Wycinanki (22)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (22)

Od jakiegoś czasu zwracam uwagę na częste, na okoliczność ocen, opinii, recenzji i wspierania wniosków o… i starań o… szermowanie określeniem wybitny. To swego rodzaju licentia poetica. Akt komunikacji obyczajowej, promocyjnej, propagandowej…? Waloryzowanie osiągnięć naukowych? Obowiązkowe stało się jubileuszowe etykietowanie moich koleżanek i kolegów mianem wybitnych. Zdaje się, że określenie wybitna uczona, czy wybitny znawca, wybitny badacz, wybitny specjalista…., to już tylko wykrzykniki, retoryka mów okolicznościowych, pogrzebowych… Dyżurny zwrot okazjonalny…

Szczególną uwagę zwracają dostojne, patetyczne użycia jubileuszowe. Wielu jubilatów wybitnymi zostaje na okoliczność okrągłej rocznicy urodzin, przejścia na emeryturę… Wszyscy wiemy, że tzw. okrągła rocznica urodzin, jeśli już to winna być zasługą wybitną, to raczej matki jubilata. Nie jest godne miana wybitności przeżycie 70 lat, czy zwłaszcza/i także 55 lat przez dzieciątko niegdyś urodzone. To matka zwykle poddana presji natury urodziła jubilata. To ojciec o ile towarzyszył rodzicielce przy porodzie, ma w tych urodzinach udział większy niż sam jubilat, który nie tyle, że się s i ę  u r o d z i ł, ile został urodzony. Podobnie jak faktem jest to, że jubilat nie począł się sam, tak i nie urodził się. To matka powinna świętować jubileusz. Już to ojciec, obarczony podejrzeniem o intencjonalny udział w akcie powołania do życia dzisiejszego jubilata ma co więcej świętować niż jubilat. Jubilat nie ma się co obnosić z dumą z powodu siedemdziesięciu lat, to nic szczególnego, nic wyjątkowego. Tu nie ma w niczym jubilata zasługi. Wielu uczestników uroczystości uzyskało lepszy wynik mierzony czasem ich trwania na tym łez…

Zauważmy jak często w dniu solidnej rocznicy urodzin jubilata, rodzi się i jego wybitność. Przy czym owa rocznica okazała się godną księgi pamiątkowej już wtedy, gdy okrągła jest już i 55, 60 i 65 rocznica urodzin.  Ilość przeżytych lat, z tego parę w niemowlęctwie, wielu, kolejnych lat niepiśmiennych aż do pierwszego niezgrabnego z pomocą babci napisu kochanej mamie… do pierwszego opublikowanego testu „naukowego”, gdy jubilat miał powiedzmy już 25 lat. Wcześniej przez ćwierć wieku nasz jubilat był z punktu widzenia publikacji naukowych trwaniem w epoce przedpiśmiennej. Świętowanie, nagradzanie i wychwalanie, odznaczanie i uroczyste nadawanie miana bycia wybitnym na okoliczność przeżycia okrągłych 55 lat, czy 70, czy 95 lat, nie jest okolicznością naukową, z którą mogłoby się wiązać określenie wybitny. Wybitność nie wiąże się z okrągłymi urodzinami, czy sędziwym wiekiem. Wieloletnim kierowaniem agendą uniwersytecką. Wieloletnim reprezentowaniem korporacji w korporacji, lecz miejscem we wspólnocie badawczej.

Powstaje pytanie, kto inspiruje rocznice inicjacji naukowych, np. 50-lecie pracy naukowej, 30 lecia „pierwszej” publikacji. Dział kadr, czy pion naukowy instytucji? Czyżby sam jubilat stęskniony za splendorami?  A może powinniśmy oblewać już 15 lecie pracy naukowej? Mamy jeszcze odnowienia doktoratów, bo te stare unieważniły się, jak ostatnie prawa jazdy? [1]  A nadawanie doktoratów honorowych? Na przykład za zasługi w recenzowaniu, promowaniu i awansowaniu kadry danego uniwersytetu otrzymuje urzędnik nauki tytuł doktora honorowego uczelni.[2] Czy też za inspirowanie i budowanie agendy badawczej, umiędzynarodowienie jej, goszczenie stażystów, wspólne projekty badawcze? A może za światowe znaczenie twórczości?

Do jakiego miana pretendują, czy pasują ci, którzy są rzeczywiście wybitni. Nie potrzebują być tak nazywani, bo mało kto wpadnie na to, że nimi nie są. Nie ośmieli się zaprzeczyć wspólnotowej, powszechnej opinii. Czy można przecież nie wiedzieć, że?


[1] Pytałem nie tak całkiem dawno, o to, dlaczego emerytowany profesor, który już 15 lat nie musi wykazywać się aktualnym świadectwem zdolności do pracy, recenzuje i stwierdza o zdolności do samodzielnej pracy naukowej habilitantki? Skoro ja muszę odbywać badania okresowe, to dlaczego recenzent w postępowaniu o profesurę, który jest o rok ode mnie starszy, nie musi, a i ten, który jest o piętnaście lat starszy nie tylko nie musi, ale już nie musi pamiętać, czy tę opinię już wydał i czy nadesłał. Czy badanie okresowe pracownika uczelni jest na okoliczność zdolności do wykonywania pracy nauczyciela akademickiego?

[2]  Bywa za wspieranie socjalnych habilitacji, czy profesur.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (21)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (21)

Najwyższy stopień uznania wyrażamy zwykle dla artystów. Tu jakoś łatwiej nam dostrzec wielki talent. Szafujemy określeniem genialny pianista, aktor, czy malarz, rzadziej kusimy się o określenie genialny poeta, czy pisarz.  Powiada mi ktoś ostatnio, że Ronaldo to wielki piłkarz, ale genialny to już tylko Messi.

Ja, bo przecież mi wolno, mogę uważać Prince`a za muzycznego geniusza …[1]

A jednak, czy powiadamy genialny filozof? A może genialny logik i logistyk?[2]

Geniusze mają „nadprzyrodzony” kontakt ze światem. Można zastanawiać się, czy Einstein miał kontakt z tym samym światem, co jemu współcześni i czy jakikolwiek fizyk ówczesny za całym jego heretyckim makro i mikroświatem nadążał. Geniusze, oddaleni są od prozy naszego myślenia i odczuwania. Dopiero, gdy nam coś ujawnią i my z podziwem się z tym godzimy, dostępujemy zaszczytu, wzruszamy się…, ogłaszamy ich geniuszami.

