O majeutycznej funkcji metodologii historii

WOJCIECH WRZOSEK

O majeutycznej funkcji metodologii historii[1]

Dyskusja o metodologii historii na portalu o historie.eu, w której biorą udział prof. Wojciech Wrzosek, prof. Jan Pomorski i prof. Rafał Stobiecki jest dedykowana prof. Cezaremu Kukli w związku z jubileuszem 45-lecia pracy naukowej. Autorzy i Redakcja życzą jubilatowi spełnienia w pracy naukowej.

Jan Pomorski i Rafał Stobiecki, zabierając głos w sprawie mojego tekstu o tzw. niezrozumiałości metodologii historii, poruszyli kwestie, które nie stanowiły przedmiotu mojego zainteresowania. Niektóre zabrzmiały tak, jakby miały to być opinie, które z moimi kolegami profesorami podzielam. Bywa, że tak nie jest.

Bywało, że na koniec dyskusji pytałem studenta, seminarzystkę, doktoranta, czy dyskutanci trafili w sedno, wyłowili ważny, szczególnie ceniony przez nich wątek. Jeśli nie, proponowałem, aby powtórzyli go krótko na finał. Gdyby dzisiaj – po zapoznaniu się z opiniami na temat mojego tekstu dla prof. Cezarego Kukli – zadać mi to pytanie, powiedziałbym, moi koledzy: nie do końca – jak to zazwyczaj i modniarsko się dzisiaj powiada – trafili w intencje mojego okolicznościowego na rzecz prof. Kukli przyczynku.

Powtórzę więc sedno mojego rozumowania. Tu już bowiem mogą się kryć nieporozumienia – tym razem między mną a Janem Pomorskim i Rafałem Stobieckim.

***

Metodologia (np. historii), bywa, chce być „nauką” lub, bywa, chce być filozofią. Ogólnie ujmując, katalog pytań, jakie stawia, bierze z epistemologii. Akademickiej metodologii historii chodzi zwykle o tzw. naukowe poznanie historyczne wcielane w życie we wspólnotach historyków. Podkreślam: poznanie, nie badanie. Jeśli zaś rozważa badanie, to jako poznanie.

Metodologia historii dziedziczy niezrozumiałość po filozofii lub nauce. Niezrozumiałość filozofii rzadko dziwi historyków, podobnie jak to, że nauka (genetyka, astrofizyka, fizjologia roślin, teoria grawitacji, neurologia itp.) jest trudno dostępna dla niewtajemniczonych, nie jest zaskoczeniem dla wielu z nas. A jednak kontestowana przez historyków niezrozumiałość metodologii historii – choć bierze się ze zrozumiałej niezrozumiałości filozofii – trzyma się dzielnie[2]. Ciągle, wbrew powyższemu, nie przestaje być zauważalną grupa historyków zdegustowanych niezrozumiałością metodologii historii i jej bliźnich dyscyplin[3].

Skoro tak, to sięgam w – tekście darowanym prof. Kukli – po opinie na temat dlaczego nauka (dyskurs akademicki) i filozofia bywają niezrozumiałe.

Zarówno Roman Ingarden, jak i Jerzy Kmita zagadnienie niezrozumiałości traktują całkiem serio. Ingarden umieszcza stosowny fragment w tekście swej habilitacji[4], a Kmita omawia problem niezrozumiałości jako zagadnienie wprost podręcznikowe[5].

Są to wypowiedzi wybitnych i wpływowych filozofów. Co więcej, filozofów kultury przejawiających zainteresowanie problematyką metodologiczną.

Odsyłając czytelnika do tekstu inicjującego dyskusję, wskażę jedynie, że kluczowa dla cytowanych autorów – a więc i dla mnie – jest rola pytań i odpowiedzi w akcie nierozumienia/zrozumienia/nieporozumienia/porozumienia[6]. Moi oponenci nie dostrzegli tej okoliczności. Zapewne więcej na ten temat pozostało w moim myśleniu, niż znalazło odzwierciedlenie w tekście. A drzemią tu zagadnienia godne najwyższej uwagi.

Przypomnijmy zatem. Niezdolność do rekonstruowania pytań, jakie autor tekstu sobie postawił, lub opaczność w ich rozumieniu powoduje niezrozumiałość (w wypadku Ingardena nieporozumienie między autorem a czytelnikiem).

Niezrozumiałość akademickich dyskursów humanistycznych bierze się także stąd, że metodologia historii i dodatkowo nauki historyczne – a więc nauki humanistyczne i tym samym nauki o kulturze – wszystkie one trwają – aby użyć kategorii Kuhnowskich – w stadium przedparadygmatycznym[7].

Dodatkowo zatem konceptualizują w różnych, co gorsza, pomieszanych ze sobą światach pojęciowych. Stąd gdy odbiorca nie ma w swoich zasobach językowych idiomów charakterystycznych dla świata autora, nie rozumie zasadniczo, i to boleśnie. „Radykalnie”, jak powiada Kmita[8]. Nie ma szans na rozumienie formułowanych odpowiedzi, bo nie zna sensu, nie rozumie pytań, które prefigurują i dalej figurują odpowiedź/tekst. Ponadto ponieważ nie jest zadomowiony w świecie pytań autora tekstu, imaginuje, improwizuje, imputuje…, o co pytającemu chodzi, ergo konfabuluje na temat sensu jego wypowiedzi. Ingarden nadmienia: „czytelnik zaś – raz błędnie lub niedokładnie poinformowany o zagadnieniu – czyta już całą rozprawę pod pewnym kątem widzenia, niezamierzonym przez autora”, stwierdza tylko, że podąża wybraną ad hoc własną drogą. Bywa, przyznaje, że nie zrozumie. To ostatnie nie jest najgorszym rozwiązaniem[9].

Zdaniem Ingardena albo autor niejasno stawia w rozprawie pytania, albo czytelnik nie nadąża za autorem[10].

Pasjonujący wątek, dlaczego rozumienie tekstu przez odbiorcę nie trafia w domenę pytania czy jego datum questionis, dlaczego interpretujący tekst, traktując go jako odpowiedź na pytania, zrekonstruować owych pytań nie jest w stanie, został przez kolegów ledwo dostrzeżony. Ja zaś uważam go za wielce obiecujący[11]. Prowadzi on do hipotezy, że tekst, jego fragment, koncepcja mogą być rozumiane wtedy tylko, gdy odbiorca jest zadomowiony w idiomatyce domeny pytań autora wypowiedzi na tyle, że potrafi rozpocząć proces translacji z języka autora na swój, odbiorcy.

Jeśli język, dajmy na to, metodologa jest na tyle dla słuchacza obcy, że niezrozumiały, oznacza to, iż w domenie pytań i w sferze ich data nie występują rozpoznawalne przez odbiorcę syntaktycznie i semantycznie jego składowe. Poczucie sensowności tekstu powstaje wówczas, gdy słuchacz uruchomi implicytny jego kontekst: przywoła wiedzę stojącą za pytaniami, i to wiedzę, która jest bliskoznaczna. Koresponduje z wiedzą nadawcy, autora tekstu.

Sygnalizuję tylko, ale skrywam najciekawsze konsekwencje tej ścieżki myślenia: że tzw. prawdziwość tekstu szacowana być może wtedy, gdy odbiorca jest w stanie przywołać kontekst, z którego owa wiedza jest przekazywana. Tu kroi się szansa, aby dookreślić ideę kontekstualności/kontekstowości prawdy. Tylko wraz z kontekstowym sensem pytań można ustalić, czy odpowiedź ma sens i czy jest właściwa, wprost, pełna, „prawdziwa”. Domena pytania i datum questionis jest tym kontekstem, który jeśli jest dostępny odbiorcy, pozwala uczynić odpowiedź zrozumiałą[12]. Dalej, ten sposób myślenia marginalizowałby resztki zdaniowej koncepcji prawdy. Prawdziwość jest wobec powyższego własnością chwilową i ponadzdaniową. Akceptacja odpowiedzi na pytanie jest zgodą na „kontekst interrogacyjny”, który już za jakiś czas jest ponownie okazjonalnie inny. Tym samym wędruje za nim i sens odpowiedzi (tekstu)[13].

Nie jest więc tak, że z góry można obarczyć nadawcę odpowiedzialnością za niezrozumiałość, za sytuację braku „komunikowania bez zakłóceń” między referentem a słuchaczem, wykładowcą a studentem. Może być tak, że wykład nie jest pogadanką czy odczytem lub spotkaniem z wyborcami w klubokawiarni. Tam się popularyzuje, namawia i zachęca. W środowisku akademickim niekoniecznie i nie przede wszystkim.

Metodologia nauk historycznych jest dyscypliną akademicką. Słuchacz studiuje/uczy się. Nie jest namawiany, przekonywany do jakichś działań czy, nie daj Bóg, bawiony. Promowane mają być wiedza i profesjonalne myślenie w domenie, a nie anegdoty czy egzaltacje wykładowców/wykładowczyń.

***

W tekście dedykowanym prof. Cezaremu Kukli wskazywałem na dodatkową okoliczność. Kmita przekonuje, że nawet w obrębie zdawałoby się tej samej subdyscypliny

profesjonaliści nie są w stanie uzgodnić listy alternatywnych odpowiedzi dopuszczalnych na pytania uznawane tradycyjnie za podstawowe dla danej dziedziny […]. Idzie o to, że w żadnym okresie historycznym nie występuje wśród filozofów profesjonalnych wspólne rozumienie powszechnych aktualnie pytań fundamentalnych. Tym samym – konkluduje autor Wymykania się uniwersaliom – teksty filozoficzne są radykalnie niezrozumiałe wewnętrznie: dla profesjonalnej społeczności filozofów poszczególnych epok[14].

Oczywiście – come vuole – dla jednych te pytania są fundamentalne, dla innych inne. Come vuole[15].

Z racji pokrewieństwa metodologii historii z filozofią i humanistyki z historią występuje podobna niezrozumiałość.

Gdy idzie o humanistykę – kontynuuje Kmita (a więc i o historię, dorzucam ja) – wezwania – aby wobec tego nie stawiać pytań fundamentalnych – nie są brane serio – wyłania ona [humanistyka] zawsze pytania drugorzędne dotyczące tzw. faktów historycznych i zrozumiale wewnętrznie, często również dla nieprofesjonalistów, owe pytania drugorzędne przyjęły na siebie zadanie utrzymywania tożsamości profesjonalnej dyscyplin humanistycznych… […] Ale inaczej jest z filozofią. Stać ją tylko na pytania fundamentalne – wewnętrznie niezrozumiałe[16].

Podobnie sądzę o metodologii historii. Negliżująca związek z filozofią tak przeze mnie zwana epistemologia historii[17] stawia pytania fundamentalne, stąd jest radykalnie niezrozumiała wewnętrznie wobec alternatywnych koncepcji. Ergo, towarzysząca jej metodologia historii – podobnie.

Zasygnalizujmy wnioski: Nie ma niezależnego, uznanego intersubiektywnie arbitra (kryterium) pozwalającego rozstrzygnąć o wyższości jednego dyskursu metodologicznego nad innym. Nie da się wskazać, jak i wokół jakich idei centralnych należy systematyzować, racjonalizować i normować jakiś jego fragment i, mało tego, uzyskać intersubiektywną na to zgodę. Co więcej, taka sytuacja byłaby dla humanistyki (i historii) niepożądana. Jednocześnie nie wydaje mi się jednak korzystne dla metodologii historii postępować radykalnie inaczej: podczepiać się pod jakieś kolejne „metodologiczne” mody, przelotne fascynacje, ogłaszać co rusz i co najmniej co pół roku kolejne jakoby turny w humanistyce[18].

Należy przystać/przyzwolić na realizację indywidualnych kompetencji wykładowców, znawców, specjalistów, którzy wybiorą dyskurs im kilka lat znany, dla nich autokreatywny i przyjazny dla słuchacza. Taki wykładowca ma szansę zarazić studentów myśleniem kontekstowym o ich przyszłym zawodzie, szeroko, kulturowo rozumieć swoją dyscyplinę, dysponować rozleglejszymi horyzontami niż miłośnik historii, amator; być profesjonalnie świadomym historykiem, zwłaszcza nauczycielem historii.

Powtórzmy, nie ma jakiejś jedynej, trafnej, słusznej czy prawdziwej metodologii historii. Istnieje różnorodność dyskursów metahistorycznych. Odstawiam na półkę roszczenie/oczekiwanie na możliwość wyłonienia takiej recepty uprawomocniającej, metahistorycznej/metodologicznej, która wiedzie do tzw. prawdy, ta zaś do efektywności społecznej podobnej do efektywności wiedzy przyrodoznawczej. Trzeba więc poskromić zapędy scjentystyczne i poprzestać na tym, że humanistyka, w tym metodologia historii i jej pokrewne dyscypliny realizują funkcję majeutyczną.

