Wycinek z życia okupowanej Warszawy

Zbigniew Ścibor-Rylski w mundurze. (lata 30.) Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego (MPW-IS/1601/73 )

SEBASTIAN PAWLINA

Wycinek z życia okupowanej Warszawy

650 – tyle metrów liczy aleja Jana Chrystiana Szucha. Nazwę wzięła od żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. niemieckiego architekta i ogrodnika, autora m.in. projektu ogrodów w pobliskich Łazienkach czy budowy dzisiejszych placów Zbawiciela i Unii Lubelskiej. Piękny to patron, jak i piękne są dzieła, które po sobie pozostawił. Ale ani on, ani niewielkie rozmiary nie uchroniły ulicy od stania się centrum działania niemieckiego aparatu terroru na polskich ziemiach podczas II wojny światowej.

To tutaj pod numerem 25 swoją siedzibę już na początku okupacji znalazła niemiecka Policja Bezpieczeństwa. Prawie trzy piętra gmachu, który przed 1 września 1939 r. należał do polskiego Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zajęło gestapo. Bardzo szybko w pokojach, w których wcześniej opracowywano programy nauczania polskiej młodzieży, tę samą młodzież, a także jej rodziców, dziadków i sąsiadów, zaczęto bić po twarzach, kopać, miażdżyć ręce, wyrywać paznokcie. Wanda Ossowska, która przeszła tam 57 przesłuchań, wspominała, jak za którymś razem jeden z Niemców groził jej, wywrzaskując, że „ciało od kości będzie mi odpadać, a on nie ustanie, że zgniję w lochu, że szczury będą mnie żywcem jadły” (Ossowska 1990, s. 161).

Zaledwie 400 metrów dalej, pod numerem 2/4, stała kamienica. W niej, w samym środku „dzielnicy niemieckiej”, tuż obok niemieckich oficerów, codziennie rano chodzących do pracy, w której bili, grozili, a często zabijali, aż do jesieni 1943 r. mieszkała rodzina Ścibor-Rylskich. Jej okupacyjna historia, tak niezwykła z racji miejsca, gdzie żyła, jest jednocześnie typowa dla tamtych czasów. Dlatego warto ją opowiedzieć, wykorzystując jako okazję do pokazania kilku ogólniejszych zagadnień dotyczących okupacji Warszawy i czasu wojny.

Uzupełnianie obrazu

Najważniejsze prace poświęcone okupacji Warszawy w latach 1939–1945 powstały jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych. i siedemdziesiątych. Najpierw w 1967 r. Władysław Bartoszewski opublikował Warszawski pierścień śmierci 1939–1944, klasyczne opracowanie poświęcone niemieckim zbrodniom, a w roku 1974 monumentalną kronikę – 1859 dni Warszawy. Dwanaście miesięcy wcześniej, w 1973 r., Tomasz Szarota ogłosił Okupowanej Warszawy dzień powszedni, będące najpełniejszym opisaniem losów ludności miasta w „czasach pogardy”. Od tamtego czasu wszystkie trzy tytuły doczekały się kilku wznowień, w tym także w ostatnich latach. Oba dzieła Bartoszewskiego ponownie wydano w 2008 r., a dwa lata później studium Szaroty.

Oczywiście nie były to jedyne prace dotyczące tej tematyki, o których warto wspomnieć. Wymieńmy tylko opublikowaną w 1984 r. Warszawę w latach 1939–1945 Krzysztofa Dunin-Wąsowicza, który zasiadał również w komitecie redakcyjnym czterotomowej Warszawy w latach wojny i okupacji, publikowanej w latach 1971–1975. Oprócz tego z łatwością można odnaleźć prace dotykające wybranych zagadnień z życia społecznego, kulturalnego czy nawet sportowego miasta i jego mieszkańców, a przede wszystkim dziejów konspiracji warszawskiej. Należy jednak pamiętać, że do dzisiaj Okręg Warszawa ZWZ/AK nie doczekał się całościowego opracowania swojej historii.

Mogłoby się więc wydawać, że o okupacji Warszawy – pomińmy Powstanie Warszawskie – napisano już wszystko. Jednak jeśli przyjrzymy się datom ukazywania się tych najważniejszych dzieł, to okaże się, że od ich pierwszych wydań, a co za tym idzie stworzenia i wyrażenia podstawowych ich założeń, mija już kilkadziesiąt lat. Publikowane obecnie tomy są przeważnie zbiorami artykułów skupiających się na drobnych wycinkach. Być może wobec ogromu pracy, jaką należałoby wykonać, aby napisać nową wersję Okupowanej Warszawy dnia powszedniego, z wykorzystaniem aktualnego stanu badań i zadaniem nowych pytań, właśnie takie wycinki pomogą nam zbudować pełniejszy obraz tamtej Warszawy. Pomoże nam to nie tylko uzupełnić naszą wiedzę, lecz także wskazać nowe perspektywy, co może okazać się pomocne w przyszłości.

Wróćmy więc do mieszkania, w którym cztery lata spędzili Ścibor-Rylscy.

Przyjacielska prośba

W jaki sposób Maria Ścibor-Rylska poznała się z Zofią Znamięcką, nie wiadomo. Faktem jest, że wiosną 1939 r. córka Zofii, Zosia, razem z synem Marii, Zbigniewem, bawiła się w Zakopanem. Ona – 17-letnia blondwłosa piękność, on przystojny, 22-letni podchorąży lotnictwa. Każdą chwilę spędzali razem. Zarówno chodząc po mieście, jak i w górach, na szlaku. Gdy wieczorami wracali z trasy, pędzili na dancing. Zupełnie jakby czuli, że to ostatnie chwile nie tylko wakacyjnej wolności, ale i szczęścia. We wszystkim towarzyszyła im Maria, która po latach wspominała:

Pamiętam jak beztroskie spędzali chwile w Zakopanem, gdy tam pojechałam ze Zbyszkiem przed samym rozpoczęciem wojny. Wszyscy podchorążowie dostali wtedy dwutygodniowy urlop, a gdy się ten termin zbliżył i Zbyszek szykował się do wyjazdu, przyszła depesza, że urlop przedłużają jeszcze o tydzień. Zosia o tym nic nie wiedziała, po rozstaniu smutna snuła się po mieszkaniu. Zbyszek schował się za drzwiami i raptem, gdy ona myślała, że już jest daleko, wyskoczył ze swej kryjówki, chwytając ją w ramiona. Cóż to była za radość [Ścibor-Rylska VII, k. 14–15].

Ale radość dobiegła końca. Gdy pod koniec maja wrócili do Warszawy, dawało się w niej już wyczuć nerwowość. Jeszcze daleką od tej sierpniowej, wypełnionej unoszącym się w powietrzu lękiem, kopaniem rowów przeciwczołgowych i zaklejaniem okien na wypadek bombardowań, ale już rozbrzmiewającą dyskusjami w kawiarniach i na ulicach. Niektórzy być może zaczęli nawet planować, co zrobią na wypadek wojny.

Wśród nich mógł być Francesco Pietrabisso, attaché handlowy ambasady Włoch w Warszawie. Niedawno wziął ślub z Zofią Znamięcką, mamą Zosi i Andrzeja. Zamieszkali razem w jego luksusowym apartamencie w kamienicy w alei Szucha 2/4. Wybudowana została w 1930 r. w stylu art déco według projektu Adolfa Inatowicza-Łubiańskiego, architekta i malarza, twórcy m.in. obecnej siedziby Ministerstwa Sprawiedliwości. Okna w wysokich i przestronnych pokojach od strony alei Szucha wychodziły na plac Unii Lubelskiej i stojący na nim pomnik Lotnika. Ten sam, na którym Jan Bytnar „Rudy” namaluje znak Polski Walczącej.

Gdy wojna była kwestią dni, w najlepszym razie tygodni, Pietrabisso przygotował wszystko do wyjazdu rodziny. Nie chciał pozbywać się mieszkania, dlatego też, zapewne za namową żony, uczynił Marię Ścibor-Rylską prawną opiekunką lokalu. Jego właściciele mieli już jednak do niego nie wrócić.

