Przeciw dyskusji zastępczej

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

MAREK KORNAT

Instytut Historii PAN, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego

Przeciw dyskusji zastępczej

Wystąpienie profesor Magdaleny Gawin z 9 października br. podczas
X Kongresu „Polska Wielki Projekt” wywołało dużą falę niesprawiedliwej krytyki.
Jak dotychczas zabrało głos pięć osób z tytułem profesorskim. Większość tych
wypowiedzi w ogóle nie podejmuje jednak realnych problemów, którym to
wystąpienie zostało poświęcone. Konieczne jest więc parę słów w odpowiedzi na
zarzuty, które przy okazji padły, a część z nich jest zdumiewająca. Nie można
tego nie zrobić publicznie. Dodatkową zachętą jest dla mnie własne nazwisko,
które znalazło się w rozważaniach jednego z krytyków wypowiedzi Magdaleny Gawin
– profesor Krzysztofa Zamorskiego, którego znam i cenię.

Wysłuchałem z uwagą (dwukrotnie) wypowiedzi pani wiceminister
kultury i czuję się zmuszony zacząć od przedstawienia, o czym ona mówiła. Jej
uwagi daje się rozpisać i streścić w dziesięciu punktach. Oto one: (1)
Humanistyka w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych nie ma celów utylitarnych,
ale istnieć musi, bo kształtuje duchowe życie społeczeństw ludzkich. (2) Trzeba
promować takie czy inne badania historyczne nawet gdyby to nie podobało się za granicą.
(3) Należy zwalczać tezę o możliwości zastąpienia historii narodowej historią
np. regionalną czy globalną i w tym kontekście padło stwierdzenie o
„unarodowieniu” humanistyki. (4) Ważna jest historia polityczna, a nie tylko
społeczna czy też tzw. antropologia historyczna. (5) Nauk humanistycznych (a w
szczególności historii) nie można opierać na systemie grantowym, a tworzenie
zespołów grantowych w warunkach załamania się uniwersyteckiej relacji mistrz–uczeń
jest niezmiernie trudne. (6) Usiłowanie umiędzynarodowienia humanistyki
polskiej „w technokratyczno-urzędniczy sposób” otwiera drogę do klęski. (7) Błędne
jest twierdzenie, że historycy epok dawniejszych (np. mediewiści) muszą mieć
rozwinięty warsztat, a ci od epok późniejszych już niekoniecznie. (8) Patologią
jest wyścig o publikowanie w językach obcych za wszelką cenę, przede wszystkim
po angielsku, ponieważ często ci, którzy tak postępują, powtarzają za kolegami
to, co już jest znane. (9) W badawczym podejściu do tematyki II wojny światowej
występuje zjawisko autocenzury i zaniechania wielu tematów. (10) Występują niestety
przejawy uprawiania historii bez archiwów. To oczywiście relata refero.

Wszystkie te wywody ożywiają trzy ogólne myśli: po pierwsze,
reforma Gowina się nie powiodła. Jest jeszcze gorzej, niż było; po drugie,
humanistyka wymaga reformy; po trzecie, państwo nie może być biernym widzem
zjawisk niekorzystnych. Nie potrafię pojąć, jak można słuchać tej wypowiedzi z
tendencją do nadania jej tylko politycznej treści. Nie zrozumiem nigdy, co jest
w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na
których się zna. W przypadku wystąpienia, o którym tu mowa, mamy do czynienia z
niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu rzeczy. Byłoby doprawdy trudno nie
podpisać się pod znaczną większością tez wygłoszonych przez Magdalenę Gawin.

Wypowiedź pani wiceminister jest pierwszą pochodzącą ze sfer
rządowych dobitną konstatacją o potrzebie rezygnacji z systemu, który próbuje
wymusić dostosowanie funkcjonowania nauk humanistycznych i społecznych do reguł
rządzących naukami przyrodniczymi. Już z tego powodu zasługuje na uwagę.
Znajdujemy się dzisiaj w momencie, kiedy jest możliwa albo poważna korekta
reformy Gowina, albo nawet odejście od niej. A jest to sprawa wielka. Od
środowiska akademickiego wiele tu zależy.