Willarda Van Ormana Quine`a twórczość w dziedzinie logiki i matematyki zasługuje na miano więcej niż wybitnej. Obok tego wielkie znaczenie dla współczesnej myśli mają jego koncepty filozoficzne.  

A więc Quine miał „nadprzyrodzony” kontakt ze światem.  Po pierwsze, rozumiał metalogiczne struktury zetknięcia bytu i języka. Języka jako twórcy istnienia, bytu, jako sprawcy myślenia.  Na pytanie, jak słowa łączą się ze światem odpowiada wiodąc od logiki przez matematykę, przyrodoznawstwo ku filozofii.  Potrafi dzięki genialnemu instrumentarium myślowemu odkrywać podobieństwa nauki i potocznego myślenia.  Efekt Quine`a to nadzwyczajne zdolności penetrujące uprzednio już interesownie uporządkowane i przemyślane zasoby tradycji.  Jego perswazyjne rozumowania przebiegają po prostych, ale należących do wielu płaszczyzn. Imponują wolnością asocjacji, śmiałością konkluzji.

Filozof ten o podobnej do Quine`a proweniencji intelektualnej zaczynał od użycia narzędzi logiko-metodologicznych do analizy praktyk badawczych humanistyki.  Podstawę sukcesów interpretacyjnych Jerzego Kmity tworzy stosowanie, w gruncie rzeczy logicznego punktu widzenia w przyglądaniu się szeroko rozumianej kulturze. Na poziomie logiki porównywać można wszystko, jeśli dostrzeże się komponentę logiczno-epistemologiczną w porównywanych fenomenach.  Klimat szkoły lwowsko-warszawskiej, logiczna analiza języka w duchu warszawsko-wiedeńskim, to tradycja myślenia Kmity wzmocniona uznaniem dla niemieckich filozofów i amerykańskich neopragmatystów.

 Cechą młodego Quine`a jak i wczesnego Kmity jest dysponowanie od początku  mocniejszym pojęciowo instrumentarium interpretacyjnym niż interpretowane systemy przekonań.  Przewagę tę daje właśnie logical point of view,  który przenicowuje koncepty metafizyczne, artystyczne a nade wszystko naukowe.

Czytane, słuchane przez nich dyskursy od razu znajdują sobie należne miejsce w czekającej na nie sieci mocniejszych kategorii interpretujących. Popadają w objęcia skojarzeń naukowych i pozanaukowych.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     

Określenie wybitny filozof, czy  wybitny uczony często zdradza banalność tego określenia,  wtedy zwłaszcza gdy jest on bezdyskusyjnie więcej niż wybitny.


[1] Kiedyś na seminarium zapytałem  prof. Topolskiego autora świeżo wydanej Historii świata o to dlaczego zaliczył do zasłużonych dla  muzyki popularnej drugiej połowy XX wieku  „śpiewającego poetę” Leonarda Cohena?  Moje starsze wiekiem i statusem koleżanki uznały wówczas moje pytanie za niestosowne. Może dlatego, że jakobym miał określić kanadyjskiego  barda marudzącym poetą i że daje się on cenić zwłaszcza  dlatego, że lubi czerwone wino.  Odpowiedź profesora  była dla wszystkich druzgocąca: tak mi powiedziała Ania – odrzekł . Ania, to dzisiaj pani dr Anna Topolska, wówczas ledwie nastoletnia córka profesora, dzisiaj m.in. wielce obiecująca tłumaczka.  Powiedziałem już w kuluarach profesorowi, że córka goszczącej mnie w Paryżu znajomej mojej ciotki,  podobnie wcześnie małoletnia pannica tupała nogami protestując, gdy wątpiłem w dziejowe znaczenie wyczynów estradowych Michela Jacksona.

[2] Jeden z moich studentów użył określenia prof. Arystoteles, inny, pan Kartezjusz. Po krótkiej dyskusji  ustaliliśmy co i jak.


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (20)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (20)

W Muzeum Narodowym w Tbilisi oglądałem kolekcję wyrobów scytyjskich. Zrozumiałem wtedy, że może i rację mają ci, którzy sztukę traktują jako zjawisko uniwersalne. Przedmioty tam wówczas wystawiane były – przepraszam za trywialność – według mnie piękne. Wspaniałe, tak bezwzględnie, bez współczynnika historycznego. One są w gatunku swoim współcześnie piękne[1].

Doskonale sobie zdaję sprawę, że mój gust, bo o gust tu idzie, nie jest obowiązującą nigdzie miarą piękna. Faktem jest jednak, że współczesny amator sztuki znajduje w sztuce tak odległej kulturowo od jego wychowania i otoczenia artystycznego, tak dalekiej od dotychczasowych doświadczeń uczestnictwa w kulturze artystycznej, zwłaszcza biżuterii, bo za taką wziąć możemy przedmioty z odległych czasów, wytwarzane i używane zarówno w sferze sacrum, jak i profanum.

Naszyjniki i kolie i tak najlepiej wyglądałyby na szyi i dekolcie mojej przewodniczki, pięknej gruzińskiej Greczynki. Wyglądałyby jak Alawerdi w Dolinie Alazańskiej na tle ośnieżonego Kaukazu. Przy okazji, literatura przedmiotu wskazuje na intensywne kontakty Greków ze Scytami. W Gruzji są rozpoznane archeologiczne ślady po Scytach. Herodota doniesienia to powszechnie znane źródło pisane powtarzające zasłyszane wieści o Scytach, m.in. o tym, że wymieniali oni z Grekami zboże na wyroby codziennego użytku.

Chodzi mi tu o przeżycie mocniejsze niż zwykły obowiązkowy podziw dla sztuki egipskiej, greckiej, chrześcijańskiej, celtyckiej… Kultura wręcz „nakazuje” nam podziwiać, cenić, uznawać za arcydzieła piramidy, katedry gotyckie, wszystko, co z ręki Picassa, Le Corbusiera, Dostojewskiego, Joyce’a, Beethovena czy Prince’a…

Przedmioty te oglądałem w muzeum. Samo ono stwarza kontekst interpretacyjny dla eksponatów. Przy czym nie było to muzeum sztuki starożytnej czy dawnej. Była to raczej ekspozycja „archeologiczna”. Prezentacja kultury scytyjskiej niźli sztuki scytyjskiej. Tak to wtedy rozumiałem. Dowód na umiejętności wytwarzania, kulturę obróbki metali i kamieni szlachetnych.

