GRZEGORZ MARZEC
Instytut Badań Literackich, Polska Akademia Nauk
Biedny Kochanowski
Instytut Badań Literackich PAN powinien się chyba cieszyć ze wzmożonego zainteresowania, jakie towarzyszy edycji krytycznej pism Jana Kochanowskiego. Szkoda jednak, że tego zainteresowania Kochanowski nie zawdzięcza swojej randze literackiej i roli w rozwoju nowoczesnej polszczyzny, poeta jest tu bowiem jedynie narzędziem do zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Jako zastępca dyrektora IBL PAN ds. naukowych chciałbym odnieść się do tych uwag i uporządkować fakty.
Bohaterem swoich tekstów uczynił Kochanowskiego, a także sam instytut profesor Wojciech Wrzosek w artykule Gdzie tu skandal?, ale też, raczej pobocznie, w polemice z profesorem Markiem Kornatem pt. Nie czas na gesty kurtuazji. Trochę, przyznam, dziwi ta gorąca potrzeba objaśniania, że zespół przygotowujący wydanie sejmowe dzieł Kochanowskiego nie został zlikwidowany i że wydanie to niebawem ukaże się w całości, w głównej mierze dzięki grantom NPRH, ponieważ w portalu ohistorie.eu informował o tym już wcześniej dyrektor IBL PAN profesor Mikołaj Sokołowski w swojej Pochwale humanistyki policentrycznej. Być może profesor Wrzosek tekstu tego nie czytał lub nie doczytał, co potwierdzałoby krytykowaną przezeń tezę profesora Kornata, że zajęliśmy się dyskusją zastępczą, która w gorączce polityzacji przesłania nam to, co istotne.
Zacznę więc od garści informacji. Instytut Badań Literackich zdecydował w ostatniej dekadzie o reaktywowaniu niedokończonej edycji dzieł wszystkich Kochanowskiego, rozpoczętej uchwałą sejmu z roku 1978. Z różnych względów wydanie to zostało wstrzymane po wydaniu zaledwie kilku tomów. Gdybyśmy decyzji o wznowieniu nie podjęli, Kochanowski nadal po blisko 500 latach nie miałby wydania swoich dzieł. To tak, jakby w krajach anglojęzycznych nie było Szekspira.
Finansowanie, obejmujące zarówno wznowienie wydanych już tomów, w identycznej szacie graficznej, jak i opracowanie i wydanie tomów kolejnych, uzyskaliśmy dzięki dwóm grantom NPRH. Pierwszy z nich, realizowany w okresie 11 września 2013 – 10 marca 2019 (umowa nr ODW-0005/NPRH2/H11/81/2013, nr rejestracyjny projektu 11H 12 0111 81), uzyskał finansowanie w wysokości 2 200 000 PLN. Proszę jednak zauważyć, że we wniosku wystąpiliśmy o 8 656 350 PLN, a zatem otrzymaliśmy jedynie 25% wnioskowanej kwoty. W tym sensie słuszna była uwaga pani minister Gawin, że Kochanowski nie uzyskał finansowania na poziomie koniecznym do realizacji zadania. Z tego powodu, by w ogóle edycję dokończyć, niezbędny stał się drugi wniosek, na część projektu realizowaną w okresie 14 grudnia 2018 – 13 grudnia 2023 (umowa nr 0246/NPRH7/H11/86/2018, nr rejestracyjny projektu 11H 18 0246 86). Tym razem uzyskaliśmy 1 790 520 PLN, a zatem sumarycznie obie kwoty stanowią niecałą połowę pierwotnie wnioskowanej sumy, przez co, nawiasem mówiąc, zespół redakcyjny zmuszony był do przeprowadzenia znaczących cięć budżetowych. Natomiast niepopartą żadnymi dowodami uwagę profesora Wrzoska, że mieliśmy tu do czynienia z „pseudokonkursem” albo że instytut pieniądze na Kochanowskiego traktuje jako „stałą dotację”, pozostawiam już do oceny samym czytelnikom.
