego ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego, Łukaszewski rozpoczął służbę dyplomatyczną, reprezentując Rzeczpospolitą Polską. W latach 1991–1996 był ambasadorem Polski w Paryżu. Od 1998 do 2002 r. zasiadał w Komitecie Integracji Europejskiej rządu RP. Z jego inicjatywy w Warszawie-Natolinie powstał kampus brugijskiego Kolegium.

Łukaszewski został uformowany przez świat uniwersytecki, ale był to świat w różnych odsłonach. W szczególnych okresach powojnia – w czasie stalinizmu i około Października – był związany z dwoma odmiennymi środowiskami: Uniwersytetu Poznańskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Wybitne indywidualności nauki, których portrety nakreślił we wspomnieniach, wpłynęły na jego rozwój intelektualny i osobisty. Byli wśród nich m.in. historyk Janusz Pajewski, historyk gospodarczy Jan Rutkowski, specjalista prawa finansowego Jan Zdzitowiecki oraz wybitny erudyta Czesław Znamierowski, którego szerokie zainteresowania badawcze obejmowały filozofię i etykę, psychologię i socjologię. Także przyjaźń autora z Krzysztofem Skubiszewskim sięga okresu studiów w Poznaniu. W Lublinie jedną z ciekawszych osób, z którymi zetknął się Łukaszewski, był Jan Stanisław Łoś, przed wojną wieloletni pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, członek korpus dyplomatycznego poselstwa, a potem ambasady polskiej w Londynie, poliglota, znawca historii starożytnej.

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych Łukaszewski przebywał na uczelniach amerykańskich, Columbii i Harvardzie. Młody stypendysta poznawał ludzi, przypatrywał się – w dostępnym mu wycinku realiów amerykańskich – jak funkcjonuje świat nauki, polityki i dyplomacji. Duże wrażenie zrobiły na nim spotkania z osobistościami, które odegrały istotną rolę w tych sferach: Zbigniewem Brzezińskim, Henrym Kissingerem, Arthurem Schlesingerem Jr. Łukaszewski spotkał wówczas również polskich naukowców i uczestników życia publicznego polskiej emigracji i Polonii: Oskara Haleckiego, Piotra Wandycza, Bolesława Wierzbiańskiego. Odnowił znajomość z dawnym ambasadorem Rzeczypospolitej w USA Janem Ciechanowskim i za jego pośrednictwem poznał Jana Karskiego. Dla przybysza zza żelaznej kurtyny niezapomnianym doświadczeniem był lunch w gronie około dwudziestu osób, z udziałem prezydenta USA Dwighta Eisenhowera.

Od 1961 r. przez trzy dekady Łukaszewski był związany z Kolegium Europy. Instytucja ta, powołana w 1950 r., należała do najważniejszych we Wspólnocie. Kiedy autor zetknął się z Kolegium, była to szczególna uczelnia, wyróżniająca się klimatem intelektualnym; kameralna, a zarazem skupiająca międzynarodowe grono wykładowców i studentów. Kolegium zainicjowało gruntowne studia europejskie, rozwijane następnie na innych uniwersytetach. Jako szkoła podyplomowa, kształciło specjalistów, którzy zasiadali w kluczowych instytucjach wspólnotowych. Po dwudziestu latach funkcjonowania wymagało jednak zmian, które pozwoliłyby sprostać wyzwaniom stawianym przez zmieniające się realia zintegrowanej Europy. Autor jako rektor miał możliwość wdrożyć własny program reform, który uczynił z Kolegium uczelnię odpowiadającą potrzebom czasu.

Łukaszewski uważał, że uczelnie wyższe powinny być nie tylko przestrzenią formowania intelektualnego i duchowego. Ideałem było łączenie gruntownego namysłu z działalnością publiczną, poszerzanie wiedzy i pogłębianie praktycznych umiejętności rozwiązywania problemów. Funkcjonowanie zwłaszcza uniwersytetów amerykańskich skłaniało go do przyjęcia stanowiska, że uczelnie powinny być także forum, na którym są formułowane istotne refleksje dotyczące spraw aktualnych, wyznaczające kierunek myślenia i działania elit intelektualnych i politycznych. Nieodległa przeszłość, jak choćby głośny apel Winstona Churchilla o stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy, wygłoszony w 1946 r. na Uniwersytecie w Zurychu, dostarczała przykładów na to, że uczelnie mogą być ważną trybuną.

W sferze zainteresowań naukowych i zawodowych autora dominujące miejsce zajmowała idea integracji Europy. Łukaszewski z aprobatą i uznaniem przyjął pierwszy krok na tej drodze – powołanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, jeszcze zanim miał możliwość wyjechać z Polski i poznać praktykę funkcjonowania Wspólnot Europejskich. Dostrzegał nie tylko ich ekonomiczne podłoże, lecz także dalekosiężne znaczenie polityczne. Uważał, że są efektem zmian mentalnych w zachodnioeuropejskich kręgach intelektualno-politycznych, „zastąpienia wiekowej tradycji konfliktów przez kulturę współpracy i solidarności” (s. 110). Dla Łukaszewskiego, uważnego obserwatora polityki wewnętrznej i zagranicznej PRL, integracja europejska stanowiła jeden z ważniejszych czynników erozji systemu komunistycznego. Kładł nacisk na konieczność intelektualnego ujęcia procesów zjednoczeniowych zarówno jako źródła nowej kultury politycznej w państwach europejskich, jak i zjawiska inspirującego dla krajów w innych częściach świata, katalizatora powstania tam wspólnot politycznych i gospodarczych (s. 508–509).

Łukaszewski jako znamienne postrzegał to, że potrzeba budowania wspólnoty europejskiej przewijała się w koncepcjach osób reprezentujących różne nurty filozoficzne i polityczne, jej zręby tworzyli chadecy, liberałowie i socjaldemokraci. U podstaw idei leżała wspólnota cywilizacyjna. Swego rodzaju podglebie tych przeobrażeń widział w pracach myślicieli takich jak Richard Coudenhove-Kalergi (Paneuropa, 1923) czy Christopher Dawson (The Making of Europe, 1932); także w działalności dziewiętnastowiecznych polityków i patriotów, Giuseppe Mazziniego i Adama Jerzego Czartoryskiego, którzy sprawę własnych narodów i państw widzieli w kontekście idei współpracy europejskiej. Bliskość kulturowa i duchowa powinny być podstawą wspólnoty – podkreślał w różnych wypowiedziach – to bowiem stanowi o jej sile. Nie chodziło przy tym o zacieranie różnic. Uważał, że różnorodność tradycji i doświadczeń nadaje dynamikę i żywotność wspólnocie. Nie była to tylko teoretyczna refleksja. Kolegium Europy jako instytucja międzynarodowa wymagało od rektora – wśród innych kompetencji – również umiejętności poruszania się w gronie różnorodnym etnicznie. Zarazem jednak pozwoliło zdobyć wyjątkowe doświadczenie z konfrontacji różnic między nacjami i między państwami. Łukaszewski niezwykle interesująco przedstawił plejadę postaci, polityków, naukowców, wysokich rangą urzędników, którzy przewinęli się jako wykładowcy lub goście Kolegium.

Liczne podróże autora związane z pełnieniem funkcji miały charakter oficjalny, toteż lista rozmówców obejmowała przed wszystkich przedstawicieli świata polityki i nauki. Jednak z każdej podróży Łukaszewski przywoził także garść refleksji dotyczących kultury, codzienności, nawyków zwykłych mieszkańców i tymi wrażeniami podzielił się z czytelnikami.

