Nie czas na gesty kurtuazji

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Nie czas na gesty kurtuazji

(na marginesie opinii profesora Marka Kornata o dyskusji wokół wystąpienia profesor Magdaleny Gawin…)

Po wypowiedziach pań profesorek Anny Wolff-Pawęskiej, Anny Zielińskiej i kolegów profesorów, którzy – moim zdaniem – krytycznie, ale i nieprzyzwoicie kurtuazyjnie odnieśli się do wypowiedzi wiceminister dr hab. Magdaleny Gawin, dołączył profesor Marek Kornat, określając opinie krytyczne wobec jej wystąpienia jako niesprawiedliwe, a nawet zdumiewające. Nie dowiadujemy się, niestety, co profesora zdumiewa.

Deklaracje Kornata

Oto kilka deklaracji, które wyrażają jego stosunek do wypowiedzi Magdaleny Gawin i jej krytyków:

mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu rzeczy – diagnozuje wypowiedź minister Gawin,

byłoby doprawdy trudno nie podpisać się pod znaczną większością tez wygłoszonych przez Magdalenę Gawin,

niestety dało ono asumpt tylko do dyskusji, ale raczej zastępczej – konkluduje Kornat,

większość tych wypowiedzi w ogóle nie podejmuje realnych problemów, którym to wystąpienie zostało poświęcone,

o szczegółach moich przemyśleń tutaj nie piszę. Zrobię to w innym miejscu.

„Niezmiernie realistyczne nakreślenie stanu rzeczy” przez Magdalenę Gawin rozpisałMarek Kornat w dziesięciu tezach, streszczając w nich „realne problemy, którym to wystąpienie zostało poświęcone”.

Skoro nie zauważył profesor Kornat mojej krytyki niektórych realnych problemów zawartych w wypowiedzi pani minister, a wyrażonych w tekście Tym razem się nam nie upiecze, odniosę się krótko do tych ich ekspozycji, które sam zaproponował.

„Realistycznie nakreślony stan rzeczy” przełożył profesor na swój sposób ich rozumienia, przy okazji pozbawiając część z nich znamion absurdu. Pozostawił liczne oczywistości, bo być może one jako takie właśnie mają szansę uniknąć reakcji krytyków. Ta translacja na dziesięć tez wygląda raczej jak koleżeńska przysługa niż wkład w rzeczywistą dyskusję. Dało się tym sposobem – po pominięciu wielu głupstw – skupić uwagę na tym, co jest banalne. Ciekawe, co o tym streszczeniu wystąpienia powie jego autorka.

To „rozpisanie i streszczenie” przekracza – moim zdaniem – ramy życzliwej interpretacji. Zamienia wystąpienie Magdaleny Gawin w konspekt Kornata na jego motywach. To jak film na motywach powieści Ziemia nad Niemnem obiecana. Wymogi życzliwej interpretacji nie zakładają podstawiania własnych opinii w miejsce tych podlegających krytyce. Profesor Kornat broni de facto swoich dalekich z nimi asocjacji.

„Tezy, pod którymi się trudno nie podpisać…”, powiada nasz autor, to te pierwotne z wystąpienia na panelu czy te wyrażone w dziesięciu punktach?

Nie mogę tu zaprezentować zasady życzliwej interpretacji, przypisywanej uczniowi Floriana Znanieckiego, twórcy powojennej socjologii poznańskiej, Tadeuszowi Szczurkiewiczowi. Ufam, że nadarzy się jeszcze okazja.

Dziesięć tez – komentarze

Teza (7) – o potrzebie przezwyciężenia mitu o wyższości metodyki badań mediewistycznych nad metodami badań historii najnowszej – to wątek przeze mnie skrytykowany w tekście pt. Tym razem się nam nie upiecze… zamieszczonym w portalu ohistorie.eu Niczego nie wnosi do diagnozy stanu historiografii najnowszej ani do zamysłu reformy humanistyki. Głoszą ją profani. Nieszkodliwe głupstwo. A jednak trafiła do dziesiątki, zdumiewające.

Teza (10) Kornata – „występują przejawy uprawiania historii bez archiwów…” – nie ratuje nijak pochopnej opinii Magdaleny Gawin: „Historycy XX wieku nie chodzą do archiwum”. Nie broni się przed moją drobiazgową argumentacją wyłożoną w tekście już tu przywoływanym. Nie broni jej również wprowadzenie nowego miniwątku o „metajęzykowym” statusie historii historiografii. Nie o tym w wypowiedzi profesor Gawin ani mojej jej krytyce jest mowa. To inna bajka. Teza (10) nietrafnie opisuje powody, dla których historia najnowsza rzadziej niż w przeszłości korzysta z klasycznych zasobów archiwalnych. Stąd opis ten i skrywająca się w nim diagnoza stanu historii najnowszej nie przyda się, mam nadzieję, w reformowaniu polskiej nauki historycznej, a także humanistyki.

Teza (3) o konieczności oddalenia opinii, że historię narodową należy zastąpić regionalną.

Polemizować można z tezą o takiej potrzebie, gdy się wskaże, kto poważny poważnie ją głosi. Czy profesorowie Gawin i Kornat serio ją rozważają? Jakie stoją za tym argumenty? Jeśli żadne, to dlaczego taka teza znalazła się w wystąpieniu? Jeśli są jakieś jej uzasadnienia, to muszą być przytoczone, aby je rozważyć.

