Wycinanki (148)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (148)

Retoryka to „lek homeopatyczny”?

Jeden z moich czytelników nieśmiało podpowiada, że w Wycinankach patronuje mi myśl Willarda Van Ormana Quine’a. Gdyby tak było, byłby to dla mnie zaszczyt. Na szczęście mój korespondent nie musi udowadniać, że dosięgam myśli wielkiego filozofa.

Quine byłby — w kwestii statusu retoryki — oponentem Perelmana. Celem badań tego ostatniego jest nobilitowanie, także przy pomocy logiki, procedur myślowych dotychczas jej się wymykających. Amerykański filozof z kolei, nie byłby skłonny do rozluźniania rygorów logiki. Zabiegi retoryczne pozostawałyby bądź to w zasięgu logiki, bądź najczęściej — filozofii czy metafizyki.

Quine robi takie oto wprowadzenie:

Retoryka jest techniką przekonywania do dobrego i złego. Łączy ze sobą specjalistów od reklamy, adwokatów, polityków i członków grup dyskusyjnych.

Na grupy dyskusyjne patrzy się w szkołach życzliwym okiem. Uważa się, że dzięki nim uczniowie nauczą się skutecznie przemawiać i bystro myśleć. Rzeczywiście, służą one tym celom, ale ceną jest to, że przekonanie słuchaczy przedkłada się ponad prawdę. Siłą dyskutanta nie jest intelektualna ciekawość ani otwartość na racjonalne argumenty, lecz umiejętność obrony przyjętej z góry koncepcji — choćby nie wiem co. Posiada on łotrowski talent do niezważania na sprzeczności, zamiast tego akcentuje dobre strony proponowanego stanowiska. Tą samą umiejętnością, poza wiedzą prawniczą, szczycą się adwokaci i znani politycy — kapitan grupy dyskusyjnej jest najwyraźniej stworzony do jednego z tych zawodów. Na szczęście istnieją prawnicy i politycy, którzy zgodzą się działać jedynie w słusznej sprawie, ale te skrupuły nie są cechą charakterystyczną bieguna retoryki i nie stanowią klucza do politycznego bądź prawniczego sukcesu[1].

Są ludzie, którzy posiadają temperament wiecowy czy zebraniowy; czują się doskonale w żywiołowych, emocjonalnych wymianach opinii. Wykorzystują zasoby emocji i ulga ich wyeksploatowania wystarcza im do osiągnięcia satysfakcji. Celem takich osób nie jest nawet przekonanie audytorium, przed którym wyłuszczają swoje racje, lecz subiektywne poczucie zaszachowania oponentów[2].

Kiedy elektorat lub sędzia znajdują się pod wpływem retoryki demagoga, niewiele nam pomoże chłodny rozum i rzeczowa ocena faktów. My również użyjemy wówczas retoryki i odpłacimy pięknym za nadobne.Retoryka jest bezcennym homeopatycznym narzędziem, gdyż pozwala na odparcie jej własnych ataków[3].

Są i tacy, którzy nie uczestniczą w dyskusjach, w których nie obowiązują jasne reguły wymiany poglądów. Jeśli nie są respektowane zasady argumentowania i przekonywania — jak chcieliby Quine i Perelman — unikają udziału w nich.

W kołach naukowych — twierdzi Quine — niewiele jest demagogii, ale nawet tam retoryka jest użyteczna. W skrajnym przypadku może się zdarzyć, że naukowiec potrzebuje czegoś więcej niż chłodnego opisu swojej teorii i świadectw, aby skłonić studentów lub kolegów do zrezygnowania z błędnych koncepcji. W rękach niewłaściwego naukowca retoryka może jednak wyświadczyć nauce niedźwiedzią przysługę. Dzięki retoryce może on zdobyć sławę i uznanie dla swej teorii, mimo niepewnych świadectw.