Muzeum w czasach zmierzchu państwa sowieckiego, przykład daleko posuniętej jego amortyzacji. W stanie upadku, podobnie jak imperium. Czynne od 9 do 17, z tym że kasa w godzinach 14–16 nieczynna. Przerwa obiadowa, albo to jak w krajach gorących, siesta, albo sowiecki sanitarnyj czas/piereryw na obied. Kierunek zwiedzania zapewnia wydrążona przez podeszwy zwiedzających ścieżka w parkiecie prowadząca od sali do sali, od gabloty do gabloty. Ta zaś to rodzaj pochylonej szkolnej ławy z taflą szkła, przytwierdzonej jeszcze kilkadziesiąt lat temu do parkietu. Okna i drzwi oryginalne wykrzywione w reumatycznym grymasie. W każdej sali dieżurnaja na krześle godnym muzeum, szydełkuje. Dla muzeum tyle tylko pożytku, że dama w wieku emerytalnym ma siedzącą pracę. Bilety wstępu w typografii jak bilety trolejbusowe[2].

W gablotach wspaniałe eksponaty, ku którym trzeba się nachylać, zaglądać do skrzynek z kłódkami solidnych rozmiarów. Narracja muzealna to tylko nazwa artefaktu, wiek, miejsce odnalezienia.

Jak to dzisiaj wygląda, kliknij link w przyp. 1, a także muzeum.ge, gdzie na pierwszej stronie rozgałęziona sieć Georgian National Museum i nowoczesne ekspozycje.

Przedmioty pochodzące z kultury scytyjskiej mogły trafić do różnych elementów świata współczesnego: na wystawę dzieł sztuki, jako eksponaty archeologiczne, do magazynów placówek naukowych i wystawienniczych, skąd nigdy nie ujrzą światła dziennego, zostaną lub, o zgrozo, nie zostaną skatalogowane czy zinwentaryzowane. Mogły trafić w ręce prywatne, a nawet na palce, nadgarstki, szyje kobiet bądź odpowiednie fragmenty męskiego ciała – choćby ówczesne elementy uzbrojenia. Przypuszczać możemy, że artefakty po Scytach znajdują się w sejfach lub jedynie w albumach oraz wizualnych prezentacjach w sieci. Niektóre już tylko w starych książkach jako fotografie czy ryciny, inne w rejestrach zagubionych przedmiotów, w spisach skradzionych obiektów archeologicznych i dzieł sztuki. Znaczna część kurhanów została rozgrabiona jeszcze w starożytności, a i w czasach nowożytnych i najnowszych spenetrowano je w celach daleko niepoznawczych. Część artefaktów kultury materialnej Scytów i nie tylko tej cywilizacji została zniszczona w wyniku klęsk elementarnych, wojen. Część pozostałości kryje ziemia. Dowodzi tego fakt, że najstarszy dywan, mumie, przedmioty codziennego użytku z Pazyryk odkryto jeszcze w końcu lat czterdziestych minionego stulecia.

Ogólnie biorąc, ślady po naszych przodkach zostały także z braku praktyki zbierania i kolekcjonowania, ochraniania śladów przeszłości, braku de facto archeologii zaprzepaszczone.

Pytanie, czy mogło być inaczej? A jak jest dzisiaj?


[1] https://www.hermitagemuseum.org/wps/portal/hermitage/panorama/virtual_visit/panoramas-g-1/?lng=pl. Wybierz prezentacje 1–4. Zwłaszcza eksponaty z kultury scytyjskiej; na dniach w Kijowie: https://nmiu.org/anonsy-museum/2479-z-18-serpnia-v-muzei-mozhna-bude-ohlianuty-skifske-zoloto; britishmuseum.org; https://www.louvre.fr/en. W tych ostatnich mniej zasobów pochodzących z cywilizacji scytyjskiej, bo później był to obszar kolonizowania innego imperium.

[2] Opis ten ma wywołać melancholię u niektórych moich koleżanek i kolegów.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (19)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (19)

Nie tylko zmysłowo uchwytne cechy fizykalne zwróciły moją uwagę na kamień na polnej drodze.

Każda z tych cech identyfikowana jest przez odpowiedni zmysł, których jest pięć (wzrok – kształt, słuch – dźwięk, dotyk – faktura, ciężar, zapach i smak) […]. Opis rzeczy w terminach nazywających wskazane właściwości określę (za tradycją filozofii analitycznej) mianem opisu fizykalnego[1],

ale i natychmiast pomyślane pytanie: Do czego i po co to komu było? Sprowokowało to mnie do przekazania przydrożnego kamienia archeologom[2].

Pomyślany przeze mnie szkic opisu fizykalnego znaleziska umiejscowił się w polu wspólnych asocjacji z opisem mentalnym obiektu[3]. Cechy kwalifikowane zmysłowo (rodzaj skały, twardość, barwa, zużycie…) spotkały się z cechami „funkcjonalnymi” („młotek (?)”, „obuch”, „zużycie”, „uchwyt”) i spowodowały odruchowe pytania: Co to jest? Skąd tu taki kamień? Czy ktoś w ciągu ostatnich stu lat mógł się pokusić tu o takie narzędzie? To nieprawdopodobne. Oczywiście archeolog, gdyby znalazł się w moim położeniu, przeprowadziłby w schemacie podobną, mniej amatorską analizę i dokonał błyskawicznej identyfikacji przedmiotu zwieńczonej pytaniem: Czy przedmiot ten jest godny źródłoznawczej archeologicznej analizy, czy nie?[4] Z naszego przykładu widać, że i napotkane przez amatorów pozostałości po naszych przodkach mogą trafić w ręce badaczy.

Identyfikacja amatorska – jak moja – naśladuje tę zawodową spontanicznie. Opis fizykalny podsuwa hipotezy genetyczne: Skąd to? Ile to może mieć lat, kto to wykonał? Amator odpowiada „na oko”, szkicuje także opis fizykalny. Amator odruchowo pyta, kto jest autorem/sprawcą tego obiektu[5]. Powstaje pytanie, czy opis fizykalny, a więc z użyciem terminów używanych przez współczesne wyrafinowane dziedziny wiedzy przyrodoznawczej i techniki badawcze, może poza klasyfikacją aktualizującą wnieść coś do poznania dziejów ludzkich wspólnot?[6] Czy tylko dokonać prezentystycznej interpretacji kultury badanej? Po pierwsze, powtórzę: szkic rozpoznania sensu kulturowego obiektu, jakiego dokonałem na miejscu zdarzenia, to spontaniczny fizykalno-mentalny „synkretyczny” opis. Na moim miejscu archeolog dokonałby „polowego” rozpoznania, tj. sporządził opis fizykalno-mentalny, przy czym z racji doświadczenia zawodowego, w tym pracy w terenie, zarówno opis fizykalny, jak i mentalny jest już wstępem do profesjonalnej interpretacji archeologicznej. Ani amator, ani zawodowiec nie uchroni się jednak moim zdaniem przed interakcją interpretacyjną obu rodzajów opisu: fizykalnego i mentalnego.