To dość oczywista prawda, ale warto te słowa napisać – wojna wytrąciła ludzi z torów ich dawnego życia. Tym, którzy przeżyli, odebrała dom, majątek, rodzinne pamiątki, w końcu – bliskich i zdrowie. Nie tylko fizyczne, lecz także psychiczne. Niepewność co do dnia następnego, strach przed śmiercią, przed wysłaniem do obozu, oderwanie od rodziny i przyjaciół, bezradność wobec najprostszych na co dzień spraw powodowały narastającą złość, a w dalszej kolejności stres. Jędrzej Moraczewski pod datą 16 lutego 1940 r. notował, że „zima ani rusz nie chce popuścić. Ludzie marzną po domach. Nie mają czym palić, nie mają czego jeść. Tylko złość zbiera coraz większa” (Moraczewski 2016, s. 156).

O tym, że stres wpływa destrukcyjnie na ludzki organizm, wiadomo przynajmniej od czasu badań prowadzonych przez Hansa Selyego w latach pięćdziesiątych XX w. Rozwój medycyny jedynie to potwierdza. Jak pisze Robert M. Sapolsky, antropolog, biolog, neurolog, związany m.in. z Uniwersytetem Stanforda, przy przedłużającym się narażeniu na stres „zwiększa się ryzyko, że zachorujesz na wrzody układu trawiennego. U dzieci może dojść do zahamowania procesu wzrostu, aż do rzadkiego, ale rozpoznawanego pediatrycznego zaburzenia endokrynologicznego o nazwie karłowatość deprywacyjna czy psychospołeczna, a u dorosłych do zakłócenia procesów naprawy i przebudowy kości i innych tkanek. Jeśli ciągle jesteś pod wpływem stresu, to mogą się pojawić liczne zaburzenia procesów rozrodczych” (Sapolsky 2012, s. 21). A to jedynie niewielka część chorób i schorzeń, na jakie wpływa stres. Stres, który podczas okupacji był stanem permanentnym. Na jego narastanie i utrzymywanie się wpływało chociażby rozdzielenie z bliskimi. Po wrześniu 1939 r. wiele osób nie wiedziało, co stało się z ich mężami, synami, rodzeństwem, ciotkami. Również Maria Ścibor-Rylska długo nie wiedziała, co po wrześniu 1939 r. działo się z jej synem.

Powrót

Już na początku września 1939 r. przydział mobilizacyjny wyrzucił Zbigniewa w Polskę. Najpierw razem z oddziałem znalazł się niedaleko Mińska Mazowieckiego. Uzbrojeni w pistolety i karabiny, próbowali wyrwać się z okrążenia. To wtedy zabił po raz pierwszy. „Lekko się mówi, ale zabicie człowieka, to jest ogromne przeżycie, zwłaszcza dla młodego człowieka, dwadzieścia dwa lata tylko przecież miałem… I obojętnie, że to wróg, że kierowała mną nienawiść i walka o życie – i tak się to przeżywa” (Ścibor-Rylski 2019, s. 29–30). To częsty wątek we wspomnieniach żołnierzy, konspiratorów – jak poradzić sobie ze świadomością, że zabiło się człowieka.

W końcu dowódca, major Władysław Prohazka, polecił swoim żołnierzom, aby przebijali się dalej w mniejszych grupach – tak być może mieliby większe szanse.

Zbigniew razem z kilkoma towarzyszami trafili do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga, pod którego rozkazami stoczyli ostatnią wielką bitwę tamtej kampanii – bitwę pod Kockiem. Po kapitulacji próbowali przedostać się do Francji, ale szybko dostali się do niewoli. A potem obóz, jeden, drugi. W Kielcach nawet odszukała go matka, która próbowała wykupić swoje najmłodsze dziecko – miała jeszcze trzy córki – ale zanim zdążyła to zrobić, Zbigniew już został przewieziony dalej.

Trafił do niemieckiego gospodarstwa, a potem do kolejnego. Doił krowy, zbierał buraki cukrowe, nosił worki. Gdy okazało się, że jako urodzony na wschodzie – a pochodził z Browek niedaleko Kijowa – zostanie przekazany Sowietom, postanowił uciec. Razem z nim z cegielni w Pyrzycach wiosną 1940 r. uciekło kilkudziesięciu innych jeńców.

Czytając wspomnienia polskich jeńców wojennych, można odnieść wrażenie, że doświadczenie ich codzienności w obozach, na robotach przymusowych, na które wysyłano ich wbrew konwencji, czy podczas ucieczek to ciągle temat nieopisany, a w najlepszym razie – zapomniany. A przecież obozy jenieckie były doświadczeniem powszechnym, wpływającym na życie tysięcy ludzi.

Droga do domu zajęła Zbigniewowi kilka miesięcy. W jej trakcie ukrywał się po polach, lasach, udawał Włocha sprzedającego sery – i zawędrował aż do Wrocławia (Breslau). Do Warszawy wrócił dzięki pomocy pewnego Polaka, który w zamian za pomoc w przeszmuglowaniu mięsa kupił mu bilet na pociąg. Na Dworcu Głównym, wówczas Warschau Hauptbahnhof, wysiadł dokładnie 1 września 1940 r.

Miasto było zniszczone. Wiele domów leżało w gruzach po tym, jak zostały zburzone we wrześniu 1939 r., a Niemcy nie pozwolili ich odbudować. Ten widok na wielu działał deprymująco. We wtorek 19 marca 1940 r. Stanisław Rembek, pisarz, autor m.in. opowiadań i powieści o wojnie polsko-bolszewickiej, notował w dzienniku:

W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domu, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu […] [Rembek 2000, s. 32].

I o ile z czasem do tych ruin ludzie się przyzwyczaili, o tyle miasto z każdym rokiem stawało się miejscem coraz niebezpieczniejszym. Przyczyniały się do tego łapanki, egzekucje, prawo zezwalające Niemcom na zrobienie z człowiekiem wszystkiego, czy w końcu sama obecność okupantów na ulicach. Wszystko to przekształcało dobrze znane ludziom ulice, place i domy w krajobraz strachu. Wymuszało na nich nieustanną adaptację do nowych, przerażających warunków.

Zanim Zbigniew zaczął tego doświadczać, pojechał pod jedyny pewny adres – do siostry, na Żoliborz. Tam spotkał matkę, która po latach tak pisała o ich spotkaniu:

słyszę dzwonek, biegnę drzwi odemknąć, a tu na progu stoi Zbyszek zmieniony do niepoznania, bo z brodą i baczkami, ale na szczęście wcale nie taki mizerny, jak sobie wyobrażałam. Trudno wprost opisać naszą radość, wzruszenie i szaloną wdzięczność do Stwórcy, który go chronił od złych przygód i doprowadził do mnie szczęśliwie [Ścibor-Rylska VII, k. 28].

Usiedli i zaczęli rozmawiać. A może najpierw się uściskali tak, jak potrafią się ściskać tylko ludzie, którzy przez rok bali się o siebie nawzajem. Ale na pewno rozmawiali. W końcu rozmowa dobiegła końca, pewnie bardziej ze zmęczenia niż braku tematów do dyskusji. Najważniejsze było to, że się odnaleźli.

Więzy rodzinne podczas wojny są prawdopodobnie niedoceniane. Człowiek w naturalny sposób potrzebuje przestrzeni, w której czułby się choćby w niewielkim stopniu bezpiecznie. Jak przekonuje Yi-Fu Tuan, amerykański geograf chińskiego pochodzenia, jeden z twórców geografii humanistycznej, siła człowieka bierze się z liczebności i organizacji. Wspólnie działając, człowiek jest zdolny oswoić środowisko, w którym żyje (Tuan 2013, s. 8). Stąd brała się siła konspiracji, która dawała ludziom poczucie siły, w tym także tkwiła siła rodziny. Więzy rodzinne, jak więź matki z dzieckiem, należą według psychologów do najsilniejszych więzów łączących ludzi. W czasie wojny wiązało się to z oczywistym strachem o członków rodziny. Ale nie tylko. Józef Pieter, psycholog, przekonywał, że troski o „swoich” niosą ze sobą premię w postaci nadania sensu własnym poczynaniom, „biegowi życia w ogóle. Powodują to, że życie – na czas obiektywnego istnienia więzi i subiektywnego trwania danych trosk – jest sensowne i ważne” (Pieter 1971, s. 104). Wydaje się, że w warunkach okupacyjnych taki sens życia mógł mieć kapitalne znaczenie dla samego przeżycia wojny.