Retoryka bywa więc czasem nikczemna, ale nie zawsze. W swym nikczemnym zastosowaniu jest ona sztuką lub praktyką obrony danego stanowiska z innych powodów niż racje, które się samemu dostrzega. Pomagają w tym insynuacje[4].

Retoryka w dydaktyce akademickiej jest często ostatecznym środkiem perswazji. Jeśli wyczerpujące uzasadnienie z racji złożoności materiału i braku czasu nie jest możliwe, wówczas wykładowca zmuszony jest zredukować je i przejść na pole argumentacji tj. wykorzystać instrumentarium retoryczne: np. — w najlepszym razie — odesłać ad autoritatem lub ad scientiam (do literatury przedmiotu). Można także pozostawić audytorium w rzeczywistym lub pozornym dylemacie. Skłonić słuchacza do myślenia już po wykładzie przez pozostawienie go sam na sam z problemami.


[1] W. Van Orman Quine, Różności. Słownik prawie filozoficzny, tłum. C. Cieśliński, Warszawa 1995, s. 175; „Rhetoric is the literary technology of persuasion, for good or ill. It is the rallying point for advertisers, trial lawyers, politicians, and debating teams. Debating teams are promoted in schools as a spur to effective language and incisive thought. They serve that purpose, but only by setting the goal of persuasion above the goal of truth. The debater’s strength lies not in intellectual curiosity nor in amenability to rational persuasion by others, but in his skill in defending a preconception come what may. His is a nefarious knack of disregarding all the discrepancies while regarding every crepancy. The same skill, along with legal lore, is the strength of the trial lawyer or barrister, and the strength also of the successful politician, one or the other of which careers the captain of the debating team is clearly destined for. Happily there are lawyers who will take on only such cases as they deem to be just, and politicians who will espouse only a cause that is righteous; but these scruples are not adjuncts of the rhetorical pole, nor are they keys to success in the legal or political profession” (idem, Quiddities. An Intermittently Philosophical Dictionary, Cambridge, MA, 1987, s. 183).

[2] Szczególnym przypadkiem takich retorów są uczestnicy spotkań z rodzicami (tzw. wywiadówek) zwani przeze mnie pretensjonatami. Traktują oni sytuację wywiadówki jako miejsce dogodne do autoterapii dyskomfortów rodzicielskich związanych z obowiązkiem szkolnym swych dzieci. Okolicznością sprzyjającą przepracowywaniu traum i wyładowaniu frustracji jest dla nich szkolne zebranie. Adresatem agresji staje się nauczyciel, wychowawca klasy. Staje się on obiektem desperackich ataków jako: funkcjonariusz państwowy, reprezentant rady pedagogicznej, wysłannik dyrekcji, prawodawca i realizator prawa oświatowego, rezydent ministra, a wreszcie podmiot odpowiedzialny za rodzicielskie porażki wychowawcze itp. Pretensjonat traktuje oponenta jako ucieleśnienie wszystkich tych ról, w ich pomieszaniu.

[3] Idem, Różności…, s. 175–176; „When an electorate or a jury is in the sway of a demagogue’s rhetoric, cold reason and the marshaling of facts bear little promise in rebuttal. Marshaling more rhetoric, then, in a contrary vein, we fight fire with fire. Rhetoric is invaluable homeopathically in withstanding its own assaults (idem, Quiddities…, s. 183).

[4] Idem, Różności…, s. 184; „Rhetoric, then, is sometimes nefarious and sometimes not. In its nefarious use it is the art or practice of defending a proposition on grounds other than one’s own reasons for defending it. An auxiliary device is innuendo” (idem, Quiddities…, s. 184).




Wycinanki (69)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (69)

Elegancki mężczyzna nigdy nie był dość długo i ciężko chory, żeby mieć sposobność przeczytania Metahistory[1]

W swej ostatniej książce kolega po fachu i przyjaciel ponownie napomknął, że zaskakująco w tekstach swych nie cytuję popularnego w Polsce teoretyka historii Haydena White’a[2].