Odrębności, które rzutowały na stosunek różnych społeczności narodowych do Wspólnoty, wynikały m.in. z różnych doświadczeń historycznych. Łukaszewski uważał zatem, że refleksja nad przeszłością jest fundamentem porozumienia między narodami i państwami oraz budowania wspólnoty narodowej i ponadnarodowej. Spojrzenie retrospektywne pozwalało dostrzec prefigurację różnych zjawisk współczesnych. Znajomość historii nadawała też sens i budziła zapał do działań, które na pierwszy rzut oka mogły się zdawać bezowocne. Łukaszewski kilkakrotnie we wspomnieniach akcentował swoją wiarę w ziszczalność idei uważanych za utopijne. Podkreślił to w polemice z wypowiedzią Margaret Thatcher wygłoszoną w czasie inauguracji roku akademickiego w Kolegium w 1988 r.: „W roku 1914 jedność i niepodległość rozszarpanej Polski była czystą utopią. Ale dzięki temu, iż żyła w sercach i umysłach milionów ludzi, w roku 1918 stała się rzeczywistością […] Utopia europejska żyła od długich wieków wśród ludzi Kościoła – bo zawsze był on »powszechny«, a nie plemienny – wśród ludzi myśli i czynu aż do momentu, kiedy apokalipsa wojny ukazała absolutną konieczność przekucia jej na rzeczywistość. Proces ten trwa, napotyka trudności, przeżywa okresy zastoju, ale tak gruntownie przeorał już rzeczywistość europejską, że Stary Świat nie stanie się na nowo chaotyczną zgrają zwaśnionych narodów. Te ostatnie są skazane na jedność, bo rozumieją, że to warunek przetrwania w dzisiejszym świecie” (s. 444).

Wieloletnia aktywność w sferze nauki, polityki międzynarodowej i dyplomacji skłoniła autora do polemiki z argumentami przeciwników Wspólnoty wśród współrodaków, którzy w różnych okresach formułowali swoje zastrzeżenia: „piewcy nieograniczonej suwerenności nie zdawali sobie sprawy, że niesienie ona ryzyko osamotnienia – przestrzegał. – A Polska nie powinna być już nigdy osamotniona, jak w epoce rozbiorów i powstań. Jej fundamentalne interesy wymagają dobrowolnego i mocnego wbudowania we Wspólnotę narodów demokratycznych, historycznie i kulturowo pokrewnych, geograficznie bliskich. Trzeba też było pamiętać, że pojedyncze narody europejskie, nawet te najznaczniejsze, niewiele ważyły wobec istniejących i powstających superpotęg. Ale głos ich wspólnoty miał szansę, że zostanie usłyszany i wzięty pod uwagę” (s. 586).

Sukces Wspólnoty/Unii dostrzegał w jej stałym rozwoju, przemianach, od unii celnej do ekonomicznej, od ekonomicznej do walutowej. Ugrupowania (i instytucje) statyczne lub utrzymywane w bezruchu uznał za skazane na zapomnienie. Polska mogła wnieść istotny wkład we Wspólnotę, mogła wywierać wpływ na bieg wydarzeń: „celem odpowiedzialnej i dojrzałej polityki polskiej winny być nie tylko zabiegi o uzyskanie członkostwa w Unii, ale również zdecydowana akcja na rzecz jej umocnienia i nadania jej charakteru politycznego, na rzecz jej wewnętrznej demokracji i efektywności jej instytucji” (s. 586).

W lutym 1991 r. Łukaszewski wręczył listy uwierzytelniające prezydentowi Francji François Mitterrandowi. Misja paryska koncentrowała się wokół przywrócenia efektywnych kontaktów Warszawa–Paryż, następnie przełamania oporu polityków francuskich w sprawie przynależności Polski do Wspólnoty. Ambasador zachęcał również francuskich przedsiębiorców do inwestowania w Polsce.

Realizacja tych zadań obarczona była wieloma trudnościami. Wprawdzie w odbiorze społecznym Francuzi wydawali się nacją Zachodu najbliższą Polakom, ale w stosunkach dyplomatycznych między obydwoma państwami po wojnie nastąpiła zapaść. U progu lat dziewięćdziesiątych istotny wpływ na wzajemne relacje polsko-francuskie miało postrzeganie przez przywódców francuskich miejsca własnego kraju na kontynencie i rozkładu sił w Europie. Ważny był także kontekst polityki wewnątrzwspólnotowej, kwestie światopoglądowe, wreszcie zwykłe uprzedzenia. Aspiracje byłych państw komunistycznych, by przystąpić do Wspólnoty, rodziły różne obawy i inspirowały niektórych polityków zachodnich do tworzenia koncepcji, które dzisiaj streszcza sformułowanie „Unia różnych prędkości”. Na politykę Polski rzutowała z kolei specyfika okresu transformacji. Klasa polityczna i wysocy urzędnicy państwowi reprezentowali różny poziom kompetencji i poglądów, co nie ułatwiało ambasadorowi pełnienia misji. Łukaszewski miał za to wsparcie ministrów Krzysztofa Skubiszewskiego i Bronisława Geremka, wybitnych postaci polskiej dyplomacji.

Ambasador podejmował działania, które wymagały stworzenia przyjaznego klimatu wokół spraw polskich, zyskania sojuszników w gronie wpływowych osobistości życia politycznego Francji w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Autor przedstawił swoje inicjatywy właśnie przez pryzmat postaci, z którymi zetknął się, pełniąc misję ambasadora. Podzielił się swoimi wrażeniami z kontaktów z osobami sprawującymi najważniejsze funkcje państwowe, wśród których byli m.in. Jacques Chirac, Valéry Giscard d’Estaing, Alain Juppé, François Mitterand. Przybliżył codzienność życia ambasady, kontakty z dyplomatami reprezentującymi inne państwa, z jednymi kurtuazyjne, z innymi przyjacielskie.

Łukaszewski miał skrystalizowane poglądy i system wartości, nie szedł na kompromisy, ale zarazem nie zamykał drogi dyskusji. Ilustracją stylu jego działania, nie tylko zresztą jako ambasadora, jest konstatacja, że zamiast mechanicznej i dogmatycznej obrony własnych interesów, „lepiej było osadzić »własną sprawę« w szerszej perspektywie historycznej, filozoficznej lub prawniczej, związać ją z interesami i planami partnera, usytuować w przewidywalnej ewolucji sceny międzynarodowej. W takim kontekście rodził się odruchowy respekt, otwartość na przedstawiane życzenia i projekty, chęć kontynuowania dialogu. Powstawała szansa na osiągnięcie celu” (s. 582).

Oczywiste jest, że nawet na siedmiuset stronach trudno jest opisać wszystkie wątki bogatej biografii autora, potencjalnie interesujące dla czytelników. Zagadnieniem, które pozostawia pewien niedosyt, jest przenikanie się światów po obydwu stronach żelaznej kurtyny. Zainteresowania naukowe Łukaszewskiego od czasu studiów w Poznaniu koncentrowały się na sferze stosunków międzynarodowych, ich historii, prawie oraz na dyplomacji. Fundamentalnym wyzwaniem był zatem dostęp do odpowiedniej literatury i bieżących informacji. Wzmiankował tylko (bo temat zasługuje na szerszą opowieść), w jaki sposób możliwe było przełamywanie żelaznej kurtyny w sferze dostępu do informacji i myśli intelektualnej. Zbyt skąpe wydają się fragmenty dotyczące zderzenia mieszkańca świata po jednej stronie żelaznej kurtyny z realiami jej drugiej strony. Łukaszewski doświadczył tego zderzenia w obydwu kierunkach, w 1958 r. lądując w USA i po przeszło trzydziestu latach wizytując Warszawę, a następnie podejmując pracę w polskim MSZ.