Zadaniem metodologii historii i jej otoczenia jest uruchamianie refleksji ostatecznie kulturologicznej nad akademicką praktyką badania historycznego. „Metodologia systematyzuje, porządkuje pewien właściwy danej wspólnocie sposób uregulowania, myślenia, dyskutowania, który ulega zmianom”[19]. Prowadzi do zadomowienia się adepta w domenie akademickiego myślenia historycznego, uczy odruchowej autorefleksji nad historyczną składową kultury, niezależnie, czy to archeologia, historia gospodarcza, dzieje życia prywatnego, czy historia literatury, języka, czy historia sztuki, historia historii, historia historiografii, historia zjazdów historycznych czy dzieje pamięci o tych zjazdach. Obojętne, czy źródłem refleksji metahistorycznej będzie Gadamer czy Foucault, White czy szkoła Annales (tu czasy Blocha/Febvre’a czy Braudela, czy samego tylko giganta le Roy Ladurie), szkoła tartuska, Bachtin, czy neokantyści… Więcej, Droysen, von Humboldt, Lamprecht, Dilthey, Rickert, Weber czy Rüsen. Jakakolwiek anglosaska, francuska, rosyjska czy polska systematyczna refleksja nad nauką i kulturą lub historią, byle w kompetentnym akademickim wydaniu, spełni tę majeutyczną funkcję, jaką przewiduję dla metodologii historii.

Takie podejście „daje szansę poszczególnym jednostkom, które oczywiście są w zasięgu jej języka, jej reguł, uświadomienia własnego uwikłania w kulturę, co oczywiście nie prowadzi do wyboru własnych założeń, ale stanowi dla nich jakiś punkt wyjścia, który umożliwia w sposób najbardziej świadomy wybrać własną perspektywę. Umożliwia ona jednostce refleksję nad sobą, w jakiej mierze jest ona wtopiona w kulturę, a w jakiej chciałaby wybrać orientację własną, autokreacyjną…”[20].

Metodologia „odsłania, uświadamia założenia tych uregulowań. Z tego punktu widzenia jej funkcją nie jest tylko dochodzenie do rezultatów dających nam władztwo nad otaczającym nas przedmiotowo ujętym światem, ile naprowadzanie nas na milcząco respektowane założenia. Jest to funkcja majeutyczna, pojęta po sokratejsku, polega na pobudzaniu, różnymi sposobami, refleksji nad tym, co ja do tej pory bezrefleksyjnie zakładałem, oraz na pobudzeniu do pytania, czy moje założenia kulturowo mi narzucane są jakoś zasadne?”[21]. Zasoby tej wiedzy są nieograniczone, jak zasoby myślowe kultury.

Wystarczy więc wybrać jakiś uznany idiom „mowy prywatnej wyobraźni” czy idiom „mowy argumentacji publicznej”, a już możemy zaspokoić potrzebę refleksji metahistorycznej, która zaasekuruje wiedzę przedmiotową. Osłoni narracje historyczne przed frazesami potocznego myślenia i oponentami amatorami[22].

Takie rozumienie miejsca, roli i zadań metodologii oraz jej bliźnich dyscyplin w kulturze i humanistyce, w tym akademickiej, wraz z towarzyszącą jej rolą historii w kulturze[23] uzasadnia po części moje opinie w kwestiach szczegółowych:

Wbrew przypisywanym mi przez szanownych kolegów, zwłaszcza przez prof. Stobieckiego, określonym poglądom, opiniom, motywom:

– nigdzie nie bywam zatroskany o przyszłość historiografii (czy humanistyki) w Polsce. Prawo do zatroskania ma ktoś, kto liczy, że jego troska może kogoś obchodzić. Z racji, że pochodzi od wpływowego autorytetu, opanuje umysły i serca i skłoni wszystkich zatroskanych do zaradzenia temu, o co się wspólnie martwimy. Nie przypisuję sobie takiego wpływu na bliźnich;

– nie występuję w obronie – jak mnie podsumowuje Stobiecki – „fundamentalnej roli myślenia historycznego w kulturze zarówno na poziomie filozoficznej refleksji nad przeszłością jak i w sensie konieczności przebudowy edukacji historycznej na różnych szczeblach – tych szkolnych i tych uniwersyteckich”.

Nikt bodaj nie atakuje tej fundamentalnej roli. Nikt takiej ogólnikowej oczywistości nie atakuje. Ponadto mało kto zapoznaje się z moją koncepcją[24]. Może dlatego nie muszę mojego ujęcia roli myślenia w kulturze bronić. A może artykułuję milczące i jawne oczywistości?

W kwestii edukacji historycznej proponuję jedynie kierunkowe idee podwyższenia statusu intelektualnego i społecznego nauczyciela. Naśladujmy świat zachodnioeuropejski, skandynawski, anglosaski. Do zawodu nauczyciela idą słabi lub bardzo słabi absolwenci szkół średnich i uczelni. Wśród nich drastyczna mniejszość to zapaleńcy, miłośnicy historii, fanatycy poszczególnych fragmentów przeszłości. Stan rzeczy panujący w Polsce w edukacji jest hańbą dla nas wszystkich[25];

– nie stwierdziłem nigdzie nic na temat marginalizacji humanistyki. Myśl o tym, że taki proces jakoby się dokonuje, nie prześladuje mnie. A więc domniemania mojego polemisty, że podzielam z nim tego rodzaju troski, oddalam, co nie znaczy, żebym miał coś przeciwko temu, aby swoimi troskami prof. Stobiecki dzielił się ze mną i bliźnimi, urbi et orbi.

Dodam ponadto, że:

– nie prześladuje mnie ani nie targa mną w koszmarach – bo po prostu mnie nie interesuje – ani akceptacja i uznanie ze strony tzw. historyka proper. Podobnie jak bizantyniści czy znawcy japońskich lotniskowców w wojnie na Pacyfiku nie uzasadniają przede mną i moją branżą racji swojego bycia w nauce historycznej, i ja nie poczuwam się do usprawiedliwiania, że uprawiam jakąś specjalność naukową. Nie mam zamiaru przekonywać specjalisty od sporządzania spisów, rejestrów, zestawień, który za motyw swej pracy podaje, że to nie było dotąd zrobione…, do czegokolwiek. Nie bardzo mnie martwi, że spisy te drukuje się i oprawia w twarde oprawy, zamiast pozostawiać je w sieci, tam światu dostępne. Nie cieszy mnie ani nie martwi fakt, że mimo postępu technik badawczych stale potrzebujemy badaczy spisowych i badaczy spisków. Martwiło mnie kiedyś, że w konkursach grantowych przeznaczamy na humanistykę mniej pieniędzy niż na rewitalizację czołgów znoszonych, second hand

– Dla mnie wystarczającą racją mojej pracy jest rozumienie ze strony mojego Denkkollektiv, bliźnich w profesji, czy sekty, jak często nazywamy koleżanki i kolegów ze wspólnoty badawczej. Podobnie jak entomologów interesują ustalenia entomologii. Jak Władimira Nabokowa obchodziły ustalenia entomologii i entomologię ustalenia entomologa Nabokowa.

Nie przejmuję się, że nie rozumiem „lingwistyki klinów” ani światowych dyskusji na temat handlu morskiego na Morzu Południowochińskim. Nie wypowiadam się, choć się nią interesuję, o genezie trójpodziału w indoeuropejskim świecie mentalnym. Nie pasjonuje mnie jeszcze to i owo. Nie kontestuję dziejowej roli piemonckich praktyk kulinarnych, wolę tu akurat obserwację uczestniczącą i badania terenowe nad francuskimi i włoskimi wpływami w kuchni piemonckiej. Wtedy nie obchodzi mnie to, że mamy niewielkie szanse na wiarygodne ustalenia w tej sprawie. Tak jak odpowiedź na pytanie, czy kuchnia alzacka jest francuska czy niemiecka? Wystarczy mi, że jest alzacka.

Nie zabiegam o to, aby wszyscy historycy rozumieli, uznawali i sami pozorowali, że wiedzą, o co chodzi w historycznych traktatach Michela Foucaulta lub filozoficznych dylematach Paula Ricoeura, wspaniałych esejach Johana Huizingi, Norberta Eliasa, czy co głosi Roland Barthes w pracy Roland Barthes par Roland Barthes[26].

– Nie odmawiam racji istnienia żadnej dziedzinie wiedzy i nawet nie oczekuję wzajemności.

– Nie kultywuję skłonności do odmawiania racji bytu niezrozumiałych dla mnie narracji o świecie. Najprzód kiedy czegoś nie rozumiem, to właśnie to stwierdzam.

I wreszcie – mało tego, od najdawniejszych moich doświadczeń z tzw. metodologią pojmuję ją jako dyscyplinę opisową, a nie normatywną. Metodologia historii to nie jest instrukcja obsługi dla historyka do badania czegokolwiek ani, profesorze Stobiecki – przewodnik metodyczny dla historyka wojskowości.

Dobrze pamiętam scjentystyczne nawoływania moich mistrzów i moje dziewicze piski na ten temat. W żadnym razie w 1999 r., co suponuje prof. Stobiecki, nie byłem ani naukoznawczym, ani metodologicznym normatywistą[27]. Nie śniłem o wpływie metodologii na losy historii ani na losy czego- i kogokolwiek. Nie miałem nic do dodania na temat tego, jak dana kultura materialna i symboliczna zradza swoją praktykę wcielania przemocy w życie. Ani nie spodziewałem się, że mi ktokolwiek ukaże świat wojny w tym kontekście. Co więcej, nie uważam, żeby z metodologii historii musiały/miały wynikać jakieś dyrektywy badawcze np. dla historyków, zwłaszcza historyków wojskowości. Nie redagowałem metodologicznej instrukcji obsługi dla historyka wojskowości. Gdybym miał pouczać historyka wojskowości, znaczyłoby to tyle samo, co pouczenia historyka wojskowości dla szefa obsługi startu F–35, jak ma zapuścić ten piękny design jako śmiercionośne urządzenie[28].

Bardzo dawno temu argumentowałem w dyskusji z prominentnym profesorem, że to nie ja powinienem upraszczać dyskurs dziedziny, którą uprawiam, aby trafić do słuchacza. Popularyzować, wulgaryzować, we francuskim tego słowa znaczeniu, zamieniać język domeny czy mój profesjonalny slang nawet na rzecz nieprofesjonalnego jeszcze języka i obrazu świata zwłaszcza naszej egzaltowanej adeptki czy buńczucznego adepta. To nie moja wina, że adeptka zawsze uczyła się tylko tego, co mieściło się jej w głowie, albo tego, co ucząca ją koleżanka matki stwierdzała, że to mieści się w jej głowie.

Ani adept, ani ja nie możemy liczyć na to, że plejada autorów, zwłaszcza nieżyjących, będzie uczyć się języka współczesnego słuchacza i w nim wypowiadać swoje idee. To ty, adepcie, powinieneś uczyć się od znawców, od mistrzów, klasyków i heretyków[29]. Ty ku nim sięgasz. Nie oni schodzą do ciebie i tłumaczą ci w twoim języku to, co już wiesz. Nie chodzi o ustanowienie języka dialogu na poziomie adepta, ignoranta, lecz na poziomie dyscypliny, którą zgłębiasz. To nie ja, profesor pochylający się nad traktatem filozoficznym, mam zostać historykiem maturzystą, lecz ty magistrem historii, absolwentem uniwersytetu. To student się uczy, gdy czyta Habermasa czy Webera, Gadamera, Cassirera, Witolda Kulę, Blocha, Topolskiego… Żaden z nich już nam się nie spopularyzuje. To ty musisz dosięgnąć ich myśli, to ty od nich się uczysz, to ty zdobywasz wiedzę, którą dotąd nie dysponowałeś. To nie wykładowcy mają się przestawić na amatorskie rozumienie świata i klepać znane o znanym z nieznajomym. Nie ja mam zostać pomocnikiem murarza, lecz ty inżynierem, architektem, urbanistą… To nie ja mam być wielbicielem, amatorem pięknej i smutnej literatury historycznej, pophistory, lecz ty profesjonalnym badaczem, archiwistą, nauczycielem historii, twórcą gier historycznych, platform edukacyjnych, filmów historycznych…

Argument o potrzebie przystępności metodologii historii jest niepoważny. Nie ja mam uprzystępniać kompetencję zawodową, lecz ty masz ją zdobyć. Uczyń ją sobie swoją! To ty studiujesz, a nie ja uczę ciebie. To ty się studiujesz z moja pomocą[30].

Dlatego też to ty – jeśli masz za cel profesjonalizację swej wiedzy o przeszłości – musisz dosięgać akademickiej wiedzy historycznej, w tym szczególnie metahistorycznej wiedzy o historiografii. Płytko, tyle co w programie studiów, głębiej, jeśli to twoja specjalność np. dyplomowa. Jeszcze głębiej, więcej i lepiej wtedy, gdy będziesz liczyć na to, że opublikujesz artykuł, wygłosisz referat na konferencji, po którym niezależnie od promotora, protektora naukowego zaprosi cię ktoś do Nowej Zelandii na dorosłą konferencję naukową z uczestnikami spoza wyspy, tj. kiedy legitymizuje cię wspólnota badawcza.

Nie zależy mi na popularności opartej na popularyzowaniu, lecz na popularności opinii, że w zakresie mojej zawodowej kompetencji skutecznie pomagam zdobywać ją innym. Metodologia (w tym historii) pełni funkcję majeutyczną. Metodologia historii nie jest ani nauką pomocniczą, ani nauką posiłkującą, ani nawet tylko teoriopoznawczym zapleczem historii. Jest inspirowaniem wspólnotowego myślenia, dyskutowania, racjonalizowania i regulowania. Materiałem do autorefleksji nad kulturowymi uregulowaniami naszego postępowania naukowego czy akademickiego w obszarze nauk historycznych.