„Stanisław”

Podobnego sensu wielu szukało w konspiracji. Zbigniew szybko znalazł do niej dojście. To był całkowity przypadek. Idąc Alejami Ujazdowskimi, natknął się na swojego dawnego dowódcę, majora Prohazkę. Obaj zapewne nie przypuszczali, że po tym, gdy we wrześniu 1939 r. musieli się rozstać, jeszcze się zobaczą. Nietrudno więc sobie wyobrazić, że tamto spotkanie sprawiło jednemu i drugiemu radość. Długo zapewne rozmawiali, wspominając i ciesząc się, że żyją.

W końcu dyskusja zeszła na sprawę tego, co dalej. Dawny dowódca skontaktował go „z punktem konspiracji w Alejach Ujazdowskich – to było ZWZ (Związek Walki Zbrojnej). Fotografię dostarczyłem i po jakichś dwóch, trzech dniach dostałem papiery opiewające na Jankowskiego. I jako Jankowski przeżyłem całą okupację. Takie były moje konspiracyjne początki” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Otrzymał też pierwszy pseudonim – „Stanisław”.

To pod nim przydzielono go do komórki zajmującej się typowaniem zrzutowisk dla samolotów latających z Anglii. Wybór miejsca miał wielkie znaczenie. Chodziło o to, aby dany obszar był nie tylko łatwy do odnalezienia dla pilota, lecz także bezpieczny. Niewielka odległość od niemieckiego posterunku stanowiła olbrzymie zagrożenie. Obsada lądowiska oraz skoczkowie, cichociemni, musieli mieć czas na zebranie się po zrzucie i opuszczenie okolicy. Za to wszystko, wskazanie miejsca oraz przeszkolenie oddziału opiekującego się zrzutowiskiem, odpowiedzialny był m.in. Ścibor-Rylski. Oczywiście nie wszędzie. Każdy pracownik komórki miał swój rejon. „Stanisław” działał niedaleko Wyszkowa. Tam gdzie nocą z 3 na 4 marca 1942 r. skakali m.in. Stanisław Jankowski „Agaton”, Jan Kochański „Jarma” oraz Bohdan Piątkowski „Mak”. Pierwszy z nich zostanie później jego przyjacielem, drugi będzie ówcześnie mężem jego przyszłej żony, a trzeci ożeni się z jego najmłodszą siostrą, Danutą. Z tej trójki tylko „Agaton” przeżyje wojnę.

Nie wiemy, czy Stanisław i Zbigniew spotkali się już tamtej nocy. Ścibor-Rylski nie pozostawił żadnego wspomnienia na ten temat. Ale obszerna relacja Jankowskiego również nie odpowiada na to pytanie. Opisując spotkanie z obsadą placówki, zanotował: „nie wyglądali ani bohatersko, ani tajemniczo. Zwyczajnie, dosyć biednie. […] Jedyny wśród nich nienaganny cywil to delegat z Warszawy, w mocno sfatygowanym miejskim paletku i granatowej narciarce z opuszczonymi nausznikami” (Jankowski 2019, s. 216).

Opis ten pozostawia spore pole do interpretacji. Wiadomo, że „Agaton” i „Stanisław” (następnie „Motyl”) znali się później. Być może poznali się przez Danutę, siostrę Zbigniewa, może dopiero w Powstaniu Warszawskim, a może właśnie nocą 3 na 4 marca. Tego nie wiemy i już się nie dowiemy. To doskonały przykład na to, że wiele dyskusji o konspiracji jest skazanych na poruszanie się w sferze domysłów. Brak dokumentów, potrzeba zachowania tajemnicy, czyli to, co było podstawą działania podziemia, po latach skutkują pytaniami bez odpowiedzi.

Rykszą do getta

Zbigniew wielokrotnie wyjeżdżał z Warszawy, aby nadzorować odbiór zrzutu bądź wystawić skoczkom odpowiednie dokumenty. Z tego powodu co jakiś czas nie pojawiał się na noc w domu. Musiało to wzbudzać zainteresowanie Marii. Szczególnie gdy Danuta doniosła jej, że widziała brata pewnego wieczoru w kasynie, które Niemcy urządzili w alei Szucha, w dawnym kasynie oficerskim. Polskie Państwo Podziemne wszelkimi sposobami starało się zniechęcić Polaków do uczęszczania tam. Publikowano artykuły w prasie, ujawniano nazwiska bywalców, a nawet wrzucono tam bombę. Nietrudno więc zrozumieć, że dla Marii wiadomość o tym, że Zbigniew bywa w takim miejscu, była szokiem.

Odsłanianie dzisiaj podobnych epizodów z czasów okupacji, szczególnie gdy mowa o kimś, kto zyskał status bohatera, nie jest proste. Łatwo bowiem w ten sposób zrobić człowiekowi krzywdę, rzucając fałszywe oskarżenia. Poza oczywistym zbadaniem sprawy warto pokazać ją w szerszym kontekście, zniuansować, ale należy też pamiętać, jak działa ludzka psychika w warunkach takich jak okupacja. Chcąc przeżyć, trzeba zmienić zasady, jakimi powinno się kierować. To, co przed wojną było moralnie naganne, w jej trakcie mogło się okazać niezbędne do przeżycia.

W tym przypadku nie ma pewności, czy Danuta nie zmyśliła całej historii razem z bratem, aby wyjaśnić jego nocne nieobecności. Być może uznali, że lepiej, by matka nie wiedziała o jego podziemnej działalności. Stosowanie takich legend było w pracy konspiracyjnej normą. W ciągu dnia znakomitą przykrywką i zabezpieczeniem przed niemieckimi kontrolami była dla Zbigniewa z kolei praca zawodowa, którą podjął krótko po powrocie do Warszawy. Zatrudnił się w firmie farmaceutycznej Spiess i Synowie. Po latach wspominał, że „dwaj bracia Krajewscy założyli transportowe przedsiębiorstwo rykszowe, jako usługi dla nich. Spiess robił lekarstwa i ja je do aptek na tej rykszy towarowej rozwoziłem” (Ścibor-Rylski 2019, s. 41). Dzięki temu mógł obserwować okupacyjną Warszawę. Bywał również w getcie. Woził tam leki dla dzieci, a także żywność. Nie opowiadał o tym zbyt wiele. W jednym z wywiadów mówił tylko: „Widziałem tragedię. Niektórzy leżeli na chodnikach albo umierali w rynsztokach. Do dziś mam w oczach potworny widok ludzi szkieletów” (Ścibor-Rylski 2013).

Czasem pomagała mu matka. Sama podczas okupacji podejmowała się różnych dorywczych zajęć. Była m.in. ekspedientką w sklepie spożywczym. Żeby ułatwić synowi pracę, brała mniejsze paczki z lekarstwami i dostarczała je pod wskazane adresy, oszczędzając mu konieczności pokonywania dodatkowych kilometrów. „On biedaczek dostarczał ciężkie butle szklane, olbrzymie blaszane pudła, worki i paki przeróżnych gryzących kwasów i najróżniejszych chemikaliów, które trzeba było b[ardzo] ostrożnie wieźć, aby się nic nie zbiło, nie wybuchło przy wstrząsach lub nie wylało” (Ścibor-Rylska VII, k. 33).

Owo dbanie o to, aby przewożony towar się nie uszkodził, omal nie doprowadziło Ścibor-Rylskiego do śmierci. Sporo miejsca w swoich zapiskach poświęciła tej historii Maria:

Pewnego dnia, w zimie, gdy na jezdni było b[ardzo] ślisko i zwały śniegu piętrzyły się po bokach, trzeba było przeważnie jechać środkiem ulicy i wciąż uważać na niemieckie auta, które pędziły jak zwariowane, nie bacząc na to, że mogą najechać na inny wehikuł. Gdy te inne pojazdy nie zjechały im z drogi dość szybko, wściekali się es[es]mani siedzący wewnątrz i wrzeszczeli jak opętani na tych, którzy im drogę z musu czy niechcący zagrodzili. Gdy Zbyszek jadąc b[ardzo] obciążony, nie mógł zjechać na bok, bo wszędzie pryzmy zlodowaciałego śniegu sterczały koło chodników, niemczury jadący z tyłu zniecierpliwieni, iż ich wrzaski nie odniosły skutku, stanęli i do Zbyszka skoczyli [tamże, k. 33–34].

