„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin. Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt”

MARIUSZ MAZUR

Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej

„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Od wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin dowiedzieliśmy się, że „jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”. Można by się zastanawiać, dlaczego urzędniczka Ministerstwa Kultury zapowiada daleko idące zmiany w dziedzinie szkolnictwa wyższego, czyli wychodzi poza zakres swoich kompetencji, ale kwestia kompetencji bądź ich braku w świecie obecnej polityki przestała już chyba kogokolwiek dziwić (resort pani minister właśnie pomylił przychód z dochodem w trakcie ustalania beneficjentów Funduszu Wsparcia Kultury, czy kogoś to jeszcze zaskakuje?). Minister wskazała również, iż „nie lubi chodzić na przegrane wojny”, co może sugerować, że wyrażane przez nią opinie i oczekiwania zostały sformułowane na podstawie koncepcji władzy niedostępnych jeszcze dla szerszego odbiorcy, są one zresztą zgodne z wypowiedziami obecnego ministra nauki i szkolnictwa wyższego (tj, według nowo wprowadzonej nomenklatury, edukacji i nauki). Dzięki temu możemy się domyślić, jaki kurs przyjmą niebawem rządzący.

Wypowiedź pani minister podzieliłem na cztery zagadnienia: 1) sferę zgodności, 2) wiedzę, jaką dysponuje, 3) determinanty ideologiczne oraz 4) zaproponowane metody działania.

Sfery zgodności

Teza pierwsza wyrażona podczas wystąpienia: humanistyce w Polsce „zagraża umiędzynarodowienie rozumiane w technokratyczno-urzędniczy sposób”. Mogłoby się wydawać, że przywołane zdanie ma sens. Niestety, mamy tu do czynienia z manipulacją retoryczną. Każde słowo wstawione w miejsce „humanistyki” zostanie zanegowane przez zło czynnika „technokratyczno-urzędniczego sposobu”. Dotyczy to nawet tak uniwersalnych wartości, jak pokój, dobrobyt, szczepionki przeciwko pandemii. Jeśli do najprawdziwszego zdania dodamy negatywny składnik, to zawsze wyjdzie nam negatywna konkluzja. A zatem minister Gawin, dodając pejoratywny wątek, zdeprecjonowała umiędzynarodowienie. Następnie stwierdziła: „Największe dzieła w historiografii albo w krytyce literackiej powstawały nie z myślą o tym, żeby zachwycić Paryż czy Londyn, tylko były całkowicie skoncentrowane na kompletnie niezależnej sferze twórczości”. Mamy tu do czynienia z kolejną manipulacją na poziomie retoryki. Kreowanie zależności między wybitnością dzieł a zachwytem bądź brakiem zachwytu zachodnich stolic jest sztucznym wytworzeniem problemu, żeby go następnie „rozwiązać”, w tym wypadku wykpić. Równie dobrze można napisać: „najlepsze samochody powstawały nie po to, żeby zachwycić Paryż czy Londyn”, ale to zdanie – jakkolwiek również prawdziwe – albo jest kuriozalnym banałem, albo jest po prostu niemądre. Z czym więc pani minister dyskutuje? 

Dopiero teza o tym, że do humanistyki nie powinno się stosować zasad punktacji, ponieważ niszczą one polską humanistykę, jest sensowna. Tyle że od 10 lat powtarzają to setki osób podczas konferencji, seminariów, zajęć na uczelniach, w aulach, w pokojach i na korytarzach uniwersyteckich. Zdanie to wypowiadano tysiące razy publicznie i prywatnie w dużych, średnich i małych gremiach. Cóż w nim jest nowego? Niemniej dobrze, że urzędnik państwowy o tym wie i mówi.         

Wreszcie pada teza całkowicie prawdziwa: „Polemiki są mniej ważne w stosunku do książek pierwotnych. Naszą odpowiedzią powinny być książki, które pokazują całą rzeczywistość we wszystkich jej odcieniach […]”. Należy całkowicie zgodzić się z tym poglądem. Niestety, część polskiej historiografii nie dba o odcienie. Weźmy choćby infantylne zestawienia faktograficzne w pracach na temat podziemia niepodległościowego, szczególnie te pisane zgodnie z obowiązującą polityką historyczną, w których mnożą się nienaukowe, pozaźródłowe kreacje przeszłości i odwołania do prezydenta Lecha Kaczyńskiego (w jednej z książek o powojennej konspiracji znalazłem 10 odniesień do tej postaci; były prezydent był częściej wspominany niż jakikolwiek partyzant[1]; jest to oczywiście nawiązanie do peerelowskiego zjawiska odwoływania się do idoli marksizmu, bez których przez pewien czas nie mogłyby się ukazać żadne publikacje). Jak mówi dalej pani minister: „Co niesie za sobą ideologizacja? To, że te odcienie, te sprzeczności w poglądach, w postawach ludzi po prostu nikną. Postacie historyczne stają się doskonale jednowymiarowe”. Przyznać muszę, że od przedstawicielki rządu nie spodziewałem się tak ostrej krytyki twórczości na temat tzw. żołnierzy wyklętych czy np. komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. I tu widzę ogromną odwagę Magdaleny Gawin, aż chciałoby się jej podziękować. Być może głosy, jakie od lat są podnoszone na temat nieprzestrzegania warsztatu naukowego przez część historyków ideologizujących badania, wreszcie zostaną zauważone. Chyba że moja interpretacja jest błędna i źle zrozumiałem przytoczone słowa.          

Zgodzić się należy, że dobre książki powstają na podstawie dotacji podmiotowych (choć nie powiedziałbym tak autorytatywnie, że są „najciekawsze” i że dowodem na to są słowa dziekanów wydziałów historycznych, ponieważ to źle świadczy o krytyce źródła zastosowanej przez panią minister). W przypadku wskazanych przez nią wad grantów badawczych ponownie należy się całkowicie zgodzić, choć także ta wiedza jest powszechna i znana od dawna.         

Kolejny cytat: „Jestem absolutną przeciwniczką uprawiania humanistyki na podstawie punktacji, grantów i na podstawie tego, co może się wydawać komuś na Zachodzie wartościowe”. Ponownie zgadzam się z początkiem wypowiedzi pani minister. Trudno jednak zrozumieć, czemu ma służyć kolejny wtręt o „złym Zachodzie”. Być może należy go traktować jako swoisty rytuał znany nam z PRL, zgodnie z którym w oficjalnych sformułowaniach co jakiś czas musiała pojawić się krytyka Zachodu. To znana cecha nowomowy; kiedyś byli to „bankruci polityczni”, „koła zimnowojenne” bądź „przyjacielska wizyta” (oczywiście ze Wschodu), teraz – „zły Zachód”. Istotna jest frekwencja pojawiania się zwrotu. Im częściej dane sformułowanie pada, tym lepiej realizowana jest magiczna funkcja mowy, czyli kreowanie realności świata wyobrażonego. To kolejna zasada newspeak. Rytualność w wypowiedziach polityków nie zaskakuje[2], płacą oni w ten sposób trybut władzy i idei przewodniej.