Pozwolę sobie odnieść się do kilku tez Magdaleny Gawin.

Jestem pod tym względem w dobrej sytuacji, ponieważ nikt mi
nie może zarzucić braku publikacji w językach obcych. Ogłosiłem w nich jak
dotychczas trzy książki i około 70 artykułów. Nie trzeba mi tłumaczyć, jak
ważna jest troska o to, aby głos polskiej nauki historycznej był słyszany na
arenie międzynarodowej. Nie każdy jednak temat nadaje się do „sprzedania” za granicą.
Mnie jest łatwiej, bo zajmuję się dyplomacją i stosunkami międzynarodowymi. Ale
to nie znaczy, że badania Iksińskiego np. na temat położenia Kościoła w PRL już
nie są potrzebne, tylko dlatego że publikacja ich wyników na terenie
międzynarodowym byłaby trudniejsza. O umiędzynarodowienie historiografii
polskiej winno się troszczyć państwo polskie, ale nie wolno niczego narzucać
administracyjnymi decyzjami przez przypisanie wysokich wartości punktowych domom
wydawniczym i czasopismom wydawanym po angielsku, a tak po prostu zrobiono. W
czasie kiedy byłem przewodniczącym komisji ministerialnej do spraw
przygotowania propozycji dotyczących liczby punktów dla czasopism w dyscyplinie
historia, pojawiło się stwierdzenie jednego z przedstawicieli uczelni
politechnicznych, które doskonale pokazuje określony sposób myślenia. „Skoro ja
przygotowuję projekty mostów i mogę o tym napisać po angielsku, to historyk też
może opowiedzieć o swoich dociekaniach w tym języku”. Otóż właśnie takie
myślenie należy bezwzględnie zwalczać. To jest chore.

W pełni podpisuję się pod stwierdzeniem profesor Gawin o
grantach. Śmiem powiedzieć, że wszystko, co donioślejsze w polskiej nauce
historycznej, pojawia się jako owoc pracy nie w trybie wykonywania grantów.
Gotowy jestem bronić tej prawdy. Zmarły niedawno profesor Andrzej Walicki,
który nam zostawił kilkadziesiąt wspaniałych książek z zakresu historii idei,
nie korzystał nigdy w życiu z grantu.

To, że nowa edycja krytyczna pism Jana Kochanowskiego nie znalazła dla siebie miejsca w systemie punktowym, jest tak wymowne, iż każde słowo komentarza byłoby zbędne. Pozostaje mi jedynie podziękować prof. Rafałowi Stobieckiemu, że w swojej polemice z Magdaleną Gawin, przypomniał jeszcze o „Polskim Słowniku Biograficznym”. Problem tego monumentalnego wydawnictwa, którego zazdroszczą nam historycy cudzoziemscy, nie polega jednak tylko na nieuregulowaniu kwestii jego finansowania, ale i na tym, że historyk za zamieszczony tam biogram dostanie zero punktów. To właśnie jest przykład patologicznej pomysłowości reformatorów nauki.

Profesor Krzysztof Zamorski, polemizując z Magdaleną Gawin, stwierdza, że jestem drugą obok niej znaną mu osobą, która neguje potrzebę uprawiania historii społecznej. Otóż doszło tu do jakiegoś nieporozumienia. Nikt o zdrowych zmysłach nie postuluje rezygnacji z historii społecznej. Chodzi tylko o dwie rzeczy: Po pierwsze, każdy obszar nauki historycznej jest ważny. Nie ma sensu mówić, że historia społeczna jest ważniejsza od politycznej albo na odwrót. One mają współistnieć i się dopełniać. Tymczasem w niektórych znanych mi środowiskach występuje pogardliwe nastawienie do historii politycznej czy historii idei, które się określa epitetem „tradycyjna”. Po drugie, w badaniach nad II wojną światową niczego nie osiągniemy, sprowadzając to doświadczenie do dziejów społecznych. Tak (z biegiem czasu) powstanie narracja opowiadająca, że Niemcy cierpieli i Polacy cierpieli. Ci pierwsi choćby od nalotów alianckich i wypędzeń. Ci drudzy od Niemców jako okupantów. A przecież ktoś tę wojnę zaczął. Ktoś kierował się określonymi ideami, a one zazwyczaj mają konsekwencje. To trzeba przypominać, oczywiście nie profesorom historii, bo oni to dobrze wiedzą, ale w publicznym dyskursie o przeszłości. Takie też musi być nasze przesłanie adresowane do społeczeństw zagranicznych. Nie postuluję więc zaniechania realizacji pomysłów badawczych z zakresu historii społecznej. Nie czyni tego również Magdalena Gawin.