Niewiele również wiemy o kontaktach autora z krajem. Z kilku uwag o podtrzymywaniu znajomości m.in. ze Skubiszewskim i Kłoczowskim wiemy, że takie więzi istniały, choć zapewne były obciążone obawą przed inwigilacją ze strony aparatu bezpieczeństwa PRL. Ten temat może się wydawać poboczny w stosunku do wcześniej zarysowanych głównych wątków książki. Łukaszewski patrzył jednak na sprawy europejskie w kontekście sytuacji Polski i polityki ZSRR wobec Wspólnoty. Wielokrotnie mówił i pisał o tym, jakie znaczenie miały procesy zjednoczeniowe dla erozji systemu komunistycznego. Oswajał z tą myślą elity polityczno-intelektualne Zachodu. Na łamach opiniotwórczej prasy europejskiej starał się być ambasadorem spraw polskich, podkreślając jej kluczową rolę w procesach społecznych i politycznych – czy to była obrona przed najazdem Turków w 1683 r., czy odnowa życia publicznego w programie „Solidarności”. Pośrednio działał także po drugiej stronie żelaznej kurtyny, na przykład udzielając bezcennego wsparcia KUL – jak sam to określił – jako ktoś na kształt jego zagranicznego sekretarza. Łukaszewski wspomniał o tym w kontekście pomocy m.in. stypendialnej otrzymywanej przez KUL za pośrednictwem Catholic Relief Services z funduszu jednego z amerykańskich biznesmenów i filantropów – Charlesa Merilla. Zapewne nie była to jedyna furtka umożliwiająca działanie na rzecz utrzymania Polski w sferze oddziaływania świata zachodniego.

Wspomnienia Łukaszewskiego czyta się z dużą przyjemnością dzięki wysmakowanej estetyce używanego przez niego języka. Autor nie opisuje wartkich zdarzeń, ale mimo to książka ma dynamikę. Na pozytywne wrażenie wpływa także wyczucie i takt w charakterystyce licznych barwnych postaci, nawet jeśli niektóre są przedstawione z pewną dozą krytycyzmu. Jedną z większych zalet książki jest właśnie plejada interesujących osób zaprezentowanych we wspomnieniach. Łukaszewski dał bogate opisy wielu postaci, z którymi zetknął go moment życiowy lub obowiązki zawodowe. Są to osobistości ze świata nauki, polityki i dyplomacji głównie – choć nie tylko – europejskiej. Wiele z nich wniosło cenny wkład w rozwój idei integracji europejskiej lub praktykę funkcjonowania Wspólnoty. Pozostali to ludzie, których dorobek, osobowość czy życiorys były interesujące lub inspirujące dla autora.

Wprawdzie Łukaszewski skupił się na swojej działalności zawodowej, minimalizując wątki osobiste, niemniej w treść wspomnień zostały wplecione uwagi, które rzucają światło na osobę autora, jego upodobania w sferze sztuki, estetyki otoczenia, cenionych pejzaży, nawet drobnych codziennych przyjemności.

Wspomnienia Łukaszewskiego to rodzaj przewodnika po historii intelektualnej wspólnoty europejskiej, napisanego z perspektywy własnej biografii. Wieloletnie doświadczenie autora w świecie nauki i dyplomacji oraz jego erudycja sprawiają, że jest to ważny głos, który nie powinien być pominięty przez czytelników zainteresowanych powojenną historią Europy, znawców myśli europejskiej i historii Wspólnot czy badaczy procesów społecznych, a także polityków, nawet jeśli podjęliby z nim dyskusję.

Korekta językowa: Beata Bińko




Wywiad dr Ewy Solskiej i dr. hab. Piotra Witka z prof. TIMOTHYM SNYDEREM: Historia prawdziwa – naukowa i wielostronna – jest najlepszą polityką historyczną

Timothy Snyder, profesor Yale University, specjalista w zakresie współczesnych dziejów Europy Środkowej i Wschodniej oraz historii nowożytnego nacjonalizmu. (fot. Edyta Pietrzak)

Historia prawdziwa
– naukowa i wielostronna –
jest najlepszą polityką historyczną

Wywiad dr Ewy Solskiej i dr. hab. Piotra Witka
z prof. TIMOTHYM SNYDEREM

 

Ewa Solska, Piotr Witek: Panie Profesorze, jesteśmy metodologami i patrzymy na pracę historyków nie tylko pod kątem metody i teorii badań historycznych, ale też próbując ją analizować w kontekstach, czego przykład dał zresztą prof. Jan Pomorski, wyróżniając dwa obszary Pana dziejopisarstwa. Pierwszy to biografistyka, która w naszej ocenie nawiązuje do pewnych ujęć mikrohistorycznych. Mamy tu trzy biografie: Kazimierza Kelles-Krauza, Henryka Józewskiego i Wilhelma von Habsburga. Ale w tych opracowaniach nie chodzi tylko o ich bohaterów, chociaż nazwalibyśmy ich (za Piotrem Mitznerem) postaciami zwielokrotnionymi, bo nie da się ich usytuować w jednym środowisku, w jednym zawodzie, w jednym czasie i jednej przestrzeni. Przecież mamy w nich jeszcze typową dla mikrohistorii próbę pokazania całej epoki jakby przez soczewkę jednego życia. Drugi obszar to historia transnarodowa. I tu chcemy się dowiedzieć, co znaczy to określenie dla Autora i dlaczego znaczy. Dla nas jest to historia pisana w perspektywie podejścia cross-culture studies, histoire croisée (historia wzajemna, skrzyżowana, powiązana) i Gemeinsame Geschichte, czyli historii współdzielonej. Wreszcie trzeci obszar, którego prof. Pomorski nie uwzględnił, a chcemy go tu uwydatnić, czyli tzw. historia jutra, która w pewnej mierze mieści się w nurcie literatury ostrzegawczej, nader znaczącej w tradycji europejskiej. W tym przypadku chodzi o dwie książki – O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku i najnowszą, The Road to Unfreedom: Russia, Europe, America [w pierwszym kwartale 2019 r. ma się ukazać w przekład polski: Droga do niewolności. Rosja, Europa, Ameryka, tłum. Bartłomiej Pietrzyk, Znak, Kraków 2019]. Przy tym wyraźne jest w nich ukierunkowanie pod kątem refleksji aksjologicznej i deontologicznej w odniesieniu do samej nauki historii; można tutaj przywołać jedno z pytań Kantowskich: Co należy czynić, jak powinniśmy postępować? Czytelnik odnosi wrażenie, iż Pan Profesor sygnalizuje, że jeśli nie wrócimy jako obywatele, a w szczególności jako historycy uczeni, do myślenia w kategoriach wartości i sporów o wartości, zwłaszcza o wolność i prawdę, to, krótko mówiąc, będzie coraz gorzej.