Podstawowym zadaniem akademickiej metodologii historii jest uświadomienie przyszłym zawodowcom, że studiowanie historii to zapoznawanie się z historyczną składową kultury[31].

Metodologia historii w postaci, jaką uprawiam od początku lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia, tj. pod szyldem kulturologicznej epistemologii historii, odsłania aprioryczne figury myślenia historycznego i aposterioryczne konsekwencje narracji historycznych. Zastanawia się nad genezą myślenia historycznego i jego zmiennością, od kiedy – powiem w skrócie – myślenie w kategoriach częściowej metamorfozy przekształciło się w metaforyczne, w którego centrum stoją metafory generowania i zmienności. Epistemologia historii śledzi, jak to metafory myślenia panujące w danej epoce zawłaszczają/organizują dyskursy historyczne i historiograficzne narracje. Dzięki temu dostarczają one „profesjonalnych” gatunkowych treści dla komunikacji kulturowej. Przy okazji przypomnę prof. Stobieckiemu, że historiografia jest jednym z najbardziej systematycznych świadectw kultury antyczno-zachodnioeuropejskiej (europejsko-atlantyckiej?). Specjalne badania nad myśleniem ludzkim tropem zapisów historiograficznych to właśnie byłoby badanie kultury w skali très, très longue durèe. To byłoby, w moim przekonaniu, zadanie godne nowoczesnej historii historiografii.


[1] Komentarz do tekstów prof. Jana Pomorskiego i prof. Rafał Stobieckiego. 

[2] Polecam tezę, sentencję Paula Valéry: „Degas cenił sobie język malarstwa. Ten język, jak każdy inny język sztuki, nie jest wzorem precyzji: artystom wystarcza rozumieć się na tyle, żeby się mogli porozumiewać. Podobnie jest z filozofami”. P. Valéry, Degas, taniec, rysunek, tłum. J.Guze, Warszawa 1993, s. 10.

[3] Niektórym z nich wydaje się, że skoro są historykami zawodowymi, winna im być przystępna każda wiedza towarzysząca myśleniu historycznemu. Co więcej, powinna być ona usłużna historykowi i zrozumiała. Tak po prostu, nawet bez zapoznawania się z nią uprzednio. Mało tego, nie powinna przekraczać jego zdrowego rozsądku. Dodatkowo, z tej racji, że historyk jest jakoby uświęcony dotykaniem przeszłości via źródła historyczne, jego wiedza jest szlachetniejszego rodzaju. Już np. historyk historiografii biorący za źródło twórczość Długosza jest gorszy niż ten, który ustala, jakie to chorągwie zaprezentował kronikarz w Banderia Prutenorum. Ten, który powtórzy coś za źródłem, jest lepszy od tego, który prowadzi studia porównawcze nad narracjami historiograficznymi. Ten ostatni konstatuje bowiem zjawiska, których nie odnotowuje źródło. Dane visible to dane źródłowe, danych invisible w źródłach nie ma, są więc „wątpliwej wiarygodności”.

[4] Rozprawa habilitacyjna pt. „Pytania esencjalne”, w której spotykamy interesującą nas opinię, „napisana w pierwszej połowie 1923 r. i przesłana na ręce prof. K[azimierza] Twardowskiego w sierpniu tegoż roku, doszła do wiadomości ośrodka filozoficznego lwowskiego w jesieni 1923 r. wywołała tam zainteresowanie samym dotychczas u nas nie poruszanym tematem […]. Opublikowana po niemiecku w «Jahrbuch für Philosophie und Phӓnomenologische Forschung» (B. VII) w zimie – jak podaje Ingarden – 1924/25”. Szczegóły znajdujemy we wstępie Danuty Gierulanki do siódmego tomu serii „Dzieła Filozoficzne” Ingardena pt. Z teorii języka i filozoficznych podstaw logiki (Warszawa 1972, s. 7), tamże fragment wstępu do tomu przygotowywanego przez samego Ingardena. Zacytowałem fenomenologa polskiego, także dlatego że uwodzi mnie sformułowanie „rozprawa […] doszła do wiadomości ośrodka filozoficznego lwowskiego w jesieni 1923 […]”.

[5] Wprzódy publikuje Kmita tekst pt. Świat jako przedmiot uzgodnień społecznych, w tomie Kulturowe konteksty idei filozoficznych (red. A. Pałubicka, Poznań 1997) i przedrukowuje jako rozdział w zbiorze J. Kmita, Późny wnuk filozofii. Wprowadzenie do kulturoznawstwa (Poznań 2007, s. 184–191). A więc jako zagadnienie więcej niż podręcznikowe, raczej godne skryptu z gatunku Introduction.

[6] Jakkolwiek „niezrozumiałość” dotyczy zwykle cech wiedzy (wypowiedzi, teorii, koncepcji, artykułu, dziedziny i dyscypliny…) powodujących standardową taką właśnie – ogólnie biorąc bądź grupową – recepcję tejże wiedzy. Ingardenowskie „nieporozumienie” z kolei to relacja między nadawcą a odbiorcą, która – pominąwszy ich wrażenia – na obserwatorze postronnym i niestronniczym robi wrażenie, że mamy do czynienia właśnie z qui pro quo. Tu niezrozumiałość i nieporozumienie traktuję jako sytuacje podobne. Problem, czy można z pożytkiem dla sprawy oddzielić efektywność komunikowania od owocności rozumienia, rozważam gdzie indziej.

[7] Paradygmat Kuhnowski w zastosowaniu do historiografii zgłębiali m.in. Jan Pomorski (Paradygmat New Economic History) i Gwidon Zalejko, badając stalinowską historiografię radziecką jako paradygmatyczną zarządzaną zdogmatyzowaną teorią. Termin „paradygmat” ma całą pulę znaczeń: naukoznawczą, bodaj metodologiczną oraz medialną o luźnym okazjonalnym znaczeniu.

[8] Godne analizy jest zagadnienie tzw. nierozumienia technicznego, które – wedle dystynkcji Kmity – występuje, gdy odbiorca jakoby rozumie pytania, jakie stawia sobie autor tekstu, natomiast nie rozumie odpowiedzi. Kwestie tę rozważam gdzie indziej, podobnie jak całe bogactwo problemów wynikających z ustaleń Ajdukiewicza, Ingardena, Kmity.

[9] Jednych z pierwszych moich odkryć w dziedzinie humanistycznego rozumienia interpretacji było uznanie, że godnym wstępem do rozumienia np. współczesnego malarstwa byłoby powiedzenie „nie rozumiem”, niźli stwierdzenie wygłoszone np. na widok aktów Picassa: „nie tak wyglądają piersi kobiety, sam wczoraj na własne dłonie widziałem…”.

[10] Napomknę tylko z braku miejsca, że w pewnych kręgach dyskusyjnych jako argument ostateczny bywa stosowane stwierdzenie: „ja tu chyba czegoś nie rozumiem…?” Lub: „czy ktoś z Państwa cokolwiek z tego rozumie?”. Eksklamacja tego rodzaju, jakkolwiek literalnie jest przyznaniem się jej autora do niewydolności, rozumiana jest retorycznie jak zarzut wobec oponenta. Wyrażenia: „nie rozumiem…”, „tego nie da się zrozumieć…” itp., funkcjonują jako zarzut pod adresem co najmniej zrozumiałości wypowiedzi, a bywa też w istocie, sensu wypowiedzi, nie zaś niedostatku zdolności do rozumienia, jakiejś kompetencji czy w ogóle tzw. inteligencji odbiorcy. Kiedy byłem młodym doktorem, otrzymałem cios ze strony starszego od innych profesora. „Nie rozumiem w ogóle, o czym pan mówi…”, orzekł mój krytyk. Odpowiedziałem, że współczuję, ale może to nie ja jestem odpowiedzialny za nieusuwalny od lat stan nierozumienia tego zagadnienia przez pana profesora…

[11] Nie rozwijam go dalej; zob. np. list Ajdukiewicza do Ingardena z 1928 r. o niejasnościach w sprawie stanowiska na uniwersytecie klwowskim oraz o tzw. pierwszeństwie w sprawie koncepcji zdań pytajnych. Zob. pouczający tekst: A. Horecka, Geneza i rozwój Ajdukiewiczowskiej teorii pytań. Erotetyka Kazimierza Ajdukiewicza a erotetyki Bernarda Bolzana, Kazimierza Twardowskiego i Romana Ingardena, „Filo-Sofija”, R. XV, nr 28 (2015/1/I), s. 165–202.

[12] Uczęszczałem wytrwale na seminaria doktorskie cytowanego tu wytrwale filozofa i wytrwale na nich milczałem. Omawiałem z kolegą wytrwale do rana podejmowane tam tematy. Testowaliśmy następnie wytrwale, czy nasze rozmowy korespondują z wypowiedziami na kolejnych seminariach. Doczytywaliśmy wytrwale autorów, których nazwiska padały na kolejnych spotkaniach. Przez ponad rok rozumieliśmy na tyle mało, że nie mieliśmy pewności, czy zdołamy postawić sensowne pytanie, nie mówiąc o tym, czy jest sens uraczyć już uczestników seminarium jakąś kilkuzdaniową wypowiedzią. Gdy wreszcie odważyłem się odezwać, w reakcji na moją uwagę koleżanka zadomowiona w gronie seminarzystów zareagowała stwierdzeniem: czy wiecie, jaki był wynik wczorajszego meczu? Inni uczestnicy seminarium w skupieniu oglądali za oknem budzącą się do życia wiosnę.

Ta opowieść ilustruje, jak długo może trwać proces rozpoznawania dyskursu, aby rozpoczęło się rozumienie wypowiedzi w danej dziedzinie myślenia powstałej.

[13] Szerzej o tym aspekcie, deiktycznym sensie komunikowania i rozumienia: W. Wrzosek, Historical thinking in the light of the assumptions of historical semiotics. (In The margin of Boris Uspenskij’s Ego Loquens), w ostatnim bodaj numerze „Historyki” (2021, t. 51) oraz niebawem Prefigurations thinking about thinking, tekst dedykowany z kolei prof. Krzysztofowi Maciejowi Kowalskiemu.

[14] J. Kmita, Późny wnuk filozofii. Wprowadzenie do kulturoznawstwa, Poznań 2007, s. 185.

[15] Symptomem tego stanu rzeczy jest tzw. nierozwiązywalność fundamentalnych problemów filozoficznych, zwłaszcza tzw. metafizycznych. Tak zwane uniwersalne problemy są nimi dlatego, że ich sens jest historycznie zmienny i kolejne epoki, nurty, konteksty myślenia proponują „ostateczne” rozwiązania, ale pozostawiają nierozwiązane stare ich przyległości, zwłaszcza jeśli odpowiedzi miałyby mieć zasięg ponaddyscyplinarny.

[16] J. Kmita, Późny wnuk…, s. 185.

[17] Na przykład moją fundowaną w brązowej książce z 1995/2011 oraz w jej kontynuacji O myśleniu historycznym z 2009 r. – epistemologię historii.

[18] Skutkiem tego byłoby nie tylko uzurpowanie sobie instruowania nauczycieli akademickich, czego mają uczyć, ile regularnie nadsyłać co miesiąc nowy zestaw metodologicznych newsów. Żaden z nich nie zdążyłby wpłynąć na wyobraźnię wykładowcy czy studentki, bo stawałby się – już za chwilę – passé.

[19] O filozofii i kulturze postmodernistycznej. Rozmowa z Jerzym Kmitą, rozmawiają: Edward Karpowicz, Piotr Przybysz, „VIEL,O,SOPHIE, Akademickie Pismo Filozoficzne” (Poznań) 1990, nr 2 (4)/1991, nr 1 (5), s. 79–95.

[20] Tamże, s. 83. Najważniejszą dla mnie rzeczą – po tej stronie mniej ważnych rzeczy – jest suwerenność intelektualna jednostki.

[21] Tamże, s. 80.

[22] Oponenci z pozycji meta- to także zdroworozsądkowcy przywiązani m.in. do realizmu naturalnego, którzy np. optują za tym, że to Słońce krąży wokół Ziemi. Mało tego, wokół jego/jej daczy, daczy obserwatora. Upierają się, że rano słoneczko było nad kompostownikiem, a wieczorem nad strefą grillowania. Zawsze wschodzi i zachodzi za tymi obiektami, to ono wędruje codziennie, przecież nie grill… „Wzrokowcy” zawsze mają lepsze poświadczenia niż „teoretycy”. W latach trzydziestych w dyskusjach między historykami cen a historykami tradycyjnymi ci ostatni kwestionowali istnienie średnich cen sezonowych na zboże na podstawie tego, że nie ma poświadczenia, aby po takiej cenie ktoś kupił zboże. Panie, tego nie ma w źródłach, wykrzykiwał dyskutant.

[23] Nie da się nawet w skrócie wyłożyć, co rozumiem przez stwierdzenie, że myślenie historyczne – historia w jej różnych wcieleniach – jest jednym z fundamentów komunikacji kulturowej. Zakodowane „w odruchach świadomości” myślenie historyczne funduje semantykę komunikacji kulturowej, w ogóle ją uruchamia…

[24] Wyjątkiem jest krytyka mojej koncepcji metafory historiograficznej przeprowadzona na kilkudziesięciu stronach przez jednego z najbardziej inspirujących i wnikliwych filozofów kultury, Artura Dobosza. Czyni mi on respekt, poświęcając mi rozdział. Widnieję tam jako godny uwagi autor obok takich tuzów współczesnej myśli, jak Max Black, Donald Davidson, Paul Ricoeur, Richard Rorty, Jerzy Kmita. A. Dobosz, Szkice o metaforze, Poznań 2016; cz. IV pt. Wrzoska koncepcja metafory historiograficznej, s. 77–108. Mało tego, mogę dzięki niej coś poprawić i przemyśleć jeszcze raz. Warto także prześledzić głosy na temat mojej koncepcji w: O myśleniu historycznym raz jeszcze (red. M. Moskalewicz, W. Werner, „Sensus Historiae. Studia Interdyscyplinarne” 2014, t. 15, nr 2, s. 11–110).

