Co z humanistyką w Polsce? Zakończenie debaty

Co z humanistyką w Polsce? Zakończenie debaty

Szanowni Państwo!

Kończymy
zainicjowany przez portal ohistorie.eu cykl dyskusyjny w związku z pomysłami na
przyszłość nauk humanistycznych w Polsce wyartykułowanymi w dniach 9–11 października
2020 r. podczas zorganizowanego przez rządzący obecnie obóz „zjednoczonej
prawicy” kongresu „Polska Wielki Projekt 2020”.

Przypomnijmy, jeden z paneli, zatytułowany „Współczesne uniwersytety: stan wolności akademickiej”, został poświęcony problemowi wolności badań naukowych na uniwersytetach w Polsce i na świecie. Naszą uwagę zwróciło wystąpienie pełniącej aktualnie obowiązki wiceministry w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego w rządzie „zjednoczonej prawicy” dr hab. Magdaleny Gawin. Profesor Magdalena Gawin, z wykształcenia historyczka [do niedawna pracująca naukowo w swojej dziedzinie], podczas panelu przedstawiła swoje zapatrywania  na temat wolności badań naukowych w Polsce oraz naszkicowała pewną wizję przyszłości polskiej humanistyki, ze szczególnym wyróżnieniem dyscyplin takich jak historia i literaturoznawstwo. O ile niektóre idee zawarte w wystąpieniu dr hab. Magdaleny Gawin można interpretować jako rozsądne, o tyle pozostałe jawią się jako nieoczywiste, niepokojące i kontrowersyjne.

W dyskusji
wzięło udział kilkanaście osób – znakomitych historyczek i historyków, którzy
na łamach portalu podzielili się swoimi przemyśleniami na temat wizji
przyszłości humanistyki w Polsce zaproponowanej na kongresie.

W tym miejscu
chcielibyśmy gorąco podziękować wszystkim Autorkom i Autorom: prof. Marcinowi
Kuli, prof. Rafałowi Stobieckiemu, prof. Krzysztofowi Zamorskiemu, prof. Annie
Wolff-Powęskiej, prof. Mikołajowi Sokołowskiemu, prof. Krzysztofowi
Brzechczynowi, prof. Markowi Kornatowi, prof. Annie Zielińskiej, prof. Janowi
Pomorskiemu, prof. Grzegorzowi Marcowi, prof. Mariuszowi Mazurowi, prof.
Wojciechowi Wrzoskowi za niezwykle interesujące i inspirujące do refleksji komentarze
oraz polemiki.

Chcielibyśmy
również podziękować wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom za lekturę oraz
publikowane na Facebooku komentarze do zainicjowanej przez portal debaty.  

Zaangażowanie w debatę tak wielu znakomitych badaczek i badaczy oraz pozytywna reakcja na nią środowiska akademickiego pokazują, że dyskusja na temat przyszłości humanistyki w Polsce w obrębie wspólnoty naukowej jest potrzebna. Mamy nadzieję, że takich debat będzie więcej i legną one u podłoża konstruktywnych działań. Z naszej strony możemy zadeklarować, że dyskusje poświęcone roli nauk humanistycznych we współczesnym świecie i w przyszłości będziemy konsekwentnie inicjować. Równie konsekwentnie będziemy krytykować próby upartyjniania i ideologizowania nauk humanistycznych, ograniczania wolności badań oraz ingerowania w autonomię uniwersytetów.

Redakcja portalu: ohistorie.eu

Lublin, grudzień 2020r.




Korekta językowa: Beata Bińko




Sukienka z fastrygą źle leży

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin. Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt”

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historyczny, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Sukienka z fastrygą źle leży

(Odpowiedź na reakcję na moje teksty publikowane przez ohistorie.eu zastępcy dyrektora ds. naukowych Instytutu Badań Literackich PAN profesora Grzegorza Marca)

Przykro mi, że tak mało krytycznego namysłu poświęcono sprawom, które poruszam. Myślałem, że nie zasługuję na nonszalanckie potraktowanie[1]. Ufam, że dla mojego środowiska będzie to i tak przejaw słabości dyrekcji IBL PAN. Protekcjonalne argumenty ad hoc, szarże retoryczne w strefy marginalne i tyrady na tematy dowolne oraz nachalny PR formułuje profesor Grzegorz Marzec.

Byłbym wdzięczny czytelnikowi, aby wyrobił sobie zdanie po przeczytaniu tekstów stron polemizujących. Nie sposób przytaczać argumentów w całości.

***

W pierwszych kilkunastu zdaniach profesor Marzec ustala, co jest celem moich bodaj dwóch tekstów. Przemyka trafnie obok opinii, że moim celem jest dyskredytacja Magdaleny Gawin. Ciepło, blisko, profesorze.