Timothy Snyder: Moja pierwsza ogólna uwaga będzie taka, że nie funkcjonuję programowo, więc można odczytać to, co robię, w taki sposób, jak to przedstawiliście, ale wcale nie jest tak, że ja mam program i uważam, że mam trzy punkty i je wypełniam. Wystrzegam się takiej autocharakterystyki, bo mam wrażenie, że jeżeli się zbyt ściśle określę, to sam włożę na siebie kajdany. Jeżeli przyjmuję jakiś program, to będę musiał go wypełniać, więc to nie jest tak, że totalnie się nie zgadzam, ale przyjmuję, że historyk nie będzie dobrze uprawiał historii bez pewnej dozy ryzyka, dowolności, nieprzewidywalności. Odpowiadając na pytanie co do tego pierwszego obszaru, to jest dobry przykład, bo tak, to prawda, że napisałem trzy biografie, ale w żadnym wypadku nie miałem zamiaru pisać biografii. Jeżeli chodzi o Kelles-Krauza, to chciałem napisać studium o powstaniu współczesnej polityki w Polsce na podstawie trzech postaci, ale uważałem, że pierwsza postać jest wystarczająco ciekawa, żeby napisać całą pracę doktorską, i tak się stało. Jeżeli chodzi o Józewskiego, temat pochodził pośrednio z Rekonstrukcji narodów [Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569–1999, wyd. polskie 2006], w której opisałem wydarzenia na Wołyniu i jeszcze miałem przed sobą taką zagadkę: dlaczego, choć przed tymi wypadkami była na Wołyniu polityka tolerancji dla Ukraińców, parę lat potem dokonały się czystki etniczne? I jak już miałem przed oczyma Józewskiego, to zrozumiałem, że jest to postać, jak zauważyliście, wielu wymiarów, która zasługuje na więcej uwagi. Interesował mnie jako państwowiec i ktoś, kto uważał narody właściwie za twory mistyczne. Uważał, nie tylko moim zdaniem słusznie, że narody się ze sobą komunikują przez sztukę, humanistykę, pieśni. Jeżeli chodzi o Habsburga, to od 25 lat, może trochę więcej, pracuję nad studiami rodzin narodowościowo podzielonych, gdzie brat albo siostra wybiera jeden albo drugi kierunek tożsamościowy i oboje staną się ważnymi postaciami w różnych narodach, po czym historia zapomina, że należały one kiedyś do jednej rodziny. Na przykład Narutowicz – miał brata Litwina, Szeptyccy byli polsko-ukraińscy; tu może być dużo takich przykładów. I Wilhelm von Habsburg wydał się Ukraińcem, choć miał być Polakiem i w rodzinie miał Polaków. Trafiłem zresztą na źródła, które pozwoliły mi napisać całe studium biograficzne. Często uważa się, że biografia to gatunek konserwatywny, niemodny, ale wydaje mi się, że jest to forma, która na dużo pozwala. Autor ma tu dużą rozpiętość tematów i kontekstów, bo życie człowieka właściwie dotyczy prawie wszystkiego i też życie jednej barwnej postaci pozwala na nieoczekiwane odkrycia w historii jednego narodu. Stosunkowo niewiele jest w polskiej historiografii prac o okresie międzywojennym w ujęciu pewnych ciągłości, a Józewski trochę wypełnia tę lukę. Austriacy wolą nie myśleć o historii międzywojennej w ogóle, a Wilhelm von Habsburg nam pozwala widzieć, jakie są momenty ciągłości od epoki Habsburgów do epoki międzywojennej. Wydaje mi się, że tutaj kryje się ważna reguła dziejopisarstwa: jeżeli historyk skonfrontowany ze źródłami nie zmienia tematu, to coś jest nie tak z jego metodologią; źródła zawsze powinny nas zmienić, nie tylko akcenty, ale właściwie cały temat. Co do tego drugiego obszaru – historii transnarodowej – owszem, tutaj zaczynamy od tego, że monopol historii narodowej jest tak silny, nie tylko w Polsce, iż nie jesteśmy w stanie tej metody widzieć jako metody; jest jak powietrze po prostu. Polska jest tak naturalna jak powietrze i Polakom wewnątrz polskiej kultury, polskiego społeczeństwa bardzo trudno będzie widzieć ten temat tylko jako temat. Jesteśmy jak, zmieniając analogię, ryby w wodzie i mamy studiować tę wodę, albo mamy studiować coś, co jest w tej wodzie, ale nie widzimy tej wody, bo woda jest taką naturalną rzeczą; to dotyczy też Amerykanów. Amerykańska historiografia jest bardzo nacjonalistyczna i narcystyczna właściwie. Chodzi więc o to, żeby od samego początku nie kwestionować historii narodowej, ale po prostu robić coś innego, w innym podejściu, zaczynając od innych zasad. Ja na przykład w Rekonstrukcji narodów i też w Skrwawionych ziemiach [Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem, wyd. pol. 2011] zaczynam nie od państw i nie od granic dzisiejszych, ale od terytorium inaczej określonego. W obu tych książkach, mimo wszystkich różnic, koncentruję się na tym samym terytorium i to pozwala na uchwycenie, jak narody się zmieniają i jak państwa się zmieniają. I to pokazuje, że państwo narodowe wcale nie jest czymś trwałym, przeciwnie – jest w zasadzie wyjątkiem. Nawet jeżeli istnieje, to istnieje na różnych terytoriach, w różnych momentach, w różnych formach. Chodziło więc o to, ażeby narody i państwa były tematami, przedmiotami studium, a nie żeby były założeniami. To wcale nie jest skomplikowane, po prostu trzeba zmienić perspektywę i wybrać coś oprócz narodu, żeby widzieć naród. Chodzi o to, żeby w ten sposób uchwycić te istotne zmiany narodu, bo jak na przykład rozumieć odmienność narodu polskiego powojennego w porównaniu z narodem polskim przedwojennym bez poważnego skupienia się nad historią Żydów i Ukraińców? To nie jest możliwe, bo nie można Żydów i Ukraińców widzieć po prostu jako „brak”. Czy Polacy z Wołynia, którzy osiedlili się, dajmy na to, koło Gdańska – ich polskości nie można rozumieć bez tych poprzednich doświadczeń. Wydaje mi się więc, że historia transnarodowa jest potrzebna, by rozumieć historię narodową właściwie, przy czym pozwala na porównanie. W tych książkach, które tu przytoczyłem, na końcu robię właśnie pewne porównanie. W Rekonstrukcji narodów nie porównuję narodu litewskiego i polskiego pod kątem różnic, lecz podobieństw choćby pod względem tego, że oba powstały dzięki buntowi przeciwko Rzeczypospolitej. Głęboko, strukturalnie są więc podobne, i to jest porównanie, które jest niemożliwe, jeżeli zaczynamy od dzisiejszych form tych narodów, ale i jeżeli zaczynamy od samoopisów tych narodów. Tego się wtedy nie zobaczy. Natomiast ten ostatni wątek – historia jutra, historia w stronę przyszłości – macie rację, coraz bardziej jestem przekonany, że historia sama jest właściwie formą myślenia politycznego i etycznego, które skierowane jest w przyszłość. Tymczasem jesteśmy konfrontowani z polityką, która, opierając się na myśleniu ahistorycznym, deterministycznym, podważa sens przyszłości jako tego, co niezdeterminowane, i poniekąd niszczy czas historyczny. Można się też schronić za oczywistym stwierdzeniem, że jesteśmy dyscypliną naukową, ale każda dyscyplina ma swoją etykę i historia ma to do siebie, że jeżeli istnieje, to istnieje wobec i przeciwko wszystkim narracjom deterministycznym. Powtórzę: determinizm w zasadzie podważa sens historii. Jestem przekonany, że w historii nieunikniona jest treść etyczna i polityczna, aby zwalczać myślenie deterministyczne w polityce bieżącej. Czy inaczej rzecz biorąc – będąc historykiem, nie mogę uciekać od jakiejś dozy odpowiedzialności politycznej i etycznej, i to byłoby to założenie „historii jutra”.