Wiedza          

Dr hab. Gawin zaczęła prezentację swojej wiedzy, porównując badania średniowiecza i historii najnowszej: „Pokutuje wśród historyków mit, że badacze średniowiecza muszą mieć wyspecjalizowane narzędzia, a badanie historii XX-wiecznej jest bardzo proste”. Pani minister nie zgadza się z takim poglądem i należy temu przyklasnąć. Tyle że ponownie nie jest to żadne odkrycie, sam pisałem o tym kilka lat temu i nie byłem w tej dziedzinie pierwszy[3]. Co więcej, wspomniana kwestia kompletnie nie pasuje do reszty analizowanej tu wypowiedzi; nie wiadomo, skąd się wzięła i jaki jest jej cel. Niestety, po tym dość oczywistym stwierdzeniu pani minister uznała, że przeprowadzi wywód źródłoznawczy, i orzekła, iż archiwalia są lepsze niż „wspomnienia, listy, korespondencja albo prasa”, które – jak wynika z jej słów – są gorszym sortem źródeł. Na marginesie zwróciłbym uwagę, że listy i korespondencja to ten sam typ dokumentacji, ale to jedynie drobiazg w kontekście poważniejszych nieprawidłowości świadczących o kompetencjach pani minister. Twierdzenie, że źródła archiwalne są lepsze, ważniejsze (czyżby bardziej prawdziwe?, rzetelne?, wiarygodne?) niż inne, jest karygodnym, bo niezwykle trywialnym, błędem warsztatowym. O tym, że tak nie jest, uczymy już na studiach licencjackich. Brak takiej wiedzy jest w mojej opinii powodem do wstydu nawet dla studentów. Oczywiście minister nie musi mieć kwalifikacji w dziedzinie źródłoznawstwa, ale wypowiadającemu się o historiografii historykowi, w dodatku ze stopniami naukowymi, taka wiedza już by się przydała, nawet jeśli nie pracuje na krytykowanych przez siebie uniwersytetach. Zdaniem pani minister do archiwów chodzą Amerykanie i Niemcy, co – jak stwierdziła – obserwowała sama, ale nie ma tam Polaków. Niestety, to kolejna wielka ułomność wypowiedzi Magdaleny Gawin. Prywatne szczątkowe spostrzeżenia z jakiegoś archiwum stają się dla niej dowodem na uniwersalność praw, które służą rozumieniu świata. W kolejnym zdaniu brnie dalej: „Bardzo często jest tak, że wszystkie prace dotyczące XX w. są wtórne, są przepisywane od kolegi […]”. Abstrahując od nieprecyzyjnego języka wielkich kwantyfikatorów („bardzo często wszystkie prace”), to, co zostało powiedziane, jest po prostu nieprawdą. Ani nie „bardzo często”, ani nie „wszystkie” publikacje są w tworzone we wspomniany sposób. Z moich obserwacji wynika, a jak widzę, znacznie lepiej znam powstającą obecnie literaturę historiograficzną, dotyczy to mniejszości prac, choć oczywiście problem da się zauważyć, zresztą w ostatnich kilkunastu latach pisało o tym mnóstwo osób. Zastanawiające, że niezauważonym przez panią minister uchybieniem jest publikowanie niczego niewnoszących tekstów albo udowadnianie znanych już tez na podstawie kolejnego zestawu dokumentów archiwalnych. Wypada dodać, że ten temat również wielokrotnie bezskutecznie poruszano. Zatem po raz kolejny mamy odwołania do wiedzy powszechnej albo ujawnienie jej braku, co nie przeszkadza w formułowaniu opinii.          

Kolejna wygłoszona teza dotyczy – jak to pani minister nazwała – „pustych plam” w polskiej historiografii, czyli tematów niepożądanych przez Zachód. Niestety, nie dowiedzieliśmy się, o jakie tematy chodzi. To zresztą kolejna stała cecha jej narracji – brak precyzji, dzięki czemu można uciekać się do różnych, daleko idących insynuacji bez odpowiedzialności za słowa. Dzięki zastosowaniu sformułowań: „pewne środowiska”, „pewne naciski”, „pewne badania”, „ograniczanie wolności”, „są książki”, „są instytucje” bez żadnych konkretnych przykładów można posłużyć się oskarżeniami, nie bacząc na wiarygodność. W wykonaniu naukowca byłoby to nieetyczne, dla polityka to norma. Notabene przypomina to kolejną cechę nowomowy. Z innej części wypowiedzi możemy domyślić się, że najbardziej zagrożoną sferą badań jest II wojna światowa, i jest to skutek celowych działań zagranicy. Niestety, pani minister po raz kolejny się myli. Z jakiegoś powodu nie zwróciła uwagi, że po 1989 r. zapaść dotknęła kilku dziedzin, np. historię gospodarczą, historię mentalności, kultury, a z zakresu polityki – historię partii politycznych PRL (o których dopiero teraz zaczyna się pisać) oraz – istotnie – II wojny światowej. Pisało o tym już wiele osób. I nie jest to związane z działaniem „złego Zachodu”, jak chce tego urzędniczka państwowa, ale z przemianami, w tym choćby z kilkudziesięcioma kilometrami akt zgromadzonych w IPN na temat powojennego podziemia i Polski Ludowej, które wzbudziły zainteresowanie kilkuset historyków. Co więcej, historia gospodarki kojarzy się niektórym z marksizmem, a metodologia nauki z Otwockiem, i dlatego je omijają.          

Pani minister ma rację, że punktoza jest zaprzeczeniem humanistyki, w tej kwestii w pełni się zgadzam. Leszek Kołakowski ze swoimi Głównymi nurtami marksizmu (Londyn 1988, 1223 stron) miałby problem, żeby utrzymać etat na uniwersytecie, ponieważ ta pracochłonna książka zostałaby „wyceniona” zgodnie z obecnym prawem jedynie na 100 punktów. Pani minister nie była jednak niestety przygotowana nawet w tak podstawowej kwestii, jak ogólne zasady czy wartości obowiązującej punktacji. Odwołała się do fikcyjnych 24 punktów, jakie – jak twierdzi – można uzyskać za publikację w „czołowych periodykach zachodnich”, podczas gdy przeciętny magister na polskiej uczelni wie, że taka punktacja nie istnieje; nie dysponuje taką wiedzą dr hab. Gawin, której braki po raz kolejny nie przeszkadzały jej w wygłaszaniu opinii na ten temat. 

Kolejne zdanie w kontekście punktacji: „Najbardziej wrażliwe obszary to historia i literaturoznawstwo. Troszkę mniej zagrożona jest filozofia i socjologia”. Na jakiej podstawie pani minister uznała, że teksty filozoficzne można opunktować bez szkody dla nich, a historycznych już nie? Niestety, tego też się nie dowiemy.

Minister obecnego rządu poinformowała, które jej zdaniem dziedziny historiografii są mniej wartościowe. Samą siebie określiła jako „umiarkowanego wroga historii społecznej”. Złe są również: „historia cywilizacji”, „rozwój pociągów”, „architektury” (domyślam się, że to tylko przykłady), „historia regionalna”, historia społeczna i antropologia kultury, dobre zaś – historia i filozofia polityki oraz polityczna historia narodu. Ale w jej przekonaniu „Historia polityki w Polsce jest w gwałtowanym odwrocie, bardzo mocno weszła historia społeczna, […], antropologia kultury. Nie ma filozofii polityki i nie ma polityki jako takiej”. Ja bym powiedział, że „polityki jako takiej” jest w nauce aż nadto. Zdaniem pani minister zagrożeniem dla humanistyki są „te wszystkie pojęcia, które nam utrudniają tak naprawdę jako historykom, literaturoznawcom oddanie wszystkich barw przeszłości”. Wśród nich wymieniła: „kolonializm, postkolonializm, dyskursy mniejszościowe, w tym szczególnie gender[4].           