Czy serio ktoś postulował zastąpienie historii narodowej przez dzieje regionów historycznych? To może być tylko marzenie, utopia raju…

Teza (2) – Trzeba promować takie czy inne badania historyczne, nawet gdyby się to nie podobało za granicą – głosi za historyczką nasz historyk.

Tak, trzeba promować wszystkie poważne badania, zarówno te, które się podobają, jak i te, które się nie podobają.

Przy okazji, po czym poznać, że coś z naszej humanistyki nie podoba się za granicą? Jeśli, profesorze Kornat, coś nie podoba się historykowi włoskiemu, to nie podoba się to jemu, ale czy to znaczy, że nie podoba się za granicą? Nie podoba się profesorowi Romano. Boli to profesora Kornata? Proszę napisać książkę, która skłoni go do zmiany zdania.

Nie liczyłbym na to, że zagranica – póki to nie będą jakieś fanaberie ideologiczno-polityczne – zwróci publicznie uwagę na badania historyczne prowadzone w Polsce. Historycy z różnych krajów porozumiewają się. Jak się nie dogadują, to pozostają przy swoich ustaleniach i poglądach. Awantury historyczne w dyskursie publicznym są wynikiem zastępowania narracji naukowej stronniczym pozanaukowym dyskursem w rodzaju partyjnej polityki historycznej. Prowadzić i promować trzeba badania wyłącznie ze względu na ich walory poznawcze. Natomiast dyrektywa „badaj to, co się na Zachodzie podoba czy nie podoba” to dyrektywa niegodna uwagi. Badaj to, co ci się podoba. Albo zastosuj hasło: „Humanistyka ma służyć dokładnie niczemu”

Teza (1). Jak się mają do siebie teza Gawin „humanistyka ma służyć dokładnie niczemu (…jest autoteliczna…)” i taż w wersji Kornata: „humanistyka w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych nie ma celów utylitarnych, ale istnieć musi, bo kształtuje duchowe życie społeczeństwa”?

To grubo nie to samo, niezależnie od tego, że obie tezy są niedyskutowalne, jedna ze względu na swój egzaltowany pop-uniwersalizm: „dokładnie do niczego…”., druga – staroświecki utylitaryzm. Coś podobnego jak Magdalena Gawin mówił ostatnio profesor Andrzej Szahaj, ale on nie głosi pustych haseł. (U niego m.in. proszę szukać drogi do filozofii polityki, której brak jakoby na uniwersytetach).

Z kolei czy Kornata utylitarność nauk przyrodniczych, technologie, medycyna itp. to tylko użyteczność stanów rzeczy praktycznie, fizykalnie, materialnie uchwytnych? Czy może rozległa i wpływowa kultura materialna? A życie społeczeństwa nie jest utylitarne? Utylitarność efektów przyrodoznawstwa zależy od wcielających je w życie i od tych, w których życie się je wciela. Porzucenie – jak znakomicie argumentuje Krzysztof Pomian – przeświadczeń o tym, że konstelacje gwiazd mają wpływ na ziemskie klęski elementarne, zależało przede wszystkim od tego, czy do świadomości ludzki dotarło dzięki humanistom, iż owe konstelacje nie pozostają w związku z ziemskim naszym życiem, mniej zaś zależało od odkryć przyrodoznawców, od postępów medycyny w wyjaśnianiu etiologii chorób, mechanizmu epidemii, szczepionek.

Nie wiem, co w związku z sytuacją w humanistyce i jej reformą może wynikać z przesłanki, że humanistyka służy do niczego. Teza, iż humanistyka służy do wszystkiego, także nie nadaje się do wykorzystania. Jeśli humanistyka nie służy społeczeństwu, kulturze, lecz wartościom samym w sobie, to po co reformować humanistykę w jej ziemskiej, zinstytucjonalizowanej postaci? Rozumiem, ma jednak służyć ustanowieniu wolności od „bzdur” dyskursów kolonialnych, postkolonialnych, antydyskryminacyjnych i mniejszościowych, jak sądzi profesor Gawin.

Zmierzch mistrzów

Teza (5). Zmierzch szkół naukowych, mistrzów głoszą nasi profesorowie. A jednocześnie granty powinny trafiać do mistrzów i ich uczniów?

Nie słychać, aby na świecie był z tym jakiś problem. Myślę, że teza ta powinna być rozwinięta i sprawdzona empirycznie.

Gdyby nawet tak było, że następuje zanik szkół naukowych, to tylko w staroświeckim ich wydaniu. Są za to centra badawcze, zespoły międzynarodowe, seminaria… Są guru w nauce, wybitni badacze, a nawet uczeni.

Są mistrzowie wśród tych, którzy odeszli. Od Platona, Arystotelesa (profesor Arystoteles, jak mi referował student) po Newtona, Wittgensteina, Braudela, Lévi-Straussa, Jacobsona… I setki innych. Wielu mniej głośnych wybitnych badaczy. Co komu pasuje i jak kto woli.

Jest wymiana informacji, potężne, powszechnie dostępne bazy danych. Zdigitalizowane archiwa i biblioteki. Systemy i metody radzenia sobie z ogromem informacji. Techniki operowania danymi, kopiowania, przesyłania. Możliwości opanowania dowolnych języków i dyscyplin pomocniczych. Powszechna dostępność maszyn do pisania, zagrażająca pisaniu ręcznemu. Są mistrzowie gatunków pisarstwa naukowego i dyscyplin, globalne sposoby upowszechniania, wiodące prym ośrodki naukowe, są standardy naukowości, są permanentne seminaria i konferencje. Liczne dla licznych podróże i pobyty naukowe… Internet, komunikatory.