Szybko zaczęli go popychać, kopać, bić po głowie. Nie przestali, nawet gdy upadł na ziemię. Przed dalszym znęcaniem się uratowała go legitymacja pracownika firmy Spiess i Synowie, firmy produkującej na potrzeby Trzeciej Rzeszy. Ostatecznie skończyło się potłuczeniem całego ciała oraz wstrząsem mózgu. Do domu wrócił o własnych siłach, ale gdy Maria zobaczyła, w jakim jest stanie, zabrała go do lekarza, ten zaś przypisał leki i zalecił dużo odpoczynku.

Szklana kula

Kurację trwającą kilka tygodni odbywał w mieszkaniu w alei Szucha. Żeby miał więcej spokoju, Maria przeniosła go z salonu, gdzie spał na co dzień, do jej sypialni. Kiedy dokładnie cała historia się wydarzyła, nie wiadomo. To, czego jesteśmy pewni, to że latem 1943 r. Zbigniew opuścił Warszawę. Dostał przydział na Wołyniu. Tamtejsza Armia Krajowa potrzebowała specjalisty od zrzutów, a Zbigniew – przypadkowo (sic!) – zgłosił się do tego zadania. Spakował więc walizkę, pożegnał się z matką i poszedł na dworzec. Ten sam, na którym trzy lata wcześniej wysiadał po ucieczce z obozu.

Dla Marii był to kolejny już trudny moment podczas okupacji. Najpierw w 1942 r. zmarła Ewa, jedna z jej córek. Zostawiła męża i dwuletniego synka, Oskara. W grudniu tego samego roku Niemcy aresztowali Bohdana Piątkowskiego, wówczas już męża Danuty. Maria bardzo go polubiła. Kilka miesięcy później zginął. Potem Zbigniew wyjechał, a już jesienią 1943 r. musiała opuścić mieszkanie w alei Szucha. Włoska opieka przestała mieć dla Niemców znaczenie. Wyrzucili Ścibor-Rylskich na ulicę, apartament oddając zapewne jakiemuś oficerowi albo volksdeutschowi. Maria pojechała na Żoliborz, do Kaliny, najstarszej z córek. Tam doczekała powstania.

***

Te kilka dramatów – tak naturalnych dla tamtych lat – jak widać, łatwo opisać na kilku stronach. Ale ogromu emocji towarzyszących wówczas ludziom, które musieli później nieść z sobą, nie sposób ograniczyć nawet do tego jednego tekstu. Wydaje się jednak, że należy próbować o tym opowiadać. Tylko wtedy bowiem mamy szansę dostrzec coś w szklanej kuli polskich losów. Wbrew temu, co pisała Zofia Romanowiczowa (Romanowiczowa 2021, s. 19), zamieć w niej nie trwała tylko jedną noc. Patrząc w tę kulę, można odnieść wrażenie, że płatki śniegu poderwane wstrząsem w roku 1939, do dzisiaj nie opadły i uparcie zasłaniają nam widok.


Bibliografia

Jankowski S. (2019), Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa.

Moraczewski J. (2016), Dziennik wydarzeń 1939–1944, oprac. J. Dufrat, P. Cichoracki, Łomianki.

Ossowska W. (1990), Przeżyłam… Lwów–Warszawa 1939–1946, Warszawa.

Pieter J. (1971), Strach i odwaga, Warszawa.

Rembek S. (2000), Dziennik okupacyjny, Warszawa.

Romanowiczowa Z. (2021), Szklana kula, Warszawa.

Ścibor-Rylska M. (VII), „Pamiętniki No VII Marii Ścibor-Rylskiej”, Biblioteka Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Dział Rękopisów, nr inw. Akc. 108/09.

Sapolsky R.M. (2012), Dlaczego zebry nie mają wrzodów? Psychofizjologia stresu, tłum. M. Guzowska-Dąbrowska, Warszawa.

Ścibor-Rylski Z. (2013), Pamiętam, jak patrzyłem na getto (rozmawiał T. Urzykowski), „Gazeta Wyborcza”, 17 kwietnia.

Ścibor-Rylski Z. (2019), Szczęście żołnierza, red. i oprac. A. Sańczuk, b.m.w.

Tuan Y.-F. (2013), Landscapes of Fear, Minneapolis.


Korekta językowa: Beata Bińko 




Wycinanki (25)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (25)

Obiecałem wrócić do podróży państwa Quine’ów po Europie Środkowej w 1933 r. Legendarny filozof amerykański (wówczas 25-letni, ledwie po doktoracie) Willard Van Orman i jego żona Naomi spędzili przy tej okazji prawie miesiąc w Warszawie[1]. W połowie lat osiemdziesiątych minionego stulecia Quine wspominał:

5 maja 1933 roku wyruszyliśmy pociągiem z Wiednia do Warszawy[…]. Po czternastogodzinnej podróży, równo o północy, wysiedliśmy w Warszawie, a o trzeciej po południu zameldowaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu. Łukasiewicz był do tego stopnia troskliwy, że przewidział wszystko w najdrobniejszych detalach[2].

W Warszawie jednak dotknęły ich kłopoty z hotelem, niedostatek pieniędzy, choroba żony („Kiedy Naomi była w szpitalu, stołowałem się głównie w dzielnicy żydowskiej, ponieważ jako tako rozumiałem jidysz, który na podstawowym poziomie podobny jest do niemieckiego”[3]).

Goście z Ameryki bywali na proszonych obiadach, zostawali na kolacjach. Domyślam się, że kwestia posiłków, noclegów, przejazdów, telefonów, rezerwacji była bardzo kłopotliwa z perspektywy naszych dzisiejszych wyobrażeń. Na tym tle zarówno gościnność Rudolfa Carnapa, jak i serdeczność Polaków amerykański logik odnotowuje w swej autobiografii nader często.

Zaimponowała mi gotowość Quine’ów do znoszenia niewygód. Niewystarczające środki finansowe, jakimi dysponował, doskwierały jemu i żonie. Pamięta bowiem, co ile kosztowało, na co ich było stać, a na co niestety nie. Wyboru nie było, raczej pluskwy niż hotele bez nich, a więc te tańsze[4]. Przeważała świadomość pożytków, jakie płynęły z kontaktu z wybitnymi badaczami (w The Time of My Life Rudolfa Carnapa nazywa geniuszem).

Przychylność, jaką okazał nam Łukasiewicz – wspomina Quine – była niezwykła, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że był on niekwestionowanym autorytetem wśród polskich logików oraz dawnym ministrem edukacji w rządzie Paderewskiego. Leśniewski i Tarski również nie szczędzili nam czasu i uprzejmości. Pewnego dnia, po czterogodzinnych wykładach, spędziłem wiele godzin, dyskutując z Tarskim, Lindenbaumem i innymi, na jednym z seminariów poświęconych logice. Następnego dnia, w domu u Leśniewskiego, dyskutowałem z nim od dziesiątej do drugiej, a potem wraz z Naomi od piątej do jedenastej spędzaliśmy czas z Łukasiewiczami. Piliśmy herbatę i rozmawialiśmy, a potem słuchaliśmy muzyki i kontynuowaliśmy rozmowę w eleganckiej kawiarni. Nazajutrz ponownie spędziliśmy z Łukasiewiczami dziewięć godzin – najpierw byliśmy na koncercie (to był jedyny raz, kiedy ja zapłaciłem)[5].

Proszę zwrócić uwagę, o Janie Paderewskim napomyka się jak o kimś należącym do amerykańskiej świadomości publicznej. A także postaci dobrze znanej przyszłym czytelnikom jego wspomnień wydanych w 1985 r.


[1] W monografii szkoły lwowsko-warszawskiej Jana Woleńskiego znajdujemy wzmiankę jedynie: „Do Polski przyjeżdżali także i młodzi filozofowie z zagranicy, m.in. Quine”. J. Woleński, Filozoficzna szkoła lwowsko-warszawska, Warszawa 1985, s. 26, przyp. 29. Zasługi prof. Woleńskiego w przywracaniu pamięci tej bodaj jedynej światowego znaczenia polskiej szkoły naukowej są nie do przecenienia. Zob. m.in. Stanford Encyclopedia od Philosophy, https://plato.stanford.edu/entries/lvov-warsaw/; tam hasła o polskich uczonych zostały zredagowane przez Jana Woleńskiego bądź autorów spoza Polski.