[25] Szerzej: Wycinanki o wczesnej aktywności ministra edukacji i nauki (5–9) oraz o miejscu nauczyciela, zwłaszcza historii, w dzisiejszej Polsce (35, 38–40) na łamach portalu ohistorie.eu.

[26] Roland Barthes par Roland Barthes, Paris 1975.

[27] Może i nawet prof. Stobiecki pamięta to spięcie moje z dyskutantem na Zjeździe Historyków we Wrocławiu., ale może był zbyt młody, aby rozumieć, o co wtedy szło? Częstym domniemaniem historyków w obcowaniu z metodologiem jest przypisywanie mu zadania instruowania ich, co i jak mają robić, bo niby jest on znawcą metod badawczych. Bierze się to zapewne stąd, że etymologizuje się terminy: od metody do metodologii, od metody do metodyki. A może od metodologii do metodysty czy modystki? A ja napisałem tekst pt. Wojna w systemie społecznym Fernanda Braudela. To był tekst tyleż o wojnie, ile – w większym stopniu – o Braudelu i jego koncepcji historiozoficznej.

[28] Jest tu jakaś doza demagogii, ale służy ona dobrej sprawie.

[29] Adept to niekoniecznie ten, dla którego ktoś adaptuje Heideggera do jego nieuzbrojonej i niewinnej świadomości. To ten, który stale awansuje swój obraz świata do świata myśli filozofa niemieckiego, jego kontynuatorów i komentatorów.

[30] Pomyśl, studencie historii, ile „procent materiału” potrzebnego na egzaminy opanowujesz z pomocą nauczyciela akademickiego? Dziesięć? Dwadzieścia procent? Reszta to przecież wynik samodzielnego studiowania! Niestety, najczęściej wkuwania.

[31] Profesor Pomorski podkreśla wagę przypisów w moich tekstach. Dziękuję za uznanie. I tutaj: podstawowym zadaniem historycznej edukacji akademickiej jest przekonanie przyszłego nauczyciela czy badacza, że ma on do czynienia z myślowymi, językowymi obrazami tzw. przeszłości – narracjami, książkami, artykułami itd. – o niej, a nie skończonymi, prawdziwymi jej obliczami, zaklętymi w skrypcie, jednym podręczniku. Ani tym bardziej wręcz z nią samą, przeszłością jedną jedyną i prawdziwą jako taką, jak to bywało dotąd w edukacji przedakademickiej. Tu jest pluralizm obrazów przeszłości: tak widzi kulturę średniowiecza Jacques Le Goff, tak w innym horyzoncie antropologicznym Marc Bloch, inaczej Georges Duby, inaczej tropem kategorii kultury Aron Guriewicz, w mikrohistorycznej perspektywie Carlo Ginzburg, a inaczej Henryk Samsonowicz czy Karol Modzelewski. Najlepsi, uznani, najwięksi.


Korekta językowa: Beata Bińko




Jest diagnoza, nie ma recepty. Po lekturze Uwag o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii Wojciecha Wrzoska nieco polemicznie

RAFAŁ STOBIECKI

Jest diagnoza, nie ma recepty. Po lekturze Uwag o tak zwanej niezrozumiałości metodologii historii Wojciecha Wrzoska nieco polemicznie[1]

Dyskusja o metodologii historii na portalu o historie.eu, w której biorą udział prof. Wojciech Wrzosek, prof. Jan Pomorski i prof. Rafał Stobiecki jest dedykowana prof. Cezaremu Kukli w związku z jubileuszem 45-lecia pracy naukowej. Autorzy i Redakcja życzą jubilatowi spełnienia w pracy naukowej.

Z przyjemnością zabieram się do skreślenia kilku komentarzy dotyczących wypowiedzi Wojciecha Wrzoska. Czynię tak z kilku powodów. Po pierwsze, niejako obliguje mnie do tego wieloletnia znajomość z autorem – to on opiniował swego czasu moją rozprawę habilitacyjną, która wiele mu zawdzięcza, a potem los zrządził, że ja byłem recenzentem jego wniosku profesorskiego. Po drugie, tekst uważam za ważny i istotny dla środowiska historycznego. Wreszcie po trzecie, od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że cierpimy na deficyt poważnej rozmowy o historii, której integralną częścią jest refleksja metodologiczna. Zbyt często pomijamy milczeniem prace koleżanek i kolegów, czy to z lenistwa intelektualnego, czy też mając w głowie świadomość, że recenzje, polemiki, omówienia, noty, choć stanowią ważną część życia akademickiego, to przecież „nie przynoszą punktów”. Szeroko rozumiane działy recenzyjne naszych „branżowych” pism, takich jak „Historyka” czy „Klio Polska”, są na to, proszę o wybaczenie, spektakularnym dowodem. Zagubiliśmy gdzieś fundamentalną dla humanistyki potrzebę rozmowy, międzypokoleniowego dialogu, wymiany doświadczeń[2]

Wypowiedź Wojciecha Wrzoska odczytuję jako wyraz troski o przyszłość historiografii czy, szerzej, humanistyki w Polsce. Mnie także od jakiegoś czasu prześladuje myśl o postępującej jej marginalizacji. Ostatnio jeden z kolegów napisał mi w e-mailu, że coraz mniej jesteśmy potrzebni w świecie zarzekającym się, iż niezbędni są ci, którzy „objaśniają”, „tłumaczą”, „odnajdują sensy” etc. Ale zaraz dodał, że oświeciła go jego była studentka, obecnie pracująca w korporacji – otóż jesteśmy nadal potrzebni do „objaśniania”, przez co świat zarządzania rozumie zdolność do napisania zrozumiałym językiem tego, co w dyskursie fachowym (np. informatycznym) byłoby nieczytelne. Jesteśmy więc potrzebni, by napisać zrozumiałą instrukcję obsługi telewizora. I tyle. Cel zbożny, ale czy o takie „objaśnianie” nam, humanistom, chodziło?

Wrzosek występuje w obronie fundamentalnej roli myślenia historycznego w kulturze zarówno na poziomie filozoficznej refleksji nad przeszłością, jak i w sensie konieczności przebudowy edukacji historycznej na różnych szczeblach – tych szkolnych i tych uniwersyteckich[3].

Lektura tekstu poznańskiego metodologa skojarzyła mi się z „wiekową” już, bo pochodzącego z ubiegłego stulecia opinią holenderskiego badacza, jednego z koryfeuszy paradygmatu postmodernistycznego – Franklina Ankersmita: „zamiast badać historię, zacznijmy o niej myśleć”. W tym duchu odczytuję przesłanie eseju Wrzoska i gotowy jestem się z nim zgodzić.

O przyczynach tzw. niezrozumiałości metodologii historii Wojciech Wrzosek pisze, że ten popularny zarzut „wyrażany jest śmiało wtedy, gdy jego autor liczy na poklask podobnie myślącej licznej grupy wsparcia. Im więcej jest zwolenników tezy o niezrozumiałości metodologii, tym chętniej jest ona głoszona. Opinii o zawiłości, niezrozumiałości, mętności tekstów metodologicznych nie trzeba uzasadniać, wystarczy się powołać na vox populi historyków”, a dalej dodaje, że „kariery naukowe robią i ci, którzy szczycą się ignorowaniem metodologii”. Mam wątpliwości zarówno co do zasadniczej trafności tej diagnozy, jak i towarzyszącej jej argumentacji. O tym będę pisał w dalszej części. Teraz zauważę tylko, że można by odnieść wrażenie, iż niewielkie środowisko metodologów historii jest celowo i świadomie marginalizowane w obrębie całościowo rozumianej rodziny polskich badaczek i badaczy spod znaku Klio.

W kolejnych partiach tekstu, zastanawiając się nad tytułowym problemem, Wojciech Wrzosek przywołuje dwa autorytety – Jerzego Kmity i Romana Ingardena. Obaj zgadzają się, że istota zagadnienia polega na niewłaściwym rozpoznaniu przez czytelniczkę/czytelnika „pytań, jakie stawia autor tekstu”. Różnią się jednak co do zasadniczych powodów, dla których tak się dzieje. W pewnym uproszczeniu ten pierwszy niezrozumiałość filozoficznie ugruntowanej metodologii tłumaczy bądź „naturą” dyscypliny, bądź brakiem kompetencji czytelniczki/czytelnika, ten drugi zaś winą obarcza autora, który w sposób nie dość klarowny wykłada swoje myśli. Nie jest dla mnie jasne, po której stronie opowiada się Wrzosek, całościowa wymowa tekstu sugeruje, że bliżej mu do stanowiska Kmity.

Wreszcie ostatnia warstwa Wrzoskowej argumentacji odnosi się do rozróżnienia za Richardem Rortym „mowy poetyckiej” i „mowy naukowej”, w znaczeniu rozszerzającym, za Jerzym Kmitą, na „mowę prywatnej wyobraźni” i „mowę publicznej argumentacji”. Zdaniem Wrzoska kłopot z dyskursem historycznym polega na tym, że lokuje się on gdzieś między tymi dwiema orientacjami. W zależności od kontekstu, naszych możliwości poznawczych próbujemy się odnaleźć w jednym lub drugim, albo też, jeżeli dobrze rozumiem, mieszamy je ze sobą. Niezrozumiałość rozważań filozoficzno-metodologicznych wynika w tym przypadku z tego, że często nie chcemy czy nie potrafimy przekroczyć granicy między światem historii klasycznej i nieklasycznej. Ta pierwsza, ponieważ bliska jest mentalnie beletrystyce i publicystyce historycznej, zamyka nas na inne sposoby konceptualizowania przeszłości, obecne w wizji nieklasycznej. To owa niewspółmierność obu historiografii, wsparta ich odmienną strategią metaforyzacji świata historycznego, odpowiada za tytułową niezrozumiałość metodologii historii.

Dzieje się tak również dlatego, że jesteśmy wychowywani w określonym modelu szkolnej edukacji historycznej, opartym na myśleniu w kategoriach my/oni, zdominowanym przez historię polityczno-militarną, w którym wiedza historyczna zostaje sprowadzona do czystej faktografii, często zupełnie ze sobą niepowiązanej. To czyni obywatela, jak podkreśla Wrzosek, w dużym stopniu bezbronnym wobec pozanaukowych dyskursów o przeszłości, w duchu, dodaję od siebie, np. rozważań o Wielkiej Lechii czy tyleż efektownej, co bałamutnej publicystyki Piotra Zychowicza.

Czy taka diagnoza, przedstawiona tu jedynie skrótowo, wyczerpuje pytanie o przyczyny tzw. niezrozumiałości metodologii historii? Z perspektywy Wrzoskowej zapewne tak. Zdaje się on mówić, że na gruncie klasycznej historiografii myślenie o metodologii napotyka poważne i w gruncie rzeczy nierozwiązywalne problemy.

Pora na zapowiedziane w tytule uwagi polemiczne.

Zacząć wypada od samego tytułu. Sposób jego sformułowania przez dodanie wyrażenia „tak zwanej” sugeruje niejako, że mamy do czynienia z problemem pozornym. A przecież tak nie jest. „Niezrozumienie” nie opisuje jakiegoś stanu wymyślonego, jest realne. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że większość „klasycznych” historyczek i historyków nie czuje potrzeby filozoficznej refleksji nad przeszłością, przyznaje to zresztą sam Wrzosek, informując o „vox populi historyków”. Tym samym już nie na poziomie semantycznym poznański badacz zdaje się poniekąd unieważniać rzeczywisty problem. Widzi tylko jedną stronę medalu, winiąc za ową niezrozumiałość dużą część środowiska, która niechętnie spogląda na metodologię, bo ją lekceważy lub też nie ma wystarczającej wiedzy, aby uczynić ją zrozumiałą. Tymczasem pozostaje jeszcze środowisko metodologów – czy ono czasem także nie ponosi winy za brak dialogu? Jednym z powodów jego braku jest niewypracowanie języka komunikacji z dużą częścią środowiska, języka mniej z ducha „mentorskiego”, a bardziej nastawionego na dialog czy polemikę, uznającego jednak specyfikę dwóch historiograficznych światów.

Inne pytanie, jakie warto postawić w związku z lekturą artykułu Wojciecha Wrzoska, brzmi, czy tekst zachęca do takiej „myślotwórczej” refleksji nie tylko wąskie grono teoretyków historiografii, lecz także jakąś znaczącą część środowiska historyczek i historyków reprezentujących różne specjalności badawcze.