Gdy tego brakowało, był mistrz jako źródło wszelkiej mądrości, ale nieporównanie mniej zasobny niż to instrumentarium, które jest nam dostępne. Teraz mamy więcej, niż mógł dać swoim uczniom pięćdziesiąt sto lat temu mistrz, może poza geniuszami, którzy dzielili się swą genialnością w wąskim kręgu.

Pseudoproblem?

Teza (4). Czy ważna jest historia polityczna, czy tzw. antropologia historyczna (historia społeczna)? (Proszę zwrócić uwagę, w kręgach reformatorów reformy humanistyki są dyscypliny tak zwane, jak tu tzw. antropologia historyczna, i dyscypliny bez znamiennego dopiska „tzw.”, po prostu historia polityczna).

Jaki to problem będą mieć nasi reformatorzy humanistyki? Wpadli na pomysł, że jakieś dziedziny wiedzy i dyscypliny naukowe będą wskazywać umniejszająco, ustalać hierarchię ważności, zakażą ich uprawiania. Którejś zakażą, obawiam się, że antropologię historyczną będą dyskryminować. Pani Gawin nie lubi, jest „umiarkowanym wrogiem” tamtego i tego (subtelność zdumiewająca: stopniuje wrogość). Lubi, nie lubi? Aparatczyk reżimu będzie decydować o tym, co w imię wolności usunie się z uczelni. Historyk w reżimowym mundurze będzie nam wprowadzał dyscypliny, które lubi, bądź których nie lubi, bo nie zna, nie odróżnia, nie rozumie. Tak jak prezydent nie nosił do niedawna maseczki, bo nie lubił. I za nim cały wierny mu elektorat zastanawiał się, czy lubi nosić maseczki.

Antropologia historyczna, dyscyplina o światowej renomie i w Polsce uprawiana z sukcesem, jest w kręgach reżimowych reformatorów tą, która stara się uzyskać status bez „tzw.” (jak kiedyś tzw. Solidarność walczyła o zalegalizowanie). Cóż to za gratka dla cywilizowanego świata, będą strefy wolne od antropologii historycznej, tych wszystkich kolonializmów i postkolonializmów, tych pojęć, które zasłaniają profesor Gawin „dostęp do wszystkich odcieni przeszłości”. Czy będą strefy wolne od postmodernizmu? A może od myślenia? Antropologia historyczna, bodaj jeden z najbardziej olśniewających nurtów historiografii XX wieku, mający już swych klasyków, wybitnych twórców, nie dlatego że ja ich tak określam. Obok szkoły Annales, z którą dzieli ojców założycieli najgłośniejszy bodaj nurt historiografii XX wieku. Antropologia historyczna to wspaniałe i wielkie dzieła, tłumaczone już u schyłku komuny na język polski, to wielkie nazwiska światowej, nie tylko francuskiej, historiografii, ale i humanistyki.

Jak można popisywać się publicznie lekceważeniem powszechnie poważanego ruchu intelektualnego? Kto nie rozumie, że niedorzecznością jest oferowanie światu opinii w tej beznadziejnie infantylnej wersji lubi/nie lubi. Ważne to czy tamto? Czy mam się domyślać, że profesorowie nic na ten temat nie wiedzą? Jako nauczyciel akademicki wiem, że tylko ktoś, kto nie wie, o czym mówi, może tak mówić. Już słyszę te dziesięć zdań, jakie zapewne mają do powiedzenia nasi profesorowie na temat antropologii historycznej. Co powiedzieliby publicznie o antropologii historycznej, gdyby wstał student i zapytał, co to jest? Czy dopuszcza się możliwość rozważań, w wyniku których okazałoby się, że historia polityczna tak w ogóle jest mniej ważna? Tak w ogóle siostra jest ważniejsza niż brat, matka od ojca?

Czy po ustaleniu, że coś jest ważniejsze, mamy coś zrobić? Czy tylko to ogłosić?

Publikacje po angielsku

Teza (8) to raczej odblask figury retorycznej profesora Ryszarda Legutki o publikowaniu na siłę po angielsku w wydawnictwie, uwaga, jak ironizował ideologiczny guru PiS-u, University of Alaska Southeast (nomem omen: czy to stosowne głosić coś podobnego w Internecie i w ogóle wobec uniwersytetu na Alasce, który istnieje przecież).

Nadto, jak zwykle u profesor Gawin stosik bierek – pogmatwane wątki: jeden to wyścig (?) o publikowanie w językach obcych za wszelką cenę (?), nadto ci, którzy tak postępują, powtarzają za kolegami to, „co już jest znane” (?). Tak rekonstruuje myśl profesor Gawin profesor Kornat.

Co tu się twierdzi? Czy skoro publikacje w obcych wydawnictwach, w językach kongresowych (głównie po angielsku) są w rankingach światowych, ergo polskich, wyżej cenione, to dążenie do publikowania we współczesnej lingua franca rodzi jakieś nowe patologie? Jakie nowe wynaturzenia w nauce pojawiają się z powodu pędu uczonych do publikowania po angielsku? Punktuje się, publikując po angielsku, ale jak rozumiem, w punktowanym odpowiednio wydawnictwie, czasopiśmie naukowym.

