Prof. dr hab. Krzysztof Brzechczyn jest zatrudniony na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Adama Mickiewicza
Gawin kontra Gowin
Podczas X edycji kongresu „Polska. Wielki Projekt 2020” zorganizowano
panel dyskusyjny „Współczesne uniwersytety: stan wolności akademickiej”,
którego moderatorem był prof. Ryszard Legutko, a dyskutantami (według informacji
na stronie kongresu): historyk Magdalena Gawin, architekt i filozof Zbigniew
Janowski, tłumacz, redaktor, historyk Bogdan Musiał i wydawca Piotr Nowak. W
trakcie panelu dr hab. Magdalena Gawin, jednocześnie wiceminister w
Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, przedstawiła krytyczne uwagi o kondycji
polskiej humanistyki. Przysłuchując się wypowiedziom minister Gawin, nie zawsze
można było odróżnić, czy występowała ona w roli 1) wysokiego urzędnika Ministerstwa
Kultury i Dziedzictwa Narodowego; 2) naukowca czy 3) sympatyka konserwatywnej
opcji ideowej.
Wystąpienie minister Gawin wzbudziło tak duże
zainteresowanie środowiska historycznego, ponieważ jako urzędnik jednego resortu
(Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego) w rządzie Rzeczypospolitej Polskiej
krytykowała efekty działań (tzw. Konstytucji nauki 2.0) przeprowadzonych w
innym resorcie (dotychczasowego Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego). I
trudno tej krytyce nie przyklasnąć. W takiej też kolejności przedstawię swoje
refleksje.
1. Trudno nie zgodzić się z twierdzeniami pani minister, że humanistyka nie
powinna być traktowana instrumentalnie, a rozwój nauk humanistycznych, które są
jednym z elementów kultury i tożsamości narodowej, jest celem samym w sobie i
nie powinno się doń podchodzić w sposób utylitarny. Rzecz w tym, że dotychczasowe
reformy nauki, od minister Barbary Kudryckiej poczynając, a na ministrze
Jarosławie Gowinie kończąc, tej specyfiki nie uwzględniały (bądź uwzględniały w
minimalnym stopniu) i w zasadzie ignorowały zgłaszane ponad podziałami postulaty
i protesty środowiska humanistycznego.
Ograniczę się jedynie do poletka historii. Według
nowej punktacji za opublikowanie artykułu w polskim czasopiśmie historycznym
będzie można otrzymać maksymalnie 70 punktów. Dla porównania, za
publikację w „American Historical
Review” przyznaje się najwięcej, 200 punktów. Tak się składa, że Pan Bóg lub
natura wśród rodzaju ludzkiego nie rozdzielił(a) talentów i zdolności po równo;
dotyczy to również naszego środowiska historycznego. Po pewnym czasie ci
zdolniejsi i/lub pracowitsi będą publikować w pismach lepiej punktowanych
(czyli zagranicznych), a ci mniej zdolni – w punktowanych gorzej (czyli
krajowych). Wiązać się to będzie nieodmiennie z reorientacją badawczą, czytaj:
porzuceniem lokalnej tematyki badawczej na rzecz popularnych w świecie nauki
problemów, trendów czy wreszcie mód badawczych. Artykuły wpisujące się w nie będą
bowiem mieć większą szansę na publikację. Dzieje się tak nie dlatego, że
redaktorzy wysoko punktowanych czasopism (którzy w większości nie są nawet świadomi,
że nasze ministerstwo tak wysoko ceni publikacje na ich łamach) są złymi ludźmi
i nie lubią polskiej humanistyki, lecz dlatego że redagowane przez nich
czasopisma i oni sami również znajdują się pod presją konkurencji; jej miarą
jest sprzedawalność czasopisma, cytowalność oraz pokrewne wskaźniki typu liczba
odwiedzin czy pobrań. Napisany zatem w duchu historii faktograficznej artykuł o
historii „żołnierzy wyklętych” na terenie powiatu ostrołęckiego ma niewielkie
szanse na opublikowanie w „American Historical Review”. Najpierw z tego
względu, że trudno dlań znaleźć recenzentów. A jak nawet zostanie opublikowany,
to jego cytowalność będzie znikoma.
Narzędzia równoważące ów swoisty drenaż
mózgów i stymulujące rozwój rodzimej humanistyki pozostają w gestii ministerstw
Nauki i Szkolnictwa Wyższego (obecnie Edukacji i Nauki) oraz Kultury i
Dziedzictwa Narodowego. Można odnieść wrażenie, że nie wykorzystywano ich
nadmiernie, rozwój rodzimej humanistyki pozostawiając… samym humanistom. Na przykład
w ramach Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki wyodrębniona została ścieżka „Dziedzictwo
narodowe”. Każdego roku na konkurs napływa od 100 do 300 wniosków, lecz tylko kilkanaście
z nich otrzymuje dofinansowanie na łączną kwotę kilkunastu milionów złotych. Ani
liczba nagrodzonych wniosków, ani przyznana suma dofinansowania nie jest oszałamiająca.
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że wydatne zwiększenie finasowania badań nad
dziedzictwem kulturowym zintensyfikowałoby badania i popularyzację zaniedbanych
czy nie dość znanych obszarów polskiej humanistyki.
Nieco trudniejszym zadaniem jest wykreowanie międzynarodowych
tematów/problemów badawczych związanych z historią Polski czy szerzej – Europy
Środkowo-Wschodniej. Takim forum są organizowane co pięć lat przez prof.
Andrzeja Chwalbę i grono jego współpracowników kongresy zagranicznych badaczy dziejów
Polski, w których bierze kilkuset osób z zagranicy. Odbyły się one w 2007, 2012
i 2017 r. Wprawdzie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego widnieje w
programach kongresów jako jeden ze sponsorów, lecz można byłoby przyśpieszyć
proces podejmowania decyzji o finansowaniu kongresu, uprościć sposób jego rozliczania
(w środowisku historyków krążą już o tym legendy), o zwiększeniu dlań dotacji –
tak by mógł się odbywać częściej – nie wspominając. Innym pomysłem – pozostającym
w sferze marzeń – byłoby stworzenie stypendiów naukowych dla zagranicznych
badaczy zainteresowanych historią i kulturą Polski. Na niewielką skalę takimi
stypendiami dysponuje/dysponowało Muzeum Historii Polski.
2. Trudno odnosić się do sympatii i antypatii
badawczych pani minister, gdyż każdy ma prawo do ich posiadania. Uczestnicząc w
konwencjach organizowanych przez Association for Slavic, East European &
Eurasian Studies, ma się obowiązek podpisania kodeksu postępowania (Code of
Conduct). Jednym z nieakceptowanych zachowań jest sugerowanie, że czyjaś
tematyka badawcza (field of study) jest mało ważna (inferior) lub
niepoważna/nienaukowa (illegitimate). W obrębie szeroko pojmowanych nauk
historycznych i społecznych eksplorowane są rozmaite obszary i wykorzystywane
rozmaite metody badawcze: od badań aparatu represji (UB i SB) po historię życia
codziennego. Stosuje się zróżnicowane narzędzia interpretacyjne odwołujące się
do teorii totalitaryzmu czy modernizacji itd., itp. Nie widzę powodu, aby
jakikolwiek obszar/metodę badawczą apriorycznie wykluczać. Badania źródłowe
(prowadzone w archiwum) są ważne, ale materiał źródłowy musi być
zinterpretowany i skonceptualizowany przez umiejętnie stawiane pytania
badawcze, problemy, hipotezy i teorie. Tego zaś nie wyszuka się w archiwum,
lecz we własnej głowie. Na tym polu, polu konceptualizacji, a nie
faktograficznych ustaleń odbywa się rywalizacja z Waszyngtonem, Paryżem,
Berlinem, Londynem czy innymi centrami nauki światowej. Nie jest to niestety
rywalizacja czysto naukowa, gdyż teorie sformułowane nad Sekwaną lub Potomakiem
jawią się jako bardziej atrakcyjne (pomijając względy poznawcze) z tego li
tylko powodu, że pochodzą z krajów politycznie potężniejszych i gospodarczo zamożniejszych.
Teoria naukowa powstała w cywilizacyjnym centrum i generowane przez nią
problemy badawcze mają większą szansę na promocję niż teoria naukowa powstała
na prowincji. Nie trzeba dodawać, że reforma Gowina to zróżnicowanie i hierarchizację
światowej nauki ignoruje, naiwnie zakładając, że wszyscy są równi.
3. Minister Gawin wspomniała o zachwianiu
równowagi ideowej na polskich uniwersytetach i przewadze neoliberalnej
(lewicowej) opcji ideowej. Monopol ideowy zawsze jest rzeczą złą. Wydaje się,
że za sprawą reformy Gowina ten monopol będzie się dalej pogłębiać. W
poprzednim ustroju uniwersytetu dyrekcje instytutów, władze dziekańskie
wydziałów, a wreszcie rektor były wybierane oddolnie. Tym samym osoby myślące
samodzielnie, lecz nieidentyfikujące się z dominującymi prądami ideologicznym lub
chcące jedynie uprawiać naukę bez angażowania się w spory ideowe mogły znaleźć
w strukturze uczelni swoje nisze. W obecnej ustawie jedynie rektor jest wybierany
przez kolegium elektorskie, a kierownicy pozostałych jednostek uczelni
(dziekani, dyrektorzy itp.) są powoływani przez rektora, który może, lecz nie
musi zasięgać, a po zasięgnięciu uwzględniać opinii pracowników poszczególnych
jednostek. W ten sposób została zlikwidowana postulowana od 1981 r. przez NSZZ
„Solidarność” i Niezależne Zrzeszenie Studentów, a wprowadzona po 1989 r.
samorządność akademicka. W długofalowej perspektywie przyjęte rozwiązania
instytucjonalne doprowadzą do jeszcze większej ideowej urawniłowki.
W kwestii wskazanej przez minister Gawin
można wykorzystać doświadczenia niemieckie. Bez wnikania w szczegóły każda z
głównych partii na niemieckiej scenie politycznej przeznacza część publicznych
pieniędzy na działalność naukową i ideową. Chadecja zarządza więc Fundacją Konrada
Adenauera, socjaldemokracja – Fundacją im. Friedricha Eberta itp. Warto się
zastanowić, czy takie rozwiązanie można byłoby przyjąć również w Polsce.
Korekta językowa: Beata Bińko
Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…
WOJCIECH WRZOSEK
Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza
Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…
Podejmuję polemikę z wypowiedzią pani profesor Magdaleny
Gawin. Twierdzę, iż wypowiedź jest tylko dlatego ważna, że jest publicznym
sygnałem, co nas czeka. Nas, czyli historyków, środowisko humanistyczne, naukę,
uniwersytety…
Zanim nowa ustawa nabrała ziemskiej mocy, nadciągają
kolejni chętni do reformowania, tym razem humanistyki. Tym razem więc nam się nie
upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot
może zostać…
* * *
Musimy ocknąć się zawczasu i przygotować zapory
koncepcyjne przeciwko prostolinijnym, prostodusznym, ale zaopatrzonym w oręże
bezprawia i religijny fundamentalizm siłom reżimu. Z poniższego komentarza
będzie widać, co się szykuje. Są już elementy diagnozy sytuacji i zarysy zmian.
W poniższym tekście poruszam jeden wątek z wypowiedzi pani
wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego oraz formułuję opinie i wnioski. Przytaczam
opinie pani wiceminister i je komentuję.