[1] A. Pałubicka, Narzędzie i rzecz w interpretacji kulturoznawczej w kontekście idei filozoficznych Martina Heideggera, w: Heidegger w kontekstach, red. N. Leśniewski, Bydgoszcz 2007, s. 120.

[2] „Opis narzędzia w terminach sensu (do czego służy) kulturowego, powszechnie w danej grupie ludzkiej akceptowanego, […] nazwę opisem mentalnym”. Tamże, s. 121.

[3] Nazwałem obiektem „historycznie podejrzanym” kawałek przetworzonego kamienia. Archeolog zakwalifikował go do rozpoznania. Jasne, że zwykłe skały, efekty procesów fizykochemicznych i trwania w środowisku nie zanosimy archeologom. Krótko, za ich fizykalne oblicze nie czynimy odpowiedzialnymi intencjonalnych podmiotów.

[4] Rozumowanie archeologa, według Pałubickiej, przebiega następująco: „Sposób użycia, poręczność narzędzia nadaje mu sens, tworząc kontekst kulturowy. Ów sens kulturowy, dla którego zamiennie będę używać słowa: intencja, narzuca się podmiotowi w pierwszej kolejności w trakcie bezpośredniego kontaktu. Do bezpośredniego kontaktu zaliczyć należy spontaniczną reakcję archeologa w terenie, rozumiejącego znalezisko i reagującego wyrażeniem okazjonalnym w rodzaju: O, grób! Skarb! Domostwo!, itp. Spoglądając, nie widzimy najpierw rzeczy, lecz narzędzie w kontekście, do czego”. A. Pałubicka, Narzędzie i rzecz…, s. 120.

[5] Przepraszam za oczywistość: w narracji archeologicznej sprawcy/wykonawcy to nie jednostki, lecz „kultury archeologiczne”. Jeśli rzecz kwalifikujemy jako artefakt archeologiczny, to – zwłaszcza w odniesieniu do archeologii przedpiśmiennej – nie szukamy autora artefaktu z imienia i nazwiska ani nie dodajemy uwagi w rodzaju „anonimowy autor z kręgu Pazyryk culture”. Archeologia w sytuacji klasycznej, tj. wtedy, gdy operuje na materiale powstałym w czasach przedpiśmiennych (zwanych przez historyków przedhistorycznymi), nie ma do czynienia z tekstami. Nie może więc indywidualizować sprawstwa/autorstwa. Za sprawcę artefaktów kultury bierze wspólnotę ludzką, tzw. kulturę archeologiczną. Kwestia może się przedstawiać zgoła inaczej, kiedy archeolog ma do czynienia z obiektami pochodzącymi z czasów historycznych w rozumieniu tradycyjnego historyka, tj. z czasów, kiedy artefaktom archeologicznym towarzyszą źródła pisane.

[6] Jak rozumiem, interpretacja poczyniona w świetle współczesnej wiedzy przyrodoznawczej jest wiedzą, którą nie dysponowali użytkownicy owych przedmiotów. Podobnie nie mogli wyprowadzać dyrektyw do produkowania ani użytkowania tych rzeczy wynikających z tej wiedzy.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (18)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (18)

Idąc polną drogą, kopnąłem, co odczułem boleśnie, jakiś kamień. Potoczył się kilka metrów. Podniosłem i uznałem – jak dzisiaj podpowiada autointro-retrospekcja – że to wytwór kultury. Przemyślnie dostosowany do ludzkich potrzeb produkt natury. Odruchowo wsunąłem do kieszeni.

Kilka dni później, będąc w pracy, natknąłem się na znalezisko ponownie, w mojej kurtce. Zadzwoniłem do kolegi archeologa piętro wyżej i poszedłem do niego. Co to jest? – zapytał. Nie wiem – odpowiedziałem – to ty jesteś archeologiem. Skąd to masz? – dopytał. Znalazłem na polnej drodze – odpowiedziałem. Gdzie? U mnie na wsi. Wszystko, co znajdujesz na polnej drodze, niesiesz do archeologa? – zapytał nie całkiem serio. Jasne, że nie wszystko, ale… Coś mnie tknęło… Jak to tknęło? – powtórzył. No nie wiem, ale… Niby kamień, ale jakiś historycznie dziwny. Nie wiem, ale to nie jest relikt z czasów moich dziadków – rzekłem. Raczej nie – potwierdził – ale to nie znaczy, że musi zainteresować archeologa[1].

Jak bardzo „skorupa” powinna być stara, aby mogła zainteresować archeologa? Jak bardzo pochówek musi być stary, aby mógł w nim grzebać archeolog? Czy możesz rozkopywać grób mojego prapradziadka? Czego szukali archeolodzy na lotnisku w Smoleńsku? Czy archeolog bywa ekspertem kryminalistycznym? Czy mamy w Polsce specjalistów od najnowszej kultury materialnej? Czy są historycy, a może tylko zbieracze, kolekcjonerzy artefaktów kultury materialnej czasów najnowszych? Dobrze już, dobrze… Pogadamy na seminarium – odpowiedział. – Przekażę twój kamień Piotrowi. Zobaczymy, co powie… Zadzwonię…

A więc powtórzmy, korzystam przygodnie z intuicyjnego podziału natura/kultura i kwalifikuję znalezisko do działu kultura[2]. To nie jest „produkt natury”, błyskawicznie ustalam. Przy czym przyjmuję, że nie jest to jeden z bardzo wielu szczątków naszej współczesnej działalności. Domniemywam, że to obrobiony ze względu na jakąś potrzebę fragment kamienia. Dla mnie historycznie podejrzany.

Wiedziałem, co z nim dalej zrobię, lub po prostu nie pozostawiłem go na drodze. Gdy ponownie „odnajduję go” w kieszeni, już coś z tym dalej robię. Czy fakt, że koledzy archeolodzy są ledwie piętro wyżej, nadało bieg sprawie? To oni przejęli identyfikację/interpretację artefaktu. Trafił do wąskiej grupy fachowców[3].

Sytuację rozumiem następująco: przypadkowy reprezentant kultury, ale jednak – ponownie przypadkowo – bliźni archeologom metodolog nauk historycznych dzięki swej intuicji kulturowej uznaje, ze znaleziony kamień jest godny fachowego oglądu. Powierza wspólnocie, do której w szerokim sensie należy, odpowiedź na pytanie: Co to jest? Trafia do archeologa.