Odzywam się, bo co najmniej drugi raz czyni publicznie to spostrzeżenie. Odpowiadam sobie dlaczego.

Po pierwsze, jestem zobowiązany długoletnią przyjaźnią sądzić, że prof. Pomorski, ceniąc moje skłonności metahistoryczne, chętnie usłyszałby moją choćby opinię o poglądach amerykańskiego filozofa historii.

Po drugie, skoro ponownie wywołuje mnie do tablicy, to być może zarzuca mi niecne milczenie na temat autora Metahistory. Przy okazji, nie wskazuje (na co liczyłem stale po przyjacielsku), w których tekstach powinienem zacytować prace White’a, bo korzystam z jego autorskich praw. Ponadto mógłby mi ewentualnie podpowiedzieć, gdzie prezentuję ważną problematykę ułomnie, gdyż obywam się bez amerykańskiego teoretyka.

Po trzecie wreszcie, to pytanie, dlaczego kolega profesor wskazuje mnie palcem jako tego, kto pomija ustalenia White’a, choć wielu go pomija, a ja jeszcze innych wielu nie uwzględniam w swych rozumowaniach? Czyżby uznawał za oczywiste, że należy cytować amerykańskiego filozofa historii?

Moja odpowiedź jest rozczarowująco prosta: nie cytuję prac, gdy nie wykorzystuję ich w swych rozumowaniach. Nie wypisuję odnośników do dzieł, z których nie korzystam. Uzupełnię tę odpowiedź genezą problemu.

Wtedy gdy Jan Pomorski sprowadzał myśl metahistora White’a do Polski, ja – w swoim tekście[3] zamieszczonym w antologii pod jego redakcją – pozostawałem w świecie schyłkującego w moim Denkkolekiv naturalizmu metodologicznego. A właściwie w martwym punkcie – między dyktatem modelu nomologiczno-dedukcyjnego Hempla–Oppenheima/Poppera a antynaturalizmem niemieckim. W bolesnym rozkroku między wyjaśnianiem a rozumieniem. Byłem w betweenie – jak wówczas powiadaliśmy.

Co więcej, do dzisiaj utrzymuję, że pojęcie interpretacji – w szerokim ujęciu, jakie wtedy ośmieliłem się proponować we wspomnianym tekście – w całości połyka problematykę wyjaśniania, zwłaszcza gdy eksplanacja staje się szczególnym scjentystycznym przypadkiem nam wszystkim wspólnego interpretowania. Dawałem powody do opowiedzenia się za paninterpretacjonizmem. Zgłosiłem akces, właśnie w tym tekście, nie tyle do antynaturalizmu metodologicznego, ile do zapomnianego dzisiaj stanowiska unizmu metodologicznego[4]. Głosiłem, że narracje to nic innego niż złożenia, sploty interpretacji.

Dzisiaj podtrzymuję to stanowisko, ale dodałbym: akt myślenia jest aktem interpretacji. Sądzę dzisiaj, że każdy akt myślenia zawsze musi być nastawiony na jakiś, choćby lakoniczno-enigmatyczny, obiekt pomyślany/artykułowany/komunikowany. Myśli nie ma, gdy nie ma się czegoś na myśli. Myśl istnieje, gdy jest to, o czym się myśli. Nie można myśleć o niczym. Korzystając per analogiam z Quine’a rozważań o istnieniu[5], utrzymuję, iż nawet gdy twierdzisz, że myślisz o niczym, to w tym akcie konstatowania owo „niczym” jest chwilowo, okazjonalnie, kontekstualnie przynajmniej zarysem interpretandum. Z doświadczeń dotychczasowej komunikacji, z kontekstu pytania i z komunikacji pozawerbalnej wynikać może, co znaczy w danej sytuacji „o niczym”.

Kiedy Ona, ze łzami w oczach i z drżącymi wargami wpatrzona w morze, na pytanie, o czym myślisz?, odpowiada: o niczym… To i tak wiadomo, co znaczy Jej: o niczym…


[1] Trawestacja powiedzonka Rolanda Topora: „Elegancki mężczyzna nigdy nie był dość długo i ciężko chory, żeby mieć sposobność przeczytania Prousta”. R. Topor, Dziennik paniczny, tłum. E. Kuczkowska, Gdańsk 1996, s. 142. Przypomnę, że figura eleganckiego mężczyzny Topora to afirmacja antymieszczańskiego (antykołtuńskiego) bohatera, obdarzonego talentem dekadenta. W trawestacji mojej chodzi o dzieło Haydena Whitea Metahistory: The Historical Imagination in Nineteenth-Century Europe, Baltimore 1973.

[2] J. Pomorski, Rzecz o wyobraźni historycznej. Ćwiczenia z hermeneutyki, Lublin 2021.

[3] W. Wrzosek, Interpretacja a narracja, w: Metodologiczne problemy narracji historycznej, red. J. Pomorski, Lublin 1990, s. 129–156; W tomie dwa przeglądowe teksty: (1) Jana Pomorskiego Wprowadzenie: spory wokół narracji historycznej, s. 11–24, oraz (2) Haydena White’a Problem narracji we współczesnej teorii historycznej, tłum. M. Wiewórowska i H. Ogryzko-Wiewiórowski, s. 25–61 (oryg.: The Question of Narrative in Contemporary Historical Theory, „History and Theory” `1980, t. 23, nr 1, s. 1–33.).

[4] Utrzymuję, że nauki przyrodnicze nie tyle charakteryzują się specyfiką poznania i badania, odmienną od nauk humanistycznych (o duchu, o człowieku), ile „przeciwnie” – podlegają tym samym co nauki humanistyczne strategiom poznawczym.

[5] W.V.O. Quine, O tym co istnieje. On What There Is (1948), tłum Barbara Stanosz, https://sady.up.krakow.pl/fil.quine.co_istnieje.htm.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (26)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (26)

Willard Van Orman Quine, nie bacząc na dyskomforty i przeciwności losu, spożytkował swój pobyt w Warszawie bardzo solidnie. Znalazł wspólny język z Polakami i aktywnie, nie tak jak w Wiedniu, korzystał z ich wiedzy i doświadczenia.

Regularnie chodziłem na niezwykle inspirujące, ambitne seminarium Tarskiego, na którym – ze względu na mnie – mówiono po niemiecku i francusku. Uczęszczałem także na wykłady Leśniewskiego. Tam również nie miałem kłopotów z rozumieniem – Leśniewski głównie zapisywał na tablicy logiczne formuły. Bywałem także na dwugodzinnych (z przerwą) wykładach Łukasiewicza. Wszystko, co wykraczało poza uniwersalny zapis logiczny, Łukasiewicz streszczał mi po niemiecku – przed albo po wykładzie, bądź też w trakcie przerwy. Dyskusje z tymi trzema serdecznymi ludźmi oraz lektura artykułów po niemiecku i francusku, którymi dosłownie mnie zasypywali, zajmowały mi tyle czasu, że nie miałem kiedy uczyć się polskiego. Z Leśniewskim kłóciłem się niekiedy do późnej nocy, próbując go przekonać, że jego system logiki nie jest w stanie uniknąć – wbrew temu, co on sam sądził – założenia o istnieniu obiektów abstrakcyjnych. Ontologia była tym, co interesowało mnie wówczas najbardziej. Poznałem Kotarbińskiego, Ajdukiewicza, Kuratowskiego, Sobocińskiego i Jaśkowskiego. Sobociński, szczupły i słabowity, mówił tylko po polsku i rosyjsku, więc Leśniewski spełniał rolę tłumacza, przekładając jego słowa na niemiecki. Później jednak Sobociński został amerykańskim profesorem z prawdziwego zdarzenia. Jaśkowskiemu, który postanowił napisać swoją pionierską pracę o naturalnej dedukcji po angielsku, pomagałem w pisaniu. Na seminarium Tarskiego wygłosiłem referat, który był powtórzeniem tego, co wcześniej wygłaszałem w Wiedniu i Pradze. Moje idee ulegały jednak zdrowej ewolucji, byłem bowiem teraz na bieżąco z tym, co aktualnie działo się w logice. Wcześniej czułem się rozgoryczony z powodu przeciągającego się wydania mojej książki na Harvardzie, ale pod wpływem niezwykle ożywczej i twórczej warszawskiej atmosfery niespodziewanie ucieszyłem się z tego opóźnienia. Nowe myśli płynęły strumieniami, niektóre świeżo narodzone, inne wydobyte z nieświadomości, do której być może wcześniej je wyparłem. W pociągu odjeżdżającym z Warszawy o północy, na przełomie maja i czerwca, zaczęły mi się rysować zupełnie nowe perspektywy[1].

Co zwraca uwagę: liderzy środowiska warszawskiego byli o pokolenie starsi od Quine’a. Seminarium Tarskiego i Leśniewskiego dobiera język pod wizytę Amerykanina? Łukasiewicz w kuluarach objaśnia mu niuanse wykładu? Polscy gospodarze toczą z nim wielogodzinne dysputy w swoich mieszkaniach, kawiarniach? Tenże „młokos” z Ameryki kłóci się długo – wedle jego relacji – z Leśniewskim? Quine wymienia wielu spotkanych w Warszawie badaczy, poza wspomnianymi wcześniej logikami, matematykami i filozofami także Kazimierza Ajdukiewicza. To ówczesne i późniejsze wybitne postaci polskiej nauki. Usprawiedliwia się, że nie nauczył się polskiego. Tak był zajęty. Proszę jednak zauważyć, jak naturalne było dla młodego badacza ze Stanów to, że powinien nauczyć się polskiego. Kontakt z logikami i filozofami polskimi wydał się Quine’owi na tyle owocny, ze serio rozważał – widząc, iż znaczna część ich dorobku to publikacje po polsku – naukę języka polskiego. Liczni przedstawiciele tej szkoły mieli za sobą staże naukowe poza granicami Polski.

Jak sam przyznaje, w Wiedniu u Schlicka, u Carnapa w Pradze i w Warszawie Quine referował swój doktorat. Byłoby interesujące, w jakim stopniu ów referat zmienił się przez ten czas.

Jak owocny dla Quine’a był to pobyt, świadczy ostatnie zdanie z relacji o podróży do Polski: „W pociągu odjeżdżającym z Warszawy o północy, na przełomie maja i czerwca, zaczęły mi się rysować zupełnie nowe perspektywy”[2]. Cieszył się, że po powrocie do Ameryki zdoła poprawić niektóre fragmenty doktoratu, który jeszcze wtedy się nie ukazał.

W 1939 r. Quine po konferencji naukowej w Stanach Zjednoczonych pomógł Tarskiemu pozostać w Ameryce, co – jak twierdził swego czasu prof. Jerzy Pelc – uratowało polskiemu logikowi być może życie[3].


[1] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 34.

[2] Tamże.

[3] „In August 1939 Tarski traveled to the United States to attend a congress of the Unity of Science movement (see Vienna Circle). World War II broke out soon after that, leaving Tarski no option but to stay in the States. He spent the war years separated from his family, forced to remain in Poland. In this period he held several temporary university positions, at Harvard University, the City College of New York, the Institute for Advanced Study at Princeton, and the University of California at Berkeley, where he was eventually given tenure in 1945 and a professorship in mathematics in 1948. Maria, Ina and Jan were able to join him in Berkeley in 1946”; https://plato.stanford.edu/entries/tarski/. Bożena Czernecka-Rej podaje, że „wg J. Pelca, być może ocalił życie Tarskiemu, zapraszając go w przededniu wybuchu II wojny światowej do USA i pomagając w rozpoczęciu tam kariery uniwersyteckiej”; http://www.ptta.pl/pef/pdf/q/quine.pdf.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (25)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (25)