Byłoby zaszczytem dla mnie, gdyby czytelnik znał
panelowe wystąpienie pani profesor Gawin na X Kongresie. To tylko 20 minut.
* * *
W trakcie panelu, inicjując kolejny wątek, minister Magdalena Gawin nawiązała do poprzedniego, który dotyczył skandalu, jakim – jej zdaniem – było nieprzyznanie w konkursie finansowania pewnemu poważnemu projektowi badawczemu.
Sugestia pani wiceminister„… podobnie to wygląda w historii…” nie spełnia się dalej.
W każdym razie literaturoznawstwo i historia to
domeny, które najbardziej narażone są na negatywne zjawiska, więc i wolności w
nich najmniej, zła zaś najwięcej…
* * *
Profesor Gawin zaczyna od mitu, który jakoby pokutuje
wśród historyków. Głosi on rzekomo, że mediewiści mają skomplikowany,
wyrafinowany warsztat, a uprawianie historii XX w. jest proste. „Dokładnie tak
nie jest – perswaduje. – Podobne narzędzia musi mieć historyk XX wieku, aby
odczytać złożoność…”.
Jeśli poważnie coś jest mitem (a nie tylko zwykłą
niezasadną opinią), to nie daje się go oddalić zanegowaniem, tak jak tu, przez
stwierdzenie panelistki, cytuję: „chciałam powiedzieć, że dokładnie tak nie
jest…”.
Z mitem można się uporać, gdy zaprzestaną kultywowania
go jego zwolennicy. Mało tego, nie będą go przypominać jego krytycy, w tym
tacy, którzy na przykład zetknęli się z nim niedawno i postanowili się z nim
rozprawić. Nie warto nazywać mitem niezasadnej sekciarskiej opinii. Nie trzeba
głosić, że „dokładnie tak nie jest”, jak opinia głosi, skoro wiadomo od dawna,
że tak nie jest. Daremny trud, nie przynosi pożytku.
Nie warto utrzymywać – jak, zdaje się, czyni pani
profesor Gawin – że „wysiłki metodologiczne i metodyczne historyka XX wieku są podobne
do mediewisty”. Prowokuje się bowiem pytanie, pod jakim względem? Odpowiedź
byłaby trudna. Lepiej byłoby poprzestać na stwierdzeniu, że nie da się rozstrzygać,
czy postępowanie badawcze mediewisty jest mniej lub bardziej wyrafinowane
poznawczo niż postępowanie „historyka XX wieku”. Podnoszenie do rangi mitu
naiwnej opinii i obalanie jej na oczach i uszach całego świata…
Konia z rzędem temu, kto wie, czemu służy to
wprowadzenie do tematu, skoro Magdalena Gawin wiedzie nas wprost do wyznania,
iż obserwuje z niepokojem (sic!), że „historycy
XX wieku nie chodzą do archiwów”. I dodaje od razu, „korzystają głównie ze
wspomnień, listów, korespondencji [sic!],
prasy”.
Z respektu dla wypowiedzi minister Gawin i siebie
samego pytam o zasadność i konsekwencje tak daleko idącej opinii.
Pytam, zaskoczony, siebie w myślach, kto niby nie
chodzi do archiwum? Historycy XX wieku? Termin dla mnie zagadkowy, nie pochodzi
przypadkiem z czasów, kiedy wiek XIX brany był za odrębną epokę w dziejach
Polski? Czy historycy dziejów najnowszych używają terminu „historyk XX wieku”?
Rzecz do sprawdzenia.
I w związku z tym, czy jak ktoś, kto zajmuje się
jakimś zagadnieniem z lat 1864–1919 lub drugim, z lat 1880–1952, jak Magdalena
Gawin, to jest czy nie jest historykiem XX wieku?
A może wygodniejszy – myślę szybko – byłby termin: historyk
dziejów/czasów najnowszych, badacz dziejów najnowszych… Wówczas w zależności od
problematyki, jaką zgłębia, sam badacz określałby – jak zwykł to czynić –
wymiar czasowy; wedle trwania badanych zjawisk, zwłaszcza prezentowanych w
tekście historycznym.
Pytam dalej, skąd profesor Gawin wie, że do archiwów
nie chodzą historycy XX wieku? Czy dysponuje wynikami badań frekwentowania
archiwów przez historyków XX wieku? Rejestrami odwiedzin?…
Do archiwum chodzą głównie Niemcy i Amerykanie – „sama
obserwowałam” – donosi dyskutantka. Pytam siebie po angielsku: doprawdy? Ja z
kolei w archiwum we Lwowie „sam obserwowałem” Czechów oraz dwie archiwistki,
być może miejscowe.
Moim zdaniem nie wystarczy „samej obserwować”, aby uznać, że obserwowani to Niemcy i Amerykanie. Niestety, aby stwierdzić, że to dodatkowo historycy i badacze XX wieku, trzeba się z nimi zapoznać. „Sama obserwowałam” nie jest wystarczającym wskazaniem zasadności tezy.
Po tych przymiarkach rozumienia wypowiedzi postanawiam
uznać, że niewiele mi z tego przyszło.
Kolejna kwestia, bodaj ważniejsza, to pytanie: czyżby
autorka wypowiedzi panelowej uznała, że teza, iż polscy historycy XX wieku nie
chodzą do archiwów, została przyjęta i prowadzi nas wszystkich do kolejnej?
Zauważmy roboczo, że rzeczeni historycy nie chodzą do
archiwum, czy to znaczy, że nie korzystają z zasobów archiwalnych?
Niestety, Magdalena Gawin tak sądzi. Mało tego, uważa,
że tak czynią, bo nie wiedzą, że źle czynią, lub sądzą, że czynią dobrze.
Nasza dyskutantka zdaje się pomijać istotne
okoliczności, które komplikowałyby postawioną przez nią diagnozę, jak się dalej
okaże, wygodną, by sformułować dyrektywy działaniowe wobec środowiska
humanistycznego miłe dla polityków i ideologów dobrej zmiany.
Powtórzmy więc: rzeczeni historycy, nie chodząc do archiwum, nie korzystają ze zbiorów archiwalnych? Ja uważam, przeciwnie niż moja oponentka. Historycy dzisiejsi podobno często już – a niektórzy z nich wyłącznie – korzystają z archiwalnych zasobów sieciowych. Jeśli nie ulegli perswazji Arlette Farge, to nawet sobie to chwalą. Korzystają z nich wygodnie w domu, w pracy, w parku. Do archiwum idą z dziećmi i żoną w dni otwarte, by poczuć jego zapach.
Poważany recenzent odrzucił poważny profesorski wniosek
o poważne finansowanie kwerendy archiwalnej w Wiedniu, wraz z finansowaniem
codziennej kawy w poważanej kawiarni, ponieważ jak uzasadnił, ten zbiór
archiwalny niezbędny dla poważnego projektu badawczego dostępny jest od lat w
sieci. „Tę kwerendę może pan profesor odbyć w domu, a my nie wydamy ani grosza,
podsumował przewodniczący komisji grantowej. O dziwo, wniosek popierający
opinię recenzenta przeszedł jednym głosem.
Może być i tak, że historycy XX wieku nie chodzą do
archiwum, bo interesujące ich dokumenty, te brytyjskie, rosyjskie czy polskie,
nie są jeszcze lub nie będą na razie, a może za życia badacza czy wręcz nigdy
publicznie dostępne, lub dostęp do nich jest administracyjnie, politycznie
stale utrudniany. A może wiadomo, że choć pożądane dokumenty istniały, już nie
istnieją, zostały zagubione, zniszczone w dziejowych kataklizmach XX stulecia?
Wnosimy z tego, że niechodzenie do archiwum nie musi
oznaczać, iż niechodzący nie korzysta z zasobów archiwalnych.
Profesor Gawin przychodzi nam na pomoc, gdy twierdzi,
że prace historyków XX wieku oparte są na źródłach wtórnych. A są nimi, przypomnę,
m.in. „wspomnienia, listy, prasa, korespondencja [sic!]”…
Rodzi się domniemanie, że inkryminowani historycy nie
tylko nie chodzą do archiwum, ale i nie korzystają z ich zasobów online, gdyż
źródła przez nich wykorzystywane nie rezydują w archiwach.
Skoro uznawani są za historyków, mimo że nie korzystają ze źródeł archiwalnych, to w czym rzecz? Rzecz w tym, że źródła zgromadzone w archiwach są, wedle historyczki Magdaleny Gawin, większej rangi poznawczej niż te poza nimi. Tam są źródła pierwotne, one to dają dostęp do zasadniczych odcieni gawinowej przeszłości. Przeszłość badana – pani wiceminister – „to wszystkie odcienie historii”, których udało jej się dotknąć.
To strategie archiwizowania, decyzje archiwistów, co
gromadzić, a czego nie, podejmowane w ciągu wielu dziesiątków lat, przesądziły,
że to instytucje gromadzące archiwalia oferują zasadniczy obraz przeszłości – zdaje
się sądzić Magdalena Gawin. Istotnie prawda jest w dyspozycji archiwistów.
Archiwa są prawdogenne. Dostęp do prawdogennych źródeł zapewniają historykom
ci, którzy decydują o tym, co chronić w archiwach, co udostępniać, co się
zachowało… – musi sądzić pani wiceminister.
Historycy, którzy nie posługują się w swych pracach
danymi źródłowymi pochodzącymi z archiwum, po pierwsze, nie wnoszą do zasobu
wykorzystywanych w dyscyplinie, a już znarratywizowanych czy opracowanych,
powiedzmy, źródłoznawczo historycznych danych nowych informacji archiwalnych;
po drugie, fundują nam wtórny obraz przeszłości, pozbawiony pierwotnego rysu.
Ten pierwotny bierze się z archiwum i jest dla badania fundamentalny.
Prace historyczne oparte na artefaktach kultury
materialnej i symbolicznej, tj. wszelakich świadectwach przeszłości rozlokowanych
poza archiwami, są zdaniem profesor Gawin wtórne poznawczo, mniej wartościowe. Zaliczają
się do nich m.in. te oparte dokumentacyjnie na wspomnieniach, pamiętnikach,
listach, prasie… Prawdopodobnie nawet gdy niektóre z nich spoczywają w
archiwach, są przechowywane w instytucjach o innym statusie niż archiwa
państwowe czy regionalne.
Możemy sformułować już wstępne podsumowanie:
– opinia, że tzw. źródła archiwalne dają nam lepszy
dostęp do owych „wszystkich odcieni przeszłości” niż źródła wtórne, jest błędna
logicznie i rzeczowo. Jeśli przyznaje się źródłom wtórnym status źródła, to
niezbędne jest w kreśleniu, jak to lubi mówić panelistka, „wszystkich odcieni
przeszłości”, użycie wszystkich świadectw o nich, w tym wtórnych. Jak
wszystkie, to wszystkie, tertium non
datur.
To, jakie źródło daje dostęp do konkretnej badanej przez historyka rzeczywistości, decyduje on sam i wspólnota badawcza. Wspólnota seminaryjna, która go kształci, wspólnota instytutowa, dyscyplinarna ocenia, przyjmuje do swego grona i recenzuje. O tym, czy historyk uzyskał dostęp do badanej rzeczywistości i uczynił to zgodnie z regułami rzemiosła, decyduje wspólnota badawcza. To, czy badacz wszedł do wspólnoty badawczej, zależy np. od tego, czy otrzymał on zaproszenie na poważną konferencję naukową od kogoś, kto nie jest kolegą jego promotora, a zapraszający nie zna go osobiście.