Owo wstępne rozpoznanie, jednostkowa, niepowtarzalna intuicja zawiera – moim zdaniem – przemieszanie potocznego opisu fizykalnego z opisem mentalnym. Jest pobieżną refleksją, z czego i po co to zrobiono. To jednak, jak dla mnie, spontaniczny, nieprofesjonalny dialog kultury dzisiejszej z kulturą minioną. Efekt, w tym przypadku to przynajmniej wstępne badanie archeologiczne, daje początek dialogu kultury badającej z kulturą badaną[4].


[1] Archeologia to nauka o człowieku, o jego bycie/losie widzianym poprzez ślady powstałe po uchwytnej zmysłowo zarówno odruchowej, jak i zamierzonej jego aktywności życiowej. To moja prywatna definicja archeologii, godna rozwinięcia. Nie dodaję „historyczna nauka o człowieku”, albowiem każda nauka o człowieku jest historyczna.

[2] Intuicja na razie choćby w takim tylko wstępnym ujęciu: „Istnieje przynajmniej jedna rzeczywistość, którą wszyscy ujmujemy z wewnątrz, przez intuicję, a nie z pomocą analizy tylko. Jest nią nasza własna osobowość w swym przepływie przez czas. Jest nią nasze «ja», które trwa. Możemy nie współczuć intelektualnie z żadną inną rzeczą. Z pewnością jednak współczujemy z samym sobą”. H. Bergson, Wstęp do metafizyki, tłum. K. Błeszyński, Kraków 2018, s. 35. Intuicja moja to moje myślowe doświadczenie bycia w „mojej kulturze”.

[3] Kolega kolegi archeologa ma możliwość skorzystania z wiedzy międzynarodowej wspólnoty specjalistów. Audiowizualnej konsultacji na początek. Badań porównawczych, kwerendy zasobów archiwalnych… To elitarna wiedza i dostęp do wyszukanych metod. Badań fizykochemicznych? Czy na tę ścieżkę badań wkroczy nasz kamień, zdecydują wypowiedziane w sieci opinie wąskiej wspólnoty badaczy?

[4] Ten dualizujący sposób mówienia i myślenia – przedstawiony przez Josefa Miterrera w pracy Tamta strona filozofii – traktuję od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia jako relację kultury poznającej do poznawanej. Badającej do badanej. Prezentowane tezy uzyskują niezdawkowe uzasadnienie w moich pracach, w szczególności: O myśleniu historycznym (Oficyna Wydawnicza Epigram, Bydgoszcz 2009) oraz Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii (Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej, Leopoldinum, Wrocław 1995, wyd. 2 WNUWr, 2010). Zob. J. Miterrer, Tamta strona filozofii. Przeciwko dualistycznej zasadzie poznania, tłum. M. Łukasiewicz, Warszawa 1999.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (17)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (17)

Metafora genezy i rozwoju to niezbywalne cechy myślenia historycznego. Metafora genezy w wersji źródło/początek jest archetypem antyczno-zachodnioeuropejskiego myślenia, który inspiruje do działań, fascynuje media i sztukę.

Oto przykład. Fragment z Rolanda Topora:

Opróżniałem właśnie z Globusem drugą butelczynę Chenas, kiedy ten wskazał palcem na tajemnicze plecy osobnika tkwiącego samotnie w głębi sali.

– widzisz tego faceta? To właśnie on odkrył właściwe źródło Amazonki.

Popatrzyłem z należytą uwagą na rzeczone plecy. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniały się niczym szczególnym.

– nie wygląda na bardzo starego… Myślałem, że odkryto je już dawno temu.

– tak podawała prasa – zaśmiał się szyderczo Globus. – To bzdury. Zresztą gazety podawały: „źródła Amazonki”. Ta liczba mnoga nie budziła twoich wątpliwości? Nie; jednego badacza, któremu udało się dotrzeć do właściwego źródła, masz właśnie przed sobą, tu, w restauracji Panika.

– Jak on się za to zabrał?

Globus poruszył głową, usiłując wychylić kieliszek Chenas, i na koszuli pojawiła się wielka, czerwona plama.

– wyruszył od ujścia Amazonki, bo facet jest skrupulatny, a potem posuwał się w górę rzeki. Posuwał się, posuwał, aż znalazł pierwsze źródło, które wytryskiwało między zwałami kamieni. Ale to źródło musiało się gdzieś zaczynać, czyż nie? No więc facet kopał, kopał, aż odkrył podziemną strugę. Kontynuował kopanie, idąc cały czas pod prąd, no i pewnego dnia – ponieważ Ziemia jest okrągła – znalazł się we własnym domu, na szóstym piętrze przy ulicy Pont-aux-Choux 20. I wtedy dokonał niezwykłego odkrycia…[1]

Powtórzmy, niezbywalną figurą retoryczną historiografii jest metafora genezy. Bez niej niemożliwe jest myślenie historyczne. Na czym, jeśli nie na więzi genetycznej można by snuć opowieść historyka? Mamy coś w zamian? Przy okazji, jak rozpoczynałby historyk swą opowieść, jeśliby nie odruch de origine? Od czego zacząłby? Od początku? Źródeł, praźródeł korzeni, przodków i tym podobnych wcieleń. To zaistnienie, wstęp do zmienności, rozwoju, ruchu, zmiany.

Od źródeł do ujścia. Du début jusqu’à la fin.

Jeśli jedną z możliwych interpretacji idei genezy jest zaprzyjaźniona z nią idea początku, a asocjacja początku np. rzeki wiedzie ku jej źródłom, jednym z możliwych sposobów rozumienia genezy jest bliskoznaczne w efekcie pojęcie źródeł.

Chcesz nakreślić genezę zjawiska historycznego, to wskaż jego początki, wskaż, skąd i z czego się wzięło, gdzie jego początki, z czego pochodzi jego istotowość, jaki stan był praźródłem. Przesłanką tego odruchu genezy jest szkic „natury” fenomenu, dla którego poszukujemy genezy. Szczytem skrupulatności jest rozpoczęcie poszukiwania źródła Amazonki z miejsca, gdzie spełnia się jej cel, gdzie już inna niż ta u ujścia Amazonka nie będzie. W którym jej finalnym biegu jeszcze nią jest, a w którym jest już oceanem. Poszukiwacz źródeł – bohater opowiastki Topora – nie ustalał, gdzie ujście jest jeszcze dominacją słodkiej wody i ile jej trzeba, aby uznać, że to wciąż ujście rzeki. Czego źródeł szukał? Tej wielkiej rzeki, a nie jej licznych dopływów[2]. Zdefiniował obiekt, którego genezę, początki, źródła postanowił odnaleźć. Te, które odnalazł, nie wystarczyły, bo początki także mają początki. Wszystko zależy od tego, jak rozumiesz to, czego genezy szukasz.