Nie rozumiem, co złego tkwi w słowach pani wiceminister
kultury o potrzebie badania i mówienia także tego, co nie podoba się w Londynie
czy Paryżu. Czytając wypowiedzi jej polemistów, zastanawiam się, jak
wyglądałyby moje własne publikacje, gdybym nie przestrzegał tej zasady. Zajmuję
się m.in. polityką zagraniczną II Rzeczypospolitej. Chcę przypomnieć zwłaszcza
tym, którzy nie są tego świadomi, że polityka ta w latach 1934–1938 jest
przedstawiana jako niemal sojusznicza w stosunku do Niemiec Hitlera, chociaż to
wierutne kłamstwo. W literaturze historycznej nie do rzadkości należy teza, że
paktu Ribbentrop–Mołotow po prostu by nie było, gdyby tylko Polska nie
przeszkadzała zachodnim aliantom w staraniach o pozyskanie Związku Sowieckiego
przeciw III Rzeszy i wpuściła Armię Czerwoną na swoje terytorium. (Niedawno
napisał tak włoski historyk, pisarz i dyplomata Sergio Romano). Niech to
wystarczy.

Kilka słów teraz na temat stwierdzeń Magdaleny Gawin o
dzisiejszej kondycji nauki historycznej. A zatem czy w badawczym podejściu
historyków polskich do problematyki II wojny światowej mamy przejawy
autocenzury i zaniechania takich czy innych tematów? Jeśli ktoś uważa, że tak
nie jest, warto zauważyć, iż dopiero niedawna publikacja Jochema Böhlera przyniosła
próbę opracowania tak ważnego tematu jak rola członków niemieckiej mniejszości
w zbrodniach na Polakach, i to już we wrześniu 1939 r.

Nie potrafię zdobywać się na łatwe uogólnienia. Niemniej mamy
zjawisko uprawiania historii bez archiwów bądź przy minimalnym wyzyskaniu archiwaliów.
Wcale mi nie chodzi o historyków historiografii, którzy z konieczności
korzystają z akt archiwalnych pomocniczo, gdyż dla nich materiał badawczy
stanowią publikowane prace uczonych tę twórczość analizujących. To też jest
jedna z przyczyn poważnego osłabienia roli historii politycznej w dzisiejszych
naszych realiach. Nie ma sensu domagać się od autorki takiej diagnozy podawania
przykładów, a więc zapewne nazwisk czy tytułów prac. Przecież oczywiste jest,
że chodzi tu o uogólnienie, a nie piętnowanie kogokolwiek po imieniu. Celem
jest pokazanie ogólnej tendencji. Każdy, kto wysłucha wypowiedzi Magdaleny
Gawin, zauważy, że jej stwierdzenie o „zaniechaniu badań” wiąże się z niską
oceną kondycji polskiej historiografii II wojny światowej. Taki ma kontekst.

Bardzo niepokoi próba stygmatyzowania, dostrzegalnego w polemicznych wypowiedziach w związku z wystąpieniem Magdaleny Gawin. Określenie profesor Anny Wolff-Powęskiej „humanista znacjonalizowany” nie tylko jest dość dalekie od elegancji, ale i służy napiętnowaniu tego, do kogo jest kierowane. W tekście, którego tytuł tak właśnie brzmi, spotykamy nawet i takie stwierdzenia: „Nie przyswoiła sobie pani podsekretarz stanu prawdy, że wielu polskich intelektualistów znalazło się w niesłusznych czasach w czołówce naukowych autorytetów, nie tylko Europy, o czym pomarzyć mogą tylko naukowi akolici partii sprawującej władzę”. Nie widzę żadnej „wartości dodanej”, jaka wiązałaby się z taką formą dyskusji.