Moim skromnym zdaniem czyni to w sposób niesatysfakcjonujący. Dlaczego? Przede wszystkim w stylistyce Wojciecha Wrzoska za dużo jest refleksji formułowanej z poziomu meta-, a za mało odwołań do praktyki dziejopisarskiej, z oczywistych powodów bliższej środowisku. W tekście zabrakło mi choćby śladowej tej formy analizy historiograficznej, którą poznański metodolog zaproponował swego czasu we wciąż inspirującej książce Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii (1995). Studium to, będące erudycyjną interpretacją dziejów XX-wiecznej historiografii francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem dorobku szkoły Annales, jest pełne egzemplifikacji odwołujących się do konkretnych dzieł, klasycznych i nieklasycznych, formułowane przez Wrzoska tezy są zakorzenione nie tylko i nie przede wszystkim w jakiejś ogólnej wizji historii jako dziedziny kultury, ale wyrastają z momentami błyskotliwej analizy prac historycznych. Choć nie wszystkie jego tezy obroniły się w okresie późniejszym, jak choćby przekonanie, że „klasyczna wizja historii będzie funkcjonowała w kręgu beletrystyki historycznej”, a „metafory bezpośredniej antropomorfizacji świata minionego” zostaną zdezawuowane (obserwacja bieżącej „produkcji historycznej” w Polsce świadczy raczej o tym, że mamy do czynienia z renesansem „klasycznej historiografii”), nie zmienia to faktu, że wspomnianą monografię warto czytać i dziś[4].

W kontekście jego wypowiedzi chciałoby się jednak zapytać o przykłady takich książek historycznych, których autorki i autorzy bądź manifestują jakąś godną uwagi postawę czy świadomość metodologiczną, i takich, które są dowodem kompletnej „abstynencji od teorii”. Jestem przekonany, że wiedza metodologiczna jest potrzebna czy wręcz niezbędna środowisku w szerokim znaczeniu, nie tylko w sensie rozważań filozoficznych nad naturą dziejów i sposobów ich poznawania, lecz także jako dyscyplina odsłaniająca niejako kuchnię pracy historyków – prowadzącą od postawienia problemu, przez pytania badawcze, po formułowanie takich czy innych interpretacji.

Inną barierą utrudniającą Wrzoskowemu tekstowi dotarcie do szerszego grona historyczek i historyków jest, wielokrotnie krytykowany, rodzaj mentorskiego tonu w stosunku do koleżanek i kolegów. Duża część z nas (piszę to z perspektywy swojego pokolenia) ma jeszcze żywo w pamięci reakcję części środowiska na Metodologię historii i Teorię wiedzy historycznej Jerzego Topolskiego. Zarzuty dotyczące hermetycznego języka i nadmiernie skomplikowanych analiz należały do typowych[5]. W rezultacie w środowisku pozostał – mam wrażenie, że dziedziczony w następnych pokoleniach – uraz wobec tytułowej metodologii historii. Traktowanej jako niepotrzebna, jedynie komplikująca własne badania. Skutkuje to do tej pory powszechnym, z niewielkimi wyjątkami, nieczytaniem książek i artykułów z tej dziedziny.

Inna, na poły anegdotyczna, reakcja na rozważania metodologiczne kojarzy mi się z referatem Wojciecha Wrzoska na Powszechnym Zjeździe Historyków Polskich we Wrocławiu (1999). Po wygłoszeniu tekstu jeden z prominentnych historyków wojskowości zapytał autora dramatycznym tonem: „Panie Profesorze, to jak my w końcu mamy uprawiać historię?”. Nie muszę dodawać, że Wojciech Wrzosek słabo odnalazł się w przydzielonej mu roli „metodologicznego przewodnika”.

Sądzę, że metodologowie historii dopóty nie będą słuchani przez środowisko, dopóki nie zaczną odnosić się, choćby w formie recenzji, do konkretnych książek historycznych, tym samym do uchwytnej praktyki dziejopisarskiej. Jak dotąd niewiele mamy przykładów takich wypowiedzi. Jedna z niewielu, jaka przychodzi mi do głowy, to polemika Jana Pomorskiego z Andrzejem Nowakiem, która z tego, co mi wiadomo, odbiła się szerokim echem zarówno wśród metodologów, jak i badaczek/badaczy dziejów najnowszych[6].

Warto także pamiętać, że specjalistki i specjaliści od metodologii historii nie mieli i nie mają monopolu na „myślenie historyczne”. Nie byli przecież metodologami, że wymienię jedynie kilka przykładów z XX-wiecznej historiografii, Henri Marrou, Witold Kula, Richard J. Evans czy Marc Bloch. A przecież ich dzieła odegrały istotną rolę w modernizacji historiografii i do dziś warto je czytać. Inspirujemy się też obecnie książkami takich historyków, jak Krzysztof Pomian czy Timothy Snyder, choć trudno ich zaliczyć do najszerzej nawet pojętego środowiska metodologów. Ich sposób uprawiania refleksji metodologicznej powstaje jakby na marginesie, ale przecież w ścisłym związku z ich praktyką dziejopisarską. I bywa równie interesujący jak uwagi Wojciecha Wrzoska. Bliskie mi z wielu względów Rozważania o historii Witolda Kuli uważam do dziś za swoisty wzór traktatu metodologicznego, nie tylko w sensie intelektualnego rozliczenia z epoką stalinowską. To samo można powiedzieć o dużo słynniejszej Pochwale historii Blocha. Większość zasygnalizowanych tu jedynie autorów i ich dzieł mieściła/mieści się w dużym stopniu w świecie historiografii klasycznej, co diagnozę Wrzoska podaje w wątpliwość.

Nie rozumiem także, dlaczego poznański metodolog już w pierwszym akapicie swojego tekstu odmawia historii historiografii prawa do snucia własnej filozoficznej refleksji nad przeszłością. Czyżby nie było jej w twórczości, wymieniam przykładowo, Mariana Henryka Serejskiego, Andrzeja Feliksa Grabskiego czy Andrzeja Wierzbickiego? Studium tego ostatniego Wschód–Zachód w koncepcjach dziejów Polski to przecież książka par excellence historiozoficzna. Piszę to, nie tylko dlatego że jako „prosty” historyk historiografii poczułem się nieco dotknięty, ale przede wszystkim by upomnieć się o inną, jak sądzę ważną, formę metodologicznego namysłu nad historiografią.

W środowisku toczy się walka o, mówiąc językiem Pierre’a Bourdieu, kapitał symboliczny poszczególnych dyscyplin, najważniejszy, gdyż dający dostęp do innych w obrębie coraz bardziej rozrastającej się nauki historycznej. Przedstawiciele metodologii historii są w tej walce zarówno osamotnieni, jak i marginalizowani, także, co chciałbym z całą mocą podkreślić, po części z własnej winy. Piszę to ze smutkiem jako przedstawiciel siostrzanej dyscypliny. Obecne w humanistyce mody, polityka naukowa państwa (parametryzacja i starania o granty), narastająca konfrontacja między historią a pamięcią stanowią kontekst wspomnianego konfliktu. Głos Wojciecha Wrzoska odczytuję jako upominanie się o środowiskowe znaczenie teoretycznego namysłu nad przeszłością. Każdy z nas bowiem, świadomie lub nie, odwołuje się przecież w praktyce badawczej do jakiejś „prywatnej filozofii historii”. Warto o tym pamiętać.


[1] Za rozmowę na temat tego tekstu dziękuję dr. Andrzejowi Czyżewskiemu. 

[2] Za próbę przełamania tych tendencji gotowy jestem uznać ostatnią ankietę na temat stanu polskiej historiografii ogłoszoną w „Kwartalniku Historycznym” nr 1 z 2021 r., http://kh-ihpan.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=101:1-2021&catid=8&Itemid=107&lang=pl (dostęp 25.02.2022).

[3] Na ten temat zob. Wycinanki 38 i 39 zamieszczone w portalu ohistorie.eu.

[4] W. Wrzosek, Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii, Wrocław 1995, s. 142.

[5] Po 1989 r. doszły do nich inne, związane z uwikłaniem Jerzego Topolskiego w marksizm. Skutkowało to słabo uzasadnionymi i często absurdalnymi oskarżeniami o ideologizację historii.

[6] J. Pomorski, „Appeasement” jako ostrzeżenie. Rozważania o historiografii i polityce historycznej (Wokół Pierwszej zdrady Zachodu Andrzeja Nowaka), „Dzieje Najnowsze” 2017, nr 3; A. Nowak, Czy w politycznej historii jest miejsce na kategorię „zdrady”?, tamże.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wokół „Wycinanek”. Publicystyka prof. Wojciecha Wrzoska

Wokół „Wycinanek”. Publicystyka prof. Wojciecha Wrzoska

Prof. dr hab. Wojciech Wrzosek z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu jest metodologiem historii. Od kilkudziesięciu lat zajmuje się teoretyczną refleksją nad histografią. Równolegle do swojej pracy naukowej uprawia publicystykę. Jest stałym współpracownikiem portalu ohistorie.eu, gdzie od dłuższego czasu w serii „Wycinanki” publikuje felietony dotyczące nauki, historii, historiografii, filozofii, edukacji, polityki, tematów bieżących. Seria felietonów „Wycinanki” jest znakomitym pretekstem do tego, by porozmawiać nie tylko o podejmowanych w poszczególnych tekstach niezwykle ważnych zagadnieniach, ale także o wyzwaniach stojących przed historykiem, humanistą we współczesnym świecie – o roli historyka, humanisty, naukowca zaangażowanego.

W dyskusji udział biorą:

Prof. dr hab. Wojciech Wrzosek,

Prof. dr hab. Jan Pomorski,

Prof. dr hab. Rafał Stobiecki,

Prof. dr hab. Krzysztof Zamorski,

Prof. Wiktor Werner,

Prowadzenie: Prof. Ewa Solska,

Realizacja wideo i podcastu: Prof. Piotr Witek




Historiografia PRL – czyli co zamiast podręcznika? Debata z udziałem prof. Rafała Stobieckiego

Portal ohistorie.eu zaprasza na relację wideo i podcast z dyskusji online wokół książki Rafała Stobieckiego „Historiografia PRL. Zamiast podręcznika” wydanej w roku 2020 nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego.

Spotkanie nosi tytuł: „Historiografia PRL – czyli co zamiast podręcznika? Debata z udziałem prof. Rafała Stobieckiego”

W spotkaniu biorą udział:

Prof. Mariusz Mazur (UMCS), Prof. Paweł Sierżęga (UR), Rozmowę prowadzi: Prof. Violetta Julkowska (UAM)



Spotkanie online odbyło się w piątek 18.06.2021 r. na
portalu ohistorie.eu

Relacja wideo i podcast ze spotkania są dostępne na portalu
ohistorie.eu oraz w naszych mediach społecznościowych YouTube, Facebooku i
Twitterze.  

Realizacja wideo i podcastu: dr hab. Piotr Witek




Wypełniając „Kwestionariusz do oceny rocznej pracowników naukowo-dydaktycznych…” Kilka uwag na temat stanu polskiej humanistyki, ze szczególnym uwzględnieniem historii.

RAFAŁ STOBIECKI

Instytut Historii UŁ

Wypełniając „Kwestionariusz do oceny rocznej pracowników naukowo-dydaktycznych…” Kilka uwag na temat stanu polskiej humanistyki, ze szczególnym uwzględnieniem historii

 

Minęło już ponad pół  roku  od zainicjowanej przez zdobywający coraz większą popularność w środowisku, nie tylko historyków, lubelski  portal ohistorie dyskusji na temat stanu polskiej humanistyki wywołanej wystąpieniem p. minister Magdaleny Gawin[1]. Większość uczestników ówczesnej debaty, słusznie jak się okazało, sceptycznie oceniało główne tezy zawarte w wypowiedzi członkini rządu. W swojej wypowiedzi starałem się dostrzec szansę na zmiany, część postulatów p. minister gotowy byłem poprzeć (co spotkało się z krytyką części Koleżanek i Kolegów, wyszedłem na „pierwszego naiwnego”, trudno) , z innymi polemizowałem. Jej apel o większe docenienie w polityce naukowej osiągnieć nauk humanistycznych, zmianę systemu parametryzacji obowiązującego na polskich uczelniach, pozostał głosem „wołającego na puszczy”. Na marginesie dodam, że p. minister nie raczyła ustosunkować się do publikowanych na portalu wypowiedzi, tłumacząc w jednej z audycji telewizyjnych, że nie została zaproszona do dyskusji. Mało to przekonywujące. Po pierwsze, mnie i innych uczestników do udziału w tej debacie też nikt specjalnie nie zapraszał. Różne osoby włączały się do niej raczej spontanicznie. Po drugie, jednym z obowiązków urzędnika państwowego jest reagowanie na głosy opinii publicznej.  Dziś sytuacja uległa zmianie i to zadecydowanie na gorsze. Niedawne decyzje p. ministra Przemysława Czarnka, związane z bezprecedensową i bezprawną korektą listy czasopism punktowanych, powszechnie krytykowana przez środowisko akademickie, tylko pogłębiły ogólny chaos i zamieszanie związane z systemem oceny pracowników naukowych.