[1] R. Topor, Najpiękniejsza para piersi na świecie, tłum. E. Kuczkowska, J. Kortas, Gdańsk 1995, s. 170; zostawiam czytelnikowi decyzję, czy doczyta sobie puentę tej opowiastki.

[2] Dla ciekawych, polskie wątki w sporze o źródła Amazonki: R. Badowski, Spór o źródła Amazonki, http://archiwum.wiz.pl/1997/97031600.asp. Tam też ślady francuskie. W połowie lat osiemdziesiątych prowadzono eksploracje inspirowane mitem źródeł/początków wielkich rzek, w tym Amazonki. Głośne medialnie i wspierane przez instytucje, w tym prasę National Geographic… Rywalizacje przy okazji o to, która rzeka dłuższa. Stąd być może inspiracje francuskiego artysty; I ukazało się w 1986 r.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (16)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (16)

 

Korzystam ze sposobności, aby naprawić błąd. Zapomnieliśmy wskazać miejsce, skąd wycięliśmy fragment z Ingardena w czwartym odcinku. Przy okazji przypomnę, że nie rozwikłaliśmy niejasności, w jaką zawikłał nas polski fenomenolog. Mamy pewien pomysł, ale musimy przetrzeć szklak. Oto ten z Ingardena fragment bez adresu:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie rzeczywiste[1].

Jak widać, mamy kłopoty z rodzajami istnienia. Mało tego, tak już zostanie. Wydaje się, że nie mamy w zasięgu rozstrzygających kategorii, które dawałyby nam szansę na satysfakcjonujące odpowiedzi.

Co byłoby, gdyby na pytanie, co istnieje, odpowiedzią było NIC, a nie WSZYSTKO? Tę drugą wersję odpowiedzi rozważa przez chwilę Willard Quine i stwierdza:

Wszystko – i każdy uzna tę odpowiedź za prawdziwą. Jest to jednak tylko stwierdzenie, że istnieje to, co istnieje[2].

Moim zdaniem jednak odpowiedź NIC to nie to samo co WSZYSTKO i trudniej przyjąć, że predykat nic nie istnieje jest do zaakceptowania tak samo jak istnieje wszystko. Czy przypadkiem odpowiedź NIC nie istnieje nie zakłada, że istnienie nie ma sensu? Odpowiedź WSZYSTKO nie kwestionuje predykatu istnieje. Z kolei nie istnieje NIC czy istnieje NIC podważa, znosi daną pytania? Druga wersja tej odpowiedzi, istnieje NIC, bezpośrednio nie podważa danej pytania.

Czy pytanie Co istnieje? nie przesądza aby, że coś istnieć musi? Czy odpowiedź na pytanie może znosić datum questionis? Czy też nie jest już odpowiedzią na inne, implicite, pytanie?

Wspaniałe analizy Quine’a ignorują te problemy. Jest za to kolejna kwestia.

Czy przypadkiem w sytuacji, gdy Iksiński twierdzi, że istnieją A, B i C, Quine nie może uchylić się od zaprzeczenia, że te byty istnieją? Czy musi zaprzeczać ich istnieniu? Amerykański logik twierdzi, że ten, kto zaprzecza ontologii Iksińskiego, znajduje się w trudniejszej sytuacji. Wpada w „brodę Platona”[3], która tępi brzytwę Ockhama.

Co się jednak dzieje, gdy nie ma się instrumentarium, aby zaprzeczyć lub potwierdzić istnienie A, B i C?

Zaprzeczający istnieniu A, B, C „dopuszczać” musi te byty, skoro ich istnieniu zaprzecza.

W podobnym polu poruszał się Ayer, wspominany we wcześniejszych wycinankach przedstawiciel logicznego empiryzmu, dyskutując z filozofem ojcem Coplestonem w radiu w 1949 r.:

Przypuśćmy, że mówię: „Tam jest drogulus”, a ty pytasz: […] „Co to jest drogulus?” Mówię więc: „Nie mogę opisać, czym jest drogulus, ponieważ nie jest to taka rzecz, którą można zobaczyć albo dotknąć, nie powoduje żadnych filozoficznych zmian, jest bowiem bezcielesną istotą” Mówisz: „Jak mam zatem odróżnić, czy on tam jest, czy go nie ma?”, a ja: „Nie ma na to sposobu. Nic się nie zmienia zależnie od tego, czy on tam jest, czy go tam nie ma. Ale faktycznie on tam jest. Tuż za tobą w sensie duchowym stoi drogulus”. Czy to ma jakiś sens?[4]

Drogulus jest jednak bytem (konstruktem egzystencjalnym) innego rodzaju niż Pegaz, Zagłoba czy kwadratowa okrągła kopuła nad Berkeley College… Który z nich nie ma szans dostać się do narracji historycznej?


[1] R. Ingarden, O dziele literackim. Badania z pogranicza ontologii, teorii języka i filozofii literatury, tłum. M. Turowicz, Warszawa 1988, s. 285

[2] W.V.O. Quine, O tym, co istnieje (On What There Is, 1948), tłum. B. Stanosz, http://sady.up.krakow.pl/fil.quine.co_istnieje.htm.

[3] „Jest to stara, platońska zagadka niebytu. Niebyt musi w pewnym sensie być, gdyż inaczej czym jest to, czego nie ma? Tej powikłanej doktrynie można by nadać miano brody Platona. Historycznie rzecz biorąc, okazała się ona bardzo twarda, stępiając często ostrze brzytwy Ockhama”. W.V.O. Quine, O tym, co istnieje…, akapit 5.

[4] A.J. Ayer, The Meaning of Live and Other Essays, London 1990, s. 41–42, cyt. za O. Hanfling, Ayer. Analizując, co mamy na myśli, tłum. M. Hernik, Warszawa 1997, s. 15.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (15)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (15)

 

Rzadko zdarza się, aby ktoś dopiero aspirujący do statusu akademickiego filozofa wywołał skandal. Ledwie 25-letni Alfred Jules Ayer opublikował w 1936 r. Language, Truth and Logic[1].