E.S., P.W.: Na wykładzie podczas uroczystości nadania tytułu doctor honoris causa UMCS i na spotkaniu z czytelnikami tego samego dnia [22 października 2018 r.] w Teatrze Starym w Lublinie wiele mówił Pan o relacjach pomiędzy historią i pamięcią. Temat ten pojawia się również w Rozważaniach o wieku XX – książce napisanej wspólnie z Tonym Judtem. Chcielibyśmy prosić o odpowiedź na pytanie, które zadał Pan prof. Judtowi: czy historia i pamięć są pokrewne, czy są sojuszniczkami, czy są wrogami? Na wykładzie mówił Pan, że historia daje lekcje, ale sama pamięć już nie. Przyjmijmy, że tak jest, więc pytanie z kolei: jaka historia? Bo jeżeli przykładowo przyjrzymy się historii etnocentrycznej, która w Polsce (i Europie Środkowo-Wschodniej) nadal dominuje, to niekiedy wydaje się ona bliższa konfliktogennej, nacechowanej emocjonalnie pamięci i polityki pamięci, niż, powiedzmy, badaniom w modelu Ranke’owskim, w których chodzi o to, aby ustalić, co się właściwie stało – i to wszystko. Aktualnie mamy konflikt historii/pamięci pomiędzy Polską i Ukrainą, w którym niestety udział bierze też Instytut Pamięci Narodowej, w końcu także placówka naukowa. Jeśli zatem historia etnocentryczna zdaje się pełnić wobec społeczeństwa funkcję pamięci, to jakiej lekcji może nam udzielić? I jeszcze jedna wątpliwość: czy pamięć musi być wrogiem historii? W sensie Assmanowskim historiografia jest też pewną formą pamięci kulturowej; historia świadków zwłaszcza w kontekście historii mówionej jest przecież wykładnią pamięci – indywidualnej i zbiorowej. Czy ze względu na wieloznaczność i wielozakresowość pojęć „pamięć” i „historia” nie powinniśmy ich za każdym razem definiować w kontekście użycia?

T.S.: Musimy określić te słowa, bo moje publiczne stwierdzenia, że jestem wrogiem pamięci, a pamięć jest wrogiem historii, to są pewne uproszczenia. Ale one służą temu, żeby pokazać, gdzie faktycznie jest różnica, i że rząd albo państwo, które mówi o pamięci, może ma jednak intencję przeciwstawną intencjom profesjonalnych historyków. To nie jest komfortowa sytuacja dla historyka, jeżeli konwersacja o przeszłości staje się domniemanym dyskursem pamięci – chcę, żeby to było jasne. Ludzie powinni wiedzieć, że historia i pamięć to różne sposoby ustosunkowania się do przeszłości. Jest takie myślenie, że idealnym stanem rzeczy byłaby jedna historia – historia wszystkiego. To jest oczywiście obraz wyidealizowany, bo nie ma takiego historyka, który napisze historię wszystkich ludzi od początku do końca. A jednak ten ideał  pomoże nam dostrzec, jaka ma być historiografia; każda książka historyczna jest świadomie nieskończona i powiązana z historiografią już istniejącą, ale też z historiografią jeszcze nieistniejącą. Natomiast pamięć nie ma takiego ideału, nie ma swojego modelu. Jest koniecznie potrzebna do istnienia dziejopisarstwa; każdy dokument powstaje, bo ktoś coś pamiętał i napisał, bez świadectwa pamięci historiografia nie powstanie. Historyk sam musi pamiętać źródła, ustalenia innych historyków, dyskusje z kolegami, więc oczywiście pamięć tak określona jest sprzymierzeńcem historii. Ale pamięć w formie polityki historycznej, nie służy do tego, aby szerzyć wiedzę i stawiać nowe pytania, lecz do tego, ażeby dalej i głębiej ugruntować nasze założenia, że „my” to „my” i „oni” to „oni”. I że to „my” jesteśmy zawsze waleczni i niewinni, a „oni” nie. Pamięć sformułowana pod tym kątem jest wrogiem historii. Historycy bardzo często bywali i są instrumentami takiej polityki, a pokusa zaangażowania w projekt polityczny jest silna, zwłaszcza jeżeli państwo ma instytuty pamięci narodowej dobrze finansowane, a instytuty historii na uniwersytecie marnie finansowane. Ale historycy mogą też funkcjonować gdzieś pomiędzy i to jest to, co opisujecie jako historię narodową albo historię jednonarodową. Tylko że historia narodowa, moim zdaniem, jako taka jest niemożliwa jako nauka. Więcej – jeżeli historia jest narodowa, nie jest historią, tak jak biografia z perspektywy tylko i wyłącznie jednej osoby i jednego życia nie jest żadną biografią. To dotyczy też moich zastrzeżeń do pierwszego pytania. Pytanie jest bardzo dobre, ale chodzi o to, że ja jestem tylko jedną osobą i nie wiem do końca, dlaczego robię tak, jak robię. I nie roszczę sobie pretensji, abym to wiedział. Analogicznie – naród nie wie, dlaczego naród coś robi, ma pewne intuicje, ale często są one fałszywe.

E.S., P.W.: W tym wypadku więc to od historyków-uczonych oczekuje się, że wyjaśnią, a zatem pomogą zrozumieć, dlaczego naród robi to, co robi. Ale jeżeli historyk angażuje się, by tak rzec, w przyszłość, czyli w projekt polityczny, to działa na zasadzie: my mamy wiedzieć, jak to zrobić, żeby ludzie zaczęli myśleć i postępować zgodnie z tym, co przewiduje projekt. Z dbałością o rzetelność badań, o metodę naukową i prawdę historyczną może być wtedy kłopot, a w konsekwencji te podstawowe reguły heurezy są po prostu ignorowane.

T.S. Tak.

E.S., P.W.: Panie Profesorze, był Pan związany z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Czy zaliczyłby Pan to muzeum do dyskursu pamięci, czy do dyskursu historii? Czy na przykład kino historyczne włączyłby Pan do dyskursu pamięci, czy historii? Pytamy o to w kontekście Rozważań o wieku XX i zagadnienia, które rozważaliście z prof. Judtem: Mémorial czy Historial? Chodzi tu oczywiście o społeczne lokalne muzeum dwudziestowiecznych wojen francusko-niemieckich w Caen i to w Péronne, powołane przez międzynarodową komisję zawodowych historyków. Czy da się i czy należy, zwłaszcza w odniesieniu do public history, wyznaczyć wyraźną granicę pomiędzy pamięcią a historią?