Chciałbym zabrać ponownie głos w tej debacie, formułując kilka uwag, które nasunęły mi się na marginesie wypełniania uczelnianego Kwestionariusza  do oceny rocznej pracowników naukowo-dydaktycznych za rok 2020 dla potrzeb dodatku motywacyjnego. Zacznę od krótkiej, niezbędnej w tym przypadku dygresji. Jak wiadomo, sam system oceny pracowników naukowych został wprowadzony przez p. minister Barbarę Kudrycką i od początku budził kontrowersje. Pamiętam burzliwe dyskusje nad nim na posiedzeniach macierzystej Rady Wydziału Filozoficzno-Historycznego. Wówczas byłem jego zwolennikiem, ponieważ uważałem, że nienormalna jest sytuacja w której jedna osoba zatrudniona np. na stanowisku profesora nadzwyczajnego, publikuje przez kilka lat, dwa czy trzy  artykuły popularno-naukowe, a inna, w tym samym czasie potrafiła opublikować książkę i kilkadziesiąt innych tekstów w postaci artykułów, rozdziałów w pracach zbiorowych czy recenzji. W moim głębokim przekonaniu było to niesprawiedliwe i działało demotywująco na wiele Koleżanek i Kolegów, szczególnie tych, którzy dopiero zaczynali wspinanie się po szczeblach tzw. kariery naukowej. Z czasem przyzwyczailiśmy się do tego systemu oceny i niewątpliwie z biegiem lat przyniósł on pozytywne rezultaty. Niestety od jakiegoś czasu, jego zasady zaczęły ulegać zmianie, przede wszystkim w związku z wprowadzeniem ustawy 2.0, symbolizowanej przez p. ministra Jarosława Gowina. Wielokrotnie podkreślano, czyniła to także w swoim wystąpieniu p. minister M. Gawin, że nie uwzględnia on specyfiki nauk humanistycznych, dyskryminuje je w stosunku do innych dziedzin wiedzy, co przekłada się na system dotacji ministerialnych. Nie chcę tu powtarzać wielokrotnie przywoływanych argumentów. Podkreślę tylko, że leżąca u podstaw ustawy Gowinowej idea umiędzynarodowienia polskiej nauki nie przyniosła jak do tej pory znaczącej poprawy miejsc polskich uczelni w międzynarodowych rankingach, a w przypadku nauk humanistycznych zagroziła poważnym kryzysem, z którym będziemy się zmagać za kilka lat. Myślenie o uniwersytecie w kategoriach korporacji, stawianie na kierunki przynoszące zysk, postępująca, nie natrafiająca na żaden sprzeciw środowiska, biurokracja ministerialna i uczelniana ( można powzdychać tylko, to w gruncie rzeczy mało szkodliwej biurokracji z czasów „słusznie minionych”), tworzą w Polsce, wyjątkowo niesprzyjający klimat dla uprawiania humanistyki. Ostatnim „paranoicznym” przykładem jest związany z parametryzacją ministerialną wymóg   udowadniania znaczącego wpływu na otoczenie społeczne, zgłaszanych przez poszczególne jednostki tzw. monografii wybitnych. Konia z rzędem temu kto zrozumie pisane nowomową ministerialną wytyczne, a drugiego, dla tych, którzy sensownie potrafią uargumentować ów wpływ. Książka, nawet najbardziej wybitna, mająca szansę stać się klasyką polskiej humanistyki w przyszłości, nie może być traktowana jak wynalazek znajdujący zastosowanie w przemyśle. Jak porównywać np. nowy lek, przynoszący przełom w leczeniu jakiejś choroby  z edycją źródłową ? To oczywiste, ale nie dla ministerialnych urzędników.  

Wracam do głównego wątku. Wspomniany kwestionariusz, jest częścią systemu oceniającego pracowników i działa w mojej macierzystej uczelni od kilku lat. Jest to system, dodam, mający dodatkowo zmotywować pracowników do publikowania. Tym którzy  wykazywali się  odpowiednim wynikiem punktowym ( liczba punktów jest co roku modyfikowana, generalnie musi ona przekraczać średnią dla wszystkich pracowników Wydziału), Uniwersytet Łódzki fundował i dalej ma zamiar to robić,  dodatek do pensji wynoszący kilkaset złotych.  W tym roku jego wypełnienie jest obowiązkowe dla wszystkich pracowników Wydziału, ze względu na zbliżającą się parametryzację ministerialną, którą objęte zostaną wszystkie uczelnie wyższe i struktury Polskiej Akademii Nauk. Jak wiadomo, według nowej ustawy oceniane będą dyscypliny, a nie jednostki. Niedawno znowelizowana wersja kwestionariusza składa się z następujących punktów: I. Osiągnięcia naukowo-badawcze (chodzi o publikacje); II. Inne osiągnięcia naukowe (dotyczą one udokumentowanego pobytu naukowego przez okres co najmniej siedmiu dni w „uczelni notowanej w Academic Ranking of World Universities) ; III. Realizowane lub współrealizowane projekty badawcze (chodzi o granty międzynarodowe i krajowe) ; IV. Nagrody i wyróżnienia spoza UŁ ( nagrody ministra i inne wyróżnienia międzynarodowe i krajowe); V. Wybrane elementy działalności dydaktycznej oraz organizacyjnej (można odnotować np. napisanie nowego programu studiów, zorganizowanie międzynarodowej lub krajowej konferencji naukowej, udział w działaniach promujących naukę, punkty dostaje się także za wypromowanie doktora). Dla oceny pracownika, kluczowe znaczenie, choćby ze względu na zastosowaną punktację, mają części I i III, czyli te, które wiążą się z rodzajem  publikacji  i pozyskiwaniem grantów. Pozostałe punkty mają charakter pomocniczy. 

Jak działa w praktyce wspomniany i narzucony przez ustawę 2.0 system parametryzacyjny, pozwolę sobie pokazać na własnym przykładzie. Co budzi moje zasadnicze wątpliwości ? Po pierwsze, pozwalam sobie zakwestionować, trudną do obrony w przypadku nauk humanistycznych, a szczególnie historii, różnicę w punktacji między monografiami publikowanymi w językach obcych ( w przypadku historii, głównie po angielsku, w wydawnictwach umieszczonych na poziomie II Wykazu wydawnictw MNiSZW (stara nazwa) a tymi, które zostały opublikowane po polsku ( w oficynach znajdujących się na poziomie I Wykazu wydawnictw MNiSZW). Za tę pierwszą można otrzymać 450 punktów, za tę drugą 150. Wspomniany przelicznik i tak jest w przypadku UŁ korzystny dla humanistyki, bo np. na Uniwersytecie Warszawskim wygląda on inaczej i w jeszcze większym stopniu dyskryminuje przedstawicieli rodziny nauk o człowieku. Jednak sama różnica między publikacją obcojęzyczną a polską wydaje się kuriozalna. W środowisku powszechnie wiadomo, że sam fakt opublikowania książki w języku angielskim (prac tych przybywa, ale i tak stanowią one margines w światowej „produkcji naukowej z zakresu historii”), nie jest często wyróżnikiem jej poziomu naukowego. Poza tym cały szereg wybitnych publikacji z dziedziny nauk humanistycznych nie ma szans na publikację po angielsku, gdyż ich wartość naukowa ma ograniczony zasięg i po prostu nie spotkają się tam z żadnym zainteresowaniem. Nie dość powtarzać, że historiografia polska jest i pozostanie historiografią prowincjonalną, o ograniczonym zasięgu czytelniczym i nie ma ona najmniejszych szans w konkurencji z wiodącymi naukami historycznymi Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Niemiec. Jej naturalnym środowiskiem jest kraina języka polskiego i ewentualnie obszar Europy Środkowo-Wschodniej.  Jeśli istnieje rzeczywista potrzeba pokazania  „polskiego punktu widzenia” w międzynarodowej debacie historycznej, to należy to robić publikując po angielsku popularne syntezy dziejów Polski, czy też monografie wybranych, korespondujących z myślą historyczną na Zachodzie problemów np. w postaci badań nad Holocaustem czy obywatelskich tradycji Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tymczasem, jeśli się nie mylę, od czasów wieloautorskiej History of Poland z czasów PRL, nie ukazała się w języku angielskim żadna licząca się  praca przedstawiająca całość dziejów Polski. Do niedawna myśleliśmy, że wyręczy nas Norman Davies. Przy całym szacunku dla dorobku tego wybitnego badacza i wielkiego ambasadora polskiej historii na Zachodzie, od opublikowania God’s Playground minęło już kilkadziesiąt lat. Biorąc to wszystko pod uwagę, tak rażąca dysproporcja w punktowaniu każdej (podkr. – R. S.) monografii, ze względu na język w którym została opublikowana, nie ma najmniejszego sensu. Zniechęca potencjalne  Autorki i Autorów do ich pisania.

Po drugie, zasady wspomnianego kwestionariusza, ugruntowują zabójczą dla humanistyki, żywiącej się większymi formami pisarskimi, dysproporcję w punktacji monografii i artykułów w czasopismach. Odwołując się do własnego przykładu podam, że wydana drukiem w ubiegłym roku książka Historiografia PRL. Zamiast podręcznika zasłużyła na 150 punktów, czyli tyle samo (po uwzględnieniu specjalnego przelicznika), co opublikowany we współautorstwie artykuł w „Tekstach Drugich” (najwyżej punktowane polskie czasopismo w dziedzinie humanistyki). Mogłem go sobie policzyć za tyle punktów, bo współautorka – Monika Stobiecka, reprezentuje inną dyscyplinę naukową – w tym przypadku  historię sztuki ( to kolejne parametryzacyjne kuriozum).  Dodam na marginesie, że wspomniana książka, z której jestem dumny i która jak do tej pory spotkała się z przychylnym przyjęciem środowiska, jest ukoronowaniem moich trwających od doktoratu badań na historiografią polską po 1945 r. a artykuł  z „Tekstów Drugich” powstał jakby na marginesie moich naukowych zainteresowań. Jeszcze bardziej spektakularnym wyrazem zgubnego wpływu ministerialnej parametryzacji na stan polskiej humanistyki ( proszę wybaczyć ten patos), jest punktacja dotycząca wydawnictw źródłowych, z których część ministerstwo łaskawie godzi się  traktować jako monografie. Tak się złożyło, że zeszłym roku ukazała się trzytomowa (każdy tom po blisko 1000 stron) edycja korespondencji Jerzego Giedroycia z historykami i świadkami historii. Publikacja  została nagrodzona Nagrodą Ministra, otrzymała też dwa inne prestiżowe, ogólnopolskie wyróżnienia. To wielka satysfakcja dla mnie jako kierownika zespołu realizującego grant Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki  oraz jego uczestników: Sławomira M. Nowinowskiego, Annny Brzezińskiej i Mileny Przybysz-Gralewskiej. Pięć lat pracy i dobrze, jak myślimy wspólnie,  wykorzystane pieniądze podatników. A jak to się przekłada na parametryzację ? Otóż według uzgodnionego przez nas wszystkich, przelicznika dotyczącego wkładu pracy w finalne dzieło, otrzymałem zań 180 punktów (sic !), czyli mniej więcej tyle ile za jeden artykuł w wysokopunktowanym czasopiśmie zachodnim. 

Po trzecie, system parametryzacyjny praktycznie wykluczył z możliwości zgłaszania do oceny pewne typy, ważnych dla autorów i środowiska publikacji. Mam na myśli rozdziały w pracach zbiorowych ( można zgłosić tylko jedną taką publikację za 20 punktów), recenzje (zero punktów), artykuły popularno-naukowe (zero punktów), nawet te drukowane w ogólnopolskich periodykach (to w tym kontekście można ewentualnie mówić o wpływie społecznym).  Niepunktowane są także teksty w językach kongresowych, jeśli publikujące je wydawnictwa nie znajdują się na wspomnianej liście ministerialnej. Konsekwencje są/będą różnego rodzaju. Ponownie  odwołam  się do własnego przykładu, ok. 40% mojego dorobku naukowego, którego nie mam zamiaru się wstydzić ( są tam także teksty obcojęzyczne – rosyjskie, niemieckie), w ogóle nie zostanie uwzględniona w parametryzacji. W przypadku mojego przyjaciela z IH UŁ, z którym rozmawiałem, to jeszcze więcej, blisko 50 %. Czy to ma jakiś sens ? Powyższe praktyki już rodzą określone rezultaty. Ten sam przyjaciel, opowiadał mi, że do wydawanego właśnie wydawnictwa zbiorowego, teksty zgłosiły głównie profesorki i profesorowie, a młodzi pracownicy, często obiecujący i mogący się pochwalić znaczącymi już osiągnięciami, gremialnie odmówili. „Nie opłaca się”, brzmiała wprost lub pośrednio  formułowana odpowiedź w mailach do redaktorki tomu. Młodzi ludzie wiedzą bowiem, że ich przyszłość naukowa zależy od wyników parametryzacyjnych. Jeśli tak dalej pójdzie, skutecznie oduczymy ich pisania monografii, syntez, wydawania źródeł, nie będą tym zainteresowani. Jak wtedy będzie wyglądała polska historiografia ? W optymistycznym scenariuszu, dodam bardzo wątpliwym, (opublikowanie tekstu w renomowanym periodyku zachodnim nie jest sprawą łatwą, wie to każdy, kto chociaż raz próbował), dominować w niej będą drobne formy, z których trudno będzie ułożyć jakąś całość. Wiadomo, że to redakcje zachodnie decydują o tym jaka tematyka jest aktualnie „modna”. Poza tym tam także obowiązuje zasada publish or perish. Jakie szanse publikacji w wysoko punktowanym, zachodnim periodyku ma historyczka czy historyk zajmujący się na co dzień dziejami Ciechanowa, historią polskiego osadnictwa w Małopolsce w XIII wieku, czy  losami Polaków na Wschodzie po 1939 r. ? Zamiast więc badać to, co należy do szeroko pojętych obowiązków polskich historyków, będziemy zajmować się tym na co aktualnie jest koniunktura, co zyska akceptację zachodnich recenzentów. To wszystko nie znaczy, że opowiadam się przeciwko kontaktom z nauką zachodnią, wspólnym projektom np. polsko-niemieckim czy polsko-czeskim. Chodzi raczej o zachowanie rozsądnych proporcji.  Nikt nie zbada za nas, posłużę się bliskim mi przykładem, intelektualnego dziedzictwa Drugiej Wielkiej Emigracji, bo nikogo na świecie to po prostu nie interesuje. Trzeba mieć świadomość, że mityczne „umiędzynarodowienie” polskiej nauki historycznej, nie rozwiąże większości jej problemów, i nie uczyni jej nagle jedną z wiodących historiografii w skali globalnej. W scenariuszu bardziej pesymistycznym pewne gatunki piśmiennictwa historycznego np. recenzje, po prostu znikną, zastąpią je krótkie noty czy to w wersji papierowej czy internetowej, ograniczone życie naukowe zamknie się w jeszcze mniejszych niż obecnie, pilnie strzeżonych bańkach. Już dziś działy recenzji czołowych polskich periodyków cierpią na brak autorów, publikowane w nich teksty najczęściej przypominają bezkrytyczne streszczenia, albo kurtuazyjne uwagi pod adresem książki Koleżanki lub Kolegi. To samo może spotkać pracochłonne i nisko punktowane wydawnictwa źródłowe. Nie zastąpi ich digitalizacja, bo z natury rzeczy (są oczywiście wyjątki), tak dostępne źródła pozbawione są redakcyjnego opracowania.