Jeśli tak, to w czym przeze mnie ucierpiał Kochanowski? Kochanowski to współtwórca polskojęzycznej kultury narodowej, napisałem. To moje prywatne określenie jest uchybieniem? IBL je krytykuje? Nie. Passus żartobliwy o tym, że grant powinien otrzymać Mistrz z Czarnolasu? Ja nie z poety przecież, jeno z dziecinad Magdaleny Gawin dworuję.

Bohaterem moich tekstów nie jest Jan Kochanowski, tytułowy „biedny Kochanowski”. Do „zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin”, jak zauważa Marzec, nie używałem ani Kochanowskiego, ani jego twórczości, ani legendy Jana z Czarnolasu. Wystarczyły mi swawole samej wiceminister.

„Biedny Kochanowski”. Gdzie on okazał się pokrzywdzony? Przez kogo? Pominięty przeze mnie? Przez profesor Gawin? Także nie. Spodziewał się IBL, że krytykując profesor Gawin za trywialne eksklamacje na temat nieprzyznania grantu na sejmowe wydanie Dzieł wszystkich, wypowiem się długo i kompetentnie o roli dziejowej Jana z Czarnolasu? Uronię łzę, wspominając treny? Kochanowski nie jest przedmiotem moich pretensji poznawczych ani przeżyć artystycznych. „Biedny Kochanowski” to gimnazjalny chwyt polemiczny Grzegorza Marca.

Krytykowałem wytrwale wiceminister Magdalenę Gawin. Gdyby tego rodzaju opinie wygłoszono o grancie poświęconym wydaniu dzieł innej legendy kultury polskiej lub o jakimkolwiek grancie, to także bym je skrytykował. Nic mi, profesorze Marzec, do Kochanowskiego i jego dzieła. Wszystko, co osobiście o mistrzu z Czarnolasu wypowiedziałem, to tylko słowa respektu. Gdzie tu w moim utworze Kochanowski? Odgrywa wyłącznie rolę statysty. W tekście profesora Marca zaś ma rolę tytułową, choć może nie pierwszoplanową. Czy tytuł mój: Gdzie tu skandal, wywołuje Jana z Czarnolasu? Czy wskazuje zespół, który otrzymał grant? Doprawdy?[2]

***

Dowiodłem, przytaczając ówczesną stronę Instytutu Badań Literackich, jak i Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki, że finansowanie na sejmowe wydanie… przyznano, zarówno w 2012, jak i 2018 r., a więc finansowanie kontynuowano w listopadzie 2020 r., w którym wygłaszała swoją wypowiedź Magdalena Gawin. Nie wiedziałem, że wniosek IBL opiewał na kwotę grubo ponad, jak twierdzi Instytut, 8 mln. Strona Instytutu donosi o tym od niedawna[3]. Magdalena Gawin także nie powiedziała, że IBL otrzymał jedynie część wnioskowanej kwoty[4]. Ogłosiła, że nie otrzymał finansowania i że to skandal… Nic tu w istocie sprawy nie zmienią zasłony dymne czynione dla niej przez gremia kierownicze IBL. Czy mam przyjąć, że gdy ogłaszała, iż nie przyznano finansowania, chodziło Magdalenie Gawin o dorzucenie pieniędzy do kwoty przyznanej? Pani minister chodziło w końcu 2020 r. o kontestowanie decyzji z 2013, czy może z 2018 r.? To są bowiem lata, kiedy przyznawano granty/dotacje na kontynuowanie wydań sejmowych wszystkich Dzieł… Dzisiaj, w listopadzie 2020 r., wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego donosiłaby o skandalu z 2018 r.?

Zauważmy, że ani Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, ani też Instytut Badań Literackich po poinformowaniu przez panią minister rządu RP o skandalu, nie zająknęły się w sprawie. Nawiasem mówiąc, publiczna krytyka decyzji agendy rządowej, w której ramach działa jakoby suwerenna komisja, jest dodatkową żenadą wiceminister Magdaleny Gawin. Jeśli coś byłoby nie tak w sensie prawnym, proceduralnym, merytorycznym, to stronie wnioskującej przysługuje odwołanie. Publiczne lamenty ze strony rządu, który tę agendę powołuje i nadzoruje, to dobry pomysł? Na pewno nie czyni się tego w trybie publicznej kontestacji jej jednostkowej decyzji. Nacisk, rodzaj protekcji? Raczej dziecinada[5].

Czy IBL odwołał się od decyzji NPRH? Skoro NPRH, jak uważam, zdegradował wniosek Instytutu, to czy IBL zakwestionował drastyczne umniejszenie kosztorysu? NPRH zakwalifikował wniosek, ale zmiażdżył kosztorys? W jakiej procedurze? W jakim sensie wniosek ten został uznany za zasadny?[6] Mniej niż połowicznie? I nadal w rankingu był wysoko? Zespół organizowany przez IBL podjął się realizacji zadania po przyznaniu drastycznie zredukowanych kosztów jego wykonania? Czy IBL złożył odrębny wniosek o dodatkowe pieniądze? Czy to nie jest de facto krypto-dotowanie, profesorze Marzec? To jest tryb konkursowy?