W czym tu problem? Nie rozumiem, o co chodzi, gdy Marek Kornat, rekonstruując tezy Magdaleny Gawin, powiada: „powtarzają za kolegami to, co już jest znane”. Czy to znaczy, że koledzy nasi w tekstach do opublikowania po angielsku upychają bez cytowania ustalenia kolegów? Czy też swoje znane ustalenia już publikowane? Czy może powtarza się po kolegach ustalenia wzięte z tekstów po angielsku? Czy to jest specyfika postępowania polskich autorów tekstów mających się ukazać na Zachodzie? Taką praktykę zwykle się piętnuje, stosuje programy do wychwytywania plagiatów i autoplagiatów oraz narzędzia krytyki naukowej.

A w tekstach po polsku tak nie jest? Przecież Magdalena Gawin twierdzi, że wszyscy historycy XX wieku, a więc i ona, i profesor Kornat, przepisują od siebie. Przyznaję jednak serio, że nie wiem, o co tu może chodzić. W całym tym punkcie po dokonaniu renowacji idei Gawin nie dostrzegam poważnej diagnozy, a zwłaszcza propozycji zaradczych.

Co robić? Wyjść i zaapelować, aby historycy tak nie robili. To tak samo, jak wyjść i apelować, aby ludzie nosili maski? Zakazać publikowania po angielsku, dzielić przez pięć punkty za publikacje w renomowanych wydawnictwach drukujących w językach kongresowych, a mnożyć przez pięć te po polsku?

W tekstach tłumaczonych na języki kongresowe jest więcej „patologii” niż w polskich? Trzeba to recenzować, krytykować. Czy renomowane wydawnictwa obcojęzyczne publikują lipne polskie teksty po angielsku? Czy ktoś nagradza w Polsce teksty byle jakie za to tylko, że są po angielsku? A może są publikacje po angielsku za pieniądze? Jeśli te zjawiska, jak tu konfabuluję, szukając, o co chodzi Gawin i Kornatowi, występują, to wystarczy stosować istniejące solidne procedury krytyki, oceny, polemiki, dyskredytowania nagannych lub niezgodnych z prawem praktyk. Bez oportunizmu, bez zbędnej kurtuazji krytykować, co godne krytyki. Jeśli mocno krytykowany sformułuje kontrargumenty, inni ocenią, kto miał rację. Czy tu potrzebna reforma? Wystarczy wcielać w życie dobre praktyki.

Krzyczeć punktoza, nie wystarczy. Może jedynie wywołać globusa u profesorek, nic więcej.

Propozycje

Z jednej strony nowy minister wydał mnóstwo pieniędzy na tłumaczenie encyklopedii na angielski, z drugiej mamy nie tłumaczyć nauki polskiej na światowe języki, bo to powtarzanie? Trzeba spokojnie, strategicznie publikować po angielsku dzieła klasyków nauki polskiej, od „politologa” Frycza Modrzewskiego, a raczej mistrza Wincentego, po politycznego historyka polityki Andrzeja Nowaka. Matematyków, logików, fizyków, filozofów, socjologów, psychologów, historyków… Zamiast encyklopedii dla nikogo. Filozofom ona to po nic, profanom do niczego.

Polska dla świata może być egzotyczna i atrakcyjna poznawczo. Potrzebne dobre teksty, monografie naukowe.

Antropolodzy kulturowi nie bali się pisać o Bali, bo ktoś powiedział, że nikt nie będzie czytał o Bali. Dzięki temu mamy mistrzowski, znany na całym antropologicznym świecie, klasyczny już esej o peryferii świata.

Należy publikacjom służącym upowszechnianiu języka i kultury polskiej przeznaczonym głównie dla polskiego dyskursu naukowego, kulturowego, edukacyjnego stworzyć odrębną ścieżkę finansowania konkursowego (tak jak robi to NPRH; dać więcej pieniędzy, dodać ścieżki dyscyplinarne). Jeżeli takie – jako takie – jesteśmy w stanie zgodnie wskazać. Wysoko, porównywalnie z obcymi, waloryzować publikacje w renomowanych kilku/kilkunastu humanistycznych czasopismach polskich, monografie w czołowych wydawnictwach, płacić godziwie za jawne recenzowanie artykułów do tych czasopism i wydawnictw oraz ogłaszać je w Internecie…

Oczywiście należy zbliżyć waloryzowanie publikacji po polsku z zagranicznymi. Zobaczyć, jak Włosi, Hiszpanie, Francuzi, Szwedzi, Czesi postępują wobec dominacji języka angielskiego w nauce. To trzeba zmienić. Wziąć ludzi, którzy do bólu przeanalizują waloryzowanie w kilku krajach o porównywalnych potencjałach kulturowych publikacji naukowych ukazujących się zarówno w językach kongresowych, jak i niekongresowych. Jak ocenia się przyrodoznawców, jak humanistów i badaczy z nauk społecznych. Znaleźć innowacyjne, tj. śmiałe i jasne, rozwiązania. Innowacyjne oznacza zarazem proste, takie są potrzebne.

Znaleźć nierozbijający ogólnego systemu waloryzowania osiągnięć w nauce w Polsce i na świecie sposób oceny osiągnięć naukowych w humanistyce. Rozesłać pytania, o to jak to uwzględnić w systemie, do autorów konkursowych projektów ustawy Gowina, wydziałów trzech uczelni, dziesięciu naukowych placówek humanistycznych. Przeczytać ich opinie.

Casus profesora Walickiego

Mylić się może – moim zdaniem – profesor Kornat, kiedy podaje przykład profesora Andrzeja Walickiego jako badacza niekorzystającego z grantów.