Bynajmniej nie to, gdzie się znajduje i kto jest
„wytwórcą” danego artefaktu, przesądza, czy akt poznawczy i wysiłek badawczy eksplorujący
go jako źródło historyczne zostanie uznany za profesjonalny. Archiwum to nie zbiór
źródeł historycznych, to tylko archiwalia.
To nie ci, którzy decydują, co przechowywać w
archiwach, rozstrzygają, co umożliwia uzyskanie „wszystkich barw/odcieni
przeszłości”.
Światowe i polskie archiwa są wypełnione kilometrami
archiwaliów, które nigdy nie odegrają żadnej roli w badaniu historycznym. Nigdy
nie zostaną źródłami historycznymi – źródłem historycznym jest każdy artefakt
kultury, wszelka pozostałość po ludzkiej przeszłości, które w poznaniu
historycznym posłużyły jako świadectwo uzasadniające tezy narracji
historycznej, a narracja w następstwie tego uzyskała legitymizację wspólnoty
badawczej, co najmniej danej specjalności.
* * *
Pogląd zakładający, że prace oparte na archiwaliach
zapewniają jakoby lepszy dostęp do badanej rzeczywistości, legł w gruzach
jeszcze w XIX w. W ciągu ostatnich stu lat przedmiotem poznania historycznego
stał się całokształt minionego okołoludzkiego świata. W związku z tym
świadectwa o tak rozumianej rzeczywistości badanej, dajmy na to, Polski, nie
zostały zatrzaśnięte wyłącznie w archiwach, ani nawet w bibliotekach. Artefakty
kultury materialnej, świadectwa otoczenia naturalnego człowieka nie zostały
uwięzione w archiwach ani muzeach, choć w muzeach zamyka się nawet historię
Polski.
Wspieranie – przez nagradzanie, granty, punktowanie
wyżej w ocenie dorobku itp. – prac, które wykorzystują tzw. źródła pierwotne,
co proponuje wpływowy reprezentant sił nadchodzącej reformy, jest spychaniem
nauki w zaścianek. Historia polityczna, dzisiaj zaniechana zdaniem profesor
Gawin, moim przeciwnie, nic nie zyska na lansowaniu historii archiwistyczno-faktograficznej.
Historiografia nie stanie się wybitniejsza, kiedy odizoluje się od płynących z
Zachodu – według Magdaleny Gawin – „zasłaniających dostęp do wielu odcieni
przeszłości, pojęć”. Na szczęście to mrzonka uwiedzionej przez dobrą zmianę
historyczki.
* * *
„Wszystkie prace XX-wieczników są wtórne”, grzmi profesor Gawin. I dodaje: „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”.
A cóż w takim razie przyjdzie nam sądzić o jej
twórczości, skoro wszystkie są przepisywane. Czyżby określenie „historycy
XX wieku”, jakie lansuje profesorka, wyklucza ją z tego kolektywu? Dwie jej
monografie mają takie oto, jedna 1864–1919, druga 1880–1952, ramy chronologiczne.
Czy opinia o tym, że wszystkie prace dotyczące XX w. są przepisywane, to rodzaj coming out-u? Czy tylko niefrasobliwe
dezawuowanie siebie i kolegów?
Przepisywanie z innych tekstów najszerzej rozumiane to
różnorodność rozpięta w skali od cytatu do plagiatu. Jedyne niedopuszczalne,
etycznie i prawnie, to plagiat. Reszta zależy od klasy promotorów, recenzentów,
etosu i etyki zawodowej historyków. Tu nic się nie wywojuje, żadne chodzenie do
archiwów i spisywanie niespisanych dotąd dokumentów archiwalnych nic nie da.
Niczego się nie da zabronić. Potrzebna jest umiejętność wcielenia wszelkich
świadectw, także niepisanych, że tak się staroświecko wyrażę, w empirię badania
historycznego. Nic tu do roboty dla odgórnych rygorów.
W wypowiedzi profesor Gawin, jest nadmiernie dużo
wyrażeń generalnie kwantyfikujących.
Nadużywanie dużego kwantyfikatora (np.„wszystkie są przepisywane”) obok nagminnego braku uzasadnienia dla kategorycznych sądów, których symptomem są wyrażenia generalnie kwantyfikujące, prowadzi do tego, że nawet opinie kryjące pod zbyt silnym kwantyfikatorem jakieś ziarno sensu nie mogą być potraktowane serio. Stają się nonsensami. W postaci wygłaszanej przez Magdalenę Gawin nie bronią się, gdyż użycie wyrażeń kwantyfikujących „wszyscy”, „każdy”, „zawsze’, „nikt”, „nic” itp. naraża je na banalną falsyfikację. Przecież wiemy, że nie jest tak, iż „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”. Te mankamenty sądów formułowanych przez profesor Gawin wiodą do bolesnych skutków merytorycznych i nie tylko takich. Niezależnie od tego, co jest tym przepisywaniem, jeśli byłoby tak, że rzeczywiście wszyscy by przepisywali, znaczyłoby to, że musi to być praktyka niespotykanie rozpowszechniona, trudno zatem byłoby ją uznawać za naganną. Rozwijając tę kwestię, podkreślam, że nie należy przechodzić do porządku dziennego nad tą retoryczną manierą perswazyjną, skoro bowiem wypowiedź ma mieć w miarę jasny sens komunikacyjny, nie mogę się godzić, że nie wiem, co kto orzeka.
Jak można wobec imponującej miastu i światu twórczości
profesora Andrzeja Nowaka, chrześcijańskiego pisarza historycznego, łowcy
bardzo wielu wyrazów uznania i nagród, orderów i splendorów, a dodam jeszcze,
klasyka gatunku tradycyjna historia polityczna, powiedzieć, że historia
polityczna jest w zaniechaniu. Mało tego, jak można profesorowi Nowakowi i
historykom XX wieku zadekretować, że ich prace są przepisywane, przyganić, że nie
chodzą do archiwów, zarzucić, że wykorzystują tylko źródła pośrednie, ubolewać,
że ich prace są wtórne. Każda z tych opinii jest konglomeratem piętrowych
głupstw. Dowodem braku pojęcia, o czym się mówi, i kontroli nad tym, co się
mówi.
Dicta Magdaleny Gawin są dodatkowo nadzwyczajną nonszalancją w kontekście stanowiska, jakie powierzyła jej „dobra zmiana”. Cokolwiek powiedzieć, o tym, w jakie MKiDzN dostało się ręce, to jest to polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Profesor Nowak nie tylko wziął profesor Gawin do redagowanego przez siebie tomu, ale jest bodaj największym pieszczoszkiem reżimu wśród historyków, którego funkcjonariuszem jest pani wiceminister od dziedzictwa narodowego. Nieprawda, że nic mi do tego. Martwi mnie nie to, że opinia o historii politycznej i historykach dziejów najnowszych jest z powodu nonszalancji Magdaleny Gawin dyskredytująca i nietrafna. Nawet nie to mnie gorszy, że mało kto przydaje powagi tym opiniom, mało kto zauważył je jako takie. Opinia naukowa i ta polityczna w obozie prawicy nie bierze serio jak dotąd tych na świat wygłoszonych rewelacji pani swojej wiceminister. Ubolewam, że koledzy historycy bliscy mi pod każdym względem nieprzyzwoicie kurtuazyjnie potraktowali to wystąpienie, choć jest to moim zdaniem zapowiedź groźnych dla naszych następców zmian. Proszę posłuchać, co powiedział moderator tego panelu. Proszę zobaczyć w nim mentora komisji reformującej humanistykę. Jest jeszcze rewolucyjna aktywność nowego ministra edukacji i nauki. Uniwersytet to nie fabryka ciężarówek Lublin z czasów PRL.
Smuci mnie, że reformować humanistykę będzie koleżanka
historyczka o niezwykle skromnej wiedzy i nikłym doświadczeniu w domenie, w
której ma odegrać ważną dla nas rolę. Wiem, „dobra zmiana” kadrami pozytywnie nie
zaskakuje. Pani minister prowadziła jednak własne badania i, jak słyszę,
opublikowała cenione książki. Jeśli ktoś na nią naciska, to radzę koleżance
historyczce w to nie wchodzić. W środowisku może to pani bardzo zaszkodzić,
dobrych historyków, jak sama głosi, jest mało, a „dobra zmiana” może odejść.
Nic, co dobre, nie jest wieczne. Martwi mnie, że jej panelowe poglądy to krzywe
zwierciadło słabo zinternalizowanych cudzych opinii. Dowodem na to niech będzie
brak arkuszowego solidnego artykułu do solidnego czasopisma autorstwa pani wiceminister
o tym, o czym mówiła na X Kongresie. Martwi także, że bodaj nikt nie bierze jej
opinii na serio. Smuci mnie, że w takim kontekście reforma humanistyki może zaszkodzić
moim dzieciom.
* * *
Profesor Gawin, napomykając na koniec swej wypowiedzi
w trakcie panelu, „że jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”, chwilę
później dorzuciła: „musimy [siąść i – dopisek mój, W.W.] sobie przepowiedzieć
problemy…”.
Zgadzam się. Oj, tak. Musicie sobie Państwo wiele rzeczy
przepowiedzieć…
Korekta językowa: Beata Bińko
Pochwała humanistyki policentrycznej. Głos w dyskusji
MIKOŁAJ
SOKOŁOWSKI
Prof. dr hab. Mikołaj Sokołowski od 2010 r. pełni funkcję dyrektora naczelnego Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
Pochwała humanistyki policentrycznej. Głos w dyskusji
Tematem mojej wypowiedzi jest policentryzm rozumiany jako model uprawiania i organizowania badań humanistycznych w Polsce. Cezurą był rok 1989, gdy zintensyfikowaliśmy tendencje wcześniejsze (np. drugi obieg), prowadzące wreszcie do wykrystalizowania wielostronnego, wielocentrycznego, a przede wszystkim wielogłosowego projektu nauk humanistycznych. Jego fundament stanowią mnogie ośrodki, gdzie uprawia się humanistykę: wydziały uniwersyteckie, instytuty naukowe, redakcje czasopism, niezależne wydawnictwa, w większości prywatne, takie jak Semper, DiG, Neriton, Słowo obraz terytoria, Znak, IBL PAN, IS PAN, wreszcie towarzystwa naukowe, poczynając od PAU i PAN.
Rozwinęły się wtedy nauki humanistyczne zróżnicowane i
wolne od cenzury, które krótko scharakteryzowałbym za pomocą kategorii
„przełomu”. Były to m.in.: 1) przełom archiwistyczny, który określiłbym mianem
zwrotu ku źródłom; 2) rewolucja cyfrowa wraz z elektronicznymi metodami i
środkami uprawiania oraz udostępniania dzieł humanistycznych; w końcu 3) zwarcie
ideologiczne, które zaowocowało sięgnięciem do tradycji politycznych, zarówno
prawicowych, jak i lewicowych, a także tych niedających się uchwycić stereotypowo
i bipolarnie, w których poszukiwano inspiracji dla prac naukowych bądź używano
humanistyki. Różnica między nami, tzn. między obywatelami demokratycznego
państwa, polega na tym, że jest dynamiczna i intensywna. Przyświeca mi tu
derridiańska idea różnicy, która się różnicuje. Rozumiem ją w ten sposób, że rozwój
nowoczesnego społeczeństwa daje impuls do zwiększania różnic między nami. Nie
musi to oznaczać oddalania się. Jest rzeczą naturalną, że owa różnica manifestuje
się w humanistyce – pod warunkiem, że ten dyskurs pozostaje naukowy. Humanistyka
dostarcza kategorii i argumentów, jest zatem warunkiem rzeczowego oraz istotowego
sporu, w którego istnieniu nie widzę niczego złego, skoro należy do natury
demokracji. Humanistyka zapewnia komunikację między nami, gwarantuje ją,
odpowiada za wymianę myśli. Bez humanistyki spór staje się dziki i
nieokiełznany. Nie o to nam wszak chodzi.
