Wycinanki (96)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (96)



Chyba od czasu Ćwiczeń duchowych Loyoli zachodnie piśmiennictwo nie zna radykalniejszej próby introspekcji. Również i jej patronuje samotność, która za pomocą zamętu porywa świat w swój wir. A ta gromka i ponad wszelkie pojęcia czcza gadanina, buchająca z kart powieści Prousta, to odgłosy społeczeństwa spadającego w otchłań tej samotności[1].

Faktem jest – usprawiedliwia Boy czytelnika – że to, co najbardziej odstręczało pierwszych czytelników od Prousta, to był jego sposób pisania, jego styl. Olbrzymie, przez wiele stronic gęstego druku ciągnące się okresy, bez momentu wytchnienia, z bardzo rzadkimi a capite; zdania trwające przez stronicę i dłużej; zawiłe, skomplikowane, pełne nawiasów w nawiasach – niby pudełeczko w pudełeczku – i pauz wydzielających kilkuwierszowe nieraz wstawki; zaimek poprzedzający nieraz o kilka wierszy rzeczownik, który zastępuje; konstrukcja rozległych fraz, do których klucz znajduje się często w ostatnim słowie i do których po przeczytaniu trzeba jeszcze raz powracać – wszystko to, łatwo sobie wyobrazić, nie zyskało mu sympatii francuskich zwłaszcza czytelników, nawykłych do innych zgoła kanonów stylu. Powiedziano też zrazu o stylu Prousta wszystko złe, co można powiedzieć[2].

Łatwo zrozumieć, że wszystko, co w tym ujęciu świata było nowe i co dziś wydaje się najcenniejsze, musiało zrazu odstręczyć pobieżnych czytelników. Proust lekceważy sobie to, co zazwyczaj stanowi siłę i urok powieści: fabułę, wikłanie przygód. Nigdy nie ślizga się po powierzchni zjawisk, zawsze drąży w głąb, a introspekcja jego jest tak dramatyczna i zajmująca, ze obchodzi się bez zewnętrznych perypetii „bajki”. Zainteresowanie płynie nie ze zdarzeń, ale z perspektyw, jakie nam Proust umie pokazać, z myśli, jaką umie przesycić najbardziej znany fakt, który nagle oglądamy nowymi oczyma. Z drażniącą dla wielu nonszalancją nigdy nie liczy się z czasem. Podwieczorek u pani Villeparisis zajmuje pół tomu, obiad u księżnej de Guermantes co najmniej tyleż; ale któraż powieść potrafi tak zagarnąć i przykuć czytelnika jak genialne akty nowej „komedii ludzkiej”![3]

Prostolinijny czytelnik prawdopodobnie dojdzie do wniosku, że zasadniczą fabułą książki jest seria proszonych wieczorów – np. obiad zajmuje półtorej strony, wieczorne przyjęcie – pół książki. W pierwszej części powieści trafiasz do salonu Madame Verdurin w czasach, kiedy stałym bywalcem był Swann, i na proszoną kolację u Madame Saint-Evert, na której Swann po raz pierwszy uświadomił sobie beznadziejność swej namiętności do Odety; potem w następnych tomach są kolejne salony, inne przyjęcia, proszone obiadki u Madame Verdurin aż po finałowe przyjęcie w domu tej damy, która tymczasem została po mężu księżną de Guermantes – to wieńczące przyjęcie w ostatnim tomie, w Czasie odnalezionym, gdy narrator dostrzega przemiany, jakie odcisnął czas na jego wszystkich przyjaciołach, i porażony jak wyładowaniem elektrycznym natchnieniem, a nawet kilkoma wyładowaniami, postanawia natychmiast przystąpić do pracy nad książką, aby przywrócić przeszłość[4].

Boy-Żeleński przekonuje (Boy napisałby pewnie: przekonywa) o trafności podejrzenia, że W poszukiwaniu straconego czasu to niejednoznaczny dialog z Balzakiem. Ni to pozytywna inspiracja, ni to świadectwo krytycznego przezwyciężenia tego kanonu, jakim stała się Komedia ludzka:

Balzak przeładowuje Komedię ludzką natłokiem faktów, zdarzeń; Proust dowiedzie, że można napisać pasjonującą powieść, w której nic się nie dzieje, której dramatyczność wynika z najcodzienniejszego ludzkiego obcowania… I długo można by tak wyszczególniać, ile w założeniach Prousta mieści się „antybalzakizmu[5].