Postanowiłem zrobić wstępną kwerendę, aby zweryfikować przytoczone wypowiedzi. Na 50 książek wydanych ostatnio przez IPN 48 dotyczyło polityki. Jak łatwo policzyć, stanowi to 96%. Sprawdziłem również dorobek historiografii najnowszej kilku instytutów i wydziałów historii w kraju. Historia antropologiczna i społeczna znajdują się tam rzadziej niż w jednej monografii na 10–15. Znakomita większość historyków zajmujących się historią najnowszą nigdy nie napisała książki wychodzącej poza zakres historii politycznej (i nie jest to zarzut, takie podejście wynika z tradycji i zainteresowań, których – moim zdaniem – nie powinno się zmieniać drogą nakazów). Istnieją nawet takie uczelnie w kraju, na których w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie pojawiła się ani jedna (!) monografia z innej dziedziny niż historia polityczna albo tylko pojedyncze osoby zajmują się tam problematyką inną niż zdarzeniowa historia polityczna. I w tej kwestii od lat niewiele się zmienia. W jaki więc sposób dr hab. Gawin ustaliła, że „historia polityki jest w odwrocie” i ustępuje miejsca domenom według niej „gorszym”, nie jestem w stanie zrozumieć. Każdy historyk zajmujący się historią najnowszą i znający środowisko naukowe oraz jego dorobek wie, że pani minister wymyśliła to całkowicie fikcyjne zagrożenie. Co więcej, udowodnienie tej nieprawdy jest banalnie proste, można to zrobić w kilkadziesiąt minut, ale jak wiemy, politycy nie potrzebują wiedzy i nie przejmują się tym, że zostaną przyłapani na zmyślaniu. Wiedza i prawda są wręcz niebezpieczne w swym zapiekłym uporze, kiedy nie chcą wspierać ich poglądów oraz wyobrażeń służących ich interesom, a wyborcy i tak nie będą ich rozliczali z wypowiedzianych kłamstw czy głupstw, lecz z redystrybucji pieniędzy i ostrości ideologicznej.        

Na marginesie tylko zauważę, że do nauki światowej (i wiedzy) więcej wnieśli Fernand Braudel, Jacques Le Goff, Michel Foucault, a z polskich historyków – Witold Kula czy Krzysztof Pomian, czyli naukowcy pracujący w paradygmatach, których pani minister jest „umiarkowanym wrogiem”, niż wszyscy razem wzięci autorzy książek o powiatowych urzędach bezpieczeństwa publicznego czy o sprawach obiektowych pod kryptonimem. Większy wpływ na zrozumienie przeszłości miała niemal całkowicie pomijająca politykę szkoła Annales niż kilkuset historyków sporządzających wytrwale wypisy ze źródeł na temat partii politycznych w powiatach II RP. Szkoda, że nikt pani minister Gawin tego nie powiedział.          

W dalszym ciągu swojej wypowiedzi pani minister wyraziła się krytycznie o poziomie Wydziału Teologicznego UKSW („dzisiaj student w Warszawie nie jest w stanie uzyskać właściwego wykształcenia [teologicznego] poprzez brak wydziału”). Chciałbym wierzyć, że jej wiedza jest tak rozległa, iż wie, co to jest „właściwe wykształcenie teologiczne”, tzn. czego student w Warszawie powinien się uczyć w ramach teologii, aby być odpowiednio w tym zakresie wyedukowanym. Pani minister ujawniła, że od lat działa na rzecz stworzenia wydziału teologicznego na Uniwersytecie Warszawskim.

Jak wspomniałem, wszystkie inne instytucje krytykowane są bez podawania nazw, dzięki czemu każdy może sobie wstawić własny podmiot, a nie ponosi się odpowiedzialności za insynuacje. Gawin przeczytała na „stronie jednego z ważniejszych instytutów w Warszawie, że nie wolno robić historii narodowej, tylko powinna się rozwijać historia regionów”. I szukaj teraz, polemisto, tego „ważnego instytutu” promującego małe ojczyzny i regionalizm kosztem narodu… Powiedziała o historykach żądających monopolu badań dla siebie i unikających krytyki, i domyślaj się, o kogo chodzi…

Ideologia

Charakterystyczną cechą wypowiedzi pani minister jest bardzo silne upolitycznienie, nie można go jednak traktować jako zarzutu, ponieważ autorka jest politykiem, próbuje więc wprowadzać normy ideologiczne do narracji o nauce i za ich pomocą interpretować sferę wiedzy oraz proces jej zdobywania. Przenoszenie metod partyjnych i ideologicznych do mechanizmów mających rządzić nauką niesie jednak ze sobą istotne konsekwencje.         

Determinanty ideologiczne rządzące sposobem myślenia minister Gawin to konserwatyzm (a przynajmniej taka jest jej deklaracja), specyficznie rozumiana wolność oraz kilka razy podkreślana niechęć do Zachodu.       

Konserwatyzm udało mi się odnaleźć w niechęci do zagranicznych nowinek, do Zachodu jako takiego (ponieważ stamtąd płyną rzeczone nowinki), w spiskowości świata, w oskarżeniach wobec tych, którzy mają inne zdanie niż pani minister i chcą odwoływać się do innych paradygmatów niż jedyny prawdziwy, czyli badanie polityki lub filozofia polityki, w instrumentalizacji humanistyki, która powinna działać w interesie państwa, oraz w pragnieniu stworzenia wydziału teologicznego na UW. Takie rozumienie myśli konserwatywnej nie jest niczym nowym. W Klubie Jagiellońskim takie zjawisko nazwano czerwoną prawicą[5]. Moim zdaniem te zasady bliższe są przedwojennemu Stronnictwu Narodowemu niż konserwatyzmowi.           

Minister Gawin wprost powiedziała, że dla własnych koncepcji podejścia do wolności można szukać przyjaciół „po drugiej stronie”, a nie tylko na prawicy. Wskazuje to od razu na zhierarchizowany, dychotomiczny czy nawet spolaryzowany świat kategorii politycznych, na jakie pani minister podzieliła sobie ludzi w nauce. Jest prawica, czyli „nasi”, oraz „druga strona”, czyli zapewne wszyscy inni, jest wreszcie kategoria najniższego, w zasadzie już trzeciego sortu (to pojęcie wprowadzone przez bliską pani Gawin opcję polityczną), czyli ci, którzy są prowadzeni na pasku Zachodu i nie chcą wolności badań. W mojej opinii dzielenie naukowców pod względem ideologicznym ilustruje kompletny brak rozumienia środowiska naukowego i nierespektowanie apolityczności nauki. Okazało się, że Magdalena Gawin jest ministrem prawicowej kultury i wyznaje prawicowość lub lewicowość literaturoznawstwa czy historii. Peerelowskie myślenie w pełnej krasie, tyle że à rebours.         