Wbrew gołosłownym protestom dyrektora Marca przyznano mi rację, że finansowanie to, przynajmniej to z 2013 r., to tak naprawdę komisyjna dotacja. Do dotacji przyznaje się NPRH z 2018 r. Procedura jak za PRL.[7] Zachowano zadanie o Wydaniu Sejmowym wszystkich dzieł…, podzielono strumień pieniędzy na powolne kapanie przez filtr komisji NPRH i udaje się, że to nie jest dotacja, lecz konkurs. Czy to jest konkurs na realizację konkretnego wniosku z konkretnym kosztorysem? Czy to procedura częściowego dotowania, zmiana treści wniosku, w tym zakresu zadań i kosztorysu przez komisję NPRH, w trakcie rozpatrywania wniosku, po jego złożeniu? Czy może ze strony IBL jest to „zanęcanie” NPRH, aby dawał co jakiś czas dotacje na wieloletnie przedsięwzięcie? IBL nie dostrzega, że NPRH zmienia warunki konkursu, zamienia je, uzurpując sobie prawo zmiany wniosku, degradując kosztorys i tym samym zadania przewidziane w projekcie, w trybie dyktatu, nakłania do udawania, że to jest ranking wniosków, choć jest to raczej „co łaska” niż rozpatrywanie wniosku na finansowanie zadania w określonej kwocie kosztorysowej (patrz FA, od 7-12, 2014 r.).

W chwili gdy wiceminister rządu RP ogłaszała światu skandal w agendzie rządowej dotyczący finansowania w jednej z najbardziej prominentnych agend Akademii Nauk, nikt się nie odzywa? Ani profesor Mikołaj Sokołowski, dyrektor IBL, nazajutrz nie wygłosił oświadczenia, dementując, wyjaśniając, biadoląc nad losem biednego Kochanowskiego, że został wplątany w skandal… Nie nakazał nawet poprawić strony internetowej. Ani kilkanaście dni później dyrektor Sokołowski, który wypowiadał się na tematy podjęte przez Gawin, promując natrętnie swój Instytut, napomykając o Janie Kochanowskim w kontekście prac IBL, nie wspomniał o tzw. skandalu w związku z nieprzyznaniem finansowania przez NPRH, ani jeszcze kilka dni później, gdy występował w polskim radiu w roli uzdrowiciela humanistyki polskiej u boku profesor Gawin. To już jakaś komitywa?[8]

Czy milczenie na temat absurdów sekty reformatorskiej reżimu to są kanony krytyki, jakie lansuje Instytut? Dyrekcja IBL wprowadzi segregację instytutową do komisji dyscyplinarnych akademii? Będzie zwalczać to i tamto? Zrezygnuje z grantów takich to i takich? Nie zgłasza kolejnych wniosków na finansowanie studiów nad płcią, „genderami” i innymi bliźnimi studies? A może w ogóle zrezygnuje ze studiów nad dziejami/wizerunkami literackimi kobiet, skoro – jak się dowiadujemy – nie były jakoś wyjątkowo dyskryminowane, gdyż mężczyźni też podlegali dyskryminacji, obowiązywało bowiem „samodzierżawie carskie”? Boję się o grant „Eliza Orzeszkowa…” Trzeba będzie go zarzucić, ponieważ status kobiet to sprawa rodzinna. Maria Curie przestanie być Skłodowską, tak jak Chopin zostanie Francuzem, bo ta jego część duszy nie mogła być polska, tak jak jego polonezy okażą się française’ami. To będzie dostatecznie po linii Magdaleny Gawin? To popieracie, milcząc? Ja jestem w swych poglądach waszym oponentem? W których kwestiach? Jestem przeciwko publikowaniu Kochanowskiego? To nie tylko nieprawda, to wręcz nieprzyzwoite. Uważam, że jak dostaniecie stałą dotację na Jana z Czarnolasu od Gawin, to wykonacie lipę? Tak odczytujecie moje słowa?

Ja uważam, że IBL jest jedną z najlepszych humanistycznych placówek naukowych w Polsce.

Przy okazji: ani profesor Włodzimierz Bolecki, szef NPRH, prominentny pracownik IBL, ani rzecznik prasowy Programu, jeśli taka funkcja istnieje, nie odezwali się w sprawie ich jakoby skandalicznej decyzji, np. w duchu: w NPRH przyznaje się finansowanie na podstawie recenzji i opinii komisji, wedle zasadniczo jawnych kryteriów formalnych i reszty decyzji arbitralnych komisji, niejawnych sił wpływu, która to komisja często ma w nosie recenzje powołanych przez siebie recenzentów… Przepraszamy, tