Wycinanki (31)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (31)

W Wycinance (28), komentując ufność Milana Kundery w dziejową rolę przypadku, zaczerpnęliśmy od Reinharta Kosellecka interpretację przejścia historiografii nowożytnej (oświeceniowej) od Fortuny jako dyspozytariuszki losu do przypadku, którym tłumaczono takie, a nie inne koleje dziejowe.

Następnym krokiem w rozwoju historiografii jest przejście od usprawiedliwiania biegu zdarzeń przypadkowością historyczną do immanentnych przyczyn zdarzeń[1]. Od von Archenholtza zaczerpnął on ilustracje zmagań historiografii ze sposobami fabularyzowania dziejów. W różnych epokach różne bowiem bywały sposoby organizowania treści historycznych. Różne sposoby usensawniana zdarzeń. Tenże poczytny von Archenholtz, autor „Historii wojny siedmioletniej”, okazał się materiałem godnym historiograficznych analiz Kosellecka[2].

„Spacer mądrego mnicha w pierwszych dniach oblężenia – cytuje Koselleck von Archenholtza – uratował Pragę i (austryjacką) monarchię. Ów człowiek o nazwisku Setzling, nieobcy w historii literatury, dostrzegł chmurę pyłu, jaka zbliżała się do północnych dzielnic miasta”[3].

Już sam Archenholtz rozumie, że wyjaśnienie biegu zdarzeń zrządzeniem losu, tj. przypadkowym udziałem w historii wojny spacerującego rezolutnego mnicha, w poważnej narracji historycznej nie przejdzie u poważnego czytelnika i tłumaczy:

„Zajęcie miasta przez zaskoczenie – kontynuuje historyk wojny siedmioletniej – zajęcie przez zaskoczenie miasta, z załogą liczącą 50 000 doświadczonych żołnierzy, i to w biały dzień, rzecz w annałach wojny niesłychana i niepojęta dla każdego żołnierza, potraktowana by została z niedowierzaniem przez żyjące pokolenie, a przez potomnych uznana byłaby za fikcję literacką”[4].

Archenholtz – co wnikliwie analizuje Koselleck – nie może zaoferować czytelnikowi wyjaśnienia przez przypadek, nie mówiąc o Fortunie – ponieważ oświecony Prusak, jak go nazywa Koselleck, nie ośmieli się tłumaczyć biegu dziejów ani przypadkiem, ani zrządzeniem losu.

„[…] posługuje się [Archenholtz – W.W.] dwoma łańcuchami myślowymi: po pierwsze odniesieniem do struktury możliwości militarnych, po drugie – wskazuje filozof niemiecki – sięga do porównania między historią a literaturą, Zacytował dawne cycerońskie przeciwieństwo miedzy res facta a res fictae, od czasów Izydora przekazywane historykom z pokolenia na pokolenie[5], aby to, co prawdopodobne z militarnego punktu widzenia – nie to, co rzeczywiste – wyraźnie ukazać, mierząc je kryteriami tego, co nieprawdopodobne, a zatem «wymyślone na kształt literackiej fikcji»”[6].

Historiografia czasów nowożytnych, tak jak tu ją przedstawia Koselleck, poszła drogą eliminacji przypadkowości ku racjonalności dziejów, lansując – jak to określił Odo Marquard – program absolutyzacji człowieka.

„Tam gdzie – nawiązuję do sformułowania Hegla – «[r]efleksja filozoficzna nie ma nic innego na celu jak tylko usunięcie momentów przypadkowych», jej programem […] staje się ten oto zamiar: uczynić człowieka absolutnym. Odwrotnością tego programu absolutyzacji człowieka […] były filozoficzne próby, by nie tracić z oka przypadku i tego, co przypadkowe, podejmowane od czasu, kiedy Arystoteles – jako alternatywne wobec zaprzeczenia przypadkowości przez szkołę megaryjską – dopuścił to, co przypadkowe, jako to, co ani nie jest niemożliwe, ani konieczne i dlatego mogłoby nie być albo mogłoby być inne”[7].

Narracje o wojnie polsko-bolszewickiej czekają na swoją metahistoryczną interpretację. Może nią być taka, która pójdzie drogą odkrywania archetypów historycznego myślenia Kosellecka[8].


[1] R. Koselleck, Przypadek jako szczątkowa forma motywacji w historiografii, w: tegoż, Semantyka historyczna, wybór i oprac. H. Orłowski, tłum. W. Kunicki, Poznań 2001, s. 172–192. Zachęcamy miłośników historii Niemiec, a także prac metahistorycznych do przestudiowania na początek tego, co z Kosellecka udostępnili nasi germaniści i znakomita „Poznańska Biblioteka Niemiecka”.

[2] J.W. von Archenholz, Geschichte des Siebenjährigen Krieges, Halle a.d. Saale [1791].

[3] Tamże, s. 40. „Następuje szczegółowy opis – omawia Koselleck narrację von Archenholtza – jak nasz mnich przeczuwając nadejście Prusaków, pospieszył do obserwatorium, potwierdził za pomocą lunety swoje przeczucia, a tym samym odpowiednio wcześnie powiadomił komendanta miasta[…]”. R. Koselleck, Semantyka…, s. 180.

[4] J.W.von Archenholtz, Geschichte…, s. 40, cyt. za: Koselleck, Semantyka…, s. 180.

[5] Izydor z Sewilii, Etymologiarum sive Originum libri XX, t. 1, red. W.M. Lindsay, Oxford 1957, s. 40, cyt. za. R. Koselleck, Semantyka…, s. 181.

[6] R. Koselleck, Semantyka…, s. 181.

[7] O. Marquard, Apologia przypadkowości. Studa filozoficzne, tłum. K. Krzemieniowa, Warszawa 1994, s. 121; Por. Arystoteles, Analityki pierwsze i wtóre, tłum. K. Leśniak, Warszawa 1973 (seria „Biblioteka Klasyków Filozofii”), Ks. I 13:32a, s. 33 i n.

[8] Dorobek Reinharta Kosellecka to materiał na semestr niemieckojęzycznego seminarium dyplomowego z metahistorii.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (30)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (30)

Potencjalna metafora Kołakowskiego „historyk jest (jest jakby, bywa) szantażystą zawodowym” umiera niemal in statu nascendi. Nie uruchamia interakcji interpretacyjnej między semantykami podmiotów metafory[1]. Niestety, owo zestawienie semantyk okazuje się tymczasem mniej płodne niż porównanie historyka z sędzią.

Po co więc Kołakowski zajmuje się tym pozornym, całkiem powierzchownym podobieństwem?

Czytając Marca Blocha Pochwałę historii, która ukazała się z przedmową Witolda Kuli, autor natrafił na problem: „osądzić czy zrozumieć (juger ou comprendre)”[2], gdy wielki mediewista francuski porównuje historyka do sędziego.

Nieprzekonany co do naiwno-romantycznej deklaracji francuskiego mediewisty, który głosi ni mniej, ni więcej:

Czy istnieje jednak problem bezstronności? Jego źródło tkwi znowu w dwuznaczności samego wyrazu. Istnieją dwa rodzaje bezstronności: bezstronność uczonego i bezstronność sędziego. Wyrastają one ze wspólnego pnia, którym jest uczciwe podporządkowanie się prawdzie[3],

zdaje się prowokować: a dlaczego to nie można porównywać historyka z zawodowym szantażystą?

Skądinąd zawsze miałem problem z tym, aby perswadować problem oceniania w historiografii za pomocą dziejowej roli pary historyk – sędzia. A obronić stanowisko Blocha w tej kwestii jeszcze trudniej.

Kołakowski, jak mniemam, miał podobny problem. Widząc, że tylko z pozoru zachodzi podobieństwo między sędzią i historykiem Marca Blocha, powiada ni mniej, ni więcej: takie samo powierzchowne podobieństwo jest między historykiem a zawodowym szantażystą. Charakterystyczne, że do wątku tego już nie powraca.

Jeśli wolno tu dociekać, co autor (Kołakowski) miał na myśli, obaj nie żyją z tego, że te informacje posiadają, lecz z tego, że dysponują informacjami określonego rodzaju i publikują/ujawniają je lub przeciwnie – ich nie publikują/je skrywają. I to w tych przypadkach osiągają profity[4]. Historyka i szantażystę upodabnia okoliczność dysponowania informacjami, które – dodam tu od siebie – upublicznione lub nie, mogą przynieść pożytek.

Zauważmy, że historyk zazwyczaj nie znajduje się w polu dylematu: ujawniać/nie ujawniać, lecz publikować/nie publikować[5]. Tu już znika podstawa do porównań historyka z zawodowym szantażystą. Ten ostatni znajduje się na skali ujawniać/nie ujawniać, a tylko niekiedy ociera się o sytuację publikować/nie publikować. Byłaby ona jednym ze sposobów ujawniania. Podobnie tylko niekiedy publikowanie przez historyka informacji możemy określać jako ujawnianie. Jeszcze rzadziej odtajanie.

Nieujawnianie informacji przez historyka to sytuacje rzadkie. Zwykle niepożądane. Etos i etyka zawodowa, standardy pracy, metodologia i metodyka badań opowiadają się za publikowaniem i ujawnianiem.

Z kolei szantażysty dominującym motywem jest nie ujawniać (ale i na tym skorzystać). Historyk żyje z tego, że jednak ujawnia, drugi z tego zaś, że nie ujawnia.

W porównaniu historyka z szantażystą może chodzić o coś innego. Historyk nie ujawnia informacji w innych zwykle okolicznościach niż szantażysta.

Zapytajmy jednak, kiedy one są podobne, tj. kiedy historyk osiąga korzyść, jeśli nie ujawni pozyskanych przez siebie informacji. A zatem wtedy, gdy informacje owe pozwolą mu utrzymywać twierdzenia, interpretacje, które przynoszą mu korzyść odnotowywaną przez wspólnotę, korporację, pracodawcę, opinię publiczną. Zatajenie informacji pozwala mu, po pierwsze, w dalszym ciągu podtrzymywać tezę, która utrwala opinię o jego wkładzie do badań historycznych i jego pozycji w nauce.

Po drugie, zatajona informacja, jaką pozyskał historyk, może podważać inną prominentną, uznaną tezę panującą w danej dyscyplinie.

Co więcej, problem ujawnić/nie ujawnić może zaistnieć względem oczekiwań polityki historycznej, polityki pamięci i polityki dziedzictwa, polityki kulturalnej… Oczekiwania te stwarzają presję zwłaszcza wtedy, gdy są opresyjne czy represyjne wobec publikacji historycznych. Naciski rozciągają się na skali od represji państwa totalitarnego, presji polityki państwa autorytarnego, przez poprawność polityczną państwa liberalnego, po poprawność metodologiczno-warsztatową bliźnich w profesji, wreszcie są autocenzurą.


[1] L. Kołakowski, Jak się robi historię, „Argumenty” 1960, nr 32; cyt. za: tegoż, Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, t. 3, Warszawa 1989, s. 80–83. Współczesne koncepcje metafory prezentuje Artur Dobosz w pracy Szkice o metaforze (Poznań 2016). Tam obok klasycznych są omawiane współczesne koncepcje m.in. Richarda Rorty’ego, Donalda Davidsona, Jerzego Kmity, a także moja koncepcja metafory historiograficznej (s. 77–108). Choćby taka w sformułowaniu klasyka tematu: „La métaphore, figure de discours, présente de maniére ouverte, par le moyen d’un conflict entre identité et différence, le procès qui, de manière couverte, engendre les aires sémantique par fusion des différences dans l’identité”. P. Ricoeur, La Métaphore vive, Paris 1975, s. 252. „We may call metaphor the coupling of trivial incomparabilities with a non-trivial comparability”. W. Wrzosek, History– Culture – Metaphor. The Facets of Non-Classical Historiography, Poznań 1997, s. 35.

[2] M. Bloch, Apologie pour l’histoire ou métier d’historien, seria „Cahier des Annales”, z. 3, wyd. 2, Paris 1952, wyd. cyfrowe 2005, http://classiques.uqac.ca/classiques/bloch_marc/apologie_histoire/bloch_apologie.pdf, s. 80.

[3] M. Bloch, Pochwała historii czyli o zawodzie historyka, tłum. W. Jedlicka, przejrzał i przedmową opatrzył W. Kula, wyd. 2, Warszawa 1960; przekład uzupełnił, zredagował i wprowadzeniem poprzedził H. Łaszkiewicz, Kęty 2009, s. 132; „Mais y a-t-il donc un problème de l’impartialité? Il ne se pose que parce que le mot, à son tour, est équivoque. Il existe deux façons d’être impartial: celle du savant et celle du juge. Elles ont une racine commune, qui est l’honnête soumission à la vérité”. M. Bloch, Apologie pour l’histoire ou métier d’historien, s. 81 [wyd. 1952] /69 [wyd. cyfrowe].

[4] Niepotrzebnie być może niuansuję posiadanie informacji i jej udostępnianie jako dwa akty, a jak się okaże, i więcej aktów historyka i zawodowego szantażysty. Kołakowski, gdy mówi o informacji, już opatruje ją cechami, które stanowią o tym, że nie mogą się one nie pojawić w akcie komunikowania. Informacja to wyrażenie językowe nastawione na komunikowanie, a może i każda myśl gotowa do artykułowania w postaci wyrażenia językowego; zawiera już domniemanie adresata (TY) oraz wyraża nadawcę (JA). Zarówno historyk, jak i zawodowy szantażysta (adresaci) mają wtedy odpowiednio sporządzone narracje wraz z dokumentującymi je uzasadnieniami źródłowymi. Mało tego, zarówno szantażysta, jak i historyk mają konkretnego – nie tylko gatunkowo wyróżnionego – odbiorcę/kontrahenta. Historyk np. promotora i recenzentów, czytelników pracy doktorskiej, artykułu, książki. Szantażysta – bohatera kompromitującej go opowieści, a raczej najbliższe jego otoczenie, służby publiczne, które są zdolne informację odczytać jako taką.

[5] W wyjątkowych sytuacjach historyk staje przed dylematem: ujawniać, nie ujawniać.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (29)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (29)

Czuję się wybrany, gdy czytam Kołakowskiego. To mnie wybrał, abym rozumiał, o czym dywaguje. To nie ja go onegdaj wybrałem, gdym brał go do podniesienia rangi uzasadnień moich tez.

Filozofować tak, aby wzruszyć błyskotliwością skojarzeń, to stan, jaki nam dają tylko wielcy. Gdzieś w pobliżu były moje intuicje, libido sciendi, które mi dopiero Kołakowski pozwolił artykułować. Upewnił: tak, tak można, tak trzeba, tak wolno myśleć…

Niestety nie korzystamy z wielkości Kołakowskiego. Nie korzystamy z dorobku wielkich i wybitnych, ani nawet utalentowanych Polaków. Nie szczycimy się tymi po polsku zapisanymi stronicami, ani tymi nie po polsku, ale z ducha polskiego wypowiedzianymi słowami. Dopuszczamy do głosu miernych i ignorantów, krzykaczy, fanatyków i ciemniaków. Niech oczywiście zabierają głos, mają prawo uzewnętrzniać głupotę, nienawistne cierpienie, prostactwo i wulgarność. Mają prawo. Dlaczego jednak nie zdołamy wywyższyć mądrości? Czcić wielkich? Ich uczynić elitą?

Przyjdzie nam zwrócić się jeszcze do Ortegi – jak nazywał José Ortegę y Gasseta Stanisław Cichowicz – aby podpowiedział, dlaczego tak czynimy[1].

Jeszcze nie wiem, co wytnę z Kołakowskiego. To skarbiec nieprzebrany.

Powracamy do poszukiwań stosowności użycia określeń „geniusz”, „wielki”, „wybitny”… Już tu padły. Nie dlatego, aby to był sam w sobie ważny dla filozofii, nauki, kultury określnik wnoszący do historii i analizy tych domen jakieś ważkie rozróżnienia. Zgadzam się z opinią, że określenie „wielki filozof” tyle samo wnosi do filozofii co wyrażenie „wielka rzeka” do nauk geograficznych.

Może jednak określenie „wielki filozof” być znamienne dla sposobu rozumienia myślenia filozoficznego, choć wydaje się zbędne.

W historii idei kategoria „wielkiego filozofa” – pisał Kołakowski – jest najoczywiściej zbędna, i o tyle, o ile tradycyjna historia filozofii ustępuje miejsca historii idei tak pojętej, również „wielki filozof” usuwa się ze sceny, którą historyk opisuje. Wszystkie te tendencje sprzyjają tedy zanikowi owego pojęcia, o ile wszystkie relatywizują osobowość do psychologicznych lub historycznych warunków jej zachowania, a samą filozofię interpretują czysto historycznie, rezygnując z pytania o jej poznawcze wartości […] właśnie z punktu widzenia stylu myślowego, który szuka w dziejach filozofii tego, co uważa za „zdobycz trwałą”, za wynik poznawczo cenny, jednostki historyczne mało się liczą, a więcej wyniki same, których związek z twórcą-osobą uchodzi za nieznaczący; ponadto tu właśnie niepodobna ustalić granicy, która by „wielkich” od niewielkich oddzielała, a jest raczej ciągłość w rozmiarach wyników osiągniętych – od miernot do geniuszy[2].

W rezultacie, gdy zapoznamy się tropem Kołakowskiego z różnymi filozoficznymi i kulturowymi kontekstami stosowalności czy symptomatyczności używania kategorii „wielki filozof”[3], prowadzi nas autor Obecności mitu do wniosków:

Wielki filozof nie jest kategorią historyczną, ale filozoficzną, albo historyczną w znaczeniu tylko egzystencjalnym. Oznacza to, że dla jednostki filozofującej wielki filozof występuje jako własna jej prehistoria, jako wtórna pamięć, a więc pewien zasób myślowy, który w takiej postaci tylko dla niej istnieje. Filozofom potrzebni są „wielcy filozofowie” tak samo, jak wielcy pisarze są potrzebni pisarzom, a nie są potrzebni – jako kategoria – historykom literatury. Bez tych wielkich świat jest niewyobrażalny, należą oni do koniecznych składników człowieczeństwa, i pytanie „co by było, gdyby Kant umarł w dzieciństwie?” nie ma sensu, ponieważ nie umarł właśnie, ponieważ nasz świat duchowy po Kancie, razem z każdym z nas, jest przez Kanta współtworzony, a wielki filozof nie jest „odbiciem” swego czasu, ale jego stworzycielem; tak samo nie można pytać o świat, jakim by był bez niego, jak nie można pytać: jak by mi przedstawiał się świat, gdyby mój dziadek nie istniał?[4]

Wielki filozof to zaprzeczenie linii rozwojowej, ewolucji myśli filozoficznej. Rozumiany nie tylko uniwersalnie ani nie tylko jako wykwit epoki. Uniwersalnie i jako wykwit epoki. Swego rodzaju przypadek w kulturze.


[1] J. Ortega y Gasset, Velázquez i Goya, wybór S. Cichowicz, tłum. R. Kalicki, Warszawa 1993; Cichowicz we wstępie Papeles nazywa Gasseta Ortegą.

[2] L. Kołakowski, „Wielki filozof” jako kategoria historyczna, w: Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, przedmowa, wybór, oprac. Z. Mentzel, Warszawa 1989, s. 200.

[3] Istotne są zwłaszcza wywody Karla Jaspersa, które referuje Kołakowski (tamże s. 202–203). Zachęcam – jak zawsze – zainteresowanych poruszanymi kwestiami do zapoznania się z całością tekstu, tu – filozofa. Ja zlecam studentom rekonstrukcję rozumowania autora, rozpisania na składowe, wydobycie fragmentów referowanych i hierarchii tez autora…

[4] L. Kołakowski, „Wielki filozof” jako kategoria historyczna…, s. 205.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (28)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (28)

Zacznijmy od Milana Kundery:

Uświadomił sobie bowiem, że fakt, iż Teresa kocha jego, a nie Z., jest wyłącznie dziełem przypadku.

[…] Tomasz rozmyślał nad uwagą Teresy o jego przyjacielu Z. i stwierdzał, że w dziejach miłości jego życia nie brzmi żadne es muss sein!, ale raczej es konnte auch Anders sein – mogło być również inaczej. Przed siedmioma laty w szpitalu w mieście Teresy zdarzył się przypadkiem skomplikowany wypadek choroby mózgu, w związku z którym wezwano na pilną konsultację ordynatora Tomasza. Ale ordynator przypadkiem miał właśnie atak ischiasu, nie mógł się ruszać i w zastępstwie posłał do prowincjonalnego szpitala Tomasza. W mieście było pięć hoteli, ale Tomasz przypadkiem trafił właśnie do tego, w którym pracowała Teresa. Przypadkiem zostało mu trochę wolnego czasu do odjazdu pociągu i wszedł do restauracji. Teresa przypadkiem miała dyżur i przypadkiem obsługiwała stolik Tomasza. Potrzebnych było aż sześć przypadków, aby doprowadzić Tomasza do Teresy, jak gdyby jemu samemu nie chciało się do niej dojść[1].

Nie zapominajmy, że z łatwością możemy dośpiewać kolejne zrządzenia ich losów, od wyjazdu ich w czasie Praskiej Wiosny do Szwajcarii i ucieczki Teresy od wiarołomnego Tomasza do ojczyzny. I dalej przecież:

Wrócił do Czech dla niej. Decyzja życiowej wagi opierała się na miłości tak przypadkowej, że nie zaistniałaby ona w ogóle, gdyby jego szef nie zachorował przed siedmiu laty na ischias. I ta kobieta, to ucieleśnienie absolutnego przypadku, leży teraz obok niego i głęboko oddycha przez sen[2].

Nasze losy nie są niczym innym niż te, które spotkały doktora Tomasza. Jesteśmy w stanie opisać je jako zrządzenia losu, splot przypadków. Wybierzmy jakieś zdarzenie/wydarzenie w naszym życiu, które stanie się zwieńczeniem narracji, i otrzymamy podobny efekt. Retrospektywnie wywiedziemy przypadki, od spotkania (przypadkowego) rodziców, po nasze kolejne filary losu. Od przypadkowego spotkania na spacerze z córką szkolnej koleżanki…

Od czasu, kiedy przypadek zastąpił Fortunę, pojedyncze zdarzenia[3] – czy jak w ujęciu Kundery, ciągi i sploty zdarzeń – zostały usankcjonowane bez odnoszenia ich do metafizycznych konstrukcji i sprawców w rodzaju „zrządzenie”, „boska opatrzność”, „boskie poruczenie”, matka przypadków”, Fortuna.

Ten sposób kategoryzowania zdarzeń może być nawet doktryną. Reinhart Koselleck, a przedtem Raymond Aron, wcześniej zaś Antoine Augustin Cournot pisali o tym. Para hasard i ordre tego ostatniego, słynnego ekonomisty i matematyka, wyznaczyła pole dyskusji, w tym parę causalité et hasard (przyczynowość i przypadek) w Introduction Arona.

Słynne le hasard est le fondement de l’histoire[4] uzasadniało idiograficzne stanowisko l’histoire événementielle i jej tryumfujących kontynuatorów. Unikatowość przypadku historycznego (accident, hasard), jego niepowtarzalność nie pozwalała uznać historii za podobną do nauk formułujących zasady ogólne (l’ordre, np. prawa nauk przyrodniczych). Gdyby przypadki podlegały ogólnym prawom, nie byłyby przypadkami. Przypadkowe to nieuwarunkowane przez znane, spodziewane okoliczności. Choć wiemy, że poszerzenie horyzontu postrzegania fenomenu może umożliwić zmianę statusu „dziejowego” z przypadku na uzasadniony splot okoliczności[5].

Przypadek dlatego jest nim, że nie mieści się w uznanej, respektowanej (bywa milcząco) wiedzy, wymyka się racjonalnie spodziewanym zdarzeniom, okolicznościom. Jest mało prawdopodobnym bądź nieprawdopodobnym zdarzeniem lub zbiegiem niepowtarzalnych okoliczności. Zdaniem Kosellecka idea przypadku (zrządzenia losu itp.) jest zabiegiem retorycznym, który narrację dramatyzuje, pozwala zastąpić autorowi nieznane mu sposoby objaśniania zdarzeń figurą budzącą reakcję emocjonalną[6].


[1] M. Kundera, Nieznośna lekkość bytu, tłum. A. Holland, Warszawa 1996, s. 29–30.

[2] Tamże.

[3] „Aż do XVIII stulecia chętnie natomiast stosowano do interpretacji historii przypadek lub szczęście w przebraniu Fortuny. Ten zwyczaj ma długą i pełną zmienności historię […]. Do tej pory Fortuna pozwalała racjonalizować się tylko teologicznie czy moralno-filozoficznie, nie natomiast historycznie: w momencie, gdy zaczynano ją interpretować pragmatycznie lub empirycznie, stawała się czystym przypadkiem”, R. Koselleck, Semantyka historyczna, wybór i oprac. H. Orłowski, tłum: W. Kunicki, Poznań 2001, s. 173, 176. Tam oczywiście inne tezy i historyczne ich ilustracje.

[4] „Le fait historique est, par essence, irréductible à l’ordre: le hasard est le fondement de l’histoire”, R. Aron, Introduction á la philosophie de l’histoire. Essai sur limites de l’objectivité historique. Complétée par des textes récents, Paris 1981, s. 20, 218–224. Wspaniały ten tom podarowała mi Rose Mary, córka brazylijskiego dyplomaty, gdy odprowadzała mnie wraz z Łukaszem Kądzielą, uczniem/sekretarzem Witolda Kuli, na samolot w październiku 1984 r. w Paryżu. Cały ten tom to podstawowa lektura na magisterium studenta z metahistorii o profilu francuskojęzycznym, ale nie tylko.

[5] Powrócimy do tego zagadnienia.

[6] Jego zajście, owo nieprawdopodobne, niespodziewane zdarzenie, bywa określane ex post jako cud, niekoniecznie jak stan rzeczy uzasadniany religijnie (miraculum). Wyrażenie „cud” rozumie się także potocznie właśnie jako stan rzeczy nieprawdopodobny, bywa pomyślny, zbawienny. Niektórzy rozumieją „cud nad Wisłą” jako zdarzenie ze sfery sacrum, inni „cud” – zdarzenie z kategorii profanum.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (27)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (27)

Jedną z lektur obowiązkowych dla studentów aspirujących do magisterium byłby esej pełen treści prowokujących do myślenia. Jest nim Rebelión de las masas José Ortegi y Gasseta. To zdrowy zastrzyk sceptycyzmu wobec stereotypów myślenia historycznego. Oto fragment:

Filologowie – nazywam tak tych, którzy pretendują dziś do miana „historyków” – są naprawdę komiczni, kiedy wychodząc od obecnej pozycji owej mknącej przed siebie strzały, czyli istniejącej od dwu, trzech wieków narodów Europy Zachodniej, zakładają, iż już Wercyngetoryks czy Cyd Campeador pragnęli Francji od Saint-Malo do Strasburga czy Hiszpanii od Finisterre do Gibraltaru. Owi filologowie – podobnie jak naiwni dramatopisarze – prawie zawsze każą swoim bohaterom zachowywać się tak, jakby wyruszali na wojnę trzydziestoletnią. Chcąc nam wyjaśnić, jak powstały Francja czy Hiszpania, sugerują, iż Francja i Hiszpania istniały już uprzednio, jako zjednoczone całości w najgłębszych pokładach duszy Francuzów i Hiszpanów. Tak jakby Francuzi i Hiszpanie istnieli, zanim jeszcze powstały Francja i Hiszpania. Tak jakby stworzenie istoty, zwanej Francuzem czy Hiszpanem, nie wymagało dwu tysięcy lat mozolnego trudu[1].

Tak myślą – jak tu traktuje hiszpański filozof – poważni historycy, którzy ulegając obsesji genezy w poszukiwaniu początków jakiegoś historycznego fenomenu, zabierają nas w możliwie odległą przeszłość. Odnajdują w niej zarodki zjawisk stanowiących odtąd istotę, naturę trwale już przysługującą badanemu zjawisku. Owe „odziedziczone po rodzicach”, z których są zrodzone, stale już obciążone tą tożsamością, mają swoją historię[2].

„Zjawisko musi mieć swoją genezę, tak jak człowiek ma rodziców – zdają się sądzić historycy i tak stylizują narrację, aby uczynić zadość temu przeświadczeniu. Narracja historyczna jest więźniem tak rozumianej genezy i staje się dla historyka, jak pisał Marc Bloch, swoistym fetyszem”[3].

Pytanie Ortegi y Gasseta dotyczy także tego, jak daleko może historyk dociekać retrospekcyjnie źródeł (genezy) zjawiska. Aż do „pokładów duszy”, które jako takie i one jedynie są w stanie uzasadnić tożsamość Francuza z początkami Francji? Owe „pokłady duszy” możesz odnaleźć dzięki cierpliwości wyobraźni, bo za punkt wyjścia biorą one zwykle język, pochodzenie i terytorium, podczas gdy te właśnie wymiary istnienia są dane dopiero dzisiaj.

Genezy (źródeł) szukamy bądź to z perspektywy głównego nurtu potężnej Amazonki (lub prawie jej ujścia/końca/finału/, teleolosu, jak u Topora, 6 piętro Pont-aux-Choux 20 w Paryżu i dalej coś jeszcze…).

Ortega y Gasset krótko i zwięźle:

Jaka rzeczywista siła doprowadziła do współżycia milionów ludzi, kierowanego przez władzę publiczną, które nazywano Francją, Anglią, Hiszpanią, Włochami czy Niemcami? Nie było tu uprzedniej wspólnoty krwi, skoro na każdy z tych zbiorowych organizmów zlewały się potoki krwi o bardzo różnym pochodzeniu. Nie było także uprzedniej wspólnoty języka, skoro ludy dziś połączone w jedno państwo mówiły albo w dalszym ciągu mówią w różnych językach. Względna jednolitość rasowa czy językowa, jaką się obecnie cieszą – jeśli w ogóle jest się tu z czego cieszyć – jest wynikiem uprzedniego zjednoczenia politycznego. A zatem ani wspólnota krwi, ani mowy nie stanowią o istnieniu państwa narodowego, a raczej odwrotnie – to państwo narodowe niweluje występujące początkowo różnice w czerwonych ciałkach krwi czy też w wydawanych przez ludzi artykułowanych dźwiękach. I zawsze tak było – przekonuje Ortega y Gasset. – Bardzo rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, zdarza się tak, by powstanie państwa zbiegło się z uprzednią wspólnotą krwi czy języka jego mieszkańców. Ani Hiszpania nie jest dzisiaj państwem narodowym dlatego, że na całym jej terytorium mówi się po hiszpańsku [„Dokładnie biorąc, wcale nie jest prawdą – dorzuca w przypisie Ortega y Gasset – że wszyscy Hiszpanie mówią po hiszpańsku, wszyscy Anglicy po angielsku, a wszyscy Niemcy używają Hochdeutsch”] […]. Bliżsi będziemy prawdy, jeśli mając na uwadze fakty, jakich dostarcza nam rzeczywistość, skłonimy się raczej ku hipotezie, że wszelka wspólnota językowa ogarniająca swym zasięgiem jakieś większe terytorium jest prawie na pewno rezultatem unifikacji politycznej [„Pozostawiamy tu oczywiście na boku – dodaje w przypisie Ortega y Gasset – wypadki koinè czy lingua franca, które nie są językami narodowymi, lecz właśnie międzynarodowymi”][4].

Ten słynny esej powinien znać każdy historyk. Umieć wesprzeć go argumentami lub sprzeciwić się… argumentami. Historyk z magisterium przedstawić audiowizualną prezentację dyskusji wokół tej książki, historyk z licencjatem – godzinną prezentację hiszpańskiego myśliciela i jego najważniejszych idei.


[1] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, tłum. Piotr Niklewicz, Warszawa 1995, s. 171. Zadałem kiedyś studentom Bunt mas jako lekturę. Jeden z nich twierdził, że właśnie czytał książkę Ortegi y Gasseta. Na prośbę o dziesięć zdań o autorach przyznał, że jednak nie czytał Buntu mas.

[2] Ci spośród czytelników Wycinanek (17), którzy nie doczytali stosownego fragmentu u Topora (R. Topor, Najpiękniejsza para piersi na świecie, tłum. E. Kuczkowska, J. Kortas, Gdańsk 1995, s. 170), mogą tu poznać jeszcze kawałek tajemnicy, bo kojarzy się z tu cytowanym Ortegą y Gassetem: „I wtedy dokonał niezwykłego odkrycia – kontynuuje Topor – właściwym źródłem Amazonki była jego żona. – Coś podobnego! Toż to musiał być dla niego szok…” (tamże s. 170–171), jeszcze kilka linijek i sedno (s. 171). Tam jeszcze coś na deser…

[3] W. Wrzosek, Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii, Wrocław 1995 (seria „Monografie FNP”), s. 42–43.

À propos źródeł Amazonki: geneza jest powiązana z teleolosem – twierdził historyk francuski François Furet: „cała historia zdarzeniowa jest historią teleologiczną: jedynie «koniec» historii pozwala wybrać i zrozumieć te zdarzenia, z których jest tkana” (F. Furet, L’Atelier de l’histoire, Paris 1982, s. 75). Więcej i głębiej znajdziesz w: W. Werner, Kult początków. Historyczne zmagania z czasem, religią i genezą, Poznań 2004.

[4] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, s. 172–173.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (26)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (26)

Willard Van Orman Quine, nie bacząc na dyskomforty i przeciwności losu, spożytkował swój pobyt w Warszawie bardzo solidnie. Znalazł wspólny język z Polakami i aktywnie, nie tak jak w Wiedniu, korzystał z ich wiedzy i doświadczenia.

Regularnie chodziłem na niezwykle inspirujące, ambitne seminarium Tarskiego, na którym – ze względu na mnie – mówiono po niemiecku i francusku. Uczęszczałem także na wykłady Leśniewskiego. Tam również nie miałem kłopotów z rozumieniem – Leśniewski głównie zapisywał na tablicy logiczne formuły. Bywałem także na dwugodzinnych (z przerwą) wykładach Łukasiewicza. Wszystko, co wykraczało poza uniwersalny zapis logiczny, Łukasiewicz streszczał mi po niemiecku – przed albo po wykładzie, bądź też w trakcie przerwy. Dyskusje z tymi trzema serdecznymi ludźmi oraz lektura artykułów po niemiecku i francusku, którymi dosłownie mnie zasypywali, zajmowały mi tyle czasu, że nie miałem kiedy uczyć się polskiego. Z Leśniewskim kłóciłem się niekiedy do późnej nocy, próbując go przekonać, że jego system logiki nie jest w stanie uniknąć – wbrew temu, co on sam sądził – założenia o istnieniu obiektów abstrakcyjnych. Ontologia była tym, co interesowało mnie wówczas najbardziej. Poznałem Kotarbińskiego, Ajdukiewicza, Kuratowskiego, Sobocińskiego i Jaśkowskiego. Sobociński, szczupły i słabowity, mówił tylko po polsku i rosyjsku, więc Leśniewski spełniał rolę tłumacza, przekładając jego słowa na niemiecki. Później jednak Sobociński został amerykańskim profesorem z prawdziwego zdarzenia. Jaśkowskiemu, który postanowił napisać swoją pionierską pracę o naturalnej dedukcji po angielsku, pomagałem w pisaniu. Na seminarium Tarskiego wygłosiłem referat, który był powtórzeniem tego, co wcześniej wygłaszałem w Wiedniu i Pradze. Moje idee ulegały jednak zdrowej ewolucji, byłem bowiem teraz na bieżąco z tym, co aktualnie działo się w logice. Wcześniej czułem się rozgoryczony z powodu przeciągającego się wydania mojej książki na Harvardzie, ale pod wpływem niezwykle ożywczej i twórczej warszawskiej atmosfery niespodziewanie ucieszyłem się z tego opóźnienia. Nowe myśli płynęły strumieniami, niektóre świeżo narodzone, inne wydobyte z nieświadomości, do której być może wcześniej je wyparłem. W pociągu odjeżdżającym z Warszawy o północy, na przełomie maja i czerwca, zaczęły mi się rysować zupełnie nowe perspektywy[1].

Co zwraca uwagę: liderzy środowiska warszawskiego byli o pokolenie starsi od Quine’a. Seminarium Tarskiego i Leśniewskiego dobiera język pod wizytę Amerykanina? Łukasiewicz w kuluarach objaśnia mu niuanse wykładu? Polscy gospodarze toczą z nim wielogodzinne dysputy w swoich mieszkaniach, kawiarniach? Tenże „młokos” z Ameryki kłóci się długo – wedle jego relacji – z Leśniewskim? Quine wymienia wielu spotkanych w Warszawie badaczy, poza wspomnianymi wcześniej logikami, matematykami i filozofami także Kazimierza Ajdukiewicza. To ówczesne i późniejsze wybitne postaci polskiej nauki. Usprawiedliwia się, że nie nauczył się polskiego. Tak był zajęty. Proszę jednak zauważyć, jak naturalne było dla młodego badacza ze Stanów to, że powinien nauczyć się polskiego. Kontakt z logikami i filozofami polskimi wydał się Quine’owi na tyle owocny, ze serio rozważał – widząc, iż znaczna część ich dorobku to publikacje po polsku – naukę języka polskiego. Liczni przedstawiciele tej szkoły mieli za sobą staże naukowe poza granicami Polski.

Jak sam przyznaje, w Wiedniu u Schlicka, u Carnapa w Pradze i w Warszawie Quine referował swój doktorat. Byłoby interesujące, w jakim stopniu ów referat zmienił się przez ten czas.

Jak owocny dla Quine’a był to pobyt, świadczy ostatnie zdanie z relacji o podróży do Polski: „W pociągu odjeżdżającym z Warszawy o północy, na przełomie maja i czerwca, zaczęły mi się rysować zupełnie nowe perspektywy”[2]. Cieszył się, że po powrocie do Ameryki zdoła poprawić niektóre fragmenty doktoratu, który jeszcze wtedy się nie ukazał.

W 1939 r. Quine po konferencji naukowej w Stanach Zjednoczonych pomógł Tarskiemu pozostać w Ameryce, co – jak twierdził swego czasu prof. Jerzy Pelc – uratowało polskiemu logikowi być może życie[3].


[1] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 34.

[2] Tamże.

[3] „In August 1939 Tarski traveled to the United States to attend a congress of the Unity of Science movement (see Vienna Circle). World War II broke out soon after that, leaving Tarski no option but to stay in the States. He spent the war years separated from his family, forced to remain in Poland. In this period he held several temporary university positions, at Harvard University, the City College of New York, the Institute for Advanced Study at Princeton, and the University of California at Berkeley, where he was eventually given tenure in 1945 and a professorship in mathematics in 1948. Maria, Ina and Jan were able to join him in Berkeley in 1946”; https://plato.stanford.edu/entries/tarski/. Bożena Czernecka-Rej podaje, że „wg J. Pelca, być może ocalił życie Tarskiemu, zapraszając go w przededniu wybuchu II wojny światowej do USA i pomagając w rozpoczęciu tam kariery uniwersyteckiej”; http://www.ptta.pl/pef/pdf/q/quine.pdf.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (25)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (25)

Obiecałem wrócić do podróży państwa Quine’ów po Europie Środkowej w 1933 r. Legendarny filozof amerykański (wówczas 25-letni, ledwie po doktoracie) Willard Van Orman i jego żona Naomi spędzili przy tej okazji prawie miesiąc w Warszawie[1]. W połowie lat osiemdziesiątych minionego stulecia Quine wspominał:

5 maja 1933 roku wyruszyliśmy pociągiem z Wiednia do Warszawy[…]. Po czternastogodzinnej podróży, równo o północy, wysiedliśmy w Warszawie, a o trzeciej po południu zameldowaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu. Łukasiewicz był do tego stopnia troskliwy, że przewidział wszystko w najdrobniejszych detalach[2].

W Warszawie jednak dotknęły ich kłopoty z hotelem, niedostatek pieniędzy, choroba żony („Kiedy Naomi była w szpitalu, stołowałem się głównie w dzielnicy żydowskiej, ponieważ jako tako rozumiałem jidysz, który na podstawowym poziomie podobny jest do niemieckiego”[3]).

Goście z Ameryki bywali na proszonych obiadach, zostawali na kolacjach. Domyślam się, że kwestia posiłków, noclegów, przejazdów, telefonów, rezerwacji była bardzo kłopotliwa z perspektywy naszych dzisiejszych wyobrażeń. Na tym tle zarówno gościnność Rudolfa Carnapa, jak i serdeczność Polaków amerykański logik odnotowuje w swej autobiografii nader często.

Zaimponowała mi gotowość Quine’ów do znoszenia niewygód. Niewystarczające środki finansowe, jakimi dysponował, doskwierały jemu i żonie. Pamięta bowiem, co ile kosztowało, na co ich było stać, a na co niestety nie. Wyboru nie było, raczej pluskwy niż hotele bez nich, a więc te tańsze[4]. Przeważała świadomość pożytków, jakie płynęły z kontaktu z wybitnymi badaczami (w The Time of My Life Rudolfa Carnapa nazywa geniuszem).

Przychylność, jaką okazał nam Łukasiewicz – wspomina Quine – była niezwykła, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że był on niekwestionowanym autorytetem wśród polskich logików oraz dawnym ministrem edukacji w rządzie Paderewskiego. Leśniewski i Tarski również nie szczędzili nam czasu i uprzejmości. Pewnego dnia, po czterogodzinnych wykładach, spędziłem wiele godzin, dyskutując z Tarskim, Lindenbaumem i innymi, na jednym z seminariów poświęconych logice. Następnego dnia, w domu u Leśniewskiego, dyskutowałem z nim od dziesiątej do drugiej, a potem wraz z Naomi od piątej do jedenastej spędzaliśmy czas z Łukasiewiczami. Piliśmy herbatę i rozmawialiśmy, a potem słuchaliśmy muzyki i kontynuowaliśmy rozmowę w eleganckiej kawiarni. Nazajutrz ponownie spędziliśmy z Łukasiewiczami dziewięć godzin – najpierw byliśmy na koncercie (to był jedyny raz, kiedy ja zapłaciłem)[5].

Proszę zwrócić uwagę, o Janie Paderewskim napomyka się jak o kimś należącym do amerykańskiej świadomości publicznej. A także postaci dobrze znanej przyszłym czytelnikom jego wspomnień wydanych w 1985 r.


[1] W monografii szkoły lwowsko-warszawskiej Jana Woleńskiego znajdujemy wzmiankę jedynie: „Do Polski przyjeżdżali także i młodzi filozofowie z zagranicy, m.in. Quine”. J. Woleński, Filozoficzna szkoła lwowsko-warszawska, Warszawa 1985, s. 26, przyp. 29. Zasługi prof. Woleńskiego w przywracaniu pamięci tej bodaj jedynej światowego znaczenia polskiej szkoły naukowej są nie do przecenienia. Zob. m.in. Stanford Encyclopedia od Philosophy, https://plato.stanford.edu/entries/lvov-warsaw/; tam hasła o polskich uczonych zostały zredagowane przez Jana Woleńskiego bądź autorów spoza Polski.

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 33.

[3] Tamże, s. 34.

[4] „Zatrzymaliśmy się w hotelu Victoria, przy ulicy Jasnej 26, i to miejsce stało się naszym domem na czas całego pobytu w Warszawie. Mieliśmy tam mały pokój z wąskim łóżkiem i – co opisałem w liście do rodziców – «w porównaniu z cenami za trzytygodniowy pobyt w innych europejskich krajach opłata była bardzo wysoka». Jak wysoka? Siedemdziesiąt centów za noc. Eheu, znowu, fugaces” (tamże, s. 33). Na promie spotkali buńczucznych faszystów, a w Kopenhadze w hotelu ponownie owe owady, pomimo na oko bardzo schludnej stolicy Danii.

Możliwe, że po latach Quine korzystał z listów, jakie pisał do rodziców. Stąd być może te szczegóły.

[5] Tamże, s. 33–34. Chodzi o Jana Łukasiewicza (1878–1956), Stanisława Leśniewskiego (1886–1939), Adolfa Lindenbauma (1904–1941), Alfreda Tarskiego (1902–1983), Tadeusza Kotarbińskiego (1886–1981), Kazimierza Ajdukiewicza (1890–1963), Kazimierza Kuratowskiego (1896–1980), Bolesława Sobocińskiego (1906–1980), Stanisława Jaśkowskiego (1906–1965).


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (24)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (24)

Z esejów w siedmiu częściach Milana Kundery pt. Zasłona wycinam z części siódmej fragment drugi, „Zapomnienie, które wymazuje, pamięć, która przeinacza”:

Pamiętam spotkanie mojej klasy w dwudziestą rocznicę matury – wspomina Kundera. – J. zwrócił się do mnie rozbawionym tonem: „Ciągle cię widzę, jak mówisz do nauczyciela matmy: a gówno, panie profesorze!”. Czeskie brzmienie słowa „gówno” zawsze mnie brzydziło i byłem całkowicie pewien, że nigdy czegoś takiego nie powiedziałem. Ale wszyscy wokół się roześmieli, tak jakby przypomnieli sobie moją piękną odzywkę. Pojmując, że zaprzeczanie nikogo nie przekona, uśmiechnąłem się skromnie, bez słowa protestu, gdyż dodam na pohybel sobie, schlebiła mi ta przemiana w bohatera plującego wulgarnym słowem w przeklętego belfra.

„Każdy przeżył podobne historie” – kończy Kundera[1].

Owszem, ja też.

Co jakiś czas w okolicznościach towarzyskich jeden z kolegów przypomina moją sprzed ćwierć wieku ripostę na polemiki z moimi tezami wygłoszonymi na zebraniu naukowym w stołecznej instytucji naukowej. W zapale dyskusji wyznałem wówczas ni mniej ni więcej, że „nie jestem zwolennikiem swoich własnych poglądów…”.

Opinię Kundery uznaję za trafnie opisującą losy moich wyczynów. Oto ona:

Kiedy ktoś cytuje to, co powiedzieliście w jakiejś rozmowie, nigdy nie rozpoznajecie siebie; wasze słowa są w najlepszym przypadku brutalnie uproszczone, niekiedy przeinaczone (gdy waszą ironię bierze się za powagę), bardzo często nie odpowiadają nijak temu, co mogliście kiedykolwiek powiedzieć czy pomyśleć. Nie należy jednak dziwić się lub oburzać, gdyż nie ma nic bardziej oczywistego: człowieka oddzielają od przeszłości (nawet od przeszłości sprzed kilku chwil) dwie siły, które natychmiast biorą się do wspólnego dzieła: siła zapomnienia (która zaciera), i siła pamięci (która przeinacza)[2].

Nie wiem, czy siłą pamięci, która przeinacza, czy siłą zapomnienia, która zaciera – nic dla mnie pewnego. Najmniej pewne jest to, dlaczego w pewnych dostatecznie wąskich kręgach to moje stwierdzenie uznawane jest za legendarne. Reakcje świadków przez lata są takie, jak opisuje Kundera: „wszyscy wokół się roześmieli, tak jakby przypomnieli sobie moją piękną odzywkę”. Nawet ci, którzy nie mogli sobie przypomnieć, bo nie byli obecni wówczas na warszawskim seminarium, wpisali się w tę reakcję. Część słuchaczy nie raz słyszała tę anegdotkę wcześniej. Niektórzy reagowali, jakby słyszeli już o tym, inni jakby słyszeli o tym po raz pierwszy, jeszcze inni robili wrażenie, jakby słyszą o tym pierwszy raz[3].

„Pojmując – skomentuję słowami francusko-czeskiego/czesko-francuskiego pisarza·– że zaprzeczenie nikogo nie przekona, uśmiechnąłem się skromnie, bez słowa protestu, gdyż dodam na pohybel sobie, schlebia mi ta przemiana w bohatera…”[4]

Moja odzywka w trakcie seminarium, zapamiętana mi od drugiej połowy dziewięćdziesiątych lat minionego stulecia, taki ma status. Kundera nie daje nam pewności, z jakim z możliwych zastosowań odpowiednika francuskiego zwrotu „a gówno, panie profesorze…” mieliśmy do czynienia w jego czasach szkolnych. Wiemy, że zdaniem wspominającego tę sytuację było to użycie wulgarne, ale i heroistyczne, bo wypowiedziane wobec „przeklętego belfra”.

Niezależnie od tego, jaki miała w oryginale, czego ja nie pamiętam, sens moja wypowiedź, jest całkiem pewne, że reakcją na nią była konsternacja audytorium. Nastąpiło pozytywne, o ile pamiętam, życzliwe rozładowanie atmosfery. To była moja ucieczka w paradoks? Całkiem mi wystarczy dzisiaj tyle, co sytuacja ta znaczy dla Milana Kundery. Powtarzam fragment już cytowany, ponieważ tłumaczy on uniwersalizującą konkluzję:

Nie należy jednak dziwić się lub oburzać, gdyż nie ma nic bardziej oczywistego: człowieka oddzielają od przeszłości (nawet od przeszłości sprzed kilku chwil) dwie siły, które natychmiast biorą się do wspólnego dzieła: siła zapomnienia (która zaciera) i siła pamięci (która przeinacza).

Nie ma rzeczy bardziej oczywistej, lecz trudno się z nią pogodzić – ubolewa Kundera – czym stają się bowiem, gdy sprawę przemyśleć do końca, wszystkie świadectwa, na których opiera się historiografia, czym stają się nasze pewniki o czasie przeszłym i czym staje się sama Historia, do której odwołujemy się codziennie z wiarą, naiwnie, spontanicznie? Za wąską ścieżką tego, co stwierdzone (nie ma wątpliwości, że Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo), rozciąga się nieskończona przestrzeń, przestrzeń niedokładności, wymysłów, zniekształceń, uproszczeń, przesady, mylnego rozumienia, nieskończona przestrzeń nieprawd, które kopulują, mnożą się jak szczury i stają nieśmiertelne[5].


[1] M. Kundera, Zasłona, tłum. M. Bieńczyk, wyd. 2, Warszawa 2016, s. 174. Marek Bieńczyk tłumaczył z francuskiego (Le Rideau. Essai en sept parties, 2005). Z pewnością Kundera, kiedy wspomina rok 1968, dwadzieścia lat po maturze, oraz rok 1948 – maturę w Brnie, ma namyśli słowo „hovno”. Gdy mówi, że go brzydziło, ma na myśli akt komunikacji obyczajowej wobec profesora, a w nim użycie słowa – jak twierdzi Kundera – wulgarnego. Nie chodzi, jak wiadomo, o ewentualną obrzydliwość odniesienia przedmiotowego słowa „hovno”. Wiemy, że dziejowo nijak się tu ma do rzeczy francuskie, prawdopodobnie: „merde”.

[2] Tamże.

[3] Wydaje mi się, że kolega – propagator anegdoty – pamięta od jakiegoś czasu to tylko, co opowiadał ostatnio, całkiem niedawno. Podobnie jak ja, nie sięga już pamięcią po oryginalne zdarzenie.

[4] M. Kundera, Zasłona, s. 174.

[5] Tamże, s. 175.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (23)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (23)

Quine, to wyjątkowy talent do języków: sztucznych jak logika, teoria mnogości, matematyka…, jak i języków naturalnych. Panował on nad nimi, jako ich użytkownik, ale i dysponował horyzontem metajęzykowym.

Jego pobyt w Europie (1932-1933) w kręgach Koła Wiedeńskiego, Moritza Schlicka w Wiedniu i Rudolfa Carnapa wówczas w Pradze wiódł także przez Warszawę.[1]

Quine poznał na seminarium Schlicka naszego znajomego Alfreda Ayera. Tak oto wspomina w 1985 r.:

„Dwudziestego stycznia miałem wystąpienie w Kole Wiedeńskim. Przedstawi­łem po niemiecku streszczenie mojej rozprawy doktorskiej. Najpierw półtorej godziny mówienia i pisania na tablicy, a następnie ożywiona dyskusja. Miałem straszną tremę, więc kiedy było już po wszystkim, kamień spadł mi z serca. Na owym spotkaniu poznałem Freddiego Ayera, obecnie znanego jako Sir Alfred. Dopiero, co ukończył studia na Oksfordzie pod kierunkiem Gilberta Ryle’a i wraz ze swoją żoną Renée, znaną później jako Lady Hampshire, przyjechał na kilka miesięcy do Wiednia. Freddie znał biegle francuski, jego niemiecki był jednak słaby, dlatego pożyczył ode mnie tekst mojego doktoratu, żeby uzupełnić sobie to, czego z referatu nie zrozumiał. W ciągu następnych pięciu tygodni Naomi i ja często spotykaliśmy się z Ayerami. Renée niedawno odbyła podróż dookoła świata. Amerykę Północ­ną przejechała na motorze, zahaczając również o Meksyk. Ona i Freddie byli wyjątkowo sprawni, jeśli chodzi o zakupy i gotowanie. Wydając dwa lata później głośną książkę, Language, Truth, and Logic, Ayer stał się w kręgu anglojęzycznym najbardziej znanym propagatorem idei Koła Wiedeńskiego”  [2]

Obaj początkujący badacze, 24 letni Amerykanin, [3] i 22 letni Anglik – jeden dopiero, co po doktoracie, drugi ledwie po studiach, obaj żonaci. [4] Odbywali europejskie staże w towarzystwie swych małżonek. Obie pary przypłynęły do Europy w 1932 roku. A podróże zajmowały sporo czasu i były pasmem dyskomfortów.

Młodych badaczy pociągała legenda Wittgensteina. Ayer miał zamiar terminować u niego w Anglii, Quine miał nadzieję może tylko poznać, porozmawiać już w Wiedniu. Ayerowi odradził jego mentor Gilbert Ryle, z kolei charyzmatyczny Niemiec – prorok, jak go określił Amerykanin, nie odpowiedział na propozycję spotkania. [5]  Kolega z Harvardu rekomendował mu, aby udał się do Carnapa. Zaczytywał się już w Der logische Aufbau der Weil ). Quine`owie w Wiedniu uczyli się niemieckiego na publicznych kursach dla obcokrajowców.  Wykłady Schlicka, to nie było to. Quine szlifował na nich swój niemiecki. Z satysfakcją terminował naukowo dopiero w Pradze gdzie serdecznie przyjął go i zaopiekował się nim Rudolf Carnap. Tam z przyjemnością chodził na jego wykłady.

Morał z tej opowieści póki co jest taki tylko, że terminować należy u mistrzów. Wówczas wiadomo, co czytać i co ważniejsze, czego nie czytać. [6] Nawet jakbyś miał natknąć się na pluskwy, skromne warunki materialne, niewygody, przykre wypadki to i tak · z czysto egoistycznych powodów należy terminować u tych, którzy decydują o tym jak i o czym należy myśleć. Zwłaszcza jak się ma nieco ponad dwadzieścia lat.


[1] Ubolewał, że tak był znakomicie goszczony, tyle odbył dysput naukowych w Warszawie, że nie znalazł czasu, aby nauczyć się polskiego.  O tym warszawskim odcinku europejskiej podróży, może innym razem

[2] https://pf.uw.edu.pl/images/NUMERY_PDF/068/PF_2008-R17_4_04_Quine-W_Fragment_The_time.pdf, s. 29

[3] Nasłuchujący wieści z Bostonu o mającej się ukazać w wydawnictwie jego macierzystego Harvardu jego pracy doktorskiej,  (The Logic of Sequences. A Generalization of Principia Mathematica); w rezultacie po perturbacjach z pieniędzmi, po skrótach i poprawkach i pod wpływem owocnej naukowo – jak sam podkreślał – wizyty w kręgach logików i filozofów warszawskich, praca ta ukazał się pod tytułem A System of Logistic już po powrocie do Ameryki w 1934 r.)

[4] Pamiętamy, że Alfred Ayer, gdy usłyszał o możliwości wyjazdu naukowego do Wiednia, uznał, że skoro zamierzali się z Renée pobrać, to ślub trzeba przyspieszyć, aby podróż poślubną połączyć z naukową. Wspominam tu o podróżach naukowych młodocianych uczonych, aby podkreślić, że nic to, komu do tego, że doktorant, czy stypendysta zabiera ze sobą żonę lub partnerkę, zwłaszcza, gdy tak jak przyszła Lady Hampshire radzi sobie z zakupami i gotowaniem.  Oboje państwo Ayer imponowali w tej dziedzinie tylko wtedy, gdy robili to wspólnie. 

Nic to komu do tego, z kim kto spędza czas wolny zagranicą. Czy przywozi ktoś męża ze stypendium, czy też jedzie z żoną, niekoniecznie swoją, na staż badawczy.

[5] „ Napisałem do wielkiego Wittgensteina. Uczy teraz w Cambridge, w Anglii, ale… prawdopodob­
nie będzie spędzał wakacje w Wiedniu. Poprosiłem o audiencję u proroka. Zobaczymy czy…
odpowie na moją prośbę (nie wie przecież jeszcze, jakim jestem sympatycznym człowiekiem) „ Pisał do rodziców Quine; patrz tu przyp. 3, s. 20

[6] Proszę mi przypisywać tę zasadę: mistrz jest po to, aby podpowiadał co czytać, co wkuwać, a czego nie wolno czytać. Ile to zaoszczędzono by nam trudu i życia, aby nam ktoś zawczasu powiedział: nie czytaj tego.


Korekta językowa: Beata Bińko