Przejdźmy teraz do niechęci do Zachodu. Zdaniem minister Gawin zagrożenie dla polskich uczelni stanowią z jednej strony płynące stamtąd „modele, które poddajemy krytyce”, z drugiej – pozostałości systemu komunistycznego, co w Polsce skutkuje tym, że „model uczelni nie jest udrożniony”. Niestety nie wiem, czym jest „udrożniony model uczelni”, i słuchacze omawianego przemówienia też się tego nie dowiedzieli. W znanej mi literaturze na temat uniwersytetów takie pojęcie w zastosowanym przez panią minister kontekście nie występuje. Możliwe jednak, że został tu zastosowany jakiś potężny skrót myślowy i model nauki został pomylony z drogą kariery naukowej, a wówczas przywołany „udrożniony model uczelni” stałby się „tylko” błędem logicznym i językowym w kontekście wypowiedzi. W przeciwnym razie jest kompletnie niezrozumiały. Jak już wspomniałem, komentowane wystąpienie potwierdza znaną nam z ostatnich lat, krzewioną przez czynniki oficjalne niechęć do złego Zachodu (tym razem: Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Londyn), ale moją uwagę zwróciło też powtarzające się milczenie na temat „wschodniego modelu uniwersyteckiego”, co po wysłuchaniu słów pani minister do końca przestaje dziwić.          

Kolejna kwestia – promowanie publikacji wtórnych i mało wartościowych jako skutek reformy z 2010 r. Czy naprawdę do reformy minister Barbary Kudryckiej polska humanistyka była Skarbnicą Wiedzy? Słynne „kudryki” ani niczego nie zepsuły, ani nie naprawiły. Ci, którzy dotąd nic nie robili, zostali zmuszeni do publikowania czegokolwiek i pomnażali istniejącą już makulaturę. Ale już mówienie, że te „małowartościowe i wtórne rzeczy wpisują się w politykę centrum silniejszych”, to zideologizowane stwierdzenie spiskologiczne, niemające pokrycia w rzeczywistości. O produkcji tekstów uznawanych za naukowe mówi się od dawna. Nie ma to nic wspólnego z jakąś koncepcją tajemnych „centrów silniejszych” (w innym miejscu nazywanych przez minister Gawin „centrami zachodnimi”), które „przy pomocy grantów” celowo niszczą polską naukę, narzucając jej tematykę: „kolonializmu, postkolonializmu, dyskursów mniejszościowych, w tym gender” (w tym wypadku wielce pouczająca jest lektura tekstu Przeciw kosmopolityzmowi w sztuce autorstwa innego wiceministra kultury, Włodzimierza Sokorskiego[6], analogii w tym sposobie myślenia co nie miara). To skutek postępującej w XX w. demokratyzacji i umasowienia społeczeństwa (i tu pełna zgodna z wypowiedzią prowadzącego panel Ryszarda Legutki) oraz bezkarności za nieuczciwość, a nie spisku przeciwko Polsce, jak chce tego pani minister. Zresztą wyrażone przez nią oskarżenie nie pojawiło się ostatnio. W PRL zamiast „centra silniejsze” używano sformułowania „określone koła na Zachodzie” albo wprost mówiono o „imperialistach amerykańskich i rewizjonistach zachodnioniemieckich”. Również jeśli chodzi o cele „zagranicznych ośrodków”, to minister Gawin porozumiałaby się z podobnie myślącymi poprzednikami broniącymi klasy robotniczej i wolności nauki w PRL. Ale nawet wówczas nawiązania na przykład do annalistów nie były tępione tak otwarcie, jak robi to dzisiaj przedstawicielka rządu.       

Według Gawin w Polsce widoczne są „próby nacisków, żeby nie zajmować się pewnymi obszarami badań. […] próby zmonopolizowania badań do bardzo konkretnych środowisk, które [chcą monopolu na badania] i chcą postawić się poza krytyką”. A to ma sprawiać, że „wolności badań na uniwersytetach jest po prostu mniej”. Szanowna pani minister Magdaleno Gawin! Które środowiska historyków najnowszych na uniwersytetach żądają dla siebie monopolu na badania? Zastanawiam się również, ilu historyków w Polsce otrzymuje te niebezpieczne granty z zagranicy (podpowiem, Putin nazywa takich „agentami Zachodu”). Jeden na 200–300? I to wystarczy, żeby zniszczyć polską historiografię i literaturoznawstwo? Niestety, wypowiedź ta pozostaje w tej samej stylistyce – bez nazwisk, tytułów książek czy przykładów, opinia wyrażona została w insynuacyjny sposób, ale za to mocno.          

Mogłoby się wydawać, że z kolejnym zdaniem pani minister należy się zgodzić. Mówi ona, iż trzeba „zagwarantować wolność słowa i wolność badań, która rozbije zmonopolizowane wąskie środowiska, które bronią swoich tematów zaciekle”. Skutkiem odpowiednich działań ma być zatem „osłabienie ataku kulturowego” na Polskę. Ten fragment wypowiedzi umieściłem w sferze ideologii, ponieważ ponownie mamy do czynienia z mantrą znaną historykom z czasów PRL. Żanna Kormanowa z wielką atencją wypowiadała się o wolności słowa, „prawdziwym obiektywizmie”, dążeniu do prawdy, ale natychmiast precyzowała, komu ona może służyć, a które środowiska zaciekle broniące swoich pozycji powinny zostać wyeliminowane[7]. Widząc, co Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego robiło i robi z wolnością słowa w ostatnich latach, uważam, że mamy do czynienia ze specyficzną jej koncepcją. Ma ona dotyczyć konkretnych poglądów wspieranych funduszami i punktami oraz dyskryminacji i eliminacji dyskursów, których władza nie akceptuje. Mówiąc w skrócie: wolność – tak, ale tylko dla naszych poglądów, ponieważ wszystkie inne są fałszywe albo szkodliwe. To fundamentalizm.          

O tym, jak głęboko interioryzowane są opinie pani minister, niech świadczy fakt, że zaczęła ona swoją wypowiedź od pozytywnego stwierdzenia na temat autoteliczności humanistyki („literatura powinna służyć studiowaniu literatury, historia historii, i nie może być instrumentalizowana”), by po kilkunastu minutach własnej argumentacji przekonać samą siebie do zmiany opinii na ten temat i zakończyć apelem o państwową ingerencję w autonomię uczelni i robienie badań „dla dobra państwa”, czyli instrumentalizowanie tejże humanistyki, tak by służyła państwu. Moim zdaniem jest to kwintesencja całej wypowiedzi dr hab. Magdaleny Gawin. Nie otrzymaliśmy skonceptualizowanego zarysu problemu, lecz wymyśloną na poczekaniu intencję polityczną, wspartą ideologią i kilkoma niezbyt odkrywczymi, znanymi od dawna i przez nikogo niepodważanymi oczywistościami, kilkoma tezami wykluczającymi się nawzajem oraz kilkoma nieprawdziwymi danymi. Zastanawiać może cel.