Obiecałem wrócić do podróży państwa Quine’ów po Europie Środkowej w 1933 r. Legendarny filozof amerykański (wówczas 25-letni, ledwie po doktoracie) Willard Van Orman i jego żona Naomi spędzili przy tej okazji prawie miesiąc w Warszawie[1]. W połowie lat osiemdziesiątych minionego stulecia Quine wspominał:

5 maja 1933 roku wyruszyliśmy pociągiem z Wiednia do Warszawy[…]. Po czternastogodzinnej podróży, równo o północy, wysiedliśmy w Warszawie, a o trzeciej po południu zameldowaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu. Łukasiewicz był do tego stopnia troskliwy, że przewidział wszystko w najdrobniejszych detalach[2].

W Warszawie jednak dotknęły ich kłopoty z hotelem, niedostatek pieniędzy, choroba żony („Kiedy Naomi była w szpitalu, stołowałem się głównie w dzielnicy żydowskiej, ponieważ jako tako rozumiałem jidysz, który na podstawowym poziomie podobny jest do niemieckiego”[3]).

Goście z Ameryki bywali na proszonych obiadach, zostawali na kolacjach. Domyślam się, że kwestia posiłków, noclegów, przejazdów, telefonów, rezerwacji była bardzo kłopotliwa z perspektywy naszych dzisiejszych wyobrażeń. Na tym tle zarówno gościnność Rudolfa Carnapa, jak i serdeczność Polaków amerykański logik odnotowuje w swej autobiografii nader często.

Zaimponowała mi gotowość Quine’ów do znoszenia niewygód. Niewystarczające środki finansowe, jakimi dysponował, doskwierały jemu i żonie. Pamięta bowiem, co ile kosztowało, na co ich było stać, a na co niestety nie. Wyboru nie było, raczej pluskwy niż hotele bez nich, a więc te tańsze[4]. Przeważała świadomość pożytków, jakie płynęły z kontaktu z wybitnymi badaczami (w The Time of My Life Rudolfa Carnapa nazywa geniuszem).

Przychylność, jaką okazał nam Łukasiewicz – wspomina Quine – była niezwykła, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że był on niekwestionowanym autorytetem wśród polskich logików oraz dawnym ministrem edukacji w rządzie Paderewskiego. Leśniewski i Tarski również nie szczędzili nam czasu i uprzejmości. Pewnego dnia, po czterogodzinnych wykładach, spędziłem wiele godzin, dyskutując z Tarskim, Lindenbaumem i innymi, na jednym z seminariów poświęconych logice. Następnego dnia, w domu u Leśniewskiego, dyskutowałem z nim od dziesiątej do drugiej, a potem wraz z Naomi od piątej do jedenastej spędzaliśmy czas z Łukasiewiczami. Piliśmy herbatę i rozmawialiśmy, a potem słuchaliśmy muzyki i kontynuowaliśmy rozmowę w eleganckiej kawiarni. Nazajutrz ponownie spędziliśmy z Łukasiewiczami dziewięć godzin – najpierw byliśmy na koncercie (to był jedyny raz, kiedy ja zapłaciłem)[5].

Proszę zwrócić uwagę, o Janie Paderewskim napomyka się jak o kimś należącym do amerykańskiej świadomości publicznej. A także postaci dobrze znanej przyszłym czytelnikom jego wspomnień wydanych w 1985 r.


[1] W monografii szkoły lwowsko-warszawskiej Jana Woleńskiego znajdujemy wzmiankę jedynie: „Do Polski przyjeżdżali także i młodzi filozofowie z zagranicy, m.in. Quine”. J. Woleński, Filozoficzna szkoła lwowsko-warszawska, Warszawa 1985, s. 26, przyp. 29. Zasługi prof. Woleńskiego w przywracaniu pamięci tej bodaj jedynej światowego znaczenia polskiej szkoły naukowej są nie do przecenienia. Zob. m.in. Stanford Encyclopedia od Philosophy, https://plato.stanford.edu/entries/lvov-warsaw/; tam hasła o polskich uczonych zostały zredagowane przez Jana Woleńskiego bądź autorów spoza Polski.