Na osobną wzmiankę zasługuje transdziedzinowość, którą
w momencie narodzin zabiła Konstytucja dla nauki. Wprowadziła ona bowiem sztywny
podział na abstrakcyjne dyscypliny, co w powiązaniu z takimi kategoriami jak
algorytm lub kosztochłonność utrudnia humanistyce ten kierunek rozwoju.
Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych dużo mówiło
się o zapóźnieniu nauk humanistycznych w Polsce, które miałyby rzekomo
pozostawać daleko w tyle za zachodnimi metodologiami. Dzisiaj nie daje się tego
odczuć, choć kompleksy pozostały. Widać to w płasko skonstruowanym modelu
ewaluacji nauk, dającym prymat publikacjom w językach obcych i obecnych w
zagranicznych bazach danych. Międzynarodowy obieg myśli jest niezbywalnym
warunkiem rozwoju wszystkich nauk łącznie z humanistyką, ale w tym modelu
publikacje w języku macierzystym, podejmujące problemy i wyzwania naszego
społeczeństwa, naszego tu i teraz, zostały niebezpiecznie zmarginalizowane.
Po roku 2010 humanistyka rozwijała się, wykorzystując
zróżnicowane strumienie finansowania (dotacja, granty, stypendia, subwencje
wydawnicze), znajdujące się w rękach wielu rozmaitych dysponentów środków (minister,
rektorzy, dyrektorzy, prezesi towarzystw i stowarzyszeń naukowych, a także
fundacji), a której całkiem szybki i w miarę szeroki obieg gwarantowali liczni,
często mali, ale głośni dystrybutorzy (wydawcy, redaktorzy, webmasterzy).
Podczas prac nad Ustawą 2.0 próbowano ten policentryczny i spontaniczny model
zastąpić ujednolicanym strumieniem finansowania oraz scentralizowanym kanałem publikacyjno-dystrybucyjnym
(zagraniczne bazy danych). Mimo że weszła w życie po licznych pozytywnych
modyfikacjach zgłaszanych przez środowisko, to i tak w kształcie niedoskonałym.
Nie rozumiem, dlaczego mamy nie cenić tego, co przez ostatnie ćwierćwiecze sami
zbudowaliśmy (np. wolny rynek książki).
Opowiadam się za utrzymaniem policentrycznego modelu
uprawiania humanistyki, który mój instytut – Instytut Badań Literackich
Polskiej Akademii Nauk – przez ostatnie dwie dekady intensywnie współtworzył,
propagując humanistykę opartą na badaniach podstawowych (monografie, biografie,
kompendia, edycje krytyczne, bibliografie), wznosząc na tym solidnym fundamencie
nowoczesne literaturoznawstwo otwarte na współczesne metodologie, a także na
współpracę zagraniczną. Sięgaliśmy też do repertuaru dawniejszych pomysłów instytutu,
np. do zarzuconego ze względów finansowych, a obecnie niezwykle potrzebnego również
dla lepszej identyfikacji dyscypliny oraz jej szerokiej widzialności, „Biuletynu
Polonistycznego” – bazy informacji bieżących na temat tego wszystkiego, co
dzieje się w polonistyce. Nie unikaliśmy zagadnień trudnych, nieodpowiadających
specyfice nowoczesnej dokumentalistyki, takich jak semiotyka kultury, czerpiąc
z pomysłowości nieżyjących kolegów. Tę praktykę obcowania z przeszłością
nazwaliśmy reaktywacją.
W ramach tej reaktywacji przywróciliśmy do „produkcji”
brutalnie przerwane przez historię (brak ciągłości finansowania, śmierć
wykonawców, upadek dużych domów wydawniczych) zebrane dzieła wielkich pisarzy: Jana
Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, Stefana Żeromskiego, Gustawa
Herlinga, a ostatnio Elizy Orzeszkowej. Tak wygląda misja instytutu w sferze
badań podstawowych. Ostatnio zaproponowaliśmy też nową syntezę literatury
polskiej – Historia literatury polskiej Anny Nasiłowskiej, która
wzbudziła ogromne zainteresowanie mediów, w tym telewizji, otwiera serię nowych
kompendiów, powstających z wykorzystaniem aktualnej podstawy materiałowej,
wydobytej w ostatnich latach z archiwów oficjalnych i prywatnych, i w dialogu z
zagranicznymi konwencjami sporządzania takich podsumowań.
Opowiadamy się za humanistyką pożyteczną, tzn. biorącą
udział w debatach o sprawach dotyczących nas wszystkich, ludzi, wykraczających ponad
podziały na narodowości, a nawet państwa i kontynenty. Także w polskich
tradycjach można skutecznie szukać ich dobrych rozwiązań.
Stoję na stanowisku, że ewaluacja dorobku naukowego powinna
być wystarczająco wrażliwa, aby docenić wysiłek wielopokoleniowych,
wieloosobowych, a często wielodziedzinowych zespołów przygotowujących tego typu
pracę. Musi być wrażliwa, jeżeli chce być uznana za adekwatną.
Ikoną takiej humanistyki jest dla nas Jan Kochanowski,
założyciel polskiej wysokiej kultury literackiej. Jest to autor na wskroś
narodowy, a jednocześnie pisarz wielojęzyczny, międzynarodowy, znakomity reformator
języka i literatury łacińskiej. Polak z prowincji, pół Włoch. Bez niego nie
byłoby francuskich prób literackich i teatralnych Adama Mickiewicza czy
Juliusza Słowackiego, przede wszystkim nie byłoby Josepha Conrada.
Dzieła wszystkie Jana Kochanowskiego ukażą się
niebawem w pierwszym całościowym wydaniu krytycznym. Zespół je przygotowujący,
w dużej mierze finansowany w ramach grantów Narodowego Programu Rozwoju
Humanistyki (który bezwzględnie trzeba nie tylko utrzymać, ale i rozszerzać),
nie został w Instytucie Badań Literackich zlikwidowany, choć jego dorobek
punktowy jest odwrotnie proporcjonalny do kulturowej wartości jego pracy. Utrzymaliśmy
go, bo wierzymy w takich ludzi jak Kochanowski.
Po
2017 r. polskie badania naukowe, w tym humanistyczne, zostały poniekąd przejęte
i zmonopolizowane przez dwie zachodnie korporacje: Elsevier (właściciel bazy
Scopus) i Clarivate (właściciel Web of Science). Humaniści mają być rozliczani
jedynie z tego, jak publikują w tych bazach. Ponieważ jednak tych korporacji w
żadnej mierze nie interesuje polskie dziedzictwo narodowe, np. Kochanowski czy
Orzeszkowa, będziemy w coraz większym stopniu zmuszani do odchodzenia od
publikowania i komentowania tego dziedzictwa. Wpływ Elsevier stał się tak duży,
że baza Scopus trafiła do polskich ustaw budżetowych jako główny miernik
efektywności polskich badań naukowych; w ustawie budżetowej określa się również
(na sztuki) oczekiwaną liczbę publikacji w tej bazie w danym roku, np. planowana
docelowa wartość miernika w 2021 to 51,5 tys. Raz jeszcze: nie chodzi o to,
żeby humaniści tam nie publikowali; powinni publikować, ale nie możemy być pozbawieni
wyboru.
Nie
należy podporządkowywać polskiej nauki uproszczonemu i zmistyfikowanemu modelowi
umiędzynarodowienia. Powinno ono odbywać się na wielu poziomach życia
naukowego, począwszy od wyjazdów studyjnych, kwerend archiwalnych i
bibliotecznych, budowania międzynarodowych zespołów do wspólnego rozwiązywania problemów
wykraczających poza humanistykę narodową; powinno się ono opierać na projektach
i grantach międzynarodowych, zwieńczonych publikacjami, także w językach
obcych. Ten wielopoziomowy model międzynarodowego uprawiania nauki, sięgającego
dalekiej przeszłości, nie wiadomo dlaczego jest przez decydentów konsekwentnie
upraszczany i banalizowany.
Humanistyka jest tym dla dziedzictwa duchowego, czym
konserwacja dla zabytków. Bez
nich tradycja nie przetrwa, nie skomunikuje się z nami, nie usłyszymy jej głosu.
Tak jak konserwator naprawia lub odświeża dzieło, zapewniając mu dalsze trwanie
w dzisiejszej kulturze, w teraźniejszości, tak my, humaniści, wydobywając z
archiwów i bibliotek dawne i mniej dawne teksty, które restaurujemy, ustalamy ich
znaczenia i podajemy dalej w formie także elektronicznych wydań krytycznych.
Bez interwencji konserwatorów korniki zjedzą, o czym informowały parę lat temu
media, Ołtarz Wita Stwosza; bez nas niepamięć pożre dawnych poetów z ich
mądrością i mistrzostwem stylu.
Nie rozumiem, dlaczego polska humanistyka, która tylko
w ostatnich latach wydała trójkę wielkich pisarzy/pisarki noblistów, jest w
naszym kraju traktowana po macoszemu. Nasi nobliści wzrastali na żyznym gruncie
polskiej humanistyki, owocującej nie tylko wielkimi talentami literackimi, lecz
ich równie głęboką myślą historyczno- czy teoretycznoliteracką, filozoficzną i
kulturoznawczą.
Gruntowna przebudowa systemu nauki w Polsce, służąca stworzeniu
polskiej humanistyce wygodniejszego kojca, jeśli nie kołyski, wymaga czasu i
refleksji. Są jednak sprawy, które można poprawić z poziomu rozporządzenia. Do
najpilniejszych należą algorytm oraz ewaluacja. Postulujemy wprowadzenie
algorytmu wyliczania subwencji dla nauk humanistycznych, w którym oprócz
dotychczasowych kryteriów znalazłyby się humanistyczna infrastruktura
(biblioteki, wydawnictwa, czasopisma), a także premia rekompensująca niskie
nakłady grantowe. Projekt takiego algorytmu powstał w Instytucie Badań
Literackich i jest obecnie dyskutowany. W kryteriach ewaluacyjnych trzeba
koniecznie podnieść wartość fundamentalnych prac podstawowych (monografie, edycje
krytyczne, dokumentacje, publikacje źródeł) i wynieść je tak, aby znalazły się
ponad przyczynkarskimi tekstami obcojęzycznymi, w tym recenzjami, których
wartość punktowa jest obecnie dwa razy większa niż powstającej przez lata
monografii.
Korekta językowa: Beata Bińko
Humanista znacjonalizowany
ANNA WOLFF-POWĘSKA
Humanista znacjonalizowany
„Karta Bolońska” (1988), przyjęta w 900-lecie
powstania najstarszego w świecie zachodnim Uniwersytetu w Bolonii, jeden z
najważniejszych dokumentów środowiska akademickiego, przypomina, że
uniwersytet, wolny od wszelkiej nietolerancji, jest najważniejszym miejscem
spotkania ucznia i mistrza i najlepszym miejscem „gotowym zawsze do dialogu”.