[1] W. Benjamin, Anioł historii. Eseje, szkice, fragmenty, wybór i oprac. H. Orłowski, Poznań 1996, s. 85. „To, co w człowieku fascynujące – konstatuje Benjamin – zmienność jego nastroju, dotyczy przecież również i czytelnika, wystarczy wspomnieć niekończący się łańcuch «soi que», które w wyczerpujący, deprymujący sposób ukazują akcję w świetle niezliczonych motywów, jakie mogły się na nią złożyć”, tamże, s. 86.

[2] T. Boy-Żeleński, Szkice o literaturze francuskiej, wybór W. Balicka, przedmowa M. Żurowski, Warszawa 1956, t. 2, s. 418. Zauważmy – styl Prousta i tu udzielił się jego tłumaczowi. Przetrzymał nas tu Boy w zdaniu od „Olbrzymie” do „powiedzieć” przez aż 14 wierszy w druku. Boy-Żeleński zwierza się z cierpień tłumacza ekscentrycznego stylu Prousta na język polski: „Polski język nie dopuszcza nieograniczonego mnożenia zdań zależnych i nizania ich w długie bez końca łańcuchy”, tamże, s. 419. „Styl Prousta – który uwielbiam – bywa nierówny. Wynika to z bogactw i subtelności jego myśli, skomprymowanej niekiedy jak pastylka, a także ze sposobu jego pracy, z nieustannych poprawek na rękopisie, na korekcie (księgarz wydzierał mu w końcu korektę i sam podpisywał do druku) rozsadzających nieraz zdanie aż do pojemności przekraczającej wytrzymałość przeciętnego czytelnika”, tamże.

[3] Tamże, s. 415.

[4] V. Nabokov, Lectures on Literature. Austen, Dickens, Flaubert, Joyce, Kafka, Proust, Stevenson, red. F. Bowers, przedmowa J. Updike, San Diego 1980; cyt. za: В. Набоков, Лекции по зарубежной литературе. Остен, Диккенс, Флобер, Джойс, Стивенсон, Предисл. Дж. Апдайк, Москва 1988, s. 277 Jest tłumaczenie polskie, ale go nie mam. „Прямолинейный читатель, вероятно, заключит, что основное действе книги состоит в череде званых вечеров – например, обед занимает полтора страниц, вечерний прием – полкниги. В первой части романа попадаеш в салон госпожи Вердюрен в дни, когда его завсегдатаем был Сван, и на званый вечер к госпоже де Сент-Эверт, на котором Сван впервые понимает безнадежность своей страсти к Одетте; затем, в следующих томах, появляются другие гостиные, другие приемы,званый обед у госпожи Вердюрен и финальный прем в том же доме у той же дамы, ставшей теперь принцессой Германтской по мужу, – тот финальный прем в последнем томе, в Обретеннном времени, где рассказчик замечает перемены, начертанные временем на всех его друзьях, и, пораженный электрическим разрядом вдохновения, даже несколькими разрядами, решает немедля приняться за работу над книгой, за востановление прошлого”.

[5] T. Boy-Żeleński, Szkice o literaturze…, s. 424.




Wycinanki (95)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (95)



Elegancki mężczyzna nigdy nie był dość długo i ciężko chory, żeby mieć sposobność przeczytania Prousta[1].

Poszukajmy powodów dworowania Rolanda Topora nad dziełem autora W poszukiwaniu straconego czasu.