Metody           

Przejdźmy do metod, jakimi pani minister chce przeprowadzić zmiany w humanistyce. Gawin zaczyna od przedstawienia przeszłości: „Jeśli chcemy przypuścić jakąś brutalną inżynierię społeczną, bardzo często zaczynamy od uniwersytetu, dlatego że uniwersytety dają autorytet nauki”. Zdaniem minister kwestie segregacji rasowej (oraz eugeniki, higieny rasowej), zanim stały się polityką państwa, zostały w XX w. „przepuszczone przez uniwersytety, co dało jej sankcję autorytetu obiektywizmu”. Można by założyć, że jest to jedynie opis zjawiska z przeszłości. Niestety, następne zdanie miało już znaczenie projektujące, co może sugerować, że ze wspomnianych „brutalnych inżynierii społecznych” pani minister wyciągnęła wnioski w odniesieniu do własnej koncepcji. Mówi bowiem: „Uniwersytety są ważne dla prowadzenia polityki, ich wpływ jest opóźniony i daje efekt po kilkunastu, czasami kilkudziesięciu latach […]”. Następne zdanie, jakie wygłosiła pani minister, było już całkiem pozytywne, wskazujące konieczność projektowania własnej, ideologicznej polityki uniwersyteckiej, co przyniesie efekty właśnie dopiero za kilkadziesiąt lat. Konstrukcja tego fragmentu, tzn. wypowiedzenie trzech kolejnych myśli, uwypukla zawartą w nim koherentność: kiedyś na uniwersytetach dowodzono rasizmu i konieczności eugeniki, w latach dziewięćdziesiątych XX w. weszły kolejne idee, które dzisiaj owocują strasznymi studiami genderowymi czy hispanistycznymi (!) (to z wypowiedzi innego dyskutanta, Zbigniewa Janowskiego), a obecna władza musi dzisiaj „przepuszczać przez uniwersytety” (że odwołam się do użytego sformułowania) własne pomysły, co przyniesie skutki za 20 lat. Ten fragment ma też wątek komiczny, ponieważ dwa wcześniejsze zjawiska – eugenika i gender – zostały przez nią uznane za nienaukowe, sztuczne, ale nie przeszkodziło to, by wykorzystać tę samą drogę, którą one przeszły do własnych celów. Z pewną dozą życzliwości należałoby uznać, że to niefortunna zbitka i zwykła gafa, a bez życzliwości – że pani minister dość nisko ceni wartość własnego eksperymentu, skoro chce go „przepuszczać” przez uczelnie, by za jakiś czas został on usankcjonowany jako „naukowy”.         

Podstawową metodą działania w domenie nauki – na jaką zwróciła uwagę minister Gawin – ma być ingerencja ze strony państwa: „Polityka państwa powinna inspirować badaczy do podejmowania tematów nawet bardzo trudnych […], ale w Polsce mamy do czynienia z zaniechaniem badań”. W walce o wolność wypowiedzi skrytykowane zostało ponoć zbyt radykalne odejście od peerelowskiego etatyzmu i ówczesnej ingerencji w badania oraz zachłyśniecie się po 1989 r. jej brakiem. Minister wskazała, które modele dociekań naukowych powinny być promowane, a które należy wygaszać poprzez krytykę, niższą punktację, zapewne mniejsze dotacje (co notabene już się dzieje), a nawet sterowanie doborem źródeł historycznych. Zapewne to dopiero początek. Przypomina to pomysł na socrealizm, który – jak głoszono – też miał być jedynym przejawem prawdziwej wolności. „[M]ożemy położyć nacisk [na to], że prace, które powstają na podstawie źródeł pierwotnych, czyli dokumentacji archiwalnej wytworzonej w latach wojny i po wojnie, jeśli będzie to punktowane więcej, to sądzę, że się skończy przepisywanie od siebie nawzajem artykułów […]. Musimy premiować pewne badania, bez względu na to, czy są one dobrze przyjęte w Waszyngtonie, w Nowym Jorku, w Londynie czy w Paryżu, również osiągniemy wiele”. Autorski, można się domyślić, że prywatny, choć zupełnie pozanaukowy, wybór „lepszych” źródeł, jak już wspomniałem, byłby kompromitujący dla naukowca, choć nie dla polityka. Zastanawiam się nad mechanizmem jego wprowadzenia. Należałoby powołać sieć komisji, które przeczesywałyby przypisy w poszukiwaniu źródeł archiwalnych. Mogłyby się one składać z przyuczonych „komisarzy ludowych” lub „narodowych” (a z rosyjska wystarczy narodnych; każdy zrozumie, jak chce), ewentualnie z doraźnych trójek partyjnych, choć zapewne byłaby to kolejna kompetencja pionu w IPN. Oczywiście ustawowo należałoby zadekretować liczbę bądź procent dopuszczalnych przypisów pozaarchiwalnych. Równie nieoryginalne jest kolejne zdanie o „premiowaniu pewnych badań”, bo to oznacza, że wrócilibyśmy do czasów PRL i prowadzenia badań na zamówienie partii rządzącej. Oczywiście nietrudno się domyślić, że ich pożądane rezultaty byłyby zapewne wcześniej wskazywane, ale to przecież dzieje się już obecnie, choć na razie w niewielkiej skali. Już dzisiaj spółki skarbu państwa przyznają dziesiątki tysięcy złotych czasopismom i książkom „swoich historyków”.           

Jako historyk zajmujący się Polską Ludową rozpoznaję ten projekt. Przypomina to trochę punkty przyznawane za pochodzenie czy za działalność polityczną np. w ZMP. To fatalny wybór, tym bardziej gdy ukrywa się go pod hasłami wolności i wolności badań. Nic bowiem nie przykryje ręcznego sterowania nauką rodem z PRL. Nawet zmiana nazwy „Wydział Historii Partii” na „Wydział Narodowej Historii Narodu”. Zaklinanie rzeczywistości jest zjawiskiem bodaj najdłuższego trwania, ale jego efekty zawsze po pewnym czasie są rozpoznawalne.

Podsumowanie           

Podsumowanie należałoby zacząć od tego, że przychodząc na spotkania, szczególnie o takich aspiracjach, a w dodatku nagrywane i upubliczniane, warto byłoby się wcześniej przygotować. W przeciwnym razie można się skompromitować, co umknie uwadze jedynie osobom z własnego kręgu politycznego. Brak przygotowania może wynikać z opartego na próżności przekonania o własnej wybitności (choć jeśli jest ona założeniem błędnym, należy liczyć się ze wstydem, ale tylko wtedy, gdy się go odczuwa) bądź z braku czasu. Ten ostatni niedostatek jest z kolei wynikiem albo wielu zajęć i aktywności, albo zbyt późnego nabycia wiedzy o własnym występie. Nie wiem, co zaistniało w wypadku prezentacji wiceminister Magdaleny Gawin, ale tego, że było ono merytorycznie nieprzygotowane, nie jest w stanie przykryć żadna manipulacja narracyjna czy rzeczowa najbardziej oddanych pani minister historyków. Nieprzygotowanie się na taką, bądź co bądź dużą i publiczną, imprezę to okazanie braku szacunku dla interlokutorów oraz słuchaczy, głównie tych, którzy pojawili się na miejscu, ponieważ innych nikt do wysłuchania wypowiedzi nie zmuszał, sami więc są sobie winni.          

