Wycinanki (89)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (89)



Zachęcam wielbicieli starożytności do studiowania prac Paula Veyne’a. Wystąpił on już w Wycinankach w roli admiratora twórczości Michela Foucault, a także autora nieortodoksyjnej książeczki powstałej w tradycji introduction, pt. Comment on écrit l’histoire. Cytowaliśmy już go tu. Dzielę się jego opiniami pochodzącymi z pracy Początki chrześcijańskiego świata (312–394).

Religia jest jedną ze składowych cywilizacji, lecz nie jest jej matrycą, nawet jeśli przez jakiś czas mogłaby użyczyć jej umowną nazwę, być jej nazwą własną: „cywilizacja chrześcijańska”. Mówi się, że Zachód kultywował lub opowiadał się za humanitaryzmem, łagodnością, bardziej niż inne cywilizacje, i zawdzięcza tę łagodność chrześcijaństwu, które łagodzi moralność. Obawiam się, że idea ta nie jest ani prawdziwa, ani fałszywa, ponieważ związek między wiarą a resztą rzeczywistości społecznej okazał się znacznie mniej jednoznaczny. Bądźcie mi wdzięczni, że nie wymachuję inkwizycją i krucjatami. By stąpać twardo po ziemi, ograniczę się do zacytowania czterech wersów z Marca Blocha: prawo Chrystusa „można rozumieć jako naukę łagodności i miłosierdzie, ale w epoce feudalnej najżywsza wiara w tajemnice chrześcijaństwa kojarzyła się bez widocznych trudności z upodobaniem do przemocy”[1].

Podobny pogląd mocniej wyraził onegdaj Leszek Kołakowski:

Wiele już razy różni w Europie dochodzili do wniosku, że buddyzm jest najlepszym wynalazkiem, jaki zrobiła ludzkość w dziejach kultur religijnych. […] Religia ta zawiera jakieś wartości, których chrześcijaństwo stworzyć czy ugruntować, czy co najmniej przekazać nie potrafiło. […] Wspominam o upodobaniu swoim do buddyzmu z okazji maleńkiej książeczki, która niedawno drukiem się po polsku ukazała, a zawiera edykty króla Asioki, sławnego władcy buddyjskiego z trzeciego stulecia p.n.e. Pierwsza myśl, niejako automatycznie prowokowana przez tę lekturę, jest taka: oto władca, wyznawca pewnej wiary religijnej, nie tylko w imię tejże wiary zakazuje krzywdzić zwierzęta, poleca opiekować się bezbronnymi, kopać studnie i zaniechać podbojów, ale ponadto domaga się szacunku dla wszystkich wierzeń religijnych i wszystkim obiecuje swobodę, a nawet sądzi, że współżycie ludzi różnych wyznań jest korzystne i że prześladowanie wyznań obcych przynosi szkodę prześladowcy i jego wierze. Miałżeby tedy buddyjski król lat temu dwa tysiące i dwieście osiągnąć poziom, do którego nie potrafiło dojść chrześcijaństwo dokładnie do roku 1964[2] – przynajmniej sądząc po wynikach soboru? My wszyscy, którzy mamy w pamięci monumentalne klątwy piątej księgi Mojżeszowej, ową krwiożerczą mściwość, z jaką Bóg nasz, justus Deus ultionis, każe kamieniować i deptać każdego, kto by wzywał do służby innym Bogom albo od posłuszeństwa jedynemu prawdziwemu Bogu odstąpił – my wszyscy, powiadam, moglibyśmy w imieniu „naszego” chrześcijaństwa pod ziemię ze wstydu się zapaść. Parę prostych zdań – tych samych mniej więcej, które w ciągu ostatnich kilku stuleci formułowali chrześcijańscy reformatorzy, jeden za drugim piętnowani jako kacerze, parę tych zdań wystarcza do obalenia marnych wykrętów, którymi karmią nas apologeci, kiedy mają zdawać sprawę z niechlubnych fragmentów chrześcijańskiej historii („takie były czasy”, „Kościół nie był wolny od wpływu wieku” etc.) Tolerancja religijna, jak się okazuje, nie jest zgoła wytworem szczególnie rozwiniętej cywilizacji politycznej ani technicznej; nie wymaga też wielu stuleci pogromów i rzezi jako niezbędnych warunków przygotowawczych. Po prostu, ekskluwizm etniczny Boga judejskiego przyjęty został bez zmiany przez chrześcijaństwo jako eskluwizm wyznaniowy, a idea, że wszyscy ludzie są ludźmi w tym samym stopniu i tego samego tytułu, słowem idea realnego istnienia gatunku ludzkiego przebija się w świecie chrześcijańskim przez takie same trudności, jakie musi zwalczać wśród lokalnych, etnicznie zamkniętych grup, które nie mają jeszcze świadomości uczestnictwa w żadnej ogólniejszej wspólnocie[3].

To nie monoteizm może czynić religię budzącą grozę, lecz imperializm jej prawdy[4].



[1] P. Veyne, Quand notre monde est devenu chrétien (312–394), Paris 2007, s. 250: „Une religion est une des composantes d’une civilisation, elle n’en est pas la matrice, même si elle a pu quelque temps lui servir de désignation conventionnelle, être son nom de famille : «la civilisation chrétienne». L’Occident passe pour avoir avoir cultivé ou préconisé l’humanitarisme, la douceur, plus que l’ont fait d’autres civilisations et il devrait cette douceur à l’influence chrétienne qui aurait adouci les mœurs. Cette idée n’est ni vraie ni fausse, je le crains, car les rapports entre une croyance et le reste de la réalité sociale se révéleront beaucoup moins simples. On me saura gré de ne pas brandir l’Inquisition et les Croisades et de me borner, pour garder les pieds sur terre, à citer quatre lignes de Marc Bloch: la loi du Christ «peut être comprise comme un enseignement de douceur et de miséricorde, mais, durant l’ère féodale, la foi la plus vive dans les mystères du christianisme s’associa sans difficulté apparente avec le goût de la violence»”. Przekład mój, ponieważ nie dysponuję polskim wydaniem.

[2] Opinia ma wymowę wówczas aktualizującą. Vaticanum II, dwudziesty pierwszy sobór powszechny, obradujący w latach 1962–1965 w bazylice św. Piotra w Watykanie.

[3] L. Kołakowski, Bardzo dobry król, w: Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968, przedmowa, wybór i oprac. Z. Mentzel, Warszawa 1989, t. 3, s. 74–75.

[4] P. Veyne, Quand notre monde…, s. 40: „Ce n’est pas le monothéisme qui peut rendre redoutable une religion, mais l’impérialisme de sa vérité”.