Do naszego namysłu nad dostępem poznawczym do minionej rzeczywistości filozof angielski wnosi opinię odczytywaną wówczas, a może i dzisiaj, jako co najmniej kontrowersyjna:

Kryterium, z którego korzystamy, by sprawdzić, czy rzekome twierdzenia o faktach są nimi naprawdę, to kryterium weryfikowalności. Mówimy, że zdanie [sentence] jest faktycznie znaczące dla określonej osoby wtedy i tylko wtedy, gdy wie ona, jak zweryfikować sąd [proposition], który ma ono wyrażać– czyli, gdy wie, jakie obserwacje doprowadziły ją, pod określonymi warunkami, do przyjęcia sądu jako prawdziwego bądź do odrzucenia go jako fałszywego[2].

Zgódźmy się co do tego, że tak weryfikujemy twierdzenia w nauce, ale i podobnie akceptujemy potoczne opinie czy nawet proste informacje. Z powyższej tezy wnoszę, że dobrze byłoby zaopatrywać formułowane twierdzenia w kryterium ich weryfikacji. Wówczas też stanowiłoby ono składową uzasadnienia. Pomijać je możemy wtedy, gdy – w danej wspólnocie komunikacyjnej – nasuwają się jako oczywiste[3].

Dalej prowadzi nas Ayer do poglądu:

Sądy odnoszące się do przeszłości mają ten sam hipotetyczny charakter co sądy odnoszące się do teraźniejszości i przyszłości[4].

Z opinii tych wynika, że do przeszłości mamy na tyle łatwy, czy na tyle trudny dostęp poznawczy jak do teraźniejszości i przyszłości. Nic tu łatwiej nie ma badacz teraźniejszości, która rozciąga się przed jego zmysłami, niż ten, który może o tym tylko pomarzyć. Zmysłowa, jednostkowa bezpośrednia partycypacja w tzw. rzeczywistości badanej nie ułatwia nam zasadniczo formułowania istotnych poznawczo tez, sugeruje Ayer.

Trudno uwierzyć, by zdanie, że Wellington pobił Napoleona w bitwie pod Waterloo, pociągało za sobą sprawozdanie z (współczesnej) rozmowy, a co dopiero że jest ono równoważne temu sprawozdaniu oraz innym jeszcze świadectwom[5].

Takiej poważnej konstatacji historycznej nie formułujemy na podstawie relacji świadka, uczestnika zdarzeń. Ten bowiem nie obserwuje z perspektywy podręcznika do historii czy narracji historycznej.

Zdania historyczne, bywa, nie mają weryfikacji w postaci relacji bezpośredniego świadka. Plasują się one w kontekście innych zdań historycznych, a nie zmysłowych spostrzeżeń.

W innej pracy wiele lat później upewniał nas o tym:

Gdy mówimy, że Cezar przekroczył Rubikon, możemy mieć już tylko na myśli to, że jeśli zajrzymy do takiego to, a takiego podręcznika historii, przekonamy się, że jego autorzy tak właśnie utrzymują[6].

I dodaje w tej sprawie, jakby reagował na nieufność czytelnika:

Co do mnie, to nie dostrzegam nic paradoksalnego w twierdzeniu, że sądy o przeszłości są regułami przewidywania owych „historycznych” doświadczeń, które przywołuje się zazwyczaj po to, by [sądy takie] zweryfikować. Nie widzę też, jak inaczej można by analizować naszą „wiedzę o przeszłości”[7].

Weryfikacja sądów o przeszłości może odbywać się jedynie w „dialogu narracji” w kanonie danej dyscypliny historycznej. To, jakie źródłowe, empiryczne doświadczenie zostanie wybrane jako weryfikujące, decydują wspólnotowe standardy.


[1] Książka odniosła succès de scandale w 1936 r. Logical Positivism, red. B. Gower, London 1987, s. 23. Wznowienie z 1946 r. zostało już tylko prawie bestsellerem i kolejne wydania ukazywały się niemal co roku przez 25 lat. The Philosophy of A.J. Ayer, red. L.E. Hahn, La Salle, Ill. 1992, s. 18, cyt. za: O. Hanfling, Ayer. Analizując, co mamy na myśli, tłum. M. Hernik, Warszawa 1997, s. 8. Droga od skandalisty do klasyka to jednak nie to samo co od heretyka do ortodoksy…

[2] A.J. Ayer, Language, Truth and Logic, Harmondsworth 1971, s. 48.

[3] Mój mistrz Jerzy Topolski mawiał, że można głosić cokolwiek, byle uzasadnić bliźnim w myśleniu, dlaczego tak się myśli. Szacunkiem wobec adresata swych myśli jest dostarczenie mu uzasadnienia, dlaczego zakłóca się mu spokój, i ułatwienie mu wyrobienia sobie opinii w sprawie.

[4] A.J. Ayer, Language, Truth and Logic, s. 134.

[5] Tamże, s. 598

[6] A.J. Ayer, The Central Question of Philosophy, Harmondsworth 1976, s. 24–25.

[7] A.J. Ayer, Language Truth and Logic, s. 135.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (14)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (14)

W ferworze dyskusji z naiwnymi realistami zwanymi przez Johanna Gustava Droysena zwolennikami eunuchowego obiektywizmu[1] głosiłem, że przecież żaden z nas nie inaczej, jak tylko z książek wie, jaka była przeszłość, a przedtem, że w ogóle była[2].

Wyobraźmy sobie typowego człowieka nowoczesnego. Jego wiedza o istnieniu przeszłości bierze się z intuicji „wczoraj” wziętej z komunikacji życia codziennego, z bajek, opowieści rodzinnych, książek, z edukacji w szkole, ogólnie biorąc, audiowizualnych przedstawień i napomknięć o przeszłości. Jeszcze prościej: z życia.

Jestem zwolennikiem opinii, że fundamentalne wyobrażenia o przeszłości nie biorą się ze szkoły. Wyobrażenia nie biorą się z przymusu reglamentowanej edukacji. Wyobrażenie przeszłości i wiedza o niej – wbrew przekonaniom dobrodusznych nauczycieli i pobożnym życzeniom dysponentów polityki historycznej, polityki pamięci i polityki dziedzictwa – nie pochodzi z regulowanej przez państwo i szkołę zinstytucjonalizowanej indoktrynacji historycznej. To raczej żywiołowe uczestnictwo w kulturze kształtuje w nas wyobrażenie świata minionego. Szkoła – a może i uczelnia – pozostawia w nas jedynie strzępy faktografii osadzone na potocznym obrazie dziejów.