T.S.: Wcale nie jest jasne, gdzie jest ta granica. Mówimy teraz o pewnych ideałach metodologicznych. Dla mnie istota sprawy polega na tym, czy czekamy na niespodzianki, czy nie. Ten, kto buduje instytucje pamięci czy polityki historycznej, nie chce niespodzianek; ten, który zajmuje się historią, szuka i wynajduje niespodzianki, bo właśnie taka jest przygoda z historiografią. Metodologia też wszystkiego nie jest w stanie przewidzieć ani opisać wszystkich możliwości w badaniach naukowych. Jeżeli więc chodzi o te konkretne przykłady – muzea historyczne bywają różne rzecz jasna. Dla mnie imponujące w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku było to, że ci Polacy, koledzy, którzy je stworzyli, zrobili to na podstawie stanu badań historiografii nie tylko polskiej, ale też niemieckiej, amerykańskiej, rosyjskiej, żydowskiej. Oni mieli taką aspirację, żeby to muzeum było dostępne dla szerokiego dyskursu, dla konfrontacji. W trakcie jego obmyślania i tworzenia ja byłem poniekąd wewnątrz, jako członek Rady. Razem z kolegami tworzyliśmy tam środowisko międzynarodowe, które w jakimś stopniu weryfikowało czy raczej ukierunkowywało poprzez dyskusje i sugestie pracę na poszczególnych etapach, ale właściwie muzeum było dziełem tej małej grupy Polaków z zespołu prof. Machcewicza. To muzeum pokazało zresztą coś ciekawego, nawet zaskakującego – możliwość takiej polityki historycznej, która kieruje jej odbiorców do prawdziwej historii. Czyli jeżeli jest się na przykład Polakiem w XXI wieku i uważa się, że Europa albo Ameryka nie rozumie naszej historii, co jest prawdą, takie muzeum to najlepszy sposób na to, żeby pokazać tę prawdę na tle znanych wydarzeń, II wojny światowej na przykład. To znaczy też pokazać właściwe proporcje na przykład w tym, że polskie państwo podziemne to była inna jakość, inny wymiar niż ruchy oporu w okupowanej Europie, i że opór polski był też jedynym znaczącym ruchem antykomunistycznym. Ale to jest widoczne tylko na tle innych historii innych państw. Bardzo ważne jest jednocześnie, by pamiętać o tych milionach Polaków, ale i o milionach jeńców sowieckich, którzy zginęli. Wtedy ten Norweg albo Irlandczyk, albo Rosjanin, chodząc po Muzeum, myśli tak: to, co wiem, jest tutaj, wydarzenia i fakty, ale w konfrontacji z innymi faktami pomijanymi w historii nacjocentrycznej, układa się nowe poczucie proporcji. Właśnie dlatego fakt, że Polska była poniekąd w środku tej wojny, jest widoczny dopiero z perspektywy całej wojny. To jest moim zdaniem przykład tego, że historia prawdziwa – naukowa i wielostronna – jest najlepszą polityką historyczną. Inne podejście polega na tym, że to my – naród – będziemy mówić innym o historii, a w rzeczywistości jest to wybieranie z historii faktów najbardziej wygodnych dla obecnych polityków. Otóż to, po pierwsze, nie jest historia, a po drugie, nie przekonuje nikogo. To znaczy przekonuje niektórych Polaków, którzy już są przekonani, ale jeżeli cudzoziemiec przychodzi do alternatywnego Muzeum II Wojny Światowej, gdzie jest tylko o Polakach, którzy jak zawsze byli świetni, masowo ratowali Żydów i wygrali II wojnę światową, to on tego nie przyjmie. Przejaskrawiam to oczywiście, wiedząc, że są narodowe muzea II wojny światowej działające na podobnych zasadach i właściwie dla odbiorcy wewnętrznego. A Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku miało w swojej koncepcji ofertę wiedzy i dla Polaków, i dla cudzoziemców, i to było unikatowe.

E.S., P.W.: Przykład Muzeum II Wojny Światowej potwierdza to, że politycy traktują historię jak agon – pole walki o pamięć. Zgadzamy się z tym, że polityka historyczna jest działaniem w państwie i społeczeństwie nieuniknionym, ale zaczyna być problemem dla nauki historii, kiedy polityka staje do „wyścigu w uchwalaniu historii”. W 2015 r. Rada Narodowa Ukrainy uchwaliła cztery ustawy dekomunizacyjne. Wszystkie skierowane były przeciwko Rosji, miały dać mocny komunikat, między innymi zakaz zaprzeczania czy negowania kryminalnej natury totalitarnego ustroju czy reżimu komunistycznego między latami 1917 a 1991. Była w nich też obrona organizacji walczących o niepodległą Ukrainę – Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). To dało asumpt do tego, co później się stało w Polsce, czyli nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej w punktach dotyczących relacji polsko-ukraińskich, która w pewnych sprawach podważała ustalenia akademickiej historiografii. Historyk w sytuacji „uchwalania historii” przez polityków w kampanii politycznej walki o pamięć czuje się chyba bezradny. Bo co możemy robić, żeby być słyszani przez społeczeństwo? Co robić w sytuacji, kiedy na zakłamanie, manipulacje i przysłowiowe „wciskanie kitu” wystarczy jedno zdanie, a na jego zdemaskowanie, sprostowanie i wyjaśnienie trzeba pięćdziesięciu zdań – kto to przyjmie w epoce leadów i postów internetowych? Obawiamy się, że historia etnocentryczna sprzyja „uchwalaniu historii” przez polityków, a historycy angażują się w argumentację historyczną, co jest stwierdzeniem trywialnym, ale w tym kontekście nabiera specyficznego znaczenia przez nietrywialne konsekwencje. Ironicznie można powiedzieć, że historia wraca do swoich rzymskich korzeni – była w końcu częścią wykształcenia elit politycznych i służyła jako rezerwuar argumentów w debatach na Forum czy w Senacie. Jednym z nowszych u nas przykładów może być książka Andrzeja Nowaka Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement, z której wynika, że Polska w swoich dziejach niemal ciągle była ofiarą zdrady sojuszników. Mamy tu do czynienia z narracją historyczną kreującą mit zdrady Polski przez Zachód, który świetnie wpisuje się w politykę historyczną reanimującą mit mesjanistyczny. Taka narracja jest więc użytecznym narzędziem walki politycznej właśnie przez tworzenie mitów historycznych, mających z reguły moc więziotwórczą, których zadaniem jest budowanie eksluzyjnej nacjonalistycznej tożsamości. Rozmawiamy w roku obchodów stulecia niepodległości Polski. Odzyskanie przez Polskę niepodległości jest w nacjocentrycznym dyskursie polityki historycznej przedstawiane w taki sposób, że to głównie wola i moc narodu polskiego, a nie upadek imperiów zaborczych, czyli pewien zbieg okoliczności historycznych, zdecydowały o powrocie Polski na mapę Europy. W polskiej optyce kluczowe jest słowo „odzyskanie”. Zauważmy przy tym, że spadkobiercami pierwszej odzyskanej, nazwijmy to tak, Rzeczypospolitej, były jeszcze trzy państwa, poza Polską – Ukraina, Białoruś i Litwa. Przez nacjocentryczną politykę historyczną to jest wiedza słabo obecna w świadomości polskiego społeczeństwa.

T.S.: Jeżeli chodzi o I wojnę światową, to jest piękny przykład tego, jak wielka jest polska historia, ale nie w tym sensie, to znaczy romantycznym. Jest wielka w tym sensie, że odsłania główne tendencje historyczne. Moim zdaniem główny nurt historii Europy XX wieku to koniec imperializmu i proces integracji, który trwa przez cały wiek, od I wojny światowej do końca komunizmu. I można, zaczynając od Polski, ten proces bardzo dobrze opisywać, pokazując, że Polska jest tu kluczowym przykładem. W takim ujęciu Polska należy do Europy, należy do świata, i to wszystko jest spójne. Natomiast jeżeli się to ujmuje w kategoriach polskiej woli i sprawczości, wtedy to już nie jest historia, tylko symbolika. To, co Polacy robili, jest ważne, jeżeli chodzi o to, gdzie są granice, jaka była konstytucja itd. Ale ten ogólny proces może być nawet pełniej zobaczony przez pryzmat historii Polski, lecz tylko pod warunkiem, że sami Polacy zobaczą Polskę w tym procesie i przyjmą to jako swoją historię. To jest zadanie dla historyków. Jeżeli chodzi o II wojnę światową i o UPA, wreszcie kwestię IPN, to, mówiąc ogólnie, historyk może coś zrobić, analizując metodycznie to, co robią państwa. Mam bardzo mądrego kolegę Nikołaja Koposowa, który właśnie opublikował książkę o tych ustawach ukraińskich, co w nich właściwie jest, w jakim kontekście powstały, pod jakimi warunkami. To jest bardzo ciekawe, bo ilustruje w zasadzie proces wszecheuropejski, nie tylko wschodnioeuropejski, więc wy możecie na to patrzeć trochę ogólniej, z szerszej perspektywy. A jak ja na to patrzę? Z mojej perspektywy problem dla Polaków i dla Ukraińców polega na tym, że to Rosja określa tu reguły gry. Ukraińcy i Polacy grają w rosyjskiej grze pamięci, w której reguły są takie: my jesteśmy zawsze niewinni, a od czasu do czasu jesteśmy wielcy. Jeżeli więc takie są reguły gry, to Rosja wygrywa. I wygrywa cały czas, bo, po pierwsze, narracja II wojny światowej raczej pomaga Rosjanom, a po drugie, Rosja ma mechanizmy i technologie, których Ukraina i nawet Polska nie ma. Mam tu na myśli nie tylko telewizję i internet, ale też pewne automatyzmy i bezwzględność w sposobie myślenia, co przekłada się na skuteczność propagandy i polityki historycznej. Rosjanie są w tym po prostu lepsi niż Polacy, bo są kategoryczni, ultymatywni. Polska, licząc się z pewnymi względnościami, wnikającymi także z bieżącej koniunktury politycznej, jest gdzieś pośrodku. I to jest niewygodne położenie, bo polscy politycy kłamią o historii świadomie, ale nie kategorycznie. Nie bezlitośnie, nie w taki sposób, żeby przekonać innych; żaden polski polityk właściwie nikogo poza Polską, jeżeli chodzi o historię, nie przekonuje. Rosjanie dość często przekonują, bo są w tym kłamaniu bezwzględni i systematyczni. Można nie lubić obecnej polskiej polityki historycznej, ja osobiście jej nie lubię. Ale ona nie jest taka kategoryczna i wykalkulowana jak w Rosji, co oznacza, że w konkurencji regionalnej Polacy cały czas przegrywają. W tym konkretnym przykładzie – relacji polsko-ukraińskich – polscy politycy obecnej zmiany uważają, że posiadają mocne punkty przeciwko Ukraińcom, ale faktycznie to są punkty dla Rosji, nie dla Polaków, bo Rosja ustala tu reguły gry w konfliktogenne dzielenie Europy, a Polacy grają według tych reguł. Ukraińcy też. I Rosjanie ciągle wygrywają, element ich kalkulacji jest właśnie w tym, że nie chwalą się cały czas, nie gadają cały czas o tym, że ich polityka pamięci jest właściwa i skuteczna, po prostu pokonują was w kolejnych rozgrywkach polityki pamięci w regionie. I właściwie wszystko, co się stało w polskiej polityce pamięci i polityce historycznej w ciągu ostatnich dwóch lat, to jest ciągła i świadoma wygrana Rosji. Moja ogólna konkluzja jest więc taka, że jeżeli państwo chce mieć solidną politykę historyczną, nie może przyjmować cudzych reguł gry, w tym wypadku rosyjskich. A żeby Polska przekonała innych co do swojego położenia właśnie pomiędzy i związanych z tym konsekwencji, trzeba tu większej finezji niż taktyka: kłamiemy, ale nie do końca; mówimy prawdę, ale jakby złagodzoną i niepewną. Można jednak mieć politykę historyczną, która polega na zasadzie: prawda jest po naszej stronie. I mnie się wydaje, że właśnie Polska miałaby tu ogromną przewagę, gdyby wybrała taką strategię. Ale Polska wciąż sytuuje się jakby pośrodku, a „pośrodku” to jest ciągłe przegrywanie. Przecież w waszym kraju są w polityce ludzie o umysłach bardziej wyrafinowanych i są pieniądze wystarczające do tego, ażeby budować aktywną strategię polityczną. Polegałaby ona na tym, że rozszerza się zasięg polskiego języka i przekazu zwłaszcza w udostępnianiu polskich źródeł, otwarciu na debatę międzynarodową i wreszcie uznaniu, że jak każdy naród także Polacy mają ciemne strony historii, ale im więcej się wie, tym lepiej dla samego narodu, a im mniej się ukrywa, tym mniej jest się podejrzanym i nieprzekonującym. Takim sposobem Polska budowałaby dla siebie profil, który jest inny od rosyjskiego. Ale teraz świat na was patrzy przez pryzmat rosyjskiej polityki pamięci w regionie i w konsekwencji nie widzi specjalnej różnicy. Innymi słowy, patrzy na was tak jak na Rosjan. I wracając do tej „zdrady Zachodu”, to jest bardzo ważne, bo mnie się wydaje, iż tu jest jakby półświadoma wiedza, że wybraliście złą strategię polityczną. Tak naprawdę chcecie przegrać, bo jak Polska przegrywa, to przez ten pryzmat będzie znowu jasne, że to jest wina Zachodu, który z zasady Polaków nie rozumie. Może nie mam racji, ale wydaje mi się, że właśnie w tym motywie „zdrady” jest wybór biernej strategii w polityce historycznej, która odbija się w półświadomej chyba woli, zwłaszcza waszych polityków obecnej formacji rządzącej, żeby Zachód was nie rozumiał. To jest postawa dla tych polityków wygodna, bo ma w sobie potencjał jednoczący – oto potwierdza się „odwieczna” zdrada Zachodu, i że my jesteśmy tacy fajni, a oni nas nie rozumieją.

E.S., P.W.: A czy to nie jest mit mesjanistyczny w obecnej odsłonie?

T.S.: Tak. To jest upieranie się przy tym, że Polska jest inna i z tego powodu nierozumiana. Tylko że praktycznie to jest wmawianie determinizmu klęski, właściwie paradoksalna walka o klęskę. W tym świetle polityka historyczna jest udana, jeżeli przyniesie klęskę, czyli jest nieudana na forum międzynarodowym, bo wtedy można powiedzieć: „oni nas nie rozumieją”.

E.S., P.W.: Czyli to utwierdza nas w wyjątkowości: jak ponosimy klęski, cierpimy, to oznacza, że jesteśmy wyjątkowi, zgodnie z romantycznym mitem Chrystusa narodów.

T.S.: To jest takie koło logiczne.

E.S., P.W.: I że Oni – Zachód – nas nie rozumieją. Ale to samo mówią Rosjanie.

T.S.: Tak. Jeśli więc jesteście już w tym położeniu, to zauważcie, że to są cały czas reguły rosyjskie. Tyle że z tego stanowiska Rosja jest w stanie coś robić, na przykład napaść na Ukrainę bez realnie dotkliwych konsekwencji. Jak Rosjanie mówią: „oni nas nie rozumieją”, to przynajmniej buduje to w miarę koherentny autorytaryzm. Jak wy mówicie: „oni nas nie rozumieją”, to po prostu znaczy, że macie bardzo słabe miejsce w Unii Europejskiej i nic więcej.

E.S., P.W.: W książce Memory and Law Lynna Nadela i Waltera Sinnotta-Armstronga pojawia się kwestia „umoralniania historii” w odniesieniu do przydawania sobie wyższości moralnej z powodu historycznych krzywd i żądania kompensacji, przynajmniej symbolicznej. U nas polega to zwłaszcza na traktowaniu klęsk jako moralnych zwycięstw i roszczeniach typu: „to my, Polacy, uczyliśmy Europę demokracji”, „to my mieliśmy konfederację warszawską ćwierć wieku wcześniej niż edykt nantejski” ergo państwo wolności i tolerancji, „wy nas zdradziliście, dlatego nie macie nas prawa pouczać” itd. Spektakularnym przejawem takiej postawy, wynikającej przecież z głęboko zakorzenionych kompleksów, jest stwierdzenie byłego wiceministra obrony narodowej Bartosza Kownackiego, że to „my Francuzów uczyliśmy jeść widelcem”; społeczeństwo po części przyjmuje z ochotą tego typu enuncjacje. Jednocześnie w Polsce środowisko historyków jest wyraźnie podzielone, więc też nie możemy ciągle za zaistniałą sytuację obwiniać tylko polityków.