I na koniec, jeszcze jedna uwaga o wymiarze symbolicznym.  Częścią uniwersyteckiej tradycji, sięgającej co najmniej XIX w., jest wydawanie ksiąg pamiątkowych, honorujących, z okazji jubileuszu,  szczególnie zasłużone dla środowiska postaci. Zgoda, bywają one na różnym poziomie, czasem bardziej, czasem mniej ciekawe, są jednak jakąś ważną formą kultywowania wspólnoty akademickiej, szacunku dla naszych mistrzów.  Ostatnio usłyszałem od jednego z kolegów z innego uniwersytetu, że tamtejszy dyrektor instytutu odmówił przyznania jakichkolwiek środków finansowych na księgę, która miała uczcić odchodzącego na emeryturę kolegę. Swoją odpowiedź negatywną uzasadnił zdaniem: „przecież za to nie ma punktów”.

Stosowany obecnie  system parametryzacji  przekłada się na przyszłość humanistyki na uniwersytetach. Decyduje o wysokości dotacji dla poszczególnych dyscyplin, rozstrzyga o tzw. algorytmach, według których rozdziela się środki dla poszczególnych wydziałów. Jeśli zostanie utrzymany, prawdopodobnym scenariuszem jest likwidacja większości wydziałów humanistycznych na polskich uniwersytetach. W tak skonstruowanych realiach, humanistyka musi przegrać w konkurencji np. z naukami ścisłymi czy biologicznymi.  

Tyle, nie do końca uporządkowanych uwag, które nasunęły mi się w związku z „nieszczęsnym” kwestionariuszem. Chętnie przeczytałbym, co o tym sądzą moje Koleżanki i Koledzy. Może tym razem zabierze głos także p. minister M. Gawin. Mam bowiem wrażenie, że w przypadku kolejnych, zapewne szykowanych projektów reformy polityki naukowej, postawa jedynie reaktywna, pisanie kolejnych  listów protestacyjnych, czy ostatnio podjęta próba  „naprawiania” listy ministra P. Czarnka nie wystarczą.  Tym bardziej, że ostatnia wypowiedź Borysa Budki, pośrednio sugeruje, że brak zrozumienia dla potrzeb polskiej humanistyki, może cechować dużą część polskiej klasy politycznej[2]. Konkludując,   ten stolik na którym spoczywa przyszłość polskiej humanistyki trzeba po prostu wywrócić. Cywilizowane państwo musi zadbać o stan  nauk humanistycznych, odejść od neoliberalnej, ostatnio dodatkowo opartej na kolesiostwie, wizji nauki polskiej. Nie da się jej uprawiać pod strychulec, kiedyś ideologiczny, dziś biurokratyczny. Nauka  w Polsce,  w tym humanistyka, potrzebują nie tylko i nie przede wszystkim pieniędzy. W dużo większym stopniu potrzebują  wymagającego, ale także życzliwego mecenasa, a nie coraz bardziej biurokratycznego administratora. System finansowania i oceny polskiej humanistyki trzeba stworzyć od nowa, przy pomocy zupełnie innej filozofii.  Wciąż jeszcze wierzę, że jest to możliwe.


Przypisy:

[1] Głosy w dyskusji zostały zamieszczone na portalu http://ohistorie.eu/?s=Gawin+ (dostęp 8.05.2021)

[2]Szerzej na ten temat zob. tekst mojego instytutowego kolegi A. Kompy, Czym podpadliśmy liderowi opozycji, “Gazeta Wyborcza” 3.IV.2021.


Redakcja językowa: Beata Bińko   

 




Jerzego Giedroycia przygody z historią i historykami

Portal ohistorie.eu zaprasza do obejrzenia i wysłuchania relacji wideo oraz podcastu ze spotkania online pt. Jerzego Giedroycia przygody z historią i historykami.

Wydarzenie zostało zorganizowane w ramach cyklu otwartych,
interdyscyplinarnych seminariów humanistycznych portalu ohistorie.eu.

Tematem debaty było wydawnictwo „Mam na Pana nowy zamach…
Wybór korespondencji Jerzego Giedroycia z historykami i świadkami historii
1946-2000”.

W dyskusji wzięli udział redaktorzy tomów: prof. Rafał Stobiecki (UŁ) i dr hab. Sławomir M. Nowinowski (prof. UŁ) oraz prof. Jan Pomorski (UMCS) i dr hab. Mirosław Filipowicz (prof. KUL).

Rozmowę poprowadził dr hab. Sławomir Łukasiewicz (prof. KUL)


Spotkanie odbyło się 5 marca 2021 r. o godzinie 16:00.

Wideo i podcast są dostępne na portalu ohistorie.eu oraz w
naszych mediach społecznościowych na platformie YouTube, Facebooku oraz
Twitterze.  

Jerzego Giedroycia przygody z historią i historykami



Zachęcamy Państwa do odwiedzania naszego portalu www.ohistorie.eu i lektury zamieszczanych na
nim artykułów, recenzji, opinii i wywiadów oraz oglądania i słuchania relacji
wideo i podcastów z organizowanych przez nas naukowych spotkań.

Zachęcamy także Państwa do
subskrybowania naszego kanału na platformie YouTube oraz polubienia profilu na
Facebooku. 

Realizacja wideo i podcastu

Dr hab. Piotr Witek




Czy humanistyka w Polsce ma przyszłość? Kilka uwag po wystąpieniu minister Magdaleny Gawin

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

RAFAŁ
STOBIECKI

Instytut Historii, Uniwersytet Łódzki

Czy humanistyka w Polsce ma przyszłość? Kilka uwag po wystąpieniu minister Magdaleny Gawin

Zacznę od
swego rodzaju preliminariów. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że państwo polskie
ma wobec humanistyki obowiązki. Wynikają one z tego, że, po pierwsze, winno ono
dbać o rozwój nauki i kultury narodowej, po drugie, nikt nie jest w stanie
wyręczyć struktur państwowych w tej działalności, po trzecie wreszcie,
znakomita większość instytucji nauki i kultury – w tym uniwersytety – jest w
Polsce utrzymywana z dotacji państwowej, to znaczy z naszych, podatników,
środków.

Jednocześnie mamy wszyscy świadomość, że wystąpienie pani minister trudno rozpatrywać poza towarzyszącym mu kontekstem. Jaki jest ten kontekst? Niezbywalnym jego elementem są trwające od 2015 r. rządy Zjednoczonej Prawicy, które w pamięci wielu reprezentantów środowiska zaznaczyły się m.in. zmianą dyrekcji Muzeum II Wojny Światowej, kwestionującą nie tylko istniejące prawo, lecz także dobre obyczaje, „wrogim przejęciem” Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie czy podtrzymywanym przez wiele miesięcy i, jak się okazało, skutecznym sprzeciwem ministra kultury i dziedzictwa narodowego Piotra Glińskiego dotyczącym powtórnego mianowania Dariusza Stoli na stanowisko dyrektora Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.

Druga ważna
część tego kontekstu to reforma nauki i szkolnictwa wyższego autorstwa
Jarosława Gowina (tzw. Ustawa 2.0). Nawiązując do wcześniejszych reform,
sygnowanych nazwiskami Barbary Kudryckiej i Leny Kolarskiej-Bobińskiej, ustawa
usankcjonowała system finansowania nauki, w tym humanistyki, oparty na
parametryzacji i grantach zewnętrznych, oferowanych przez ministerstwo. System
ten, ochrzczony, w dużym stopniu trafnie, przez środowisko mianem „punktozy” i
„grantozy”, ma racjonalne jądro. Problem, jak wielokrotnie zwracano uwagę,
polega wszakże na tym, iż nie uwzględnia on specyfiki humanistyki i narzuca jej
rozwiązania z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych. Jednym z jego
kluczowych elementów jest nacisk na umiędzynarodowienie polskiej humanistyki, z
silnie zaznaczoną preferencją dla publikacji w języku angielskim. Temu
rozwiązaniu miały służyć rankingi wydawnictw i czasopism ustalone przez władze
ministerialne. W ich efekcie powstała wyraźna dysproporcja między periodykami
polskimi a zagranicznymi. Dość powiedzieć, że najwyżej punktowane w szeroko
rozumianej humanistyce pismo „Teksty Drugie” otrzymało sto punktów, natomiast
czołowe periodyki z dziedziny historii, takie jak „Kwartalnik Historyczny” czy
„Dzieje Najnowsze”, po punktów siedemdziesiąt. Jest to znacząco mniej, o 100
lub więcej procent, od porównywalnych z nimi prestiżem w obrębie narodowych
tradycji naukowych periodyków zachodnich.

Głos minister
Magdaleny Gawin na X Kongresie „Polska Wielki Projekt 2020” staram się
odczytywać życzliwie. Tak czynię też w odniesieniu do jego głównej tezy zawierającej
się w haśle „unarodowienia humanistyki”. Na czym miałoby ono polegać? Minister Gawin
mówiła m.in. „[…] humanistyce w Polsce zagraża
umiędzynarodowienie i rozumienie w technokratyczno-urzędniczy sposób […]
największe dzieła w historiografii albo w krytyce literackiej powstawały nie po
to, żeby zachwycić Paryż czy Londyn, tylko były całkowicie skoncentrowane na
kompletnie niezależnej sferze twórczości. Nie możemy do humanistyki stosować
zasady punktacji, ona po prostu zniszczy polską humanistykę i to w kilku
obszarach”.

Pani minister
Magdalena Gawin przywołała w tym miejscu jeden przykład, mówiąc, że państwo
winno wspierać takie projekty jak choćby ponowne odczytanie rękopiśmiennych
tekstów Jana Kochanowskiego, bo po prostu nikt tego za nas nie zrobi. W
późniejszej wypowiedzi na Facebooku, w polemice z Piotrem Osęką, zwróciła uwagę
na przygotowaną przez PIW edycję pism Elizy Orzeszkowej. Do tych przykładów
dodałbym jeszcze jeden – dd lat nierozwiązany problem finansowania „Polskiego
Słownika Biograficznego”. Nieporozumieniem jest przecież sytuacja, kiedy władze
„Słownika” występują o granty z Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki i
zastanawiają się, czy otrzymają to wsparcie, czy też nie. Ten i inne fragmenty wypowiedzi
Magdaleny Gawin chciałbym odczytywać, być może naiwnie, jako deklarację wsparcia
państwa dla projektów unikatowych, z wielu względów ważnych dla kultury
polskiej.

Zgadzam się
także z myślą, że wprowadzenie do humanistyki zasad parametryzacji wzorowanych na naukach przyrodniczych wiąże
się często z promowaniem „rzeczy wtórnych, mało wartościowych, które wpisują
się w politykę centrów silniejszych”. Nie jest prawdą, że jesteśmy skazani na
takie właśnie zasady oceny naszego dorobku. Pokazują to choćby zmiany
wprowadzone w Ustawie 2.0, które zastąpiły absurdalne przeliczniki zrównujące w
punktacji dwa tzw. dobrze punktowane artykuły z monografią, nad którą pracuje
się zazwyczaj kilka lat. Obecne rozwiązania są lepsze, co nie znaczy, że dobre.
Należy doprowadzić do ich zmiany. Potrzebne są twarde kryteria pozwalające
odróżnić poważną naukową monografię od słabej, dobrą popularyzację od takiej,
która niczego nie wnosi do naszej dotychczasowej wiedzy. Pani minister wskazała
na potrzebę docenienia prac opartych na źródłach pierwotnych (archiwalnych).
Pozostawiając na marginesie spór o to, czy praca wykorzystująca konkretny zasób
archiwalny jest zawsze lepsza od stawiającego ciekawe pytania studium
bazującego na źródłach wtórnych z drugiej ręki, sądzę, że jest to krok w dobrym
kierunku. Do wspomnianych kryteriów można by dołączyć inne: opinie niezależnych
ekspertów, recenzje w prasie fachowej i popularnej, otrzymane przez publikacje
ogólnopolskie nagrody czy nawet nominacje do nich.