W obu przypadkach kierownikiem grantu był i nadal jest profesor Andrzej Dąbrówka. Trudno powiedzieć, skąd w tekście profesora Wrzoska jako kierownik grantu pojawia się profesor Jacek Kopciński, który jako badacz zajmuje się dramatem współczesnym; być może dlatego, że ma własny grant NPRH, bynajmniej niepoświęcony Kochanowskiemu. To, na co szczególnie jednak chciałbym zwrócić uwagę, to fakt, że edycja dzieł Kochanowskiego, choć koordynowana przez IBL, jest przedsięwzięciem ogólnopolskim, którego wykonanie nie byłoby możliwe bez udziału badaczy z różnych krajowych ośrodków uniwersyteckich, w tym bez ważnego udziału pracowników UAM (informacja specjalnie dla profesora Wrzoska). W pierwszej części projektu mieliśmy 51 wykonawców, z czego 43 spoza instytutu; w drugiej, która ciągle trwa, na 9 wykonawców merytorycznych aż 7 jest spoza IBL; liczbę właściwych wykonawców projektu będzie można przedstawić dopiero po zakończeniu grantu, ale z pewnością proporcje będą podobne. Instytut Badań Literackich od lat z powodzeniem współpracuje z uniwersytetami, poczytując sobie tę współpracę za zaszczyt, a jednocześnie za rzecz przynoszącą korzyść wszystkim instytucjom biorącym udział w projektach, na różnych zresztą poziomach. Podobnie jest w przypadku innych realizowanych w instytucie grantów edytorskich, np. Biblioteki Pisarzy Polskiego Oświecenia i Biblioteki Pisarzy Staropolskich, czy uzyskanego nie tak dawno grantu na opracowanie dzieł zebranych Elizy Orzeszkowej. Przekonanie, że instytut byłby w stanie samodzielnie zrealizować tak wielkie projekty naukowe i edytorskie, bez należytego udziału i wsparcia specjalistów z całego kraju, byłoby z naszej strony niewybaczalną megalomanią.
Biedny ten Kochanowski, i nie dlatego nawet, że ciągle na to całościowe wydanie czeka, ale dlatego że jego finansowanie dyskredytuje się, jak robi to profesor Wrzosek, jako niezwiązane z nauką i procedurami naukowymi. Mnie osobiście nie przeszkadzałoby, gdyby finansowanie to pochodziło z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet innych źródeł, nie ulega jednak wątpliwości, że NPRH, który jest programem bardzo potrzebnym, co więcej – w moim przekonaniu powinien być rozwijany, powstał m.in. z tego względu, by takie inicjatywy jak Kochanowski, rzecz jasna po przeprowadzeniu stosownej procedury konkursowej, wspierać. To, że w NPRH istnieje moduł „Dziedzictwo narodowe”, uważam zresztą za mocną stronę NPRH, a nie słabość. Takich rzeczy NCN raczej nie sfinansuje.
Wszelako sugerowanie, że wydanie dzieł Kochanowskiego to jedynie coś w rodzaju upowszechniania dziedzictwa i kultury, dalekiego od procedur naukowych, budzi mój wewnętrzny sprzeciw, w którym, jak wierzę, nie będę osamotniony. Nowoczesne edytorstwo jest jednocześnie teorią i praktyką naukową, mającą zarówno rozległy stan badań, jak i liczne metodologie. Jednocześnie badania krytyczne, krytyka tekstu czy tak zwane badania genetyczne należą do najlepiej rozwijających się obecnie teorii badawczych. Przypomnę tylko, że w XX wieku jednym z fundamentalnych pytań, na które do dziś udziela się różnych odpowiedzi, a które determinuje sposób podejścia do danego materiału, jest pytanie: czym albo co to jest tekst? Każdy profesjonalny edytor musi w rezultacie dysponować nie tylko rozległą wiedzą historyczno-kulturową (np. o czasach Kochanowskiego), ale też uczestniczyć w naukowej debacie z pogranicza tych różnych dziedzin tekstologicznych, tak jak profesor Dąbrówka jest zarówno znakomitym specjalistą w zakresie literatury średniowiecza i renesansu, jak i m.in. znawcą niemieckiego konstruktywizmu, a przede wszystkim twórcą konstruktywistycznej teorii cywilizacji przednowoczesnej, choć, o ile mi wiadomo, nie narzuca on zespołowi badawczemu swojego stanowiska tekstologicznego i myśli o sobie, pewnie zbyt skromnie, jedynie jako koordynatorze całego przedsięwzięcia.