Wszystko wskazuje na to, że decyzją rządu PiS polskie uczelnie przestaną pełnić
swą wyznaczoną przez cywilizację europejską funkcję, a stać się mogą miejscem
wojen ideologicznych, kontrolowanej represji i cenzury politycznej.
Wystąpienie dr hab. Magdaleny Gawin, wiceminister w
Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego 17 października 2020 r. podczas kongresu
„Polska Wielki Projekt” stanowi zapowiedź zmiany systemu zarządzania polską nauką,
oceniania naukowców oraz „reformy humanistyki”. Wprawdzie po nominacji na
ministra połączonego resortu nauki i edukacji Przemysława Czarnka świat
akademicki powinien być przygotowany na wszystko, jednak odsłona kolejnych
zamierzeń prawicowej władzy musi budzić grozę.
Wypowiedzi minister Magdaleny Gawin przypominają figurę retoryczną zwaną oksymoronem; łączy ona sprzeczności, przywłaszcza pojęcia, wartości, przydając im nowe, okołopartyjne znaczenie. Związek nauki, szczególnie humanistyki, z polityką, zawsze miał podwójne ostrze. Osoba, które chce łączyć obie funkcje, siłą rzeczy staje w rozkroku. Polityka idzie bowiem na skróty, działa na efekt, w pośpiechu, upraszcza, liczy na emocje, działa w świetle jupiterów, jest walką o władzę. Badacz musi się kierować względami racjonalnymi, potrzebuje dystansu, wyklucza doraźność, potrzebuje ciągłości, koncentracji, wyciszenia.
Już sama sfera językowa wskazuje, na jak odmiennych
biegunach funkcjonuje partia – pars, część,i universitas – powszechność, ogół, wspólność. Ideałem nauki jest dążenie do prawdy,
idące w parze z wolnością. Nie ma prawdy bez wolności i wolności bez prawdy. Wymaga
tego etos uniwersytetu. Jeśli prawdę naukową zastąpi prawda polityczna, to
uniwersytet zamieni się w twierdzę partyjną. Minister Gawin zapowiada w imieniu
swojego rządu, że dla „wolności” humanistyki trzeba ją ograniczyć przy użyciu
dostępnych środków. Sięga przy tym po sprawdzoną konwencję pisowską: by osiągnąć
zamierzony cel – najpierw trzeba obiekt zainteresowania wdeptać w ziemię, wskazać
zagrożenia, wroga i winowajcę.
Bliżej niezdefiniowane siły pragną, jak sugeruje dr
hab. Gawin, „instrumentalizować uniwersytety”; „brutalną inżynierię społeczną
wprowadza się kuchennymi schodami”. Pani minister nie wymienia wprost, kto
godzi w wychowanie młodzieży i indoktrynuje młode umysły. Nie pozostawia jednak
wątpliwości, że to jakieś centrowe siły narzuciły uczelniom tematy
kolonializmu, postkolonializmu, dyskursy mniejszościowe, głównie gender. Przy
okazji nadmienia i ostrzega, iż były już zbrodnicze ideologie, które
wykorzystały autorytet uniwersytetu do szerzenia wiedzy o rasizmie i eugenice.
Dzisiaj za całokształt zła, przed którym trzeba bronić uniwersytety,
odpowiadają ci, którzy niosą ze sobą piętno dziedzictwa komunizmu. Nie
przyswoiła sobie pani podsekretarz stanu prawdy, że wielu polskich intelektualistów
znalazło się w niesłusznych czasach w czołówce naukowych autorytetów, nie tylko
Europy, o czym pomarzyć mogą tylko naukowi akolici partii sprawującej władzę.
Za największe zagrożenie dla polskiej humanistyki uznała
jednak Magdalena Gawin Zachód i umiędzynarodowienie nauk społecznych i
humanistycznych. Polska nauka, a humanistyka w szczególności nie rozwiązuje
żadnych ważnych problemów współczesności, lecz tworzy tylko po to, by
„zachwycić Paryż lub Londyn”. Odpowiedzialność ponoszą stare elity, które po
1989 r. reformowały naukę i oświatę na kolanach. Czas z nich powstać! Czeka nas
bowiem realizacja programu „Wielka Polska”. Rząd proponuje słowami dr hab.
Gawin polską humanistykę odwróconą plecami do Zachodu; humanistykę zamkniętą na
oświeceniowe prądy, otwartą zaś na własne prawdziwie polskie tematy i własne sprawdzone
przez partię polskie elity. Trzeba przyznać, że nie brakuje obozowi władzy
konsekwencji. Sprawdza się bowiem scenariusz zapowiedziany
przez prezydenta Andrzeja Dudę. Przemawiając w 2016
r. w Otwocku, zapewniał: „Szanowni państwo, spokojnie. Zrealizujemy naprawę
Rzeczypospolitej krok po kroku. Czas najwyższy, abyśmy powiedzieli, że tu, w
Polsce, to my właśnie jesteśmy ludźmi pierwszej kategorii. I że nasze interesy
przede wszystkim tu muszą być realizowane. I że mamy prawo do realizowania
naszych interesów także na arenie międzynarodowej”.
Dr hab. Magdalena Gawin nie ma dobrego zdania o polskich historykach. Nie chodzą do archiwów, a główny problem nauki historii postrzega w stworzeniu w ciągu minionych 30 lat „białych plam”, szczególnie w zakresie okupacji niemieckiej w Polsce. Widzi wyraźnie celowe zaniechania i próbę cenzury, wręcz nacisku, by omijać pewne tematy. Jak podejrzewa, pewne środowiska zmonopolizowały określone obszary badań. Doprowadziło to, mówiąc słowami innego partyjnego badacza, do podziału w Polsce na „wspólnotę dumy” i „wspólnotę hańby”.
Wystąpienie pani wiceminister stanowi zaprzeczenie
istoty i powołania humanistyki od najdawniejszych czasów. Profesor Kazimierz
Twardowski w wykładzie wygłoszonym w 1933 r. z okazji otrzymania doktoratu honoris causa Uniwersytetu Poznańskiego,
zatytułowanym „O dostojeństwie Uniwersytetu”, przypomniał elementarną prawdę, że
spełnienie podstawowych funkcji uniwersytetu wymaga bezwzględnej duchowej
niezależności. Badania nie mogą być niczym skrępowane ani zagrożone.
Uniwersytet ma bowiem obowiązek „unikania […] wszystkiego, coby mogło tę
niezawisłość nadwyrężać”. Żaden uczony, akademik nie służy tylko swemu narodowi
i państwu, należy on bowiem „do wielkiej rzeczypospolitej uczonych,
rozpostartej poprzez wszystkie cywilizowane narody kuli ziemskiej”.
Nauczanie w Europie wywodzi się z greckiej paidei.
Wychowanie człowieka to racja najbardziej humanistyczna, uniwersalna. Już w 1782
r. brytyjski myśliciel Thomas Paine pisał o kosmopolitycznych walorach nauki:
„Nauka, która nie jest stronniczką żadnego kraju, lecz dobroczynną patronką
wszystkich krajów, wielkodusznie otworzyła świątynię, w której wszyscy możemy
się spotkać. […] Filozof z jednego kraju nie widzi w filozofie z innego kraju
wroga: zajmuje swoje miejsce w świątyni nauki i nie pyta, kto siedzi obok
niego”.
PiS i jego urzędnicy dążą do stworzenia nowego
człowieka, edukowanego przez unarodowioną humanistykę. Deprawacja nauki
historii i innych dyscyplin społecznych była udziałem systemów totalitarnych i
autorytarnych. Społeczne powołanie nauk humanistycznych rozumiały one jako
potwierdzenie racji partii. Nowy człowiek miał być całkowicie podległy państwu
i przez nie kształtowany. Dla komunizmu stalinowskiego nowy homo sovieticus był najbardziej
pożądanym typem wyznawcy.
Żyjemy w czasach dostępu do wiedzy w zakresie dotąd
niespotykanym. Mimo to doświadczamy niespotykanego renesansu irracjonalizmu i
braku szacunku dla nauki. Trzeba krzyczeć jak najgłośniej, że humanistyka nie
przeżyje, jeśli spełnią się zamierzenia obozu władzy, bo jak przypomina prof. Tadeusz Sławek, filozof i poeta: „Uniwersytet
to postawa wobec rzeczywistości […], to wspólnota ludzi, którzy słuchają świata”.
Korekta językowa: Beata Bińko
Konserwatyzm afirmatywny i historia
KRZYSZTOF ZAMORSKI
Instytut Historii, Uniwersytet Jagielloński
Konserwatyzm afirmatywny i historia
Poproszono mnie, abym skreślił kilka słów na temat wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin na zakończonym niedawno X Kongresie „Polska Wielki Projekt 2020”. Zastanawiałem się przez moment, czy warto tracić czas na komentowanie wystąpienia, które jest wewnętrznie logicznie sprzeczne i sprawia wrażenie nie do końca przemyślanego. Zdecydowałem się z tego powodu, że pani minister ocenia, iż stoimy dzisiaj wobec „reformy humanistyki”. To zaś nie jest zabawne i mało istotne, a poza tym wywołało zrozumiały niepokój w bliskim mi środowisku ludzi zainteresowanych teorią historii. Czy jest to niepokój uzasadniony? Czy to wystąpienie jest zapowiedzią rzeczywistych działań? Głos zabiera wiceminister kultury, można więc zapytać, w jakim stopniu jest to pogląd podzielany przez cały rząd i ministerstwo nauki? Poza tym tak się dzieje ostatnio w naszym kraju, że sferom aktualnie rządzącym reforma nostalgicznie myli się z deformą. Jest się czego bać.
Zauważyć chcę na początku, że nie wszystko, co mówi pani
wiceminister, jest pozbawione racji. Trudno na przykład nie zgodzić się z
oceną, że system punktowy wprowadzany w ocenie dokonań naukowych od 2010 r.,
rujnuje humanistykę. Trudno też nie bić na alarm w jednym rytmie z panią
minister Gawin, gdy mówi, że: „humanistyce w Polsce zagraża umiędzynarodowienie
rozumiane w technokratyczny sposób [podkreślenie
moje]”. Tak, to jest prawda. Punktoza nie jest dobrym panaceum na
słabości naszej nauki, a służy przede wszystkim biurokratyzacji postępowań oceniających
ludzi i instytucje nauki. Nie ma wątpliwości, że potrzebny jest inny system ewaluacji,
szczególnie w humanistyce. Powinniśmy iść w kierunku ocen jakościowych lub łączyć
elementy oceny punktowej z wiarogodną oceną niezależnych ekspertów. Podobnie osobiście
zgadzam się z panią minister, gdy widzi w ustawie z 2010 r. i następnych
negatywny skutek w postaci osłabienia tradycyjnych więzi mistrz–uczeń, co
równie słusznie wiąże z zanikiem skuteczności tworzenia zespołów badawczych w
humanistyce. Niepokój we mnie jednak „szeleszcze”, gdy pytam, czy rządy
„dobrej”, czyli obecnej zmiany, w której pani profesor Magdalena Gawin sprawuje
wysoką funkcję ministerialną, zapobiegły temu czy też przybiły gwóźdź do trumny
konstytucją dla nauki? W jaki sposób wybrniemy z bałaganu, jaki ta ustawa
wniosła w życie szkół wyższych, tego nie wie nikt. Jeśli miałoby to polegać na
walce z punktozą, to przynajmniej w tym zakresie widzę możliwe zrozumienie i
wsparcie wielu środowisk.