Powierzchownemu czytelnikowi dzieła Prousta – co zresztą brzmi niepoważnie, ponieważ taki czytelnik i tak znuży się, nasyci się własnym ziewaniem i nigdy nie dobrnie do końca – niedoświadczonemu czytelnikowi – powiedzmy tak – mogłoby wydawać się, że zasadniczą troską narratora jest ustalić koligacje i związki łączące wyższe sfery, rozpoznać w człowieku, którego uznawał za jakiegoś przedsiębiorcę, bywalca salonów, lub poinformować, gdy usłyszy o jakimś głośnym ślubie wiążącym rody, o którym nie pomyślałby nawet…[2]

U Nabokova znajduję w stosunku do Prousta mieszaninę podziwu, zazdrości z dodatkiem malkontenctwa pod pozorem krytyki z pozycji krytyka akademickiego. Autor Lolity prezentuje wobec studentów argumenty krytyczne pospolitego czytelnika, choć wie, że to bynajmniej nie jest książka dla takiego odbiorcy. Przemyca je jednak, dlatego że po części – zapewne z powodów bardziej wyrafinowanych – byłby skłonny opierać się innowacyjności dzieła francuskiego pisarza.
Czym innym bywa zdaniem Benjamina krytyka niemiecka, która uwielbia wygodę.

Nie mogła ona przede wszystkim przepuścić okazji, by nie zmieszać się z pospólstwem z wypożyczalni książek. Rutyniarzom krytyki nic tak nie odpowiadało jak wyciąganie wniosków o autorze na podstawie snobistycznego środowiska jego dzieła i jak uznanie go za wewnętrzną sprawę francuską, dodatek rozrywkowy do almanachu gotajskiego[3].

Tadeusz Boy-Żeleński wciela się na chwilę w rolę malkontenta i formułuje wobec dzieła Prousta zastrzeżenia przeciętnego czytelnika. Następnie z prawdziwą przyjemnością z perspektywy wymagającego czytelnika i wybitnego tłumacza oddala te zarzuty.

Oddając polskim czytelnikom w ręce dzieło Prousta, uważam za konieczne zdradzić im jeden sekret. Mianowicie ten, że lektura Prousta wymaga niejakiej cierpliwości; autor ten żąda pewnego kredytu. Wynika to po prostu z techniki jego tworzenia, z rozmiarów tej olbrzymiej, jedynej w swoim rodzaju kompozycji[4].

Od razu relatywizuje tę opinię:

Niewątpliwie, bywały i większe cykle powieściowe: Komedia ludzka Balzaka obejmuje dziewięćdziesiąt piec utworów; cykl Zoli składa się z dwudziestu paru dubeltowych tomów. Ale związek poszczególnych członów inny tam jest niż u Prousta. Każdy utwór Balzaka zyskuje niewątpliwie w związku z całością, ale nie ma bezpośrednich stosunków między dajmy na to Ojcem Goriot, Eugenią Grandet a Kawalerskim gospodarstwem[5]. To samo u Zoli; każda powieść cyklu stanowi odrębną całość, z odrębnymi figurami, a węzły krwi między członkami rodziny Rougon-Macquart są dość nieistotne i dla czytelnika obojętne. Inaczej u Prousta. Tu ciągłość opowiadania jest ścisła, a plan skomponowany z zadziwiającą precyzją; motywy prowadzone są z całą sztuką kontrapunktu[6].

I dalej tłumaczy ewentualne trudności czytelnika:

Wiem z doświadczenia, a potwierdzają mi to zwierzenia wielu czytelników Prousta, iż kiedy się go czyta po raz pierwszy, wiele rzeczy uchodzi naszej uwagi; ale kiedy, znając już całość lub bodaj większą jej partię, uczynimy sobie tę przyjemność, aby wziąć na nowo któryś z poprzednich tomów, odkrywamy nowe perspektywy, nową myśl w każdym niemal szczególe, rozumiemy wszystko inaczej. I to jest jedna z nienajmniejszych rozkoszy intelektualnych, jakie daje ta lektura[7].



[1] R. Topor, Dziennik paniczny, tłum. E. Kuczkowska, Gdańsk 1996, s. 142. Przypomnę, że figura „eleganckiego mężczyzny” Ronalda Topora to afirmacja antymieszczańskiego (antykołtuńskiego) bohatera, obdarzonego talentem artystycznym, dekadenta.

[2] V. Nabokov, Lectures on Literature. Austen, Dickens, Flaubert, Joyce, Kafka, Proust, Stevenson, red. F. Bowers, przedmowa J. Updike, San Diego 1980; cyt. za: В. Набоков, Лекции по зарубежной литературе. Остен, Диккенс, Флобер, Джойс, Стивенсон, Предисл. Дж. Апдайк, Москва 1988, s. 272. Jest tłumaczenie polskie, ale nim nie dysponuję.