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 33.

[3] Tamże, s. 34.

[4] „Zatrzymaliśmy się w hotelu Victoria, przy ulicy Jasnej 26, i to miejsce stało się naszym domem na czas całego pobytu w Warszawie. Mieliśmy tam mały pokój z wąskim łóżkiem i – co opisałem w liście do rodziców – «w porównaniu z cenami za trzytygodniowy pobyt w innych europejskich krajach opłata była bardzo wysoka». Jak wysoka? Siedemdziesiąt centów za noc. Eheu, znowu, fugaces” (tamże, s. 33). Na promie spotkali buńczucznych faszystów, a w Kopenhadze w hotelu ponownie owe owady, pomimo na oko bardzo schludnej stolicy Danii.

Możliwe, że po latach Quine korzystał z listów, jakie pisał do rodziców. Stąd być może te szczegóły.

[5] Tamże, s. 33–34. Chodzi o Jana Łukasiewicza (1878–1956), Stanisława Leśniewskiego (1886–1939), Adolfa Lindenbauma (1904–1941), Alfreda Tarskiego (1902–1983), Tadeusza Kotarbińskiego (1886–1981), Kazimierza Ajdukiewicza (1890–1963), Kazimierza Kuratowskiego (1896–1980), Bolesława Sobocińskiego (1906–1980), Stanisława Jaśkowskiego (1906–1965).


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (23)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (23)

Quine, to wyjątkowy talent do języków: sztucznych jak logika, teoria mnogości, matematyka…, jak i języków naturalnych. Panował on nad nimi, jako ich użytkownik, ale i dysponował horyzontem metajęzykowym.

Jego pobyt w Europie (1932-1933) w kręgach Koła Wiedeńskiego, Moritza Schlicka w Wiedniu i Rudolfa Carnapa wówczas w Pradze wiódł także przez Warszawę.[1]

Quine poznał na seminarium Schlicka naszego znajomego Alfreda Ayera. Tak oto wspomina w 1985 r.:

„Dwudziestego stycznia miałem wystąpienie w Kole Wiedeńskim. Przedstawi­łem po niemiecku streszczenie mojej rozprawy doktorskiej. Najpierw półtorej godziny mówienia i pisania na tablicy, a następnie ożywiona dyskusja. Miałem straszną tremę, więc kiedy było już po wszystkim, kamień spadł mi z serca. Na owym spotkaniu poznałem Freddiego Ayera, obecnie znanego jako Sir Alfred. Dopiero, co ukończył studia na Oksfordzie pod kierunkiem Gilberta Ryle’a i wraz ze swoją żoną Renée, znaną później jako Lady Hampshire, przyjechał na kilka miesięcy do Wiednia. Freddie znał biegle francuski, jego niemiecki był jednak słaby, dlatego pożyczył ode mnie tekst mojego doktoratu, żeby uzupełnić sobie to, czego z referatu nie zrozumiał. W ciągu następnych pięciu tygodni Naomi i ja często spotykaliśmy się z Ayerami. Renée niedawno odbyła podróż dookoła świata. Amerykę Północ­ną przejechała na motorze, zahaczając również o Meksyk. Ona i Freddie byli wyjątkowo sprawni, jeśli chodzi o zakupy i gotowanie. Wydając dwa lata później głośną książkę, Language, Truth, and Logic, Ayer stał się w kręgu anglojęzycznym najbardziej znanym propagatorem idei Koła Wiedeńskiego”  [2]

Obaj początkujący badacze, 24 letni Amerykanin, [3] i 22 letni Anglik – jeden dopiero, co po doktoracie, drugi ledwie po studiach, obaj żonaci. [4] Odbywali europejskie staże w towarzystwie swych małżonek. Obie pary przypłynęły do Europy w 1932 roku. A podróże zajmowały sporo czasu i były pasmem dyskomfortów.