Zmarły niedawno wybitny uczony był jednym z niewielu humanistów polskich, który czerpał z zasobów i komfortu korzystania z bibliotek i archiwów zagranicznych, możliwości podnoszenia kompetencji językowych, poznawania literatury rosyjskiej, nie zawsze dostępnej wtedy w Związku Sowieckim czy Polsce. Dzięki swojej pracowitości, dorobkowi nie musiał się starać o granty. Oferowano mu je, zapraszając go. Trudno przesądzić, że visiting na Stanford to nie grant. Czy więc nie korzystał z grantów?

Profesor Walicki może i nie startował w konkursach. Nie wyobrażam sobie, aby występował o grant w Polsce, niby do KBN (kto wie? Za komuny; z kimś, w zespole, nie wiem), NCN czy NPRH, FNP – nie sądzę. Tu Kornat może mieć rację. Zajmował zbyt wysoką pozycję już wtedy, gdy w Polsce nawet nie śniliśmy o grantach. Tak czy owak trzeba to wiedzieć na pewno, aby głosić to, co profesor Kornat wie jakoby na pewno, a ja domniemywam. Wprzódy trzeba ustalić, co można rozumieć jako grant. Czy visiting to „grant” na czasowe zatrudnienie itp. Pobyt studialny to grant? Mamy w domu książki (a ile jest w bibliotekach) wielu klasyków myśli, którzy we wstępach dziękują za to, że wygłosili cztery wykłady, ale spędzili kilka tygodni, miesięcy, że dzięki tej a tej fundacji, wydziałowi, temu koledze mógł to i tamto badać, skończyć książkę itp. To jest celowe finansowanie, bywa poświęcone konkretnemu zagadnieniu badawczemu, dedykowane wybitnemu uczonemu, wygrana w konkursie…

Ale do rzeczy: jeśli nawet jeden uczony nie korzystał z grantów, to o czym to ma świadczyć? Moim zdaniem tylko o tym, że nie korzystał.

Pytanie, czy Platon korzystał z grantów i oszczędzał na dietach, byłoby ciekawsze. Trzeba zapytać profesora Legutkę.

A już na pewno fakt, że wybitny uczony profesor Walicki nie korzystał z grantów, nie uzasadnia profesora Kornata tezy generalizującej: „Śmiem powiedzieć, że wszystko, co donioślejsze w polskiej nauce historycznej, pojawia się jako owoc pracy nie w trybie wykonywania grantów. Gotowy jestem bronić tej prawdy”.

Opinia ta nie jest intersubiektywnie weryfikowalna, nawet pobieżnie, jak to w humanistyce bywa.

Zapewnienie o jej obronie, i to jako prawdy imponuje mi. Jest śmiałe, mało tego, wojownicze. Oczywiście można wyrazić gotowość obrony tej prawdy, tak jak to czyni profesor Kornat. Czemu nie. Być może jednak nikt nie zaatakuje, aby trzeba jej było bronić. Po co atakować bezbronną prawdę? Wystarczy poczekać, aż obrońca zorientuje się, że nie ma czego i przed kim bronić.

Czy to może nastąpić już w zapowiadanym przez profesora Kornata tekście o konkretach w sprawie reformy reformy? A może do obrony tej tezy włączy się profesor Gawin, która wspomniała, że dziekani mówili jej, iż najciekawsze prace powstają dzięki dotacjom podmiotowym. Niech dziekani dostarczą źródeł dowodzących, że są one najciekawsze… W razie czego wymusić zeznania.

Zapytam po prostu, co z tego mamy mieć? Ponieważ donioślejsze jest finansowanie podmiotowe, należy zlikwidować to niedonioślejsze? Nie dawać grantów i wysyłać ludzi ze znaczącym dorobkiem do pracy za granicę, jak to było udziałem profesora Walickiego?

Przy okazji, czy wkalkulował Marek Kornat w swoje deklaracje wynikające z nich opinie o pracach tych historyczek i historyków, którzy na podstawie badań pod egidą grantu napisali książki? One są niedonioślejsze? Tak z góry można to orzec? Czy po ich przeczytaniu ich jako recenzent zrealizowanych grantów historycznych profesor Kornat tak orzeka? A jeśli dostał ktoś pieniądze na dokończenie badań, na samo, z grubsza biorąc, tzw. pisanie, ostatnie trzy lata z ośmiu, to jest to monografia z grantu czy nie?

Takie oto formułowanie zagadnień wikła nas w niekończące się dysputki. Dlaczego? Dlatego że pole problemowe wytyczone przez wystąpienie Magdaleny Gawin zawiera miny kategorialne, które gdy wybuchają, każdą stertę bierek mogą znieść. W miejscu po wybuchu zostają, jak to nazywa twórczo pani wiceminister, „puste plamy”.

Grantoza to slogan

A może jednak po prostu wynagradzać godnie humanistów, finansować im hojniej badania, najlepszym finansować innowacyjne projekty, ale nie na sporządzanie katalogów w bibliotece archikatedralnej czy na „Polski Słownik Biograficzny”, bo to zadanie dla sekcji dziedzictwa narodowego, sekcji wiceminister Gawin. PSB to zabytek kultury narodowej, to nie jest innowacyjny projekt badawczy, jeno szacowne dzieło godne kontynuowania, digitalizowania, znakomitego wizualizowania, jak się to czyni (patrz moja krytyka NPRH i nie tylko – do wiadomości profesora Kornata, to krytyka moja czasów Tuska; może przeczyta Jak finansować humanistykę, „Forum Akademickie” 2014, nr 7/8; profesorowi Stobieckiemu, ale i wszystkim polecam artykuł Strategiczny beneficjent NPRH, „Forum Akademickie” 2014, nr 9 i kolejne teksty w numerach 9–12 z 2014 r., tamże inne moje analizy, reakcje polemiczne prominentów nauki).