Pani Gawin chce modelować politykę naukową 38-milionowego państwa na podstawie kilku prywatnych obserwacji. Była w archiwum, w którym spotkała kilku Amerykanów i Niemców, uznała więc, że polscy historycy nie chodzą do archiwów (a wystarczyłoby wziąć jakąkolwiek książkę historyczną do ręki i zajrzeć do przypisów); nie lubi wspomnień i listów jako źródeł historycznych, uznała więc, że są one mniej wartościowe niż archiwalia (ale naturalnie tylko te, które znajdują się w archiwach; a wystarczyłby przedlicencjacki kurs na temat źródeł); interesuje się polityką, uznała więc, że historia polityczna jest dobra, a wszystkie inne (społeczna, kulturowa, antropologiczna, nawet architektury i pociągów) – złe; jej opcja polityczna nie lubi Zachodu, toteż i ona wielokrotnie poddała go krytyce; uznała, że jakaś grupka prowadzi badania czasów wojny na zamówienie zagranicy, twierdzi więc, że nie ma wolności badań na uczelniach; w swojej wypowiedzi była w stanie odwołać się tylko do swoich dwóch książek (i trzeciej – kolegi) oraz trzech czasopism (z czego w dwóch publikowała), i na tej podstawie wyciągnęła wnioski na temat kondycji nauki w ostatnich 30 latach; w Warszawie zna tylko UW, na którym nie ma Wydziału Teologicznego, oraz zespół zajmujący się Janem Kochanowskim w IBL PAN, i to stało się podstawą wyciągnięcia wniosków o braku wydziałów teologicznych w Warszawie oraz na temat dramatu polskiej humanistyki i złego Zachodu, który ogranicza wolność Polaków. To wszystko wpływa i pokazuje straszliwe uproszczenie świata postrzeganego i rozumianego przez minister Magdalenę Gawin. W polityce, co nie zaskakuje, to wystarczy, żeby pełnić funkcje ministerialne, w nauce z pewnością nie, ale w polityce naukowej kończy się tragedią. Natychmiast przypomniał mi się przypadek z PRL: w jaki sposób decydowano o tym, które modele ubiorów mogą wejść do masowej produkcji? – na zamknięte pokazy przychodziły żony aparatczyków partyjnych i komentowały: „nie, w tej sukience źle bym wyglądała”, co uniemożliwiało rozpoczęcie produkcji danego fasonu czy stroju. Aż chciałoby się powiedzieć: „PRL wiecznie żywy”. Wąskie spojrzenie oparte na kilku prywatnych doświadczeniach nie może być podstawą do wyciągania wniosków. Ale… w zasadzie, dlaczego nie może, kto władzy zabroni? 1,9 mln dla Golec uOrkiestry, 0,5 mln dla Bayer Full, 0,5 mln dla innej gwiazdy disco polo i 0,7 mln dla Filharmonia Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Kto władzy zabroni? Przecież to jej pieniądze, a przynajmniej tak oficjalnie przekonują jej przedstawiciele.          

Pamiętam swoje zdumienie, kiedy jeden z historyków, który nigdy (!) nie napisał nawet jednego zdania o szkolnictwie wyższym ani nigdy na ten temat się nie wypowiadał (ponieważ ta problematyka była i jest poza obszarem jego zainteresowań), został doradcą wojewody do spraw szkolnictwa wyższego. Nie matura, lecz chęć szczera… Kolejny dowód, że żyjemy w czasach restauracji. Pani minister zarzuciła historykom wtórność ich prac, ale niestety to, co mówiła, jest niezwykle wtórne, wielokrotnie już opisane albo po prostu nieprzemyślane czy wręcz nieprawdziwe. Jakie są konsekwencje takiej postawy, widać po działaniach różnych ministerstw, w tym w osiągnięciach Ministerstwa Kultury.         

Oddając się ideologicznemu zapałowi walki z gender, historią społeczną i Zachodem, minister Gawin nie zwróciła uwagi na realne problemy historiografii: pisanie nieuczciwych recenzji prac na stopień i tytuł, wskutek czego multiplikuje się niski poziom i do środowiska wchodzą klony nieuczciwych naukowców, brak krytyki źródła, a nawet wiedzy na temat jej reguł, świadome pomijanie źródeł, by wnioski mogły odpowiadać odgórnym założeniom, ignorowanie nieakceptowanych zjawisk społecznych i kulturowych (choć to akurat według pani minister jest pozytywne i przez takie pomijanie badania będą ponoć „oddawały wszystkie barwy przeszłości”), wytwarzanie fikcyjnej rzeczywistości na podstawie infantylnych wyobrażeń, lekceważenie zasad klasycznej logiki, świadome wykluczanie interpretacji i pytań badawczych, które nie pasują do obrazu ustalonego w polityce historycznej, trywializację przeszłości, w związku z czym staje się ona prosta, łatwa i zrozumiała dla nieoperujących warsztatem naukowym hobbystów, którzy zaplątali się do świata nauki i trwają dzięki układom towarzyskim albo realizacji zamówień politycznych, mylenie historii z polityką historyczną itd. To wszystko nie pojawiło się w wypowiedzi wiceminister Magdaleny Gawin. Najważniejsze, żeby nie było gender i zagranicznych grantów przyznawanych historykom spiskującym przeciwko Polsce. Jednak brak zrozumienia przyczyn stanu rzeczy nie pozwoli na polepszenie sytuacji. Można stworzyć system sztucznych zachęt niczym w PRL, ale z czasem doprowadzi on do jeszcze większych patologii. Zresztą już nimi skutkuje.          

Powyższe ustalenia wywołują jeden, natychmiast narzucający się wniosek: po osiągnięciach w sferze sądownictwa, w kulturze, w niezależności mediów (vide paski w niektórych TV) przyszła kolej na uczelnie; zapowiadana „reforma humanistyki” ma prowadzić do interwencji państwa (czytaj: decydentów, czyli partii rządzącej) w historię najnowszą i literaturoznawstwo, tak by wnioski wypływające z badań były zgodne z jego interesem, do wyeliminowania „zagranicznych nowinek”, do przeciwdziałania badaniom historyków niepokornych oraz do przejęcia władzy na niechcących się podporządkować uczelniach. To kolejne instytucje, które mają stracić niezależność.

Jako historyka zawsze zdumiewa mnie, że osoby po studiach historycznych nie mają świadomości, iż głoszone przez nie opinie, ich wypowiedzi i zachowania w przyszłości będą opisywane, a ich nazwiska będą przywoływane i porównywane z innymi z przeszłości. Tak jak dzisiaj piszemy o poziomie merytorycznym i propagandzie TVP za Macieja Szczepańskiego czy w stanie wojennym, tak kiedyś będzie można porównać tamte metody z postępowaniem ich kontynuatorów i restauratorów. Przekonywanie, że wolność ma polegać na odgórnym, państwowym promowaniu własnych poglądów i strukturalnym ograniczaniu innych, pojawia się w dziejach od wieków i sztafeta ludzi, których te poglądy łączą, jest oczywista. Bez względu na to, jakie wartości oficjalnie przywołują i ile razy powtórzą słowo „prawda”. Wydaje im się, że wystarczy odwołać się do racjonalizacji, że w trudnych czasach wielkich przemian błędy i wypaczenia zdarzają się, a przecież cel jest szczytny. Zawsze znajdzie się ktoś, kto z powodów ideowych wygłosi Zagadnienia partyjności w nauce historycznej.

Na koniec przytoczę dwa zdania z refleksji Marka Kornata na temat wypowiedzi pani minister: „Nie zrozumiem nigdy, co jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na których się zna. W przypadku wystąpienia, o którym tu mowa, mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu rzeczy”. Mam zupełnie odmienne zdanie na temat definicji kompetencji i realizmu. Ale powtórzę – kto władzy zabroni? Oczywiście wyłącznie dla dobra Ojczyzny, nauki, klasy robotniczej, narodu, ludu, suwerena, rewolucji, państwa i zawsze – w obronie wolności.


[1] T.M. Płużański, B. Sławińska, Żołnierze Wyklęci. Niezłomni bohaterowie nienazwanego powstania, Warszawa 2017, s. 13, 112, 114, 133, 198, 220, 358, 381, 401, 406.

[2] Por. M. Mazur, Propagandowy obraz świata. Polityczne kampanie prasowe w latach 1956–1980, Warszawa 2003, s. 241.