Przyznam, że nie raziłoby mnie użycie przez kogokolwiek określenia
„unarodowienie” humanistyki, w tym i historiografii. Widziałbym w takim
sformułowaniu kontrpropozycję w stosunku do szumnego hasła
„umiędzynarodowienia” nauki polskiej, którym szermowano w czasie prac nad tzw.
reformą Gowina. Oczywiście skutki tej próby wszyscy widzimy. Rzecz jednak w
tym, że sformułowanie o „unarodowieniu humanistyki” nie znalazło miejsca w
wystąpieniu Magdaleny Gawin. Ono pojawiło się pod piórem Adama Leszczyńskiego z
„Gazety Wyborczej”, który w tym dzienniku zamieścił coś w rodzaju sprawozdania
na ten temat. Oczywiście nie mogę nie dodać, że sprawozdanie to było
tendencyjne.

Kilka słów o autonomii uniwersyteckiej. To niezmiernie ważna
sprawa. Autonomia – zgodnie z wzorcem niemieckim, bo z stamtąd do nas ta idea
przyszła – to system, który ma na celu zagwarantować swobodę dociekań
badawczych i publikowania ich wyników. Wszystko inne jest rzeczą wtórną, a co
do szczegółowych rozwiązań mamy rozmaite ustawodawstwa państw europejskich.
Mianowanie profesora na każdą katedrę uniwersytecką wymagało w II
Rzeczypospolitej decyzji Rady Ministrów, a więc ciała par excellence politycznego (także przed majem 1926), chociaż
przepisy konstytucji gwarantowały autonomię szkół wyższych. W Niemczech i
dzisiaj profesorów powołują rządy w poszczególnych landach. Co do jednego
jestem pewien. Otóż nie może być tak, że państwo jako bezczynny widz przygląda
się na przykład represjonowaniu przez władze danej uczelni kogokolwiek za
poglądy.

Silny mój sprzeciw budzi taki oto dyskurs, który sugeruje
konieczność niewolniczego przyjmowania wszystkiego, co idzie do nas z Zachodu.
Każdego, kto odważy się zgłosić w tej sprawie jakiekolwiek wątpliwości,
piętnuje się z całą stanowczością jako tego, kto wyprowadza Polskę z Europy.
Otóż rozwój występuje raczej wtedy, kiedy płynące z zewnątrz treści (idee, inspiracje,
rozwiązania) poddajemy krytycznej selekcji, przyjmując jedne, a odrzucając
drugie. To nie działa jako dogmat…

Z uznaniem przyjmuję, że wszyscy polemiści Magdaleny Gawin
afirmatywnie odnoszą się do jej konstatacji o zgubności parametryzacji
punktowej w naukach humanistycznych, a profesor Piotr Majewski podkreśla, że to
„droga donikąd”. Trzeba jednak pamiętać, że „dobrodziejstwo” to zafundowała nam
Platforma (tzw.) Obywatelska. Premierem rządu był wówczas Donald Tusk. Minister
Jarosław Gowin patronował tylko „twórczej” modyfikacji tego systemu.

Podsumowuję. Z takimi czy innymi sformułowaniami Magdaleny
Gawin mógłbym dyskutować. Są i takie, których raczej bym nie użył. Jej
wystąpienie rozumiem jednak jako zaproszenie do przemyśleń nad wielkim
pytaniem, co dalej z polską humanistyką i historiografią. Niestety dało ono asumpt
tylko do dyskusji, ale raczej zastępczej. Chodzi w niej o bicie na alarm, że
rząd chce zniweczyć wolność nauki i wszystko poddać swojej polityce. Zamiast
tego wszystkiego skupmy się na tym, co jest sprawą wagi najwyższej. Chodzi o
racjonalny plan „reformy reformy”. Celowo używam tego Ratzingerowskiego
sformułowania. Potrzebny jest plan korekty tego wszystkiego, co przyniosła nam
tzw. konstytucja dla nauki. O szczegółach moich przemyśleń tutaj nie piszę.
Zrobię to w innym miejscu.


korekta językowa: Beata Bińko