[3] W. Benjamin, Anioł historii. Eseje, szkice, fragmenty, wybór i oprac. H. Orłowski, Poznań 1996, s. 79. Znane są oczywiście i wyrazy najwyższego uznania ze strony niemieckich twórców, np. Ernsta Roberta Curtiusa: „Kto szuka genialności, ten w sferze francuskiej powieści znajdzie ją tylko u Prousta” (cyt. za: T. Boy-Żeleński, Szkice o literaturze francuskiej, wybór W. Balicka, przedmowa M. Żurowski, Warszawa 1956, t. 2, s. 409.

[4] T. Boy-Żeleński, Proust, w: tamże, s. 416–417.

[5] Boy-Żeleński porównuje obu pisarzy w krótkim szkicu pt. Balzakizm i antybalzakizm Prousta, w: tamże, s. 429–432.

[6] Tamże.

[7] Tamże, s. 417.




Wycinanki (94)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (94)



Trzy głosy pełne podziwu dla dzieła Marcela Prousta. Racjonalistyczna, klasyczna opinia Tadeusza Boya-Żeleńskiego, znawcy literatury francuskiej i tłumacza, analityczny, przepojony zazdrością, wykład Vladimira Nabokova i egzaltowana impresja artystyczna Waltera Benjamina. Trzeba je przeczytać w całości i trzeba chociaż w kilku dużych kęsach – przynajmniej kilkaset stron – zażyć dzieła będącego świadectwem intymności prawdy życia, którego wymiarów nie sposób wyrazić pełniej.

Postarajmy się uniknąć kardynalnego błędu i nie szukajmy w powieściach tak zwanego prawdziwego życia. Zaniechajmy próby pogodzenia fikcyjnej realności z realnością fikcji. Don Kichot – to bajka, jak Samotnia (Bleak house[1]) czy Martwe dusze. Pani Bovary i Anna Karenina to wielkie bajki. To prawda, bez takich bajek świat nie byłby w taki sposób rzeczywisty. Literackie arcydzieło to suwerenny świat i dlatego nie jest podobny do świata czytelnika[2].

Zanim wytnę coś stosownego jeszcze ze szkicu Nabokova o Prouście, zacytujmy Waltera Benjamina:

Słusznie ktoś zauważył, że wszystkie wielkie dzieła literatury tworzą jakiś gatunek lub go znoszą, słowem – stanowią przypadek szczególny. W poszukiwaniu straconego czasu należy wśród nich do najbardziej niepojętych. Począwszy od budowy, stanowiącej wiersz, pamiętnikarskie zapiski i komentarz zarazem, aż po składnię bezbrzeżnych zdań (do Nilu języka, który zapładnia szeroki nurt prawdy), wszystko odbiega tu od normy. Że ten wielki wyjątek w twórczości literackiej jednocześnie stanowi jej największe osiągnięcie na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, to pierwszy pouczający wniosek, jaki się nasuwa obserwatorowi[3].

Wiadomo, że Proust w swoim dziele nie opisał życia, jakim ono było, lecz jak ktoś, kto je przeżył, i teraz je sobie przypomina. A nawet i to określenie jest nie dość trafne i na dobrą sprawę zbyt dosadne. Dla rozpamiętującego autora bowiem najważniejsze jest nie to, co przeżył, lecz samo snucie wspomnień. Penelopowa praca pamięci. A może raczej należałoby mówić o Penelopowym trudzie zapominania? Bo czyż mimowolne wspomnienie, proustowskie mémoire involontaire nie jest bliższe temu zapomnieniu niż temu, co zwykle określa się jako pamięć?[4]

Przyjmijcie raz na zawsze: ta książka to nie autobiografia; narrator – to nie Proust we własnej osobie, a pozostali bohaterowie nie zaistnieli nigdzie, jeno w wyobrażeniach autora. Nie będziemy dlatego zajmować się życiem pisarza. Ono w tym przypadku nic nie znaczy, a tylko zasłoni przedmiot rozmowy, przede wszystkim dlatego, że opowiadający i autor są pod wieloma względami podobni i obracają się w przybliżeniu w tym samym środowisku[5].