[3] Idem, Problemy i patologie historiografii najnowszej, w: Klio na wolności. Historiografia dziejów najnowszych w Polsce po 1989 r., red. M. Kruszyński, S. Łukasiewicz, M. Mazur, S. Poleszak, P. Witek, Lublin 2016, s. 130.

[4] Na marginesie dodam, że właśnie naukowcy zaczęli wysyłać do ministra Przemysława Czarnka autodonosy, wyznając, że uczą na uczelniach bądź zajmują się gender studies i promują równość ludzi oraz prawa człowieka.

[5] P. Musiałek, Kaczyński i Morawiecki? Lepszej prawicy nie będzie, https://klubjagiellonski.pl/2020/10/07/kaczynski-i-morawiecki-lepszej-prawicy-nie-bedzie/ (dostęp 15.11.2020). Por. Redakcja, Flis: „Kaczyzm” osłabia PiS, zaś poczucie wyższości – PO, http://wiez.com.pl/2020/07/21/flis-kaczyzm-oslabia-pis-zas-poczucie-wyzszosci-po/ (dostęp 15.11.2020).

[6] W. Sokorski, Sztuka w walce o socjalizm, Warszawa 1950, s. 155–165.

[7] Por. R. Stobiecki, Historiografia w PRL. Ani dobra, ani mądra, ani piękna… ale skomplikowana, Warszawa 2007, s. 268.


Korekta językowa: Beata Bińko




Biedny Kochanowski

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

GRZEGORZ MARZEC

Instytut Badań Literackich, Polska Akademia Nauk

Biedny Kochanowski

Instytut Badań
Literackich PAN powinien się chyba cieszyć ze wzmożonego zainteresowania, jakie
towarzyszy edycji krytycznej pism Jana Kochanowskiego. Szkoda jednak, że tego
zainteresowania Kochanowski nie zawdzięcza swojej randze literackiej i roli w
rozwoju nowoczesnej polszczyzny, poeta jest tu bowiem jedynie narzędziem do
zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Jako zastępca dyrektora
IBL PAN ds. naukowych chciałbym odnieść się do tych uwag i uporządkować fakty.

Bohaterem swoich tekstów uczynił Kochanowskiego, a także sam instytut profesor Wojciech Wrzosek w artykule Gdzie tu skandal?, ale też, raczej pobocznie, w polemice z profesorem Markiem Kornatem pt. Nie czas na gesty kurtuazji. Trochę, przyznam, dziwi ta gorąca potrzeba objaśniania, że zespół przygotowujący wydanie sejmowe dzieł Kochanowskiego nie został zlikwidowany i że wydanie to niebawem ukaże się w całości, w głównej mierze dzięki grantom NPRH, ponieważ w portalu ohistorie.eu informował o tym już wcześniej dyrektor IBL PAN profesor Mikołaj Sokołowski w swojej Pochwale humanistyki policentrycznej. Być może profesor Wrzosek tekstu tego nie czytał lub nie doczytał, co potwierdzałoby krytykowaną przezeń tezę profesora Kornata, że zajęliśmy się dyskusją zastępczą, która w gorączce polityzacji przesłania nam to, co istotne.

Zacznę więc od garści informacji. Instytut Badań
Literackich zdecydował w ostatniej dekadzie o reaktywowaniu niedokończonej
edycji dzieł wszystkich Kochanowskiego, rozpoczętej uchwałą sejmu z roku 1978. Z
różnych względów wydanie to zostało wstrzymane po wydaniu zaledwie kilku tomów.
Gdybyśmy decyzji o wznowieniu nie podjęli, Kochanowski nadal po blisko 500
latach nie miałby wydania swoich dzieł. To tak, jakby w krajach anglojęzycznych
nie było Szekspira.

Finansowanie, obejmujące zarówno wznowienie wydanych
już tomów, w identycznej szacie graficznej, jak i opracowanie i wydanie tomów
kolejnych, uzyskaliśmy dzięki dwóm grantom NPRH. Pierwszy z nich, realizowany w
okresie 11 września 2013 – 10 marca 2019 (umowa nr ODW-0005/NPRH2/H11/81/2013,
nr rejestracyjny projektu 11H 12 0111 81), uzyskał finansowanie w wysokości
2 200 000 PLN. Proszę jednak zauważyć, że we wniosku wystąpiliśmy o 8 656 350
PLN, a zatem otrzymaliśmy jedynie 25% wnioskowanej kwoty. W tym sensie słuszna
była uwaga pani minister Gawin, że Kochanowski nie uzyskał finansowania na
poziomie koniecznym do realizacji zadania. Z tego powodu, by w ogóle edycję
dokończyć, niezbędny stał się drugi wniosek, na część projektu realizowaną w
okresie 14 grudnia 2018 – 13 grudnia 2023 (umowa nr 0246/NPRH7/H11/86/2018, nr
rejestracyjny projektu 11H 18 0246 86). Tym razem uzyskaliśmy
1 790 520 PLN, a zatem sumarycznie obie kwoty stanowią niecałą połowę
pierwotnie wnioskowanej sumy, przez co, nawiasem mówiąc, zespół redakcyjny
zmuszony był do przeprowadzenia znaczących cięć budżetowych. Natomiast
niepopartą żadnymi dowodami uwagę profesora Wrzoska, że mieliśmy tu do
czynienia z „pseudokonkursem” albo że instytut pieniądze na Kochanowskiego
traktuje jako „stałą dotację”, pozostawiam już do oceny samym czytelnikom.

W obu przypadkach kierownikiem grantu był i nadal jest
profesor Andrzej Dąbrówka. Trudno powiedzieć, skąd w tekście profesora Wrzoska
jako kierownik grantu pojawia się profesor Jacek Kopciński, który jako badacz zajmuje
się dramatem współczesnym; być może dlatego, że ma własny grant NPRH,
bynajmniej niepoświęcony Kochanowskiemu. To, na co szczególnie jednak chciałbym
zwrócić uwagę, to fakt, że edycja dzieł Kochanowskiego, choć koordynowana przez
IBL, jest przedsięwzięciem ogólnopolskim,
którego wykonanie nie byłoby możliwe bez udziału badaczy z różnych krajowych
ośrodków uniwersyteckich, w tym bez ważnego udziału pracowników UAM (informacja
specjalnie dla profesora Wrzoska). W pierwszej części projektu mieliśmy 51
wykonawców, z czego 43 spoza instytutu; w drugiej, która ciągle trwa, na 9
wykonawców merytorycznych aż 7 jest spoza IBL; liczbę właściwych wykonawców
projektu będzie można przedstawić dopiero po zakończeniu grantu, ale z
pewnością proporcje będą podobne. Instytut Badań Literackich od lat z
powodzeniem współpracuje z uniwersytetami, poczytując sobie tę współpracę za
zaszczyt, a jednocześnie za rzecz przynoszącą korzyść wszystkim instytucjom
biorącym udział w projektach, na różnych zresztą poziomach. Podobnie jest w
przypadku innych realizowanych w instytucie grantów edytorskich, np. Biblioteki
Pisarzy Polskiego Oświecenia i Biblioteki Pisarzy Staropolskich, czy uzyskanego
nie tak dawno grantu na opracowanie dzieł zebranych Elizy Orzeszkowej. Przekonanie,
że instytut byłby w stanie samodzielnie zrealizować tak wielkie projekty
naukowe i edytorskie, bez należytego udziału i wsparcia specjalistów z całego
kraju, byłoby z naszej strony niewybaczalną megalomanią.

