Wycinanki (159) „Wykluczenie społeczne” w czasach Orwella.

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (159) „Wykluczenie społeczne” w czasach Orwella.



Oto uogólnione cechy „wykluczenia społecznego” przez biedę w ujęciu George`a Orwella:

„ Odkrywasz, iż sześć franków dziennie oznacza ogromną niepewność. Spotykają cię godne pożałowania małe katastrofy, pozbawiające cię jedzenia. Wydałeś ostatnie osiemdziesiąt centymów na pół litra mleka i grzejesz to mleko na palniku spirytusowym. W garnku wrze, gdy nagle widzisz, jak po ręce biegnie ci pluskwa, prztykasz w nią paznokciem, pluskwa spada – plum – prosto do mleka. Nie ma wyjścia, wylewasz mleko i chodzisz głodny.”[1]

A więc, pula przypadków niefortunnych („małych katastrof” jak określa je Orwell) jakie codziennie „zdarzają się nawet w najlepszych rodzinach” znacznie rozszerza się i same one jawią się jako bolesne katastrofy. A więc, po pierwsze, n i e p e w n o ś ć.

„Wchodzisz do piekarni po funt chleba i czekasz, aż sprzedawczyni odkroi funt dla innego klienta. Dziewczyna jest niezdarna, toteż porcja waży nieco więcej. „Pardon, monsieur – prosi klienta – zapłaci pan dwa sous więcej, dobrze? – Funt chleba kosztuje franka, ty zaś masz przy sobie dokładnie tyle. Myślisz, że ciebie również mogłaby poprosić o zapłacenie dwóch sous więcej: musiałbyś wtedy odpowiedzieć, że nie możesz, toteż w porywie paniki wybiegasz ze sklepu. Nim wraca ci odwaga i znów wchodzisz do piekarni, upływa kilka godzin.”[2]

Po drugie, p a n i k a  z  byle powodu. Biednemu  „chleb zawsze upada na margarynę” [3]:

„W sklepie z zieleniną chcesz kupić za franka kilogram kartofli. Jedna z monet, które wręczasz sprzedawcy, okazuje się monetą belgijska i otrzymujesz ją z powrotem. Wychodzisz chyłkiem, by już nigdy nie pokazać się w tym sklepie.”

I dalej:

Zbłądziłeś do porządnej dzielnicy i widzisz, że oto nadchodzi twój przyjaciel, któremu się dobrze powodzi. W celu uniknięcia spotkania umykasz do najbliższej kawiarni. Skoro jednak się tam znalazłeś, musisz coś zamówić, wydajesz więc swoje ostatnie pięćdziesiąt centymów na szklankę kawy, w której pływa martwa mucha. Mógłbyś wyliczyć setki podobnych katastrof. Są on nieodłącznym składnikiem biedy, kwituje Orwell”[4]

Drobne losowe przypadki stale przypominają o twojej doli. Unikasz  w s t y d u  jaki towarzyszy biedzie. A wstyd zaznany dodatkowo deklasuje i degraduje.

I wreszcie wprost o głodzie, który tu wszędzie towarzyszy biedzie.

„Przekonujesz się, co to znaczy być głodnym. Mając w żołądku chleb i margarynę, idziesz ulicą i oglądasz wystawy. Wszędzie dostrzegasz jedzenie, które ci urąga, ogromne, przeogromne stosy jedzenia: pieczone w całości prosięta, kosze z gorącymi bochenkami chleba, wielkie żółte bloki masła, wieńce kiełbas, góry kartofli, olbrzymie, przypominające młyńskie kamienie, sery gruyère. Na widok takich ilości jedzenia płaczliwie litujesz się nad sobą. Zamierzasz porwać bochenek chleba i uciec, porzucasz swój zamiar z czystego tchórzostwa.”(…)

Normalny świat urąga twojej nędzy na każdym kroku.

„Tysiące ludzi w Paryżu prowadzi takie życie: zmagający się z biedą artyści i studenci, prostytutki – ilekroć opuści je dobra passa, ludzie pozbawieni z różnych powodów pracy. Tworzą oni, by tak rzec, obrzeża biedy”[5]

Na deser tych ogólnych ocen, serwuje nam autor Roku 1984 sarkastyczne pocieszenia:

„ Wpadając bowiem w biedę dokonuje się odkrycia, przewyższającego swa rangą niektóre inne. Doświadcza się po raz pierwszy nudy, boryka się z rozmaitymi drobnymi utrudnieniami, a także zaznaje początków głodu, odkrywa się również jednak wspaniałą cechę biedy, kompensującą jej wady: otóż unicestwia ona przyszłość. Do pewnych granic prawdą jest to, iż im ktoś ma mniej pieniędzy, tym mniej się zadręcza. Mając przy duszy tylko sto franków łatwo można stchórzyć i wpaść w panikę. Jeżeli jednak człowiek ma tylko trzy franki, wszystko mu jedno – za tę sumę i tak wyżywi się do następnego dnia, a poza te datę wyobraźnia nie wybiega. Dręczy cię nuda, ale jesteś spokojny. Snujesz rozmyślania: za dzień albo dwa będę głodować – przerażająca perspektywa, czyż nie? A potem umysł zajmują inne problemy. Dieta chlebowo-margarynowa staje się w pewnej mierze środkiem znieczulającym.

Doznaje się również innego uczucia, będącego wielkim pocieszeniem w biedzie. Kiedy kto jej doświadczył,  z pewnością je zna. Jest to uczucie ulgi, niemal przyjemności, którą wywołuje świadomość, iż spadło się wreszcie na samo dno. Często rozmyślałeś o schodzeniu na psy – no i proszę, oto są te „psy”, zszedłeś na nie i jakoś można wytrzymać. To bardzo uspokaja nerwy.”[6]



 

[1] Tamże, s. 17.

[2] Tamże.  Aby oszacować dramatyzm sytuacji dobrze byłoby mieć dodatkowo pojęcie jak się maja kłopoty związane ze skrajnym i permanentnym niedostatkiem pieniędzy. Byłoby dobrze orientować się w ówczesnych miarach angielskich i francuskich. Nie mówiąc w odniesieniu ich do koszyka ówczesnych norm biedy i strukturze funta i franka. Niestety, tłumacz i czytelnik, współczesny jest bodaj bez wyjścia. Ten ostatni musi swoje pojmowanie zjawisk dookreślać ad hoc i kontekstowo. Wyobrażam, że współczesny Orwellowi  angielski (i odpowiednio francuski) czytelnik miałby podobny kłopot, choć w mniejszej skali. Literatura o skłonnościach reportażowych, po latach traci swą perswazyjność.

[3] Powiedzonko, o nieznanej mi proweniencji, które nasuwa mi się zwłaszcza wtedy, gdy Orwell  wcale rzadko napomyka o napychaniu się, dla zabicia głodu, kawałkami margaryny. Wspominałem o „dziejowej/życiowej roli margaryny” na kanwie przeczesywania wsi w poszukiwaniu jedzenia przez bohaterów Drogi powrotnej Remarque`a.

[4] Tamże, s. 17.

[5] Tamże, s. 18.

[6] Tamże, s. 19