W roku 1939 Tadeusz Boy-Żeleński, tłumacz większości tego wielkiego dzieła na język polski, autor przedmowy i rozdziału poświęconego Proustowi w tomie pt. Szkice o literaturze francuskiej, zapowiadając ledwie czytelnikowi polskiemu wielkiego pisarza, stwierdził:

Pragnę jedynie w najprostszych słowach zaznaczyć plan całości, a raczej zwrócić uwagę na wielość płaszczyzn, na których porusza się twórcza myśl pisarza. Myśl ta „jest tak złożona, że ujawnia się aż bardzo późno, kiedy wszystkie tematy zaczną się kombinować” – pisał sam Proust, troskając się, że dzieło jego nie będzie od początku zrozumiane. Nie sadzę, aby to niebezpieczeństwo groziło pierwszej części, która, zamknięta niemal sama w sobie, tworzy raczej urocze preludium niż uwerturę do tej ogromnej kompozycji. Wprowadza nas w nią osoba opowiadającego, cały bowiem utwór pomyślany jest w formie jak gdyby pamiętnika. Proust bierze jako przewodnika swego sobowtóra, dając mu własne chorowite i przewrażliwione dziecięctwo, własne – zaledwie nieco przetworzone – wspomnienia rodzinne. Ale w ogóle nie pytajmy zbytnio o „realia”, nie pytajmy o chronologię, przeciw której autor świadomie i rozmyślnie wykracza[6].

Postacie żyjące na kartach Prousta posiadają takie znamię prawdy, że publiczność chciała się w nich dopatrywać autentycznych wizerunków. Plotka szukała wzorów między znajomymi pisarza. Ale Proust bronił się przeciw takiemu zawężaniu prawdy artystycznej, podkreślając syntetyczny charakter każdej z figur, w którą wchodziły rysy wielu żywych osób, aby stworzyć postać oddychającą zwielokrotnionym życiem fikcji. […] Każda z figur przeżywa na kartach powieści lat kilkanaście, czasem kilkadziesiąt; w przeciwieństwie do Balzaka, który wydobywa z każdej postaci zwłaszcza to, co w charakterze człowieka jest stałe i niezmienne, Proust dąży do oddania nieustannej płynności stanów duszy, pozornych niekonsekwencji charakteru, określonych bardziej złożonymi, ale niemniej konkretnymi prawami. Dochodzi do paradoksu w gotowaniu nam niespodzianek; robi sobie po trosze zabawę z tego, aby wszystko się działo inaczej, niżby można przypuszczać[7].



[1] Nabokovowi chodzi o Bleak house Charlesa Dickensa. Powieść z lat 1852–1853 w tłumaczeniu polskim ukazało się pt. Samotnia.

[2] V. Nabokov, Lectures on Literature. Austen, Dickens, Flaubert, Joyce, Kafka, Proust, Stevenson, red. F. Bowers, przedmowa J. Updike, San Diego 1980; cyt. za: В. Набоков, Лекции по зарубежной литературе. Остен, Диккенс, Флобер, Джойс, Стивенсон, Предисл. Дж. Апдайк, Москва 1988, s. 481. Jest tłumaczenie polskie, ale go nie mam. Nie jest pewne, czy w wydaniu polskim jest dodatek, jak w rosyjskim: Мигел де Сервантес Сааведра (1547–1616), Из лекции о Дон Кихоте (tłum. według wydania: V. Nabokov, Lectures on Don Quixote, red. F. Bowers, San Diego 1983), s. 481–507. O początkach kariery wykładowcy: I. Pogracka-Michalak, Wykłady Vladimira Nabokova, „Acta Universitatis Lodziensis. Folia Litteraria Polonica” 2008, t. 10, s. 173–184.

[3] W. Benjamin, Do wizerunku Prousta, w: Anioł historii. Eseje, szkice, fragmenty, wybór i oprac. H. Orłowski, Poznań 1996, s. 73 (oryginał: Zum Bilde Prousts, 1928).

[4] Tamże, s. 74.

[5] В. Набоков, Лекции по зарубежной литературе…, s. 276.

[6] T. Boy-Żeleński, Szkice o literaturze francuskiej, wybór W. Balicka, przedmowa M. Żurowski, Warszawa 1956, t. 2, s. 410.

[7] Tamże, s. 411.