Aby wiedzieć coś o grantach, trzeba choćby przeczytać polskie artykuły i opracowania, zajrzeć za kulisy agencji grantowych, porozmawiać z długoletnimi pracownikami, znać co nieco literaturę światową. Już uważne przeczytanie moich tylko analiz z „Forum Akademickiego”, a są one zawiłe i bogato udokumentowane, rodzi mnóstwo pytań istotnych dla sprawy. Materiałów jest sporo, polskich i obcych. Zabieranie się do problematyki grantów bez poświęcenia temu zagadnieniu czasu, w tym na konsultacje i narady z ekspertami, jest dziecinadą. Prowadzi w skrajnym przypadku do sytuacji, jaką opisałem w tekście Gdzie tu skandal?, również na łamach portalu ohistorie.eu. W tym kontekście – z całym szacunkiem – eksklamacje w rodzaju „jestem w stanie bronić opinii, że profesor Walicki nie oparł swej twórczości na grantach”, nic nam do reformy reformy nie wnoszą. Podobnie już „mówili mi dziekani, że…” – jak donosi Magdalena Gawin.

Grantoza to hasło, za którym u państwa profesorów nic nie stoi. Same eksklamacje, krach humanistyki, katastrofa… Tego typu bezbronne tezy służyć mogą jedynie temu, aby zaciemnić fakt, że przejęli się, zaskoczeni rolą, jaką im powierzono. W rzeczy samej partyjnym poleceniem dla naiwnych. Po stronie młodych naszych profesorów widać jeno rewolucyjny zapał. Pytanie tylko, w jakiej mierze zdają sobie sprawę z tego, że to zadanie zakneblowania humanistyki.

Czy jeśli chcesz spacyfikować środowisko akademickie, to na ministra dajesz profesora z dorobkiem i wiedzą o administrowanej domenie, człowieka o wysokiej kulturze osobistej, umiejącego słuchać ekspertów, negocjować, szanowanego w środowisku? Przeciwnie, wystarczy rewolucyjny zapał.

Granty to dystrybuowanie biedy

Czy ktoś monitoruje dystrybucję biedy na naukę? Czy ktoś sporządził opracowanie pt. „Korupcja w świecie biedy”? Przecież NPRH to bieda, mniej pieniędzy niż na „unarodowienie” ostatniej dostawy z drugiej ręki Leopardów II. NCN na humanistykę ma grosze. To bieda.

Czy monitorujemy, analizujemy dzielenie pieniędzy via granty? Jaki procent dystrybuujemy z udziałem korupcji, wszelkiego rodzaju przywar korporacji, odcieni nieprawości, tacit collusion czy explicit collusion? Czy klecimy ad hoc wnioski grantowe, czy montujemy zespoły byle jak, czy wystawiamy legendarnego profesora na firmowanie grantu, aby maluczkim w nauce, acz sprytnym, dać zarobić? Jak manipulujemy kosztorysami. Jak komisje oceniające wnioski obcinają finansowanie o 60%, a zadania pozostają bez zmian. Znakomicie ocenianym wnioskom obcina się finansowanie, co potwierdza, że albo uprzednio kosztorys był tak znacznie zawyżony, czego nie zauważono, dając maksymalne oceny za wniosek, w tym za kosztorys, albo kpiną jest, że wykonawca to, co niby poprawnie wycenił, teraz gotów jest wykonać za mniej niż połowę kosztów. To są problemy; jak by powiedział profesor Kornat – „niezmiernie realistyczne problemy”.

Nieprawidłowości było, pewnie i jest, w świecie grantów dużo. W krajach o wyższej kulturze korporacyjnej i respektowanym etosie wspólnotowym korupcja i marnotrawstwo to zjawiska o mniejszej skali, ale tam i kwoty są o wiele wyższe. Jak to się zwykle powiada, ich na to stać. Rozumiem, potencjał technologiczny jest tak potężny, takie tworzy zasoby kapitałowe, że korupcja im strukturalnie, nie wadzi. Można utrzymywać w dostatku ogromne rzesze humanistów splendorujących się po gabinetach. W rezultacie finansowanie grantowe okazało się prawdopodobnie bardziej efektywne niż inne rodzaje finansowania, bo jest prowadzone od dziesiątków lat.

Towarzyszyć mu muszą godne codzienne warunki pracy. Finansowanie statutowe. Inaczej będzie się pogłębiać negatywna selekcja do zawodu. Zdaje się, że proces ten trwa od lat. Humaniści akademiccy kształcą nauczycieli, a tam ta selekcja negatywna się multiplikuje. To wszystko trzeba monitorować i podbierać recepty, aby przeciwdziałać. To są przykłady na bolączki humanistyki, kilka tylko. Nie miejsce tu na rozwinięcie tematu. Słabi nauczyciele akademiccy to słabi nauczyciele naszych dzieci. Tych ostatnich pauperyzuje państwo, szkodząc naszym dzieciom i wnukom, Słabi maturzyści to słabi studenci, to słabi doktoranci, to słabi nauczyciele…

Powiedzieć grantoza, to za mało.