Zgoda pryska jednak, w miarę jak profesor Magdalena
Gawin wkracza na grunt historii. Na przykład trudno się z jednej strony nie
zgodzić, że w nauce, w tym w nauce historii, należy poszukiwać oryginalnych
metod i kierunków badawczych. Gorzej, jeśli to poszukiwanie oryginalności ma
iść na przekór aktualnym prądom badawczym. Jak można stworzyć oryginalną metodę
badawczą, nie patrząc na doświadczenia innych? W jaki sposób można ocenić
oryginalność badań, nie odnosząc ich do uprawianych w przysłowiowym Londynie
czy Berlinie? Pani minister mówi, że chodzi o rodzimy kontekst, o pisanie i
wybieranie tematów istotnych dla Polski, a nie ważnych dla Londynu czy Paryża. Czy
Paryż i Londyn mają coś wspólnego z masą pieniędzy przekazywanych na IPN czy
Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej w sytuacji, w której sama pani
wiceminister mówi o tym, że najskuteczniej uczelnie prowadzą badania własne? Nie
sądzę też, aby Paryż czy Berlin były zainteresowane w zakazywaniu nam, abyśmy
podejmowali ważne rodzime tematy badawcze. Nie straszyłbym tak bardzo Paryżem,
bo na przykład trudno o bardziej propolską książkę niż album Gaetana Nocqa z
naukowym wsparciem Isabelle Davion o rotmistrzu Pileckim. Nie straszmy też
Londynem, bo znowu trudno o ciekawszą książkę o Rzeczypospolitej Obojga Narodów
niż ostatnia synteza Roberta Frosta. Jeśli mamy być twórczy, to dążmy do tego,
aby nasze poglądy, metody opracowane na podstawie naszego rodzimego materiału
wniosły coś do nauki uprawianej w Tokio, Paryżu, Londynie i Moskwie. Nauka,
podobnie jak kultura, ma wymiar uniwersalny i o tym nie wolno zapominać,
szczególnie wiceministrowi kultury. Na czym ma polegać pożądane również przez
panią minister umiędzynarodowienie humanistyki nie w technokratyczny sposób,
jeśli nie na wniesieniu czegoś nowego i oryginalnego do uniwersalnego skarbca
wiedzy?
Jeszcze bardziej niepokojąca dla mnie jest racjonalizacja
służebności uniwersytetów wobec państwa. Pani minister Gawin mówi tu o perspektywie,
w której uniwersytety powinny/mogą? stać się narzędziem polityków, bo „uniwersytety
są ważne do prowadzenia polityki”, choć „ich wpływ jest opóźniony i daje efekt
po kilkunastu, kilkudziesięciu latach”. W stwierdzeniu, że uniwersytety są
ważne do prowadzenia polityki, kryje się zasada, iż to politycy mają sterować
uniwersytetami, a nie ludzie wiedzy, ponieważ politycy właśnie wiedzą lepiej,
czego potrzeba państwu i społeczeństwu. Zawsze uważałem, że wiele nieszczęść w
historii wynika tego, iż to politycy, podobnie jak większość ludzi, potrzebują zwykle
wiele czasu, by zrozumieć to, o co spierają się uczeni. Może rozumuję błędnie w
tej sprawie, może ktoś mnie wyprowadzi z tego błędu. Jak w tej sytuacji można
powierzyć politykom sterowanie priorytetami badań podstawowych, skoro często
idą w kierunku przeciwnym od poglądów polityków? Także uważam, że uniwersytety
są ważne dla polityki prowadzonej przez państwo, tyle tylko, że nie jako
instrumenty w rękach aktualnie będących u władzy ugrupowań politycznych.
Instrumenty służące realizacji idei podzielanych chwilowo przez popierającą te
ugrupowania część obywateli. A co, jeśli obywatele zmienią zdanie i zaczną
popierać partie polityczne będące w opozycji? Czy wtedy uniwersytety będą
ponownie zmieniać priorytety badań i kształcenia? Doświadczenia uniwersytetów
realizujących zamierzenia partii rządzącej, która posiadła wiedzę jedynie
prawdziwą, mamy naprawdę duże. Żyje jeszcze generacja, która zamiast od wykładu
inauguracyjnego studia zaczynała od praktyk robotniczych… Wyszło, jak wyszło.
To ta generacja podważyła monopol jedynie słusznie myślącej partii.
Trudno mi się pogodzić z innymi opiniami pani minister.
Nie odpowiada mi zakwestionowanie wartości ego-dokumentów jako podstawy
źródłowej w słowach o podstawie źródłowej badań dzisiejszych historyków
najnowszych. Wcale tak nie jest, że historycy nie siedzą w archiwach. Ileż to
razy przychodziło czekać na lepsze miejsce w czytelni, bo tylu było pracujących
w archiwach? Nie można także negować wartości źródeł drukowanych dla historii
najnowszej. Listy oraz pamiętniki – i te drukowane, i te rękopiśmienne – są
ważnym źródłem. Negowanie wartości ego-dokumentów cofa metodologicznie historię
gdzieś do połowy XIX w. Oczy przecierałem ze zdumienia na słowa pani profesor
Gawin dotyczące historii społecznej. Obok mojego kolegi i przyjaciela Marka
Kornata to druga znana mi osoba profesjonalnie związana z historią, która w XXI
w. dostrzega niebezpieczeństwo w rozwoju historii społecznej (zob. https://magazyn.wp.pl/informacje/artykul/prof-kornat-75-lat-po-zakonczeniu-ii-wojny-swiatowej-grozi-nam-jej-banalizacja-wywiad).
Tym razem jest to tym dziwniejsze, że Magdalena Gawin doktorat pisała pod
kierunkiem Janusza Żarnowskiego, wielkiego propagatora badań społecznych w
najnowszej historii Polski. Widać, prawdę mówi pani minister, że zmieniła
zdanie. Problem jednak w tym, że historia społeczna nie jest ostatnim wynalazkiem
nauki historycznej. Spór o wartość poznawczą badań historii politycznej i
historii społecznej, czy jak to wówczas nazywano społeczno-gospodarczej, to
kwestia przełomu XIX i XX stulecia… Wtedy zatem stało się całe to „nieszczęście”,
jakim jest pojawienie się wątku historii społecznej w historiografii. Nie dość,
że się pojawiła, to jeszcze tak znacząco wpłynęła na jej rozwój. Mamy zresztą
na tym polu wielkie i ważne dokonania, że wspomnę choćby międzynarodową pozycję
Zofii Daszyńskiej-Golińskiej, szkołę Franciszka Bujaka, osiągnięcia Witolda
Kuli, Mariana Małowista i jego szkoły, Jerzego Topolskiego czy Andrzeja
Wyczańskiego. Błędna i nieprawdziwa jest też wyrażona przez panią minister ocena
współczesnej historiografii polskiej oparta na stwierdzeniu, że najnowsza
historia polityczna w Polsce jest w odwrocie. Obrady ostatniego XX Zjazdu Historyków
Polskich w Lublinie pokazują coś wręcz przeciwnego. Wystarczy przyjrzeć się liczbie
publikacji polskich w zakresie historii z podziałem na dziedziny. W Polsce
niedowartościowane są właśnie inne kierunki badań, a nie najnowsza historia
polityczna Polski. Wbrew twierdzeniom minister Gawin powiem, że niepozbawione
racji są obecnie poglądy mówiące o ponownej retoryzacji historii w dzisiejszej kulturze
historycznej, o powrocie do historii postrzeganej wyłącznie jako Zeitgeschichte.
To ta historia stała się przedmiotem debat i sporów, to o nią chodzi
poszczególnym ugrupowaniom politycznym próbującym narzucić swój punkt widzenia
świata innym. Nie jest to bynajmniej miejsce historii, które by mnie osobiście zachwycało.
Jestem scjentystą. O jakiej cenzurze badań i presji panującej na uczelniach w
doborze tematów badań można mówić? Proszę przyjrzeć się w „Bibliografii Historii
Polskiej” tytułom prac z historii najnowszej, jakie powstają w naszym kraju.
Gdzie tu widać ślady wewnętrznej cenzury uniwersyteckiej zakazującej
podejmowania innych tematów niż badania gender, postkolonialne itp.? Dominuje
absolutnie historia polityczna, i to ta, której tak bardzo pożąda pani minister,
zaś tych tak bardzo postponowanych w wystąpieniu Magdaleny Gawin prac z
antropologii historycznej trzeba szukać ze świecą.
Na koniec. Dlaczego wystąpienie pani minister oceniam
jako logicznie sprzeczne? W jego preambule pani minister wygłasza bardzo
szlachetną deklarację, że zacytuję: „humanistyka jest autoteliczna […].
historia, ona jest po to, aby pokazać różne odcienie przeszłości. Ona nie może
być instrumentalizowana”. Kończy zaś swój udział w dyskusji wnioskiem:
„Postulat, żeby państwo całkowicie wycofało się z modelowania polityki
szkolnictwa wyższego, uważam za bardzo groźny”. Jeśli zatem zapowiadana reforma
ma w ten sposób uszanować autoteliczność humanistyki, to dopiero jest groźne.
Konserwatyzm afirmatywny jest niewątpliwe bliski sercu pani minister, tak
przynajmniej wynika z deklaracji. Nawiedziła mnie jednak wątpliwość, czy
przypadkiem Magdalena Gawin nie afirmuje historii jako nauki w jej postaci z
końca XIX w. Od tego czasu jednak przeżyliśmy dwie wojny i komunizm. Nie obyło
się to bez udziału nauki historycznej. Czy potrzebna nam jest powtórka z
historii? Skończę optymistycznie. Trochę uspokajają mnie jej książki, te o
równouprawnieniu kobiet (2015) i o eugenice w Polsce (2003). Więc może nie
będzie tak źle.
Kraków, 22 października
2020 r.
Korekta językowa: Beata Bińko
Czy humanistyka w Polsce ma przyszłość? Kilka uwag po wystąpieniu minister Magdaleny Gawin
RAFAŁ
STOBIECKI
Instytut Historii, Uniwersytet Łódzki
Czy humanistyka w Polsce ma przyszłość? Kilka uwag po wystąpieniu minister Magdaleny Gawin
Zacznę od
swego rodzaju preliminariów. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że państwo polskie
ma wobec humanistyki obowiązki. Wynikają one z tego, że, po pierwsze, winno ono
dbać o rozwój nauki i kultury narodowej, po drugie, nikt nie jest w stanie
wyręczyć struktur państwowych w tej działalności, po trzecie wreszcie,
znakomita większość instytucji nauki i kultury – w tym uniwersytety – jest w
Polsce utrzymywana z dotacji państwowej, to znaczy z naszych, podatników,
środków.
Jednocześnie mamy wszyscy świadomość, że wystąpienie pani minister trudno rozpatrywać poza towarzyszącym mu kontekstem. Jaki jest ten kontekst? Niezbywalnym jego elementem są trwające od 2015 r. rządy Zjednoczonej Prawicy, które w pamięci wielu reprezentantów środowiska zaznaczyły się m.in. zmianą dyrekcji Muzeum II Wojny Światowej, kwestionującą nie tylko istniejące prawo, lecz także dobre obyczaje, „wrogim przejęciem” Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie czy podtrzymywanym przez wiele miesięcy i, jak się okazało, skutecznym sprzeciwem ministra kultury i dziedzictwa narodowego Piotra Glińskiego dotyczącym powtórnego mianowania Dariusza Stoli na stanowisko dyrektora Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.