Biedny ten Kochanowski, i nie dlatego nawet, że ciągle
na to całościowe wydanie czeka, ale dlatego że jego finansowanie dyskredytuje
się, jak robi to profesor Wrzosek, jako niezwiązane z nauką i procedurami
naukowymi. Mnie osobiście nie przeszkadzałoby, gdyby finansowanie to pochodziło
z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet innych źródeł, nie
ulega jednak wątpliwości, że NPRH, który jest programem bardzo potrzebnym, co
więcej – w moim przekonaniu powinien być rozwijany, powstał m.in. z tego
względu, by takie inicjatywy jak Kochanowski, rzecz jasna po przeprowadzeniu
stosownej procedury konkursowej, wspierać. To, że w NPRH istnieje moduł „Dziedzictwo
narodowe”, uważam zresztą za mocną stronę NPRH, a nie słabość. Takich rzeczy
NCN raczej nie sfinansuje.

Wszelako sugerowanie, że wydanie dzieł Kochanowskiego
to jedynie coś w rodzaju upowszechniania dziedzictwa i kultury, dalekiego od
procedur naukowych, budzi mój wewnętrzny sprzeciw, w którym, jak wierzę, nie
będę osamotniony. Nowoczesne edytorstwo jest jednocześnie teorią i praktyką
naukową, mającą zarówno rozległy stan badań, jak i liczne metodologie.
Jednocześnie badania krytyczne, krytyka tekstu czy tak zwane badania genetyczne
należą do najlepiej rozwijających się obecnie teorii badawczych. Przypomnę
tylko, że w XX wieku jednym z fundamentalnych pytań, na które do dziś udziela
się różnych odpowiedzi, a które determinuje sposób podejścia do danego
materiału, jest pytanie: czym albo co to jest tekst? Każdy profesjonalny edytor
musi w rezultacie dysponować nie tylko rozległą wiedzą historyczno-kulturową
(np. o czasach Kochanowskiego), ale też uczestniczyć w naukowej debacie z
pogranicza tych różnych dziedzin tekstologicznych, tak jak profesor Dąbrówka jest
zarówno znakomitym specjalistą w zakresie literatury średniowiecza i renesansu,
jak i m.in. znawcą niemieckiego konstruktywizmu, a przede wszystkim twórcą
konstruktywistycznej teorii cywilizacji przednowoczesnej, choć, o ile mi
wiadomo, nie narzuca on zespołowi badawczemu swojego stanowiska
tekstologicznego i myśli o sobie, pewnie zbyt skromnie, jedynie jako
koordynatorze całego przedsięwzięcia.

Żeby więc ukończyć aktualne w danym czasie wydanie
krytyczne czyichś dzieł, trzeba wpierw odpowiedzieć na aktualne pytania
naukowe. Jestem przekonany, że nikt dzisiaj nie wydałby dzieł Juliusza
Słowackiego w taki sposób, w jaki zrobił to w swojej fundamentalnej przecież edycji
Juliusz Kleiner, co w szczególności odnosi się do rękopisów tekstów niewydanych
za życia poety, będących raczej szkicami czy projektami tekstów, które zdaniem
dzisiejszych badaczy uzyskały u Kleinera postać, jakiej nie mógł pomyśleć sam
Słowacki. Do tego dochodzi rozwijająca się dziedzina humanistyki cyfrowej,
mocno obecna również w IBL, gdzie mamy Centrum Humanistyki Cyfrowej, która
wprowadza do edytorstwa zupełnie nowe konteksty i dylematy teoretyczne, a także
nowe możliwości, bo przecież nie chodzi w humanistyce cyfrowej o to, by w Internecie
umieścić plik pdf zrobiony na podstawie papierowego wydania tekstu. Wreszcie
samo wydanie sejmowe Kochanowskiego, będące częścią Biblioteki Pisarzów
Polskich, rodzi specyficzne problemy edytorstwa naukowego, ponieważ jest silnie
oparte na materialnym konkrecie, jakim są starodruki i rękopisy, reprodukowane
w każdym tomie w postaci fototypii, dzięki czemu każdy czytelnik, a w
szczególności kontestator naukowości edytorstwa naukowego może na własne oczy
dostrzec różnicę między skanowaniem i prostym upowszechnianiem a opracowaniem o
charakterze naukowym, tak by nieczytelny rękopis lub starodruk gotykiem móc
odczytać, a co dopiero zrozumieć. Chyba że krytycy edytorstwa, odsyłający
Kochanowskiego z Biblioteki Pisarzów do gminnego bibliobusu, są tak pojętni, że
nierozstrzygnięte nieraz polemiki między filologami o ścisłe znaczenie pewnych wyrażeń
czy zwrotów uważają za bezsens, bo wiedzą wszystko. To, że profesor Wrzosek
faktów tych nie zauważa, rozumiem w każdym razie i w pełni życzliwie jako
przejaw jego braku rozeznania w edytorstwie naukowym (którym i ja się nie
param), nie zaś jako przejaw złej woli, której nie śmiałbym nawet zakładać, a
która byłaby np. nakierowana na to, by NPRH finansował jedynie granty
historyczne, do tego naukowe w bardzo wąskim sensie, natomiast pozostali, np. literaturoznawcy,
powinni szukać szczęścia gdzie indziej, choćby w MKiDN.

Zresztą edytorstwo źródeł historycznych, a więc na
polu profesora Wrzoska, jest również zajęciem naukowym, nie zaś popularyzacją. Nikt
nie spodziewa się, że wydania łacińskojęzycznych pomników dziejowych w rodzaju
„Monumenta Poloniae Historica” trafią pod strzechy i do domów kultury. One mają
trafić na warsztat naukowców, aby dopiero po zdobyciu jak najlepszej wiedzy o
treści źródła tworzyli jego interpretacje i wykorzystywali ją w swoich opracowaniach, w tym podręcznikach szkolnych. Wielu historyków
poświęciło życie takiej pracy, że wspomnę o Brygidzie Kürbis, o której
pamiętają uczniowie z Poznania, organizując seminaria jej imienia.

Mówienie, że edycje krytyczne czyichś pism przynależą
bardziej do sfery kultury niż nauki, to zarazem argument nader popularny, ale słyszany
głównie albo ze strony laików, albo niektórych przedstawicieli nauk
niehumanistycznych. W ustach humanisty staje się bronią obosieczną. Mógłbym tu
podać cały łańcuszek nazwisk przedstawicieli nauk technicznych i ścisłych,
którzy uważają, że cała humanistyka to właśnie kultura (nie „science” w
rozumieniu anglosaskim). Że zatem jej naukowość jest naukowością pozorną, jej
metodologie są pozornie metodologiczne, a jej problemy są pozornie sproblematyzowane.
Że należałoby więc nie tylko literaturoznawstwo (nadużywające członu
„znawstwo”), ale CAŁĄ humanistykę przenieść do departamentu kultury, w tym
teorię i metodologię historii, uprawiane przez profesora Wrzoska, które z tego
punktu widzenia są tylko teoretycznie teoretyczne i teoretycznie metodyczne.

Ale to już zostawiam na boku, trzymając mocno kciuki,
by nie tylko pod naukową strzechę trafiły już niebawem gotowe dzieła Jana z
Czarnolasu.


Korekta językowa: Beata Bińko