Finansowanie humanistyki a finansowanie kultury

Mam propozycję:

niech państwo godnie finansuje naukę i uczelnie nie na poziomie biedy, jak u najbiedniejszych, wówczas finansowanie statutowe powinno wystarczyć na humanistykę, a granty przeznaczymy na wybitne, innowacyjne projekty naukowe. Niech MKiDN finansuje upowszechnienie arcydzieł dziedzictwa narodowego. Edycje krytyczne dzieł wszystkich Kochanowskiego ( patrz Gdzie tu skandal?), ale i Herlinga-Grudzińskiego, Witkacego, Gombrowicza, Schultza, Miłosza, Tyrmanda, Kosińskiego i wielu innych… To się tu i tam robi. Na przykład profesor Walicki doczekał zdigitalizowania swoich książek. To trzeba zrobić radykalnie, powszechnie, jako program narodowy. Potrzebny jest skok ilościowy, aby był efekt jakościowy.

Niech ministerstwo daje na sprzątanie, katalogowanie i odkurzanie w bibliotekach archikatedralnych, katedralnych i parafialnych, skoro Kościół nie ma. To nie są projekty badawcze. Arcydzieła kultury duchowej to podstawa dziedzictwa narodowego. To powinno być w sieci dla wszystkich obywateli, wszystkich szkół, uczelni pod ręką, łatwo dostępne, z pulą opracowań krytycznych, akademickich i szkolnych, z literaturą przedmiotu stale uaktualnianą, obcą, ikonografią, filmami dokumentalnymi, ekranizacjami. O Mrożku, Lemie, Sapkowskim, Chmielewskiej i wielu innych. Przykłady tu, jak i wyżej są spontaniczne. Biblioteka polskiej kultury politycznej: polskie teksty stricte polityczne, polityczno-historyczne, politologiczne, filozoficzne od Wincentego Kadłubka, przez Feliksa Konecznego, po Andrzeja Nowaka. Od radykalnej prawicy po radykalną lewicę, a może i dalej.

To jest nasze dziedzictwo ważniejsze niż pomniki. Zamiast setek pomników Lecha Kaczyńskiego fundacja jego imienia niech wydaje myśl konserwatywną w serii im. Lecha Kaczyńskiego, aż zapełni piętro jednego z wieżowców. Niech Gawin wyda profesorowi Ryszardowi Legutce klasyków współczesnej myśli politycznej. Komisja wydawnicza to bezpartyjni eksperci, a nie koledzy.

Encyklopedia docenta Czarnka wystarczy, gdyby była tylko online i po polsku, skoro jest gotowa. Lepiej niech decyduje o takich przedsięwzięciach niepartyjna komisja grantowa przy pani docent Gawin. Nie stać nas na meblowanie gabinetów i odkurzanie w bibliotekach.

Zakazać autocenzury?

Nie należy zwalczać tego, czego się nie da zwalczyć. Walczyć z autocenzurą? Teza (9). Należy opisywać przejawy tego zjawiska, wpływać na jawne zewnętrzne jego determinanty. Badać, jak działa poprawność naukowa jako presja antyinnowacyjna, poprawność naukowa ze względu na tabu kulturowe, obyczajowe, religijne, poprawność paradygmatyczna jako wywołująca autocenzurę.

Autocenzura ze względu na presję polityki historycznej, „nietykalność” tematów, tzw. niepopularność problematyki, i przeciwnie, mody na idee, nurty badawcze jako autocenzurowanie wynikające ze wspólnotowego cenzurowania. Pisanie „pod szefa”, „pod recenzentów”. To trzeba badać, o tym pisać, uczulać, przekonywać.

Co zrobią nasi reformatorzy, aby dopuścić prawicowo (ich zdaniem), narodowo (ich zdaniem), patriotycznie (ich zdaniem), katolicko (ich zdaniem) zorientowane nurty humanistyki do akademii? Zrównają religię z nauką. „Delaicyzują” uniwersytety. KUL także? A może medycynę? Chcemy wprowadzić medycynę wyznaniową, aby zapewnić wolność myślenia na uniwersytetach medycznych? Sklerykalizować badania prenatalne, rozwijać neonatologię katolicką?

Czy państwo się domyślają, co zrobią wtedy anglojęzyczni studenci uniwersytetów medycznych? Ilu studentów z bliskiego nam Wschodu zechce u nas studiować humanistykę wyznaniową? Czy państwa Unii będą uznawać nasze dyplomy? Zagrozimy im zawetowaniem budżetu? Czy goście z Zachodu będą się poruszać w strefach wolnych od komisji dyscyplinarnych, czy tylko poza nimi?

Chcemy zakazać autocenzury? Tak jak zakazać grzeszyć myślą, mową, uczynkiem i… dodatkowo humanistyką? Zakazać myślenia, mówienia i badania dyskryminowanych mniejszości i stu innych rzeczy, bo prawda kryje się w poznaniu i badaniach większości heteroseksualnej, i to chyba tylko tej bogobojnej, pobożnej większości heteroseksualnej? Czy tak?

Jak nie rozpowszechniać postaw autocenzuralnych? Odpowiadam: nie upartyjniać polityki dziedzictwa, nie upartyjniać polityki pamięci, nie upartyjniać polityki historycznej, nie upartyjniać polityki kulturalnej i nie upartyjniać humanistyki. Nie zaprowadzać za pomocą prawa wyznaniowej humanistyki.