Młodych badaczy pociągała legenda Wittgensteina. Ayer miał zamiar terminować u niego w Anglii, Quine miał nadzieję może tylko poznać, porozmawiać już w Wiedniu. Ayerowi odradził jego mentor Gilbert Ryle, z kolei charyzmatyczny Niemiec – prorok, jak go określił Amerykanin, nie odpowiedział na propozycję spotkania. [5]  Kolega z Harvardu rekomendował mu, aby udał się do Carnapa. Zaczytywał się już w Der logische Aufbau der Weil ). Quine`owie w Wiedniu uczyli się niemieckiego na publicznych kursach dla obcokrajowców.  Wykłady Schlicka, to nie było to. Quine szlifował na nich swój niemiecki. Z satysfakcją terminował naukowo dopiero w Pradze gdzie serdecznie przyjął go i zaopiekował się nim Rudolf Carnap. Tam z przyjemnością chodził na jego wykłady.

Morał z tej opowieści póki co jest taki tylko, że terminować należy u mistrzów. Wówczas wiadomo, co czytać i co ważniejsze, czego nie czytać. [6] Nawet jakbyś miał natknąć się na pluskwy, skromne warunki materialne, niewygody, przykre wypadki to i tak · z czysto egoistycznych powodów należy terminować u tych, którzy decydują o tym jak i o czym należy myśleć. Zwłaszcza jak się ma nieco ponad dwadzieścia lat.


[1] Ubolewał, że tak był znakomicie goszczony, tyle odbył dysput naukowych w Warszawie, że nie znalazł czasu, aby nauczyć się polskiego.  O tym warszawskim odcinku europejskiej podróży, może innym razem

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 29

[3] Nasłuchujący wieści z Bostonu o mającej się ukazać w wydawnictwie jego macierzystego Harvardu jego pracy doktorskiej,  (The Logic of Sequences. A Generalization of Principia Mathematica); w rezultacie po perturbacjach z pieniędzmi, po skrótach i poprawkach i pod wpływem owocnej naukowo – jak sam podkreślał – wizyty w kręgach logików i filozofów warszawskich, praca ta ukazał się pod tytułem A System of Logistic już po powrocie do Ameryki w 1934 r.)

[4] Pamiętamy, że Alfred Ayer, gdy usłyszał o możliwości wyjazdu naukowego do Wiednia, uznał, że skoro zamierzali się z Renée pobrać, to ślub trzeba przyspieszyć, aby podróż poślubną połączyć z naukową. Wspominam tu o podróżach naukowych młodocianych uczonych, aby podkreślić, że nic to, komu do tego, że doktorant, czy stypendysta zabiera ze sobą żonę lub partnerkę, zwłaszcza, gdy tak jak przyszła Lady Hampshire radzi sobie z zakupami i gotowaniem.  Oboje państwo Ayer imponowali w tej dziedzinie tylko wtedy, gdy robili to wspólnie. 

Nic to komu do tego, z kim kto spędza czas wolny zagranicą. Czy przywozi ktoś męża ze stypendium, czy też jedzie z żoną, niekoniecznie swoją, na staż badawczy.

[5] „ Napisałem do wielkiego Wittgensteina. Uczy teraz w Cambridge, w Anglii, ale… prawdopodob­
nie będzie spędzał wakacje w Wiedniu. Poprosiłem o audiencję u proroka. Zobaczymy czy…
odpowie na moją prośbę (nie wie przecież jeszcze, jakim jestem sympatycznym człowiekiem) „ Pisał do rodziców Quine; patrz tu przyp. 3, s. 20

[6] Proszę mi przypisywać tę zasadę: mistrz jest po to, aby podpowiadał co czytać, co wkuwać, a czego nie wolno czytać. Ile to zaoszczędzono by nam trudu i życia, aby nam ktoś zawczasu powiedział: nie czytaj tego.


Korekta językowa: Beata Bińko