T.S.: Na to nie mamy żadnej uniwersalnej recepty, ale mamy swój pogląd. Jeżeli historyk zdecyduje się być czarownikiem pamięci, to neguje przyszłość własnego kraju. Historyk zawsze uważa, że przeszłość otwiera pewne możliwości, które realizują się w teraźniejszości. Bardzo charakterystyczne dla tych czarowników pamięci jest domniemane dążenie do tego, żeby tutaj, w teraźniejszości, nie ustawał spór Polaków z Polakami, Polaków z Europejczykami. Ale w tym ciągłym sporze zapominamy, że historia jest nurtem idącym w kierunku przyszłości i że Polska ma mieć przyszłość. A oni właśnie chcą Polaków utwierdzać w przekonaniu, że specyfiką polskości są krwawe klęski i zwycięstwa moralne; że polityka jest udana, kiedy pamięć historyczną przepełnia pamięć niezawinionych klęsk, bo wtedy można zamknąć się w tym kole: „oni nas nie rozumieją” i dlatego „nasza polityka zagraniczna jest taka słaba, bo nas nie rozumieją”, dlatego „nie jesteśmy w stanie nic wynegocjować, bo oni nas nie rozumieją”. Tak wygląda polityka, która nie radząc sobie z obecnymi realiami, od razu sięga do zmitologizowanej przeszłości. Budując taką Polskę, której nikt nie zrozumie, przygotowuje drogę do przyszłych klęsk w polityce zagranicznej, a historia Polski zaczyna być ignorowana.

E.S., P.W.: Zbliżamy się do końca naszej rozmowy, w związku z tym ostatnie pytanie. Panie Profesorze, chcielibyśmy nawiązać do koncepcji historii progresywnej Haydena White’a, która, zacytujmy, „rodzi się z troski o przyszłość – przyszłość rodziny, przyszłość kraju, gatunku ludzkiego, ziemi i przyrody; historię, która sięga do przeszłości w poszukiwaniu intelektualnych, emocjonalnych i duchowych zasobów, które mogłyby pomóc poradzić sobie z tymi troskami”. Konkluzja jest przynajmniej zastanawiająca: „badamy przeszłość nie po to, by dowiedzieć się, co naprawdę się zdarzyło, czy by uprawomocnić teraźniejszość, ale by dowiedzieć się, co to znaczy stanąć w obliczu przeszłości, którą chcielibyśmy odziedziczyć, a nie takiej, którą zostaliśmy obciążeni”*. Nasuwa się tu pytanie, czy historiografia może stworzyć takie społeczne imaginarium, które pozwalałoby na budowanie pozytywnych wizji przyszłości, pozytywnej historii jutra? I znów nawiążemy do kwestii, którą postawił Pan w rozmowie z Tonym Judtem: czy jest jakiś praktyczny sposób wypracowania historii, tak aby przyczyniał się do tworzenia wspólnot obywatelskich w społeczeństwie otwartym (w sensie Popperowskim)?

T.S.: Dla mnie to jest i za dużo, i za mało, bo mnie się wydaje, że jeżeli jest taki program od początku, to nie będzie historia, bo historia sama w sobie jest działalnością wolną i nie wiadomo, dokąd to badacza doprowadzi. I właśnie to „nie wiadomo, dokąd to prowadzi” jest ważniejsze niż pozytywne cele. Chociaż te cele są już w metodzie, w założeniach metodologicznych, ale nie w skutkach. Kiedy pracuję nad książką o II wojnie światowej albo o latach 30. i 40. i piszę, jak umarło 14 milionów ludzi, wcale nie wykluczam, że to nam pomaga w budowaniu przyszłości. Ale to nie był mój cel. Gdybym myślał, jak mam używać tego doświadczenia, to bym pisał zupełnie inne książki. Mnie się wydaje, że historia sama nam pomoże w budowaniu społeczeństwa otwartego, niezależnie od tego, jakie są książki, chodzi o to, żeby były historyczne, to już jest bardzo dużo.

E.S., P.W.: Ale zgodzimy się z tym, że nauka historii powinna być też ćwiczeniem myślenia strategicznego i pragmatycznej wyobraźni, która pozwala na przewidywanie konsekwencji działań – a to też dużo, zwłaszcza w odniesieniu do polityków.

T.S.: Nauka historii zawsze coś tworzy dla społeczeństwa i w społecznych kontekstach, dlatego w oczach społeczeństwa nie jesteśmy po prostu podzieleni na protagonistów zmiany zapatrzonych w przyszłość i tych, którzy siedzą cicho w swoich wąskich specjalizacjach. Na historyków patrzy się też jak na tych, którzy robią coś pożytecznego dla społeczeństwa. Ale nie przez to, że zawsze mają rację, tylko przez to, że uprawiają ten jeden z niewielu zawodów humanistyki, które razem ze sztuką i dziennikarstwem, choć są pod wieloraką presją, zwłaszcza polityczną, pokazują, na czym polega potrzeba nauk humanistycznych w społeczeństwie. Ale to już odrębny, choć dzisiaj istotny temat.

E.S., P.W.: Dziękujemy za rozmowę.

 

Przypisy

 * Cytat za: Ewa Domańska, Historiografia wyzwolenia, w: Hayden White, Przeszłość praktyczna, tłum. zbiorowe, red. Ewa Domańska, Universitas, Kraków 2014, s. 279.

 

Bibliografia prac Timothy’ego Snydera przywoływanych w wywiadzie

 Black Earth: The Holocaust as history and warning, Tim Duggan Books, New York 2015 (wyd. pol. Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie, tłum. Bartłomiej Pietrzyk, Znak, Kraków 2015).

Bloodlands: Europe between Hitler and Stalin, Basic Books, New York 2010 (wyd. pol. Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem, tłum. Bartłomiej Pietrzyk, Świat Książki, Warszawa 2011).

Nationalism, Marxism, and Modern Central Europe: A biography of Kazimierz Kelles-Krauz, 1872–1905, Harvard University Press, Cambridge, MA 1997 (wyd. pol. Nacjonalizm, marksizm i nowoczesna Europa Środkowa. Biografia Kazimierza Kelles-Krauza, tłum. Marta Boguta, Krytyka Polityczna, Warszawa 2011).

On Tyranny: Twenty lessons from the twentieth century, Tim Duggan Books, New York 2017 (wyd. pol. O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku, tłum. Bartłomiej Pietrzyk, Znak, Kraków 2017).

The Reconstruction of Nations: Poland, Ukraine, Lithuania, Belarus, 1569–1999, Yale University Press, New Haven 2003 (wyd. pol. Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569–1999, tłum. Magda Pietrzak-Merta, Pogranicze, Sejny 2009).

The Red Prince: The secret lives of a Habsburg archduke, Basic Books, New York 2008 (wyd. pol. Czerwony Książę, tłum. Maciej Antosiewicz, Świat Książki, Warszawa 2010).

The Road to Unfreedom: Russia, Europe, America, Tim Duggan Books, New York 2018 (wyd. pol. Droga do niewolności. Rosja, Europa, Ameryka, tłum. Bartłomiej Pietrzyk, Znak, Kraków 2019).

Sketches from a Secret War: a Polish artist’s mission to liberate Soviet Ukraine, Yale University Press, New Haven 2005 (wyd. pol. Tajna wojna. Henryk Józewski i polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę, tłum. Bartłomiej Pietrzyk, Znak, Kraków 2008).

Judt Tony, Snyder Timothy, Thinking the Twentieth Century, Penguin Press, New York 2012 (wyd. pol. Rozważania o wieku XX, tłum. Paweł Marczewski, Rebis, Poznań 2013).

Deskrypcja wywiadu: Michał Bednarczyk
Redakcja tekstu: Ewa Solska i Piotr Witek
Korekta językowa: Beata Bińko