Druga ważna
część tego kontekstu to reforma nauki i szkolnictwa wyższego autorstwa
Jarosława Gowina (tzw. Ustawa 2.0). Nawiązując do wcześniejszych reform,
sygnowanych nazwiskami Barbary Kudryckiej i Leny Kolarskiej-Bobińskiej, ustawa
usankcjonowała system finansowania nauki, w tym humanistyki, oparty na
parametryzacji i grantach zewnętrznych, oferowanych przez ministerstwo. System
ten, ochrzczony, w dużym stopniu trafnie, przez środowisko mianem „punktozy” i
„grantozy”, ma racjonalne jądro. Problem, jak wielokrotnie zwracano uwagę,
polega wszakże na tym, iż nie uwzględnia on specyfiki humanistyki i narzuca jej
rozwiązania z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych. Jednym z jego
kluczowych elementów jest nacisk na umiędzynarodowienie polskiej humanistyki, z
silnie zaznaczoną preferencją dla publikacji w języku angielskim. Temu
rozwiązaniu miały służyć rankingi wydawnictw i czasopism ustalone przez władze
ministerialne. W ich efekcie powstała wyraźna dysproporcja między periodykami
polskimi a zagranicznymi. Dość powiedzieć, że najwyżej punktowane w szeroko
rozumianej humanistyce pismo „Teksty Drugie” otrzymało sto punktów, natomiast
czołowe periodyki z dziedziny historii, takie jak „Kwartalnik Historyczny” czy
„Dzieje Najnowsze”, po punktów siedemdziesiąt. Jest to znacząco mniej, o 100
lub więcej procent, od porównywalnych z nimi prestiżem w obrębie narodowych
tradycji naukowych periodyków zachodnich.
Głos minister
Magdaleny Gawin na X Kongresie „Polska Wielki Projekt 2020” staram się
odczytywać życzliwie. Tak czynię też w odniesieniu do jego głównej tezy zawierającej
się w haśle „unarodowienia humanistyki”. Na czym miałoby ono polegać? Minister Gawin
mówiła m.in. „[…] humanistyce w Polsce zagraża
umiędzynarodowienie i rozumienie w technokratyczno-urzędniczy sposób […]
największe dzieła w historiografii albo w krytyce literackiej powstawały nie po
to, żeby zachwycić Paryż czy Londyn, tylko były całkowicie skoncentrowane na
kompletnie niezależnej sferze twórczości. Nie możemy do humanistyki stosować
zasady punktacji, ona po prostu zniszczy polską humanistykę i to w kilku
obszarach”.
Pani minister
Magdalena Gawin przywołała w tym miejscu jeden przykład, mówiąc, że państwo
winno wspierać takie projekty jak choćby ponowne odczytanie rękopiśmiennych
tekstów Jana Kochanowskiego, bo po prostu nikt tego za nas nie zrobi. W
późniejszej wypowiedzi na Facebooku, w polemice z Piotrem Osęką, zwróciła uwagę
na przygotowaną przez PIW edycję pism Elizy Orzeszkowej. Do tych przykładów
dodałbym jeszcze jeden – dd lat nierozwiązany problem finansowania „Polskiego
Słownika Biograficznego”. Nieporozumieniem jest przecież sytuacja, kiedy władze
„Słownika” występują o granty z Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki i
zastanawiają się, czy otrzymają to wsparcie, czy też nie. Ten i inne fragmenty wypowiedzi
Magdaleny Gawin chciałbym odczytywać, być może naiwnie, jako deklarację wsparcia
państwa dla projektów unikatowych, z wielu względów ważnych dla kultury
polskiej.
Zgadzam się
także z myślą, że wprowadzenie do humanistyki zasad parametryzacji wzorowanych na naukach przyrodniczych wiąże
się często z promowaniem „rzeczy wtórnych, mało wartościowych, które wpisują
się w politykę centrów silniejszych”. Nie jest prawdą, że jesteśmy skazani na
takie właśnie zasady oceny naszego dorobku. Pokazują to choćby zmiany
wprowadzone w Ustawie 2.0, które zastąpiły absurdalne przeliczniki zrównujące w
punktacji dwa tzw. dobrze punktowane artykuły z monografią, nad którą pracuje
się zazwyczaj kilka lat. Obecne rozwiązania są lepsze, co nie znaczy, że dobre.
Należy doprowadzić do ich zmiany. Potrzebne są twarde kryteria pozwalające
odróżnić poważną naukową monografię od słabej, dobrą popularyzację od takiej,
która niczego nie wnosi do naszej dotychczasowej wiedzy. Pani minister wskazała
na potrzebę docenienia prac opartych na źródłach pierwotnych (archiwalnych).
Pozostawiając na marginesie spór o to, czy praca wykorzystująca konkretny zasób
archiwalny jest zawsze lepsza od stawiającego ciekawe pytania studium
bazującego na źródłach wtórnych z drugiej ręki, sądzę, że jest to krok w dobrym
kierunku. Do wspomnianych kryteriów można by dołączyć inne: opinie niezależnych
ekspertów, recenzje w prasie fachowej i popularnej, otrzymane przez publikacje
ogólnopolskie nagrody czy nawet nominacje do nich.
Nie sposób pominąć także
kolejnego fragmentu wypowiedzi, w którym Magdalena Gawin stwierdza, że
problemem humanistyki, a zwłaszcza historii jest to, iż przez trzydzieści lat
funkcjonowania wolnej Polski „stworzyły się prawdziwe puste plamy” dotyczące „zwłaszcza
okupacji niemieckiej”. Abstrahując od niezbyt szczęśliwego określenia „puste
plamy” (autorka zapewne intencjonalnie zrezygnowała z innego – „białe plamy”), należy
się zastanowić, czy także ta myśl nie znajduje odzwierciedlenia w praktyce
dziejopisarskiej. Nie rozwijając tego wątku, warto zauważyć, że po 1989 r. nie
powstała żadna praca porównywalna z monumentalnym studium Czesława Madajczyka
na temat okupacji niemieckiej na ziemiach polskich, brakuje systematycznych badań
nad kulturą lat 1939–1945, w niewielkim stopniu prowadzone są studia nad
historią społeczną i gospodarczą obu, nie tylko niemieckiej, okupacji.
Ryzykując pewne uproszczenie, można przyjąć, że od kilkunastu lat polska
historiografia zajmuje się głównie tym, czy Polacy w czasie wojny kolaborowali
z Niemcami i wydawali Żydów, czy też przeciwnie – zachowywali się bohatersko i
na przekór wszystkiemu udzielali im pomocy. W rezultacie na przykład w
odniesieniu do II wojny światowej szerzą się różnego rodzaju mitologie
dotyczące liczby polskich ofiar tego konfliktu. Sam słyszałem, jak jeden z
referentów na konferencji, profesor z UKSW, mówił o kilkunastu milionach
Polaków, którzy zginęli w czasie wojny. Inni, mimo gruntownych badań
archiwalnych przeprowadzonych przez Albina Głowackiego, wciąż powtarzają liczbę
ponad miliona Polaków wywiezionych w głąb ZSRR w latach 1939–1941. To tylko
wybrane przykłady. O słabości tych badań we współczesnej historiografii w
odniesieniu do okupacji niemieckiej pisał wielokrotnie Robert Traba.
Należy również przyznać Magdalenie
Gawin rację, kiedy upomina się o przywrócenie w humanistyce, w tym historii, relacji mistrz–uczeń, o
odnowę systemu seminaryjnego. Dodam od siebie, że jej zanik skutkuje upadkiem
szkół w historiografii, o czym miałem okazję pisać w tomie lubelskim
poświęconym historiografii dziejów najnowszych.
Wypowiedź Magdaleny Gawin budzi zarazem mój niepokój, a momentami sprzeciw. Rodzi się on w miejscu, gdy mówi ona o narzucaniu nam przez mityczny Zachód obcych ideologii kolonializmu, postkolonializmu, „wszystkich dyskursów mniejszościowych, w tym też gender”. Kiedy krytykuje brak wolności badań na uniwersytetach, dowodząc istnienia „cenzury za pomocą nacisku, żeby nie zajmować się pewnymi obszarami badań”. Mam wrażenie, że w tym kontekście nie chodzi już o dobro humanistyki, lecz o toczącą się na naszych oczach „wojnę ideologiczną”. Nie zgadzam się także z diagnozą, że ktoś próbuje „instrumentalizować uniwersytety”, a rolą władzy jest rozbijanie tych „zmonopolizowanych, wąskich środowisk, które bronią się zaciekle”. Unikiem, podyktowanym być może skrótową formą wypowiedzi, jest brak wskazania, o jakie środowiska chodzi. Obawiam się, że w tym przypadku zwrócilibyśmy z panią minister uwagę na zupełnie odmienne zagrożenia.
Polskiej historiografii czy,
szerzej, humanistyce nie zagraża bowiem, jak sądzę, umiędzynarodowienie, ale
raczej brak w polityce naukowej właściwych proporcji i mechanizmów
pozwalających promować to, co może być polskim wkładem w rozwój wiedzy o
przeszłości, a potrzebą obrony tego, co stanowi fundament tożsamości narodowej.
Punktem odniesienia dla polskich historyków winna być poza Zachodem również Europa
Środkowo-Wschodnia, a także Rosja. W tej dziedzinie mamy do czynienia z wieloma
zaniedbaniami. Od lat brakuje na przykład nowej syntezy dziejów
Europy Środkowo-Wschodniej, nawiązującej do bogatych tradycji historiografii
emigracyjnej (Oskar Halecki, Piotr S. Wandycz). Nie mówiąc już o opracowaniach
poświęconych dziejom naszych sąsiadów – ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec,
Rosji i Ukrainy. Bazujemy tu ciągle na pracach powstałych przed 1989 r.
Niekwestionowanej potrzebie umiędzynarodowienia polskiej
nauki historycznej powinny towarzyszyć, wspierane przez państwo, tłumaczenia
prac polskich historyków na języki kongresowe. Od lat brakuje choćby dobrej, wydanej
po angielsku historii Polski. Sam Norman Davies, przy wszystkich jego
zasługach, już nie wystarczy. Tymczasem tłumaczy się trudno docierające do
opinii publicznej dokumenty albo wydaje zamiast poważnych prac naukowych –
kolejne albumy o Komendancie, Dmowskim, Hallerze, Dowborze, Janie
Pawle II, Stefanie Wyszyńskim, w czym specjalizuje się powołane w 2016 r.
kierownictwo Instytutu Pamięci Narodowej. Swoistym symbolem dokonań tej
ostatniej instytucji w dziedzinie wydawniczej było uczczenie 100-lecia
odzyskania niepodległości reedycją broszury Antoniego Chołoniewskiego Duch
dziejów Polski.
Jaka będzie przyszłość polskiej humanistyki, w tym historii, zależy od nas
historyków, ale także od wsparcia państwa. Państwa rozumiejącego potrzebę
autonomii tej dziedziny nauki, jej specyfikę, wrażliwego na wszelkie przejawy
instrumentalizacji wiedzy o przeszłości. Chciałbym wierzyć, że wypowiedź
przedstawicielki władzy – dr hab. Magdaleny Gawin daje na to choćby niewielką
szansę. Mam też nadzieję, że zgodnie z jej prośbą na Facebooku udało mi się
„nie sprowadzić dyskusji o humanistyce do własnych uprzedzeń”.
Korekta językowa: Beata Bińko
Projekt historii jako dyscypliny – czy wielki?
MARCIN KULA
Uniwersytet Warszawski (emeritus)
Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie
Projekt historii jako dyscypliny – czy wielki?