Co zrobią Magdalena Gawin, Marek Kornat? Minister Czarnek czy profesor Ryszard Legutko – wiadomo, zakażą po nocach się autocenzurować. Ogłoszą, że badacze przychylni władzy się nie autocenzurują, na uniwersytetach zwyciężą prawda i wolność sumienia, a także wyznania. Zespoły nauczycieli akademickich z immunitetem przed komisją dyscyplinarną ćwiczą w specgrupach, reszta przysięga, że nie będzie się autocenzurować w samotności.

***

Rewitalizowane przez profesora Kornata tezy wystąpienia Magdaleny Gawin w niczym nie zyskały merytorycznie. Stały się bardziej cywilizowane w formie. Nie są tak bezbronne logicznie, jak były w wydaniu pani wiceminister. Ale większość to pseudoproblemy.

Zgadzam się z profesorem Kornatem, gdy retorycznie pyta, myśląc o dr hab. Gawin: „co jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na których się zna”. Gdyby istotnie tak było, nic w tym złego. Jednak ja pytam raczej o to, co jest w tym dobrego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na których się nie zna.

Bez autocenzury i kurtuazji – konkluzje polityczne

Dlaczego się tymi anonsami profesorów Gawin i Kornata zwiastującymi reformę reformy zajmuję? Nakłaniali mnie studenci, doktoranci, koledzy, aby jakoś to zrecenzować, zareagować. Zróbcie z tym coś, profesory niby, a… – powiedział sąsiad.

Wysłuchałem wystąpienia Magdaleny Gawin więcej razy niż profesor Kornat. Reaguję, bo to groźne zakusy na humanistykę, aby ją, jeśli pani profesor Wolff-Pawęska pozwoli, aby ją nie tylko znacjonalizować, co oznacza przejąć na własność, poddać regulacjom i nadzorowi, co najmniej zapewnić sobie pakiet kontrolny, jak w Orlenie, PGNiG… Do zarządu, rady uczelni… i władz uczelni wstawić swoich emisariuszy wolności. Aby była równowaga między konserwatystami wolnymi od komisji dyscyplinarnych a liberałami i lewakami, którzy na razie dominują, ale z czasem zapełnią te komisje. Segregacja na uczelniach? Oddzielne sale wykładowe? Amfiteatralne dla…, a te z płaską podłogą dla…?

Czy ktoś pięć lat temu lub trzy miesiące temu czy nawet już tylko dzień przed anonsem publicznym w tej sprawie wymyśliłby coś podobnego?

„Po pierwsze, reforma Gowina się nie powiodła. Jest jeszcze gorzej, niż było, po drugie, humanistyka wymaga reformy; po trzecie, państwo nie może być biernym widzem zjawisk niekorzystnych” – deklaruje Marek Kornat.

Pierwsze zdanie jak z Orwella wzięte: reforma weszła w życie formalnie ledwo sześć tygodni temu, i to w zasadzie online, w reżimie pandemii, i od razu się nie powiodła. Podpuszczeni przez polityków już krzyczą: potrzebna reforma.

Czuć tu butną pewność, bo zapewne profesor Kornat taką propozycję reformy reformy już otrzymał, podobnie jak pani wiceminister. „Musimy sobie przepowiedzieć problemy”, obiecała przecież profesor Gawin.

Chodzi jednak nie tylko o reformę reformy.

Chcesz rozciągnąć swoje władztwo nad jakąś domeną, to zreformuj jej reformę, którą właśnie zaczęto wprowadzać. Ludzie miast ją wprowadzać, zaczną jej nie wprowadzać, bo po co, skoro idzie nowe. Wtedy ona na pewno się nie uda i wówczas ową domenę przejmie państwo, wszak, cytuję,państwo nie może być biernym widzem zjawisk niekorzystnych”.

Reformy nie trzeba reformować, trzeba wiedzieć, jak celnie skorygować warunki istnienia humanistyki. W sposób przemyślany, mocno, celnie, ale subtelnie, bo to system. Nie tyle tępić wyimaginowane zło, ile wzmacniać i rozwijać dobro, aby to, co złe, się marginalizowało. To, co dobre, ustala demokratyczna communitas – wspólnoty badawcze, zespoły naukowe i dydaktyczne utworzone i tolerowane przez środowiska akademickie i naukowe oraz ich instancje. Nic tu państwo nie naprawi. Dobre państwo wie, że ma najlepsze uczelnie i naukę, na jakie je stać. I to z dorobku długiego trwania. Uczynić je lepszymi mogą tylko one same, we współpracy z innymi uczelniami oraz agendami nauki i edukacji. To nie urzędnicy wymyślili uniwersytety ani monarchowie, którzy je powołali. Żaden urzędnik/polityk nie wie, jak to zrobić lepiej, niż jest.

Reforma reformy, która się szykuje, ma nie tylko upaństwowić, ale przede wszystkim upartyjnić humanistykę. Chodzi o uzyskanie instrumentów do indoktrynacji światopoglądowej i ideologicznej środowisk naukowych i akademickich, pracowników, studentów, doktorantów w duchu koalicji fundamentalistów katolickich pozostających w zmowie z restauratorami PRL. Reżim nie przekonał i nie przekona większości środowisk akademickich do swoich reform, dlatego narzuci im rygory odgórnie. Tak jak narzuca za pomocą prawa wartości religijne w skrajnym ich wydaniu, fundując nam państwo wyznaniowe.

(20 listopada 2020)


Korekta językowa: Beata Bińko

Pobierz PDFDrukuj tekst