Zastanówmy się, jakie pojęcie o przeszłości i wiedzę o niej mógł mieć poznany w pociągu „znawca historii”, profesor z politechniki?[3]

Zawodowy historyk z kolei kompetencję swą zawdzięcza terminowaniu w profesjonalnej wspólnocie. Wszystko, co wie o przeszłości, także bierze z narracji o niej. Pomyślmy o znanych nam wybitnych historykach. Ci zwłaszcza, którzy urodzili się, powiedzmy, sto pięćdziesiąt lat temu, ale i ci wielcy, którzy niedawno odeszli, imponowali erudycją[4]. Swą obezwładniającą ogromną wiedzę zdobyli, studiując źródła pisane, literaturę historyczną, źródła archeologiczne, dzieła sztuki, różnorodne ślady przeszłości, inne nauki o człowieku. Przyjmijmy, uogólniając nieco, że o przeszłości dowiadywali się z profesjonalnego uczestnictwa we wspólnocie badawczej. Uczyli się od mistrzów i rzemieślników. Socjalizując się i kulturalizując, „historyzowali się”.

Warto dostrzec, że zdaniem większości historyków celem poznania historycznego jest odtworzenie świata takim, jaki był. Ustalenie prawdy. Zapytajmy bliżej, co to przynajmniej dla niektórych z nich znaczy. Świat państw, dynastii, etnosów, polityki, miast, zapachów i dźwięków, ludzkich losów i losów herosów, codziennego bytu, chorób i klęsk elementarnych, handlu, pożywienia, żeglugi, wierzeń, wojen, dyplomacji, władzy, instytucji…? Nieprzeliczalnych rodzajów fenomenów, aspektów i wymiarów minionej ludzkiej rzeczywistości?

Nie da się ponownie powołać do życia ludzi, którzy żyli w przeszłości. Już to samo wyklucza osiągnięcie celu: odtworzyć świat takim, jaki był. Skoro co do tego się zgadzamy, to uznajmy także łącznie roszczenie odtworzenia świata i spełnienie tego roszczenia za utopię. Nie da się odtworzyć świata takim, jaki był, bo nie da się powołać do życia ludzi, którzy tworzyli, używali, napełniali go sensami, działali w nim… Przy tym takimi, jakimi wówczas byli.

Ludzie stanowią historii sedno. Bez ludzi nie byłoby historii. Bez ludzi nie ma historii i bez nich nie ma historia sensu. Bez nich w przyrodzie, środowisku, na planecie nie powstałaby warstwa kultury, która jest ludzkim dodatkiem do tego. To ludzie wygenerowali świat ludzki. Wszystko wokół nas jest obarczone współczynnikiem humanistycznym. Niczego innego nie ma.

Obiektem pożądań historyków jest miniony świat działających ludzi wraz z ich myślowym i praktycznie uchwytnym kontekstem. Gdybyśmy nawet mieli pełną wiedzę o przeszłości, to i tak – zgódźmy się – nie odtworzymy go takim, jaki był. Był bowiem konkretnym, nie tylko pomyślanym światem. Jak dotąd sądzimy, że to niemożliwe.

Nie chodzi mi o to, aby pastwić się nad tą oczywistością. Warto pamiętać o niej i konsekwencjach, jakie z niej płyną.

Pragnienie poznania i rozumienia tej rzeczywistości minionej taką, jaka była, jest jedną z najciekawszych utopii, jakie żywimy po dziś dzień. Kluczowym naszym paradoksem i złudzeniem: dążymy do poznania przeszłości taką, jaka była. Jednocześnie wiemy, że takiej, jaka była, nie ma i nie uda się uzyskać.

Przeszłość, jaką chcemy przywrócić, to ta tylko, która jest nam dzisiaj do czegoś potrzebna.


[1] „[D]ziękuję za taki eunuchowy obiektywizm. Ja chcę nie więcej, ale też nie mniej niż względną prawdę mojego punktu widzenia, jaki zdołałem osiągnąć dzięki mojej ojczyźnie, przekonaniom politycznym i religijnym oraz poważnym studiom. J.G. Droysen, Historyka (fragmenty), w: Opowiadanie historii w niemieckiej refleksji teoretycznoliterackiej i literaturoznawczej od oświecenia do współczesności, wybór, przekład i oprac. J. Kałążny, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2003, s. 122.

[2] Już dzięki bajkom, baśniom, beletryzowaniu codzienności konstytuujemy dziecięcą imaginację i zaludniamy przeszłość. Dawno, dawno temu… (tzn. bardzo dawno, na razie tyle tylko wiemy, co znaczy „dawno”. Za górami, za lasami lub rzekami i morzami…, tyle wystarczy do kształtowania ram przestrzennych wyobraźni dziecka. Tworzymy temporalno-spacjalny habitus minionej rzeczywistości. Miejsca działań podmiotów sprawczych, uczestników awanturniczych zdarzeń mitycznych opowieści. Konstytuujemy świat dla podmiotów opowieści rodzinnych, miejsc pamięci o przodkach rodziców, albumy rodzinne… Koordynujemy z nimi dobro/zło, godne/niegodne, piękne/brzydkie, groźne/przyjazne… Tworzy się rzeczywistość wyobrażana dziecka komunikująca emocje i wartości.

[3] Przywołuję tu wydarzenie opisane w przypisie 4 do Wycinanek (10): Spotkałem w pociągu profesora z politechniki. Ten, widząc, że czytam książkę, jakoby historyczną, zagadnął: ja też znam się na historii (zwrot profesora). Miałem nauczyciela w liceum. Kazał nam wyuczyć się na pamięć 200 dat – pochwalił się. Do dzisiaj pamiętam. Może mnie pan zapytać… Dobrze, odpowiedziałem, i zapytałem: kto komu hołdował w 1525 r.? Profesor odrzekł: Panie, kto by to pamiętał, tyle lat… Z kolei w czasie pobytu w szpitalu zapytała mnie pani docent, czy to wszystko, co mówią i piszą o Pileckim, to prawda. Jakie wyobrażenie o zawodzie historyka ma oczytana doktor habilitowana nauk medycznych? A mniej oświeceni współobywatele?

[4] Erudycja może być deskryptywno-faktograficzna, a może być i eksplanacyjna. Pierwsza idzie tropem pytań: Kto? Co? Gdzie? Kiedy? Jest uzależniona od wydolności pamięci. Druga zaś poszukuje stale odpowiedzi na pytanie: Dlaczego? Eksploatuje zasoby operacyjne i konceptualne wiedzy. Ta pierwsza archiwizuje, ta druga reinterpretuje zasoby myślowe kultury lub konkretnej jej domeny.


Redakcja językowa: Beata Bińko