Żeby więc ukończyć aktualne w danym czasie wydanie krytyczne czyichś dzieł, trzeba wpierw odpowiedzieć na aktualne pytania naukowe. Jestem przekonany, że nikt dzisiaj nie wydałby dzieł Juliusza Słowackiego w taki sposób, w jaki zrobił to w swojej fundamentalnej przecież edycji Juliusz Kleiner, co w szczególności odnosi się do rękopisów tekstów niewydanych za życia poety, będących raczej szkicami czy projektami tekstów, które zdaniem dzisiejszych badaczy uzyskały u Kleinera postać, jakiej nie mógł pomyśleć sam Słowacki. Do tego dochodzi rozwijająca się dziedzina humanistyki cyfrowej, mocno obecna również w IBL, gdzie mamy Centrum Humanistyki Cyfrowej, która wprowadza do edytorstwa zupełnie nowe konteksty i dylematy teoretyczne, a także nowe możliwości, bo przecież nie chodzi w humanistyce cyfrowej o to, by w Internecie umieścić plik pdf zrobiony na podstawie papierowego wydania tekstu. Wreszcie samo wydanie sejmowe Kochanowskiego, będące częścią Biblioteki Pisarzów Polskich, rodzi specyficzne problemy edytorstwa naukowego, ponieważ jest silnie oparte na materialnym konkrecie, jakim są starodruki i rękopisy, reprodukowane w każdym tomie w postaci fototypii, dzięki czemu każdy czytelnik, a w szczególności kontestator naukowości edytorstwa naukowego może na własne oczy dostrzec różnicę między skanowaniem i prostym upowszechnianiem a opracowaniem o charakterze naukowym, tak by nieczytelny rękopis lub starodruk gotykiem móc odczytać, a co dopiero zrozumieć. Chyba że krytycy edytorstwa, odsyłający Kochanowskiego z Biblioteki Pisarzów do gminnego bibliobusu, są tak pojętni, że nierozstrzygnięte nieraz polemiki między filologami o ścisłe znaczenie pewnych wyrażeń czy zwrotów uważają za bezsens, bo wiedzą wszystko. To, że profesor Wrzosek faktów tych nie zauważa, rozumiem w każdym razie i w pełni życzliwie jako przejaw jego braku rozeznania w edytorstwie naukowym (którym i ja się nie param), nie zaś jako przejaw złej woli, której nie śmiałbym nawet zakładać, a która byłaby np. nakierowana na to, by NPRH finansował jedynie granty historyczne, do tego naukowe w bardzo wąskim sensie, natomiast pozostali, np. literaturoznawcy, powinni szukać szczęścia gdzie indziej, choćby w MKiDN.
Zresztą edytorstwo źródeł historycznych, a więc na polu profesora Wrzoska, jest również zajęciem naukowym, nie zaś popularyzacją. Nikt nie spodziewa się, że wydania łacińskojęzycznych pomników dziejowych w rodzaju „Monumenta Poloniae Historica” trafią pod strzechy i do domów kultury. One mają trafić na warsztat naukowców, aby dopiero po zdobyciu jak najlepszej wiedzy o treści źródła tworzyli jego interpretacje i wykorzystywali ją w swoich opracowaniach, w tym podręcznikach szkolnych. Wielu historyków poświęciło życie takiej pracy, że wspomnę o Brygidzie Kürbis, o której pamiętają uczniowie z Poznania, organizując seminaria jej imienia.
Mówienie, że edycje krytyczne czyichś pism przynależą bardziej do sfery kultury niż nauki, to zarazem argument nader popularny, ale słyszany głównie albo ze strony laików, albo niektórych przedstawicieli nauk niehumanistycznych. W ustach humanisty staje się bronią obosieczną. Mógłbym tu podać cały łańcuszek nazwisk przedstawicieli nauk technicznych i ścisłych, którzy uważają, że cała humanistyka to właśnie kultura (nie „science” w rozumieniu anglosaskim). Że zatem jej naukowość jest naukowością pozorną, jej metodologie są pozornie metodologiczne, a jej problemy są pozornie sproblematyzowane. Że należałoby więc nie tylko literaturoznawstwo (nadużywające członu „znawstwo”), ale CAŁĄ humanistykę przenieść do departamentu kultury, w tym teorię i metodologię historii, uprawiane przez profesora Wrzoska, które z tego punktu widzenia są tylko teoretycznie teoretyczne i teoretycznie metodyczne.
Ale to już zostawiam na boku, trzymając mocno kciuki, by nie tylko pod naukową strzechę trafiły już niebawem gotowe dzieła Jana z Czarnolasu.
Korekta językowa: Beata Bińko