Nie sposób pominąć także
kolejnego fragmentu wypowiedzi, w którym Magdalena Gawin stwierdza, że
problemem humanistyki, a zwłaszcza historii jest to, iż przez trzydzieści lat
funkcjonowania wolnej Polski „stworzyły się prawdziwe puste plamy” dotyczące „zwłaszcza
okupacji niemieckiej”. Abstrahując od niezbyt szczęśliwego określenia „puste
plamy” (autorka zapewne intencjonalnie zrezygnowała z innego – „białe plamy”), należy
się zastanowić, czy także ta myśl nie znajduje odzwierciedlenia w praktyce
dziejopisarskiej. Nie rozwijając tego wątku, warto zauważyć, że po 1989 r. nie
powstała żadna praca porównywalna z monumentalnym studium Czesława Madajczyka
na temat okupacji niemieckiej na ziemiach polskich, brakuje systematycznych badań
nad kulturą lat 1939–1945, w niewielkim stopniu prowadzone są studia nad
historią społeczną i gospodarczą obu, nie tylko niemieckiej, okupacji.
Ryzykując pewne uproszczenie, można przyjąć, że od kilkunastu lat polska
historiografia zajmuje się głównie tym, czy Polacy w czasie wojny kolaborowali
z Niemcami i wydawali Żydów, czy też przeciwnie – zachowywali się bohatersko i
na przekór wszystkiemu udzielali im pomocy. W rezultacie na przykład w
odniesieniu do II wojny światowej szerzą się różnego rodzaju mitologie
dotyczące liczby polskich ofiar tego konfliktu. Sam słyszałem, jak jeden z
referentów na konferencji, profesor z UKSW, mówił o kilkunastu milionach
Polaków, którzy zginęli w czasie wojny. Inni, mimo gruntownych badań
archiwalnych przeprowadzonych przez Albina Głowackiego, wciąż powtarzają liczbę
ponad miliona Polaków wywiezionych w głąb ZSRR w latach 1939–1941. To tylko
wybrane przykłady. O słabości tych badań we współczesnej historiografii w
odniesieniu do okupacji niemieckiej pisał wielokrotnie Robert Traba.

Należy również przyznać Magdalenie
Gawin rację, kiedy upomina się o przywrócenie w humanistyce, w tym historii, relacji mistrz–uczeń, o
odnowę systemu seminaryjnego. Dodam od siebie, że jej zanik skutkuje upadkiem
szkół w historiografii, o czym miałem okazję pisać w tomie lubelskim
poświęconym historiografii dziejów najnowszych.

Wypowiedź Magdaleny Gawin budzi zarazem mój niepokój, a momentami sprzeciw. Rodzi się on w miejscu, gdy mówi ona o narzucaniu nam przez mityczny Zachód obcych ideologii kolonializmu, postkolonializmu, „wszystkich dyskursów mniejszościowych, w tym też gender”. Kiedy krytykuje brak wolności badań na uniwersytetach, dowodząc istnienia „cenzury za pomocą nacisku, żeby nie zajmować się pewnymi obszarami badań”. Mam wrażenie, że w tym kontekście nie chodzi już o dobro humanistyki, lecz o toczącą się na naszych oczach „wojnę ideologiczną”. Nie zgadzam się także z diagnozą, że ktoś próbuje „instrumentalizować uniwersytety”, a rolą władzy jest rozbijanie tych „zmonopolizowanych, wąskich środowisk, które bronią się zaciekle”. Unikiem, podyktowanym być może skrótową formą wypowiedzi, jest brak wskazania, o jakie środowiska chodzi. Obawiam się, że w tym przypadku zwrócilibyśmy z panią minister uwagę na zupełnie odmienne zagrożenia.

Polskiej historiografii czy,
szerzej, humanistyce nie zagraża bowiem, jak sądzę, umiędzynarodowienie, ale
raczej brak w polityce naukowej właściwych proporcji i mechanizmów
pozwalających promować to, co może być polskim wkładem w rozwój wiedzy o
przeszłości, a potrzebą obrony tego, co stanowi fundament tożsamości narodowej.
Punktem odniesienia dla polskich historyków winna być poza Zachodem również Europa
Środkowo-Wschodnia, a także Rosja. W tej dziedzinie mamy do czynienia z wieloma
zaniedbaniami. Od lat brakuje na przykład nowej syntezy dziejów
Europy Środkowo-Wschodniej, nawiązującej do bogatych tradycji historiografii
emigracyjnej (Oskar Halecki, Piotr S. Wandycz). Nie mówiąc już o opracowaniach
poświęconych dziejom naszych sąsiadów – ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec,
Rosji i Ukrainy. Bazujemy tu ciągle na pracach powstałych przed 1989 r.

Niekwestionowanej potrzebie umiędzynarodowienia polskiej
nauki historycznej powinny towarzyszyć, wspierane przez państwo, tłumaczenia
prac polskich historyków na języki kongresowe. Od lat brakuje choćby dobrej, wydanej
po angielsku historii Polski. Sam Norman Davies, przy wszystkich jego
zasługach, już nie wystarczy. Tymczasem tłumaczy się trudno docierające do
opinii publicznej dokumenty albo wydaje zamiast poważnych prac naukowych –
kolejne albumy o Komendancie, Dmowskim, Hallerze, Dowborze, Janie
Pawle II, Stefanie Wyszyńskim, w czym specjalizuje się powołane w 2016 r.
kierownictwo Instytutu Pamięci Narodowej. Swoistym symbolem dokonań tej
ostatniej instytucji w dziedzinie wydawniczej było uczczenie 100-lecia
odzyskania niepodległości reedycją broszury Antoniego Chołoniewskiego Duch
dziejów Polski
.

Jaka będzie przyszłość polskiej humanistyki, w tym historii, zależy od nas
historyków, ale także od wsparcia państwa. Państwa rozumiejącego potrzebę
autonomii tej dziedziny nauki, jej specyfikę, wrażliwego na wszelkie przejawy
instrumentalizacji wiedzy o przeszłości. Chciałbym wierzyć, że wypowiedź
przedstawicielki władzy – dr hab. Magdaleny Gawin daje na to choćby niewielką
szansę. Mam też nadzieję, że zgodnie z jej prośbą na Facebooku udało mi się
„nie sprowadzić dyskusji o humanistyce do własnych uprzedzeń”.


Korekta językowa: Beata Bińko




Debata wokół książki prof. Jana Pomorskiego „Homo Metahistoricus”

Szanowni Państwo!!!

Zapraszamy do oglądania i wysłuchania debaty wokół książki Jana Pomorskiego: „Homo Metahistoricus. Studium sześciu kultur poznających historię” z udziałem:

prof. Jana Pomorskiego (UMCS), prof. Marii Solarskiej (UAM), prof. Krzysztofa Zamorskiego (UJ) i prof. Rafała Stobieckiego (UŁ).

Realizacja wideo: dr hab. Piotr Witek

Debatę można również wysłuchać w formie podcastu:




Spotkanie on-line wokół książki Jana Pomorskiego: „Homo Metahistoricus. Studium sześciu kultur poznających historię”, organizowane w ramach cyklu otwartych debat i seminariów humanistycznych portalu ohistorie.eu.

https://youtu.be/WisoFnt3JjA

Portal ohistorie.eu serdecznie zaprasza na pierwsze spotkanie on-line organizowane w ramach cyklu otwartych debat i seminariów humanistycznych. Przedmiotem dyskusji będzie książka Jana Pomorskiego pt. „Homo Metahistoricus. Studium sześciu kultur poznających historię”,

W dyskusji udział wezmą:
prof. Krzysztof Zamorski (UJ), prof. Rafał Stobiecki (UŁ) oraz prof. Jan Pomorski (UMCS). Panel poprowadzi prof. Maria Solarska (UAM).

Termin spotkania: 12 czerwca 2020 r., godz. 17:00.

Transmisja będzie dostępna na profilach społecznościowych portalu Ohistorie.eu oraz na kanale YouTube pod tym linkiem.



Słowa od Autora:

Niniejsza monografia to opowieść o moich subiektywnych spotkaniach z sześcioma kulturami poznającymi historię, sygnowanymi nazwiskami Jerzego Topolskiego, Zdzisława Cackowskiego, Krzysztofa Pomiana, Marca Blocha, Timothy’ego Snydera i Andrzeja Nowaka. To kultury poznające, w które ci wybitni humaniści są uwikłani, a nie oni sami, są tu przedmiotem badania. Chodzi o chwycenie i zrozumienie tego, co te kultury miały bądź mają nam poznawczo do zaoferowania. Każda z nich jest inna, ponieważ wyrastają z odmiennych doświadczeń i różne są konteksty historyczne, w jakich przyszło im funkcjonować. Witold Kula pisał swego czasu, że „u narodzin historii leży potrzeba poznania i jakiegoś zrozumienia innych. Leży potrzeba i wola koegzystencji”. Dotyczy to także historiografii, która jest – zgodnie z przyjętą w tej książce tezą – autorefleksją pokolenia, zapisem jego samowiedzy o tym, jak człowiek tworzył dzieje, utrwalonym w postaci tekstów historiograficznych. Tekstów, dodajmy, które są wynikiem specyficznej refleksji nad przeszłością, historią i historiografią; ich twórcą jest właśnie tytułowy homo metahistoricus.


O książce:

Profesor Jan
Pomorski jest jednym z najwybitniejszych współczesnych polskich metodologów
historii, który od kilku dziesięcioleci zajmuje się badaniem kulturowych
fundamentów oraz epistemologicznych i metodologicznych aspektów funkcjonowania
nauki historycznej. W swojej najnowszej monografii: Homo Metahistoricus. Studium sześciu kultur po­znających
historię
, Lublin
2019,
 ss. 475 wskazuje na dwie postawy wobec
rzeczywistości historycznej. Pierwsza to postawa sprawcy historii (homo
historicus
), który działając indywidualnie i zbiorowo bierze udział w
tworzeniu dziejów. Druga to postawa reflektującego nad własną historią (homo
metahistoricus
), który jako podmiot indywidualny lub zbiorowy prowadzi
namysł nad własną przeszłością i przejawami jej obecności we współczesności.
Druga postawa pozostaje wobec pierwszej w relacji poznawczej. I to ona stanowi
główny przedmiot namysłu Jana Pomorskiego w jego książce. Autor uważa ją za
niezwykle ważną ze względu na to, iż to dzięki niej przygodne zdarzenia z
przeszłości zostają wyróżnione jako istotne i stają się wydarzeniami
historycznymi.

Ustanowienie
owych przygodnych zdarzeń jako wydarzeń historycznych dokonuje się na poziomie
ich reprezentacji, bez których zaistnienie tego, co historyczne, a więc
przemijające, nie byłoby możliwe. Owe przyjmujące postać historiografii
reprezentacje będące przejawami i efektami refleksji nad własną przeszłością są
uwikłane w szereg społecznych kontekstów – kultur poznających charakterystycznych
dla swojego miejsca i czasu. To powoduje, że różne historie (historiografie)
tworzą rozmaite przedmioty badania i poznania oraz kreują odmienne, często
niewspółmierne wobec siebie, obrazy przeszłości. Dlatego Autor uważa, że  historiografia nie jest dostarczycielką
wiedzy o przeszłości, jak często błędnie bywa traktowana, a jedynie
autorefleksją współczesnych, zapisem ich samowiedzy kulturowej utrwalonej w
formie narracji historycznych. Stąd pojawia się potrzeba refleksji nad samą
historiografią – konieczność autorefleksji. Historiografia reflektująca samą
siebie staje się formą autorefleksji kultury poznającej, dzięki czemu pozwala
uświadomić sobie własną historyczność i kontekstualność. Jest to poznawczo
ważne dlatego, że historiografia, będąc z jednej strony zdaniem sprawy z tego,
jak współcześni poznawczo radzili sobie z własną przeszłością, jednocześnie
kształtuje umysły ludzi jako sprawców historii – twórców dziejów, przez co może
wpływać na ich bieg.

Z powyższych powodów Jan Pomorski w swojej książce zgłębia sześć przypadków – kultur poznających – sygnowanych nazwiskami wybitnych historyków: Jerzego Topolskiego, Zdzisława Cackowskiego, Krzysztofa Pomiana, Marca Blocha, Ti­mothy’ego Snydera i Andrzeja Nowaka. Każda z nich jest inna, ponie­waż wyrastają z odmiennych doświadczeń i różne są konteksty historyczno-kulturowe, w jakich przyszło im funkcjonować. Autor koncentruje się na uchwyceniu i zrozumieniu tego, co te kultury miały bądź mają nam współczesnym poznawczo do zaoferowania. Pokazuje nie tylko, jak owe kultury poznawczo radzą sobie z oswajaniem przeszłości, ale także jak mogą wpływać na umysły ludzi i tym samym zwrotnie kształtować współczesny bieg dziejów.

Książka Jana Pomorskiego Homo Metahistoricus. Studium sześciu kultur po­znających historię nie jest adresowana jedynie do teoretyków i metodologów historii. To fascynująca intelektualna podróż po meandrach współczesnej historiografii, która uświadamia nam jak ważna jest autorefleksja w praktyce badawczej historyków. To książka, która niezwykle inteligentnie zachęca do praktykowania autorefleksji.       

Piotr Witek