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 33.

[3] Tamże, s. 34.

[4] „Zatrzymaliśmy się w hotelu Victoria, przy ulicy Jasnej 26, i to miejsce stało się naszym domem na czas całego pobytu w Warszawie. Mieliśmy tam mały pokój z wąskim łóżkiem i – co opisałem w liście do rodziców – «w porównaniu z cenami za trzytygodniowy pobyt w innych europejskich krajach opłata była bardzo wysoka». Jak wysoka? Siedemdziesiąt centów za noc. Eheu, znowu, fugaces” (tamże, s. 33). Na promie spotkali buńczucznych faszystów, a w Kopenhadze w hotelu ponownie owe owady, pomimo na oko bardzo schludnej stolicy Danii.

Możliwe, że po latach Quine korzystał z listów, jakie pisał do rodziców. Stąd być może te szczegóły.

[5] Tamże, s. 33–34. Chodzi o Jana Łukasiewicza (1878–1956), Stanisława Leśniewskiego (1886–1939), Adolfa Lindenbauma (1904–1941), Alfreda Tarskiego (1902–1983), Tadeusza Kotarbińskiego (1886–1981), Kazimierza Ajdukiewicza (1890–1963), Kazimierza Kuratowskiego (1896–1980), Bolesława Sobocińskiego (1906–1980), Stanisława Jaśkowskiego (1906–1965).


Korekta językowa: Beata Bińko




„Radosław” na Mokotowie, czyli psychologia w badaniach historycznych. Studium przypadku

SEBASTIAN PAWLINA

„Radosław” na Mokotowie, czyli psychologia w badaniach historycznych. Studium przypadku

 

„Wojna ludzi nie żywi, jeno morzy”, pisał w Ogniem i mieczem Henryk Sienkiewicz. Nie on pierwszy i nie on ostatni na kartach swoich powieści przemycał prawdę o wojnach. Prawdę banalną, ale do dzisiaj mającą silną konkurencję w postaci romantycznych i heroicznych mitów budowanych czy to przez literaturę, kino, gry komputerowe, czy przez polityków i urzędników, dla których wojna jako okazja do rzekomego wykazania się, uwypuklenia najlepszych cech, a w końcu spełnienia obowiązku wobec ojczyzny i bliskich, jest niczym więcej jak tylko narzędziem. Narzędziem stosowanym w dowolny sposób, służącym do zrealizowania doraźnych celów. Tymczasem jak stwierdza w swoich wspomnieniach Aleksandar Hemon, amerykański pisarz pochodzący z Bośni, „wojna jest czymś najzupełniej konkretnym, obłąkaną rzeczywistością, która i wnętrze, i zewnętrze zrównuje z ziemią” (Hemon 2015, s. 122).

We współczesnej literaturze polskiej motyw wojny, najczęściej II wojny światowej, pojawia się względnie często. Wystarczy wymienić Tworki Marka Bieńczyka, Morfinę oraz Królestwo Szczepana Twardocha, Hanemanna Stefana Chwina, Górę Tajget Anny Dziewit-Meller czy kolejne dzieła Wiesława Myśliwskiego, który nie pisząc o samej wojnie, wraca do niej pojedynczymi scenami. Tak się dzieje w najnowszym Uchu igielnym, gdy jeden z bohaterów, opowiadając o swoich przeżyciach jeszcze z czasów I wojny światowej, mówi, jak to jednej nocy przyśnił mu się porucznik, który tak nieszczęśliwie potknął się podczas ataku, że upadł na bagnet. We śnie „wyciągnąłem z niego bagnet, a ten wstał i mówi, o, ulżyło mi. Głęboko mnie pchnąłeś, ale bez krwi lżej się żyje. I rozejrzał się wokół po śniegu, chyba wszystka już ze mnie wyciekła. A nie dalej jak przedwczoraj armaty tak się na nas uwzięły, że chcę się zbudzić, a nie mogę, zabite ciała przywaliły mnie, a nie mogę, krzyczę, zbudźcie mnie…”.

Tamte sceny: obrazy umierających, nawały ogniowe, wilgoć okopów, wracały do niego. Nie chciały go zostawić, choć może należałoby raczej napisać, że to on nie potrafił o nich zapomnieć. Wojna jako zjawisko skrajne pozostawia bowiem swój ślad w ludzkich umysłach. Jak stwierdza Stanisław Ilnicki, założyciel Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego w Warszawie, rany mózgu to nie metafora literacka, ale fakt naukowy (Ilnicki 2010, s. XIII).

W polskiej historiografii poświęconej wojnie jako zjawisku problem ten jest poruszany rzadko, może wręcz za rzadko. Odpowiednio postawione pytania i przeprowadzone na ich potrzeby badania, nawet jeśli tylko szczątkowe, pomogłyby lepiej zrozumieć znane już wydawałoby się wydarzenia. Żeby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć do historii uznawanej za obszernie opisaną – do Powstania Warszawskiego. Spróbujmy więc bliżej przyjrzeć się jednemu z jego epizodów. Pamiętajmy przy tym, że to jedynie propozycja badawcza, wymagająca dalszych, pogłębionych studiów i analiz.

Ludzkie cienie

Cofnijmy się do lata 1944 r., a dokładnie do momentu, kiedy rankiem 20 września na warszawskim Mokotowie z kanału zaczęli wychodzić obrońcy Czerniakowa. Ostatnie kilka godzin spędzili pod ziemią, brnąc przed siebie w chłodnej mazi, cuchnącej i lepiącej się do ubrań oraz ciała – do wszystkiego. Musieli się wspinać po linach, przechodzić przez postawione przez Niemców barykady, unikać szczurów, schylać się, wspomagać słabszych. Nic dziwnego w takiej sytuacji, że mieli dosyć. Ranni, niektórzy wielokrotnie, skrajnie wyczerpani brakiem snu, jedzenia i wody, mający za sobą kilka dni nieustannych walk w obronie Czerniakowa, mieli nadzieję znaleźć na Mokotowie chwilę spokoju. Z takim samym nastawieniem wielu z nich przechodziło wcześniej z Woli na Starówkę, potem do Śródmieścia i na Czerniaków. Wszędzie na początku było zielono i radośnie. W oknach błyszczały szyby, na drzewach rosły liście, a ludzie, czyści i dobrze ubrani, uśmiechali się. I za każdym razem te niemalże sielskie obrazy ulegały zagładzie. I oni, weterani Zgrupowania „Radosław”, wiedzieli, że tak będzie i tym razem. Ale przez moment o tym nie myśleli.

Andrzej Borowiec „Zych” z batalionu „Zośka”, wówczas niespełna 16-latek, notował po latach:

wyszliśmy na powierzchnię ku jasnemu, wesołemu porankowi, pełnemu promieni słonecznych i śpiewu ptaków. Na wschodzie, po stronie słońca, za rzędem drzew stały małe domy. Za nimi terkotał karabin maszynowy i wybuchały pociski moździerzowe. Usiadłem na pniu i wylałem błoto z butów. Czuwał nad nami uśmiechnięty powstaniec ubrany w szary kombinezon Luftwaffe i uzbrojony w pistolet. Dziewczyny z czystymi włosami rozdawały kubki ciepłych napojów – kawy albo herbaty. Nieważne. Była ciepła. A ja chciałem tylko spojrzeć w niebo. (Borowiec 2017, s. 322)

Bardzo podobnie wspominała tamte „beztroskie” chwile Anna Wyganowska-Eriksson „Ania” z plutonu pancernego – wówczas pancernego już tylko z nazwy:

Przysiadłam obok kolegów. Świeży powiew ciepłego wiatru trzepocze liśćmi drzew. Dawno niekoszona trawa błyszczy w słońcu dojrzałą zielenią. Jasne, całe domy i szyby w oknach, na balkonach kwiaty. W górze błękit nieba i rozproszone pierzaste obłoczki. Kolorowy radosny dzień pozdrawia nas bogactwem barw. Jak pięknie jest wokoło. Jaki cudowny, inny świat! Wśród jasności krajobrazu ciemna ruchliwa plama bije w oczy kontrastem. To my, żołnierze o bladych, umorusanych twarzach, w spodniach, z których spływają resztki zimnego błota ścieków. Jedni z nas usiłują doprowadzić siebie do jakiego takiego wyglądu, drudzy pieczołowicie oglądają zabrudzoną broń (Wyganowska-Eriksson 2010, s. 395)

Podobnych opisów jest więcej. Mniej lub bardziej, wszystkie idealizują tamten Mokotów. Jego obraz w drugiej połowie września wcale nie był tak doskonały. Dzielnica od wielu dni musiała sobie radzić z narastającym ostrzałem i ponawianymi szturmami oddziałów wroga. W niedzielę 17 września w meldunku dowódcy AK do naczelnego wodza donoszono, że na Mokotowie „odparto natarcia npla od wschodu, wsparte 8 czołgami i Ju 87 na nasze stanowiska ryglujące w rejonie Belwederskiej, Dolnej i Piaseczyńskiej. Własny baon po walkach opuścił Solec z dużymi stratami i po utracie prawie całej kadry dowódczej” (Majorkiewicz 1972, s. 218). Dzień później informowano, że „npl po zlikwidowaniu naszego słabego oddziału opanował Fort Legionów Dąbrowskiego”.