Dzięki
mediom elektronicznym wysłuchałem wystąpienia dr hab. Magdaleny Gawin na
Kongresie „Polska Wielki Projekt”, a także późniejszego wywiadu z nią.
Zainteresowało mnie, co powie tam nasza zawodowa koleżanka, bardziej niż co
powie pani wiceminister. Reaguję, dlatego że referentka jest historyczką, a nie
z uczestniczką zebrania, gdzie nie miałbym żadnej legitymacji do zabierania
głosu nawet zza sceny.
Moje
wrażenia są mieszane. Nie jest to eufemizm. Gdy referentka występuje przeciwko
maniakalnym punktom jako głównemu kryterium oceny działalności naukowej, to
oczywiście zgadzam się z nią. Już dawno informowałem świat, że co rano – chyba
nikt w to nie wątpi – powtarzam sobie ślubowanie doktorskie i do słów, iż nie
będę pracował dla marnej chwały itd., dodaję „i nie dla głupich punktów” (nec
ad stulta puncta capienda). Też wiem, że humanistyka różni się od nauk
przyrodniczych i ścisłych – jak referentka mówiła w wywiadzie. Inna sprawa, że
chciałbym jak najbliższego kontaktu nawet między takimi dziedzinami, ale to
inna sprawa. Zgadzam się, że humanistyka jest wartością autoteliczną,
produkującą nie tylko wartości materialne, a może nawet nie tyle wartości
materialne. Podobnie jak autorka jestem przeciwko jej instrumentalizowaniu.
Jednocześnie
dokonana przez referentkę ocena polskiej humanistyki jest moim zdaniem
nieuzasadnienie czarna. Sam nieraz wyrażałem się krytycznie o polskiej
historiografii. Nie mogę jednak uznać, że prace są przepisywane przez jednych
autorów od drugich, że historycy nie chodzą do archiwów, że uważają pracę nad
historią XX w. za łatwą, że pewne środowiska monopolizują tematykę, że
stworzono białe plamy. Nie akceptuję pojawiającego się w dyskursie publicznym
zdania, że po 1989 r. zaniedbywano badania historyczne. Środowisko historyków
zrobiło bardzo dużo właśnie dla zapisania „białych plam”, nawet jeśli
problematyka historyczna wkrótce zeszła z czołówek gazet wobec bardziej
doskwierających ludziom problemów transformacji i skupienia się elity
politycznej na nich. Nie aprobuję poglądu, że wypiera się tematykę niepożądaną
– na dodatek w interesie Zachodu, a już najpewniej w interesie Niemiec, także
poglądu, że na Zachodzie nie przeprowadzono rewizji wizji historycznej… Dobrze,
niejedno mogło się zdarzyć. Rzadko da się wykluczyć, iż żaden przejaw ganionych
zjawisk nigdy się nie zdarzył. Może być, że w niektórych swoich tezach autorka
była bardziej zniuansowana, niż je zrozumiałem (słuchałem, a nie czytałem!).
Nie mogę jednak uznać nie tylko tego obrazu polskiej historiografii, ale również
przestać dostrzegać ponownego pochylenia się nad analizami przeszłości w bardzo
wielu krajach. Na tle tej jakże szerokiej (przed wirusem!) fali to raczej
Polska jest jednym z państw mocno opornych w odniesieniu do przemyślenia
własnej przeszłości. Trudno mi także przyjąć pojawiający się w wystąpieniu
referentki akcent domniemanego mętnego działania perspektywicznego poprzez
wprowadzanie pewnych treści na uniwersytety. Zgoda, różne treści rodziły się w
dziejach na uczelniach, rozwijały się stamtąd – ale nie na zasadzie spisku.
Prawdą jest natomiast, że w ramach różnych ustrojów mniej czy bardziej
autorytarne władze chciały przejmować uczelnie. Niektórym nawet się to udawało.
Dosłyszałem sugestię, że jakimś środowiskom zależało, ażeby w Polsce nie
rozwijać badań nad martyrologią okupacyjną. Takie zarzuty są zarzutami w
najgorszym stylu. Nie wykluczam, że po latach mówienia (nawet jeśli często
wybiórczego) o okupacyjnej martyrologii wielu historyków zajęło się inną
tematyką, zwłaszcza przedtem przemilczaną. Teoria spiskowa mi wszakże nie
odpowiada. Przypomina zarzut, iż Muzeum II Wojny Światowej zaprojektowano w
interesie polityki historycznej Niemiec. Kolejna wizja – że wąskie,
zmonopolizowane środowiska bronią swojej pozycji – nasuwa mi obserwację, iż
może to właśnie inne środowiska chciałyby mieć decydujący głos i denerwują się,
że świat ich nie docenia?
*
* *
Za
dyskusyjne uważam też poglądy referentki w szerszych sprawach. Jestem za
istnieniem relacji mistrz–uczeń, czego odtworzenie postuluje, ale nauka i
nauczanie nie powinny funkcjonować, opierając się tylko na niej. Rzemieślnicy
też byli przeciw produkcji fabrycznej, a jednak to fabryki zdominowały rynek.
Rzemiosło pozostało czynne dla pewnych celów, artystyczne jest nawet cenione,
maszyny zaś pracują. Referentka przypomina, że największe odkrycia i koncepcje
powstały w myśli ludzi, a nie w ramach grantów i punktów. Zgoda. Granty same z
siebie nie są jednak ani dobrą, ani złą metodą rozdzielania pieniędzy. Pytanie
tylko, na jakich polach służą i w jakiej proporcji finansowania. Byłbym
oczywiście za częściowym finansowaniem podmiotowym, ale zadam pytanie, kto, jak
i komu będzie przyznawał pieniądze. Zresztą także będąc przeciw punktom, a za
oceną uwzględniającą wartość prac, pomyślałbym, kto i jak miałby je oceniać.
Mody w nauce? Tak, zawsze były, nieraz aż do śmieszności. Na ogół jednak coś
zostawiały, na coś zwracały uwagę… Z czasem perspektywa postkolonialna czy tak
ośmieszana dziś w Polsce perspektywa feministyczna (już nie wymówię strasznego
słowa „gender”) stanie się mniej popularna – ale coś z tego spojrzenia
zostanie, gdyż ono wniosło pewne nowe pytania.
Zgadzam
się, że nie trzeba patrzeć wyłącznie na zachodnie stolice,, by wybrać cele
badań i sposoby podejścia do tematów, lecz nade wszystko należy robić to, co
badacza interesuje. Łatwo jednak stać się głęboką prowincją. Mając silne – jak
podejrzewam – zbiorowe kompleksy i przerośnięte na tym tle ambicje, faktycznie
zdradza się poczucie prowincjusza i pogłębia własną prowincjonalność. Znaczna
część humanistyki jest narodowa w tym sensie, że jej audytorium w przemożnej
części rekrutuje się z własnego kraju. Nawiasem mówiąc, warto zastanowić się,
co rozumiemy w wypadku historii narodowej – zarówno w długim biegu czasu, jak
na przykład w wypadku licznych mniejszości narodowych w okresie międzywojennym.
Warto również przemyśleć, co rozumiemy przez historię narodową przy zmianach
granic. Kładzenie nacisku, według referentki zbyt dużego, na sprawy
mniejszościowe może jest jednak uzasadnione przy wielkiej liczbie
przedstawicieli mniejszości w dwudziestoleciu i – do czasu – podczas okupacji. Wracając
do rzeczy: mała szansa, żeby duża część świata zainteresowała się akurat
historią Polski – chociaż znam tutejszych autorów, których wynikami może nie
cały świat, ale trochę ludzi z zagranicy zainteresowało się. Znam również
takich, którzy prowadzili badania i publikowali w międzynarodowych zespołach – czemu
mogę tylko przyklasnąć. Nawet jednak jeśli trudno oczekiwać, by taka sytuacja
była częsta, to nie jest metodą uprawianie historii jako narodowej dla
przedstawiania dziejów jako czegoś wyodrębnionego, wyjątkowego, służebnego
wobec podbijania bębenka narodowej ambicji, już nie mówiąc o deprecjonowaniu
innych. Humanistyka powinna czerpać z własnej gleby i w znacznym stopniu
pracować dla własnego audytorium. Poza wszystkim, czerpiąc z własnej gleby,
może być bardziej interesująca dla świata, niż dublując działania znanych
ośrodków. Nie może wszakże wracać do dziewiętnastowiecznego modelu pracy „ku
pokrzepieniu serc”. Nie ma sensu stać przed lustrem i wołać „jaki jestem piękny
i jak cierpiący” (przecież nawet ofiarą mamy być największą i jeszcze być z tego
dumni!). Badacz, także humanista, nie powinien kierować się chęcią pogłaskania
ambicji własnego audytorium czy wręcz przypodobania się mu. Pozytywnym
przykładem jest dla mnie twórczość wielkich prozaików latynoamerykańskich i
tamtejszych socjologów – jednych i drugich zakorzenionych w miejscowej
rzeczywistości i jej doświadczenie przenoszących do świata, ale nie Nikiforów
(przy skądinąd pełnym szacunku dla Nikifora Krynickiego, jak zresztą do każdego
twórcy).
Nie
ma sensu kształtować prowincjonalnej nauki, a zresztą nawet własną historię
powinno się rozpatrywać w związku z historią otoczenia, a moim zdaniem też
porównawczo i problemowo. Własne podwórko, nawet najpiękniejsze, nie wystarczy –
a czasem warto też widzieć jego brzydsze aspekty. Każdy kraj ma w swoich
dziejach fakty piękne i fakty brzydkie. Malutkie dziecko w bliskiej mi rodzinie
było kiedyś podziwiane przez gości w stylu „o, jaki śliczny chłopczyk” itd.
Nagle samo dziecko zabrało głos i z niezadowoleniem powiedziało: „nolmalny”.
Dziecko wcześnie miało swój rozum.
* * *
Kolejna
sprawa: może warto zastanowić się, pod czyim adresem kierować przedstawiane
zarzuty. Punkty? Prawda, że nie rząd Zjednoczonej Prawicy je wprowadził, ale to
minister z tego obozu je podtrzymał, może nawet umocnił. Instrumentalizacja
historii? A czemu służy bliska przecież autorce z tytułu pełnionej funkcji
„polityka historyczna”? Wytłumianie obszarów badań jest niedobre? Czemu zatem
służyła nowelizacja ustawy o IPN? Monopolizacja historii przez niektóre
środowiska? A czemu służyły operacje wobec Muzeum II Wojny Światowej i Muzeum Polin?
No i kto wyłączył plac Piłsudskiego z miasta Warszawy, a Westerplatte z miasta
Gdańska? Jaki jest cel całej polityki wobec pamięci o „Solidarności”? To mógłby
być notabene wielki temat, równie „wewnętrzny” jak „eksportowy” na polu
historii. Nie na nim się jednak buduje. W gruncie rzeczy deprecjonuje się go.
*
* *
Wiem, że druga strona mówi z grubsza to samo o stronie mi bliższej. Nieraz to są podobne tezy, tylko z przeciwnym wektorem. Tak już pewno zostanie. Nawet wirus nie zaklajstruje tego rozłamu. Obydwoje zaś – wraz z referentką – jako historycy wiemy, że nie można liczyć, iż spór rozstrzygnie historia. Ona niczego nie rozstrzyga, co najwyżej spór przestaje być aktualny. Ten spór ma jednak cechy długiego trwania. Kiedyś będzie pasjonującym tematem dla historyka funkcjonowania naszej dyscypliny w społeczeństwie.