To wszystko nie miało jednak znaczenia. Dla tych ludzkich cieni Mokotów jawił się jako raj – spokojny i cichy. Oni zaś przez pierwsze godziny po ucieczce z piekła Czerniakowa potrzebowali miejsca, gdzie mogli złapać oddech, umyć się, wyspać, coś zjeść – bez obawy, że za chwilę spadnie im na głowy deszcz ołowiu. Toteż dopóki mogli, korzystali z okazji. Jeszcze przed początkiem niemieckiego szturmu trzech oficerów od „Radosława”, Janusz Stolarski „Mały”, Leszek J. Wójcicki „Leszek” i Sergiusz Szoryn „Bończa”, zostało zaproszonych na przyjęcie. Skromne, ale jak na warunki powstańcze i tak imponujące. Był więc koncert, a w przerwie zakąski i napoje. Całą sytuację podsumował „Mały”, wypowiadając – według relacji „Leszka” – słowa: „No, to jest życie towarzyskie […]. A u nas co? Dorwie się chłop do butelki wódki i z rozpaczy wychla ją sam na sam” (Wójcicki 1985, s. 124).

Zdrajcy historii czy jej ofiary?

To, co pół żartem, pół serio przedstawił w swoich zapiskach Wójcicki, dla innych autorów stało się tematem poważnej dysputy na temat postawy ludzi „Radosława” w ostatnich dniach walk. Już w 1946 r. Jerzy Pytlakowski „Ignac”, w Powstaniu Warszawskim żołnierz Grupy Artyleryjskiej „Granat”, w swoim quasi-reportażu z powstańczego Mokotowa poświęcił podwładnym Jana Mazurkiewicza cały rozdział. Pisał w nim m.in., że „sprzeniewierzyli się historii, chociaż mogli się stać jej głównymi bohaterami. Na Starówce zaczęła się ich wielkość i skończyła. A przecież na Czerniakowie mogło się wydarzyć coś znaczniejszego niż bohaterska klęska. Z Czerniakowa mogło wyjść bohaterskie zwycięstwo na całą Warszawę” (Pytlakowski 1946, s. 90).

Jeszcze surowszy sąd wydał akapit wcześniej: „Tak skończyła się epopeja ludzi, których los obarczył obowiązkiem spełniania największych czynów i którzy na Czerniakowie zbuntowali się przeciw temu nakazowi. Zdołali zejść z wyznaczonej drogi, lecz nie wyszło im to na dobre. Przeżyli swoje bohaterstwo, porzucili je. Rozmyślnie zmienili wielkość na szare, drobne, niepotrzebne postępki”.

Wśród tych postępków, o których czytamy w relacji „Ignaca”, było np. zajmowanie się zamiast walką zdobywaniem pożywienia. Mieli nie robić nic innego, jak tylko siedzieć po piwnicach, by je opuścić rzekomo jedynie po to, żeby znaleźć jedzenie. Pytlakowski wprost pisał, że „prowadzili wykwintną kuchnię”. I to wtedy, kiedy reszta dzielnicy głodowała. Wyraźnie oburzony ich postawą, nazwał ich wręcz „lisowczykami”.

Kwestia wyżywienia oddziałów czerniakowskich na Mokotowie została w tej relacji spłycona. Z podobnym problemem musiały bowiem radzić sobie wcześniej wszystkie dzielnice przejmujące oddziały wycofujące się z innych rejonów miasta. Zarówno na Starówce, w Śródmieściu, jak i na Czerniakowie uciekinierzy trafiali w pustkę aprowizacyjną. Lokalne władze nie były w stanie zapewnić im pożywienia. Oficjalnie nie pozwalano na samodzielne zdobywanie zapasów, ale dowódcy kompanii i batalionów, widząc stan swoich ludzi, po cichu im na to zezwalali. Mokotów nie był wyjątkiem.

Mylił się natomiast Pytlakowski całkowicie wówczas, gdy zarzucał weteranom Woli, Starówki i Czerniakowa niewielki udział w obronie Mokotowa. Z około 200-osobowej grupy, jaką przyprowadził kanałami, Mazurkiewicz wystawił oddział liczący 47 ludzi, czyli blisko 1/4 stanu (Wójcicki 1985, s. 125). Jak na ludzi całkowicie wyczerpanych blisko dwoma miesiącami ciężkich walk, wynik ten należy uznać za bardzo dobry. O znaczeniu plutonu dowodzonego przez Janusza Stolarskiego może świadczyć to, że oddano go pod bezpośrednie rozkazy dowódcy dzielnicy, Józefa Rokickiego „Karola”. Jako jego osobisty odwód pluton brał udział w walkach m.in. o Królikarnię czy w obronie włazów kanałowych, odpierając samodzielnie szturm kolumny czołgów.

Ale i Rokicki nie ukrywał po wojnie, że pewne zachowania podwładnych „Radosława” wzbudzały jego niepokój. Poza samowolą w wyszukiwaniu sobie lokali do odpoczynku oraz pożywienia poważnym kłopotem stał się ich defetyzm, którym zarazili część oddziałów lokalnych oraz ludność cywilną. W swoich wspomnieniach „Karol” notował: „niewątpliwie ciężkie ich przeżycia na Górnym Czerniakowie sprzedawane były społeczeństwu mokotowskiemu w formie opisów przerażających bestialstw niemieckich, dokonywanych na żołnierzach i ludności cywilnej (np. powieszenie kapelana wojskowego i rozstrzeliwanie żołnierzy AK wziętych do niewoli). Wyczerpana ludność i żołnierze Mokotowa słuchali tych relacji naocznych świadków z lękiem i grozą; naprawdę nie wpływały one budująco ani uodporniająco na psychikę oblężonych” (Rokicki 1949, s. 139).

Żeby zapobiec pogłębianiu się kryzysu, Rokicki polecił Janowi Dobraczyńskiemu, szefowi mokotowskiego Biura Informacji i Propagandy, aby przygotował dla ludności i wojska rozkaz rozwijający w dramatyczny sposób hasło: ani kroku w tył. Wiedział, że w obliczu zbliżającego się uderzenia będzie potrzebował nie tylko siły ognia, lecz także odpowiedniego nastawienia w swoich oddziałach. Autor Cienia Ojca po latach przyznał, że jego wysiłki wobec opowieści radosławowców niewiele mogły zdziałać. Był wręcz przekonany, że nic to nie da. Już jeden taki rozkaz pisał – trzy tygodnie wcześniej na Starym Mieście, kilka dni przed jego upadkiem.

Jednak tym, co najważniejsze w jego zapiskach, jest zrozumienie tych ludzi. Dobraczyński, być może nieświadomie, opisał bowiem psychikę żołnierza powstańczego z imponującym wyczuciem: „Byli to na pewno najlepsi żołnierze powstania. Najodważniejsi z odważnych, najofiarniejsi z ofiarnych. Ale walczyli zbyt długo. […] Byli wykrwawieni do ostatka. Potracili swoich dowódców i przyjaciół, ludzi niezapomnianych. […] To sprawiło, że patrzyli na sytuację z przeraźliwą jasnością. Nie mieli złudzeń. Gdy znaleźli się na Mokotowie, byli pewni, że przyjdzie tu im stoczyć jeszcze jedną śmiertelną i beznadziejną walkę. Żaden z nich nie spodziewał się, że przeżyje do końca” (Dobraczyński 1977, s. 284–285).

Stresory – teoria…

Ten krótki cytat pozwala wskazać kilka elementów z psychologii wojska, które odpowiednio dopasowane do badań nad Powstaniem Warszawskim, choć nie tylko, mogą pomóc lepiej zrozumieć postawy walczących. Przyjrzyjmy mu się zatem bliżej.

„[…] walczyli zbyt długo”. W czasie II wojny światowej popularnym terminem odnoszącym się do urazów psychicznych żołnierzy stało się „zmęczenie walką” (Moore, Reger 2010, s. 190–191). Wśród jego objawów wymienia się: wyczerpanie, lęk, utratę koncentracji i motywacji, depresję, utratę pamięci i zaburzenia funkcjonowania fizycznego. Z cytowanych wcześniej opisów zachowań radosławowców bez większych obaw o słuszność założeń można wskazać wyczerpanie, utratę motywacji oraz depresję.

Do „zmęczenia walką” może się przyczynić jeden z czterech elementów, takich jak nagła ekspozycja, ekspozycja skumulowana, stresory fizyczne i problemy w kraju. W wypadku powstańców warszawskich (oraz ludności cywilnej) mamy do czynienia w zasadzie z każdym z tych elementów, choć wydaje się, że nagła ekspozycja z uwagi na powtarzające się sytuacje stresogenne nie powinna być brana pod uwagę. Częstotliwość ostrzału artyleryjskiego, bombardowań, stale powracające doświadczenie masakry urosły do takiego poziomu, że człowiek w zasadzie nie mógł być tym zaskoczony. Stały się one stałym elementem jego codzienności. Choć nie można całkowicie wykluczyć roli tego czynnika, ale nie mając wglądu w bezpośrednie reakcje ludzi na przeżycia z lata 1944 r., w ich systemy odniesienia, jesteśmy skazani jedynie na domysły.

Tym, czego możemy być niemalże pewni, jest występowanie pozostałych trzech czynników. Stała ekspozycja, tj. ciągłe doświadczanie sytuacji generujących stres, oraz sytuacja w kraju wydają się jasne. Zajmijmy się zatem bliżej stresorami fizycznymi. Według amerykańskiego psychiatry węgierskiego pochodzenia, Hansa Selye’a, „możemy określić stressor jako »to, co wywołuje stress«” (Selye 1960, s. 83).

Dzisiaj stresory wpływające na żołnierza są przedmiotem badań naukowców i licznych opracowań. Pierwsze prace odwołujące się do koncepcji stresora powstały już w latach 60. ubiegłego wieku. Obecnie np. armia amerykańska wydaje poświęcone im osobne publikacje, jak liczący 224 strony U.S. Army Combat Stress Control Handbook, opublikowany w 2003 r.

Same stresory można podzielić na kilka kategorii. Idąc za Williamem P. Nashem, psychiatrą wojskowym Amerykańskiej Marynarki Wojennej, uczestnikiem walk w Iraku w latach 2004–2005, potrafimy wskazać ich co najmniej pięć: fizyczne, poznawcze, emocjonalne, społeczne i duchowe (Nash 2010, s. 23–35). Skupmy się na razie na pierwszej grupie. Nash wymienia kolejno: upał i zimno, odwodnienie i wilgoć, brud i błoto, pozbawienie snu, hałas i wybuchy, wyziewy i wonie, jaskrawe światło lub ciemność, złe odżywianie oraz chorobę lub uraz. Każdy z tych stresorów bez problemu możemy odnaleźć w doświadczeniach powstańców warszawskich, zwłaszcza zaś mających za sobą tak długi szlak bojowy, jak podwładni Jana Mazurkiewicza. Co więcej, każdy z tych stresorów osobno potrafi osłabić siły życiowe człowieka – a co dopiero wtedy, kiedy występują jednocześnie.

… i praktyka

O tym, jak duży wpływ mogą mieć stresory na ludzi, może świadczyć to, że wielu powstańców starało się jak najszybciej opuścić szpital i wrócić do swojej jednostki. Według Nasha „nawet mało groźne choroby nie tylko powodują zmiany fizjologiczne, które potęgują zmęczenie i zmniejszają tolerancję na stres, lecz u wielu ludzi wpływają także na ich poczucie integralności (wholeness), kompetencji i pewności siebie. Jednakże gorsze pod tym względem od niegroźnych i przemijających chorób są urazy fizyczne, które na wojnie zdarzają się nierzadko” (Nash 2010, s. 27). Zjawisko wcześniejszych powrotów żołnierzy do oddziału nie jest subiektywnym odczuciem, ale faktem. Według danych opublikowanych przez Departament Obrony Stanów Zjednoczonych 23 czerwca 2006 r. spośród 18 752 rannych od 19 marca 2003 r. aż 10 064 wróciło ze szpitala do akcji, niejednokrotnie nie mając do końca zaleczonych urazów. Nash uważa wręcz, iż żołnierz, który nie może wrócić do swoich kolegów, ma poczucie winy, że ich porzuca. Cytowany już Leszek Wójcicki, w trakcie walk na Starym Mieście dwukrotnie ranny, za każdym razem odmawiał odejścia od oddziału do szpitala. Raz jego prośba została zaakceptowana.

Jeśli więc spojrzymy jeszcze raz na liczbę żołnierzy, których „Radosław” przyprowadził na Mokotów, tj. około 200, i zestawimy ją z liczą tych, którzy mogli dalej walczyć, tj. prawie 50, to okaże się, że tych pozostałych 150 zostało postawionych w sytuacji, gdy mogli czuć, że nie wypełniają swojego zadania tak, jak powinni. Zwiększało to jedynie dodatkowo ich poziom stresu, i tak już od dawna przekraczający jakiekolwiek akceptowane przez ludzki organizm granice.

Dobraczyński pisze dalej: „Potracili swoich dowódców i przyjaciół, ludzi niezapomnianych”. Nash jasno stwierdza, że więzi rodzące się między żołnierzami na wojnie należą do najsilniejszych występujących między ludźmi, a szok wywołany stratą towarzyszy broni dorównuje temu, jaki przeżywa matka po śmierci dziecka. Tymczasem opowieści weteranów „Radosława” (choć nie tylko) są pełne opisów śmierci kolegów i koleżanek. Jedne suche, ograniczające się do odnotowania samego faktu, inne zahaczające o opisy czysto literackie, tak jak we wspomnieniach Leszka Wójcickiego, który pod datą 25 września pisał:

Rów jest pusty. Kiwam ręką, że wszystko w porządku. Za mną skacze „Janusz”. Przeskoczył już przez ulicę, gdy od Królikarni rąbnęło działo czołgowe. Pocisk trafia „Janusza” i rozrywa całe jego ciało na części przed moimi oczami. Nogi osobno, ręce osobno. Oderwana od kadłuba głowa potoczyła się po jezdni. Wszędzie błyszczy krew, jak kałuże rozlanej czerwonej farby. Tak zginął kapral podchorąży „Janusz”, ostatni z dwunastu ludzi, którzy 29 lipca wyszli z powstania z ul. Pańskiej Nr 4 z kapitanem „Zgodą” i ze mną. Dalsze rozważania muszę odłożyć na później. Wojna musi się toczyć dalej.

Poza krwistością samego opisu naszą uwagę powinny zwrócić ostatnie dwa zdania. Wójcicki zdawał sobie sprawę z tego, że wtedy nie wolno mu było myśleć o tym, czego doświadczał. To też podkreśla Nash, kiedy pisze o doświadczeniu utraty bliskich. Żołnierze na wojnie nie mają czasu na myślenie. Żeby samemu przeżyć, muszą skupić się na tym, co ich otacza. „Muszą pozostać przynajmniej częściowo obojętni na swą stratę, magazynować żal i nieść jego brzemię, którego nie mogą z siebie zrzucić, aż wojna się nie skończy i przepracowanie tej straty nie stanie się bezpieczne”.

Powstańcy nie mieli jednak tej możliwości. Żołnierze „Radosława” dopóki znajdowali się na linii, czyli aż do Czerniakowa, kiedy jeszcze mieli siłę, aby walczyć, potrafili zdusić w sobie nagromadzony przez kilka tygodni żal i stres. Jednak wraz z dotarciem na Mokotów, gdzie w większości znaleźli się na tyłach, potracili hamulce. Urazy psychiczne zaczęły dawać o sobie znać w formie opowieści, na które narzekali Rokicki, Pytlakowski czy – w mniejszym stopniu – Dobraczyński.

Jest też inne wyjaśnienie takich zachowań. Naturalną reakcją żołnierzy na zmieniające się warunki na polu bitwy jest adaptacja (Murray 2014, s. 61). Tak jak ewoluują sposoby zabijania, tak samo udoskonalają się metody obrony. Być może część ludzi „Radosława” uznała, że przejawianie postawy niechętnej walce zwiększy ich szanse przeżycia. Ich decyzję mogło wzmocnić trwające od ponad półtora miesiąca doświadczenie masakry, jeden ze stresorów. Według ustaleń Leo Murraya odpowiednio wysoki poziom strat poniesionych przez oddział w czasie walki może doprowadzić do utracenia przez niego zdolności bojowej. „Pięć procent ofiar spowodowanych ostrzałem artyleryjskim obniżało efektywność oddziału o połowę, dziesięć procent wystarczyło, żeby efektywność spadła do zera”. Wraz z upływem czasu procentowy udział strat w zgrupowaniu rósł. W końcu masakra, jaką przyniosły ostatnie dni obrony Czerniakowa, mogła sprawić, że wielu ludzi Mazurkiewicza nie było zdolnych do podjęcia jakiejkolwiek walki. Zarówno z powodu urazów fizycznych, jak i psychicznych.

Znakomicie odmalował ten problem w swoim reportażu z wojny w Wietnamie Michael Herr, pisząc, że „bezpieczeństwo fizyczne wcale nie oznaczało końca problemów” (Herr 2016, s. 77). Świadomość pewnych wydarzeń, samo oglądanie koszmaru wojny sprawiają, że człowiek w pewnym momencie przestaje kontrolować to, co się z nim dzieje. „Poziomy informacji były poziomami strachu, jak już raz coś się wymsknie, to nie wepchniesz tego z powrotem, nie zniknie, żebyś nie wiem ile razy mrugał, świadomość to nie film i nie odtworzysz jej do tyłu”.

Zagadką pozostaje, dlaczego w tym samym czasie prawie 50 żołnierzy dowodzonych przez Janusza Stolarskiego potrafiło jeszcze wziąć czynny udział w starciach na Mokotowie. Być może to bliżej nieokreślona różnica w konstrukcji psychicznej, odporność na pewne doświadczenia pozwoliły im zachować siły odrobinę dłużej. Znaczenie może tutaj również użyte przez Murraya pojęcie „ciągłości”, tj. „siły wiążącej wewnętrznie niewielkie jednostki i mobilizującej je, by działały w sposób w miarę jednolity”. Oddział wojskowy jest traktowany przez jego członków jako „grupa totalna”, swoisty system odniesienia. Według Sönkego Neitzela i Haralda Welzera tenże oddział pomaga człowiekowi zachować orientację tam, gdzie inaczej byłaby ona niemożliwa (Neitzel, Welzer 2014, s. 35).

Tymczasem jeśli przyjrzymy się bliżej składowi osobowemu tego ostatniego plutonu „Radosława”, to okaże się, że jego trzon stanowili żołnierze jednego batalionu – „Czaty 49”. Być może więc ci, którzy brali udział w ostatnich starciach, robili to z poczucia odpowiedzialności za tych, z którymi od kilku tygodni walczyli dosłownie ramię w ramię. Poczucie własnego bezpieczeństwa stawało się dla nich mniej istotne od tego, żeby nie zawieść najbliższych towarzyszy. To jednak ponownie jedynie przypuszczenia.

Pytania na przyszłość

Tak jak zaznaczyłem na początku, to tylko szkic ukazujący niewielki wycinek obrazu. Pełne ujęcie problemu wymaga dalszych badań angażujących nie tylko szeroki wybór źródeł, odczytanych na nowo, skonfrontowanych z nowymi pytaniami, lecz także obecne, coraz dokładniejsze i obszerniejsze badania nad psychologią wojska i stresu. W Polsce powojennej przez długie lata nie prowadzono żadnych badań nad urazami psychicznymi spowodowanymi przez wojnę. W efekcie dzisiaj próżno szukać poważniejszych opracowań odnoszących się do tej tematyki.

To banał, ale trzeba to podkreślić – przyznanie się do urazu psychicznego, z którym sobie człowiek nie radzi, nie jest proste (Grenier i in. 2010, s. 299 i n.). Wymaga zaakceptowania tegoż zarówno przez cierpiącego z powodu urazu, jak i jego środowisko, a w dalszej perspektywie wsparcia w formie leczenia. W Polsce przez ponad dwadzieścia lat po wojnie lekarzy wojskowych obowiązywał formalny zakaz specjalizowania się w psychiatrii. Dopiero pod koniec lat 60. zaczęło się to zmieniać. Na zajęcie się problematyką zdrowia psychicznego żołnierzy po zakończonej wojnie trzeba było czekać z kolei aż do lat 90.

W takich warunkach trudno było o stworzenie systemu, w którym weterani Powstania Warszawskiego mogliby znaleźć dla siebie wsparcie. Można wobec tego przyjąć, że skoro społecznie problem nie istniał, to i w źródłach niełatwo znaleźć jego ślady. Tymczasem niemożliwe jest, aby coś tak traumatycznego jak Powstanie Warszawskie nie wpłynęło na psychikę jego uczestników, żeby nie „pogięło anteny i podcięło nóg”, jak ujął to Herr. Dlatego też takie znaczenie ma teraz nadrobienie tej luki. Może jest to nawet ważniejsze od odtworzenia jakiegokolwiek nieopisanego dotychczas fragmentu dziejów tego zrywu. Pomoże bowiem lepiej zrozumieć nie tylko nas samych, lecz także po raz kolejny podkreślić z całą mocą destrukcyjną potęgę wojny. Coś, o czym nigdy nie powinno się zapominać. Dzisiaj, kiedy w debacie publicznej ze strony polityków padają hasła o pokazywaniu pozytywnych aspektów wojny, wydaje się to szczególnie istotne.

 

Redakcja językowa: Beata Bińko

Bibliografia:

Borowiec A. (2017), Chłopak z Warszawy, Poznań.
Dobraczyński J. (1977), Tylko w jednym życiu, Warszawa.
Grenier S. i in. (2010), Program wsparcia społecznego dla osób z urazami spowodowanymi przez stres operacyjny: program wsparcia koleżeńskiego – we współpracy z Kanadyjskimi Siłami Zbrojnymi i stowarzyszeniem „Sprawy Weteranów w Kanadzie” [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Hemon A. (2015), Dwa razy życie, tłum. T. Bieroń, Warszawa.
Herr M. (2016), Depesze, tłum. K. Majer, Kraków.
Ilnicki S. (2010), Przedmowa do wydania polskiego [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Majorkiewicz F. (1972), Dane nam było przeżyć, Warszawa.
Moore B.A., Reger G.M. (2010), Stres bojowy i zespół do spraw kontroli stresu bojowego w perspektywie historycznej i współczesnej [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Murray L. (2014), Psychologia wojny. Strach i odwaga na polu bitwy, tłum. E. Zajbt, Warszawa.
Nash W.P. (2010), Stresory wojny [w:] Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia, red. Ch.R. Figley, W.P. Nash, tłum. M. Dragan-Polak, M. Höffner, J. Radzicki, Warszawa.
Neitzel S., Welzer H. (2014), Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania, tłum. W. Grotowicz, Warszawa.
Pytlakowski J. (1946), Powstanie mokotowskie, Wrocław.
Rokicki J. (1949), Blaski i cienie bohaterskiego pięciolecia, [Niemcy Zachodnie].
Selye H. (1960), Stress życia, tłum. J.W. Guzek, R. Rembiesa, Warszawa.
Wójcicki L.J. (1985), Życie na stos, Londyn.
Wyganowska-Eriksson A. (2010), Pluton pancerny batalionu „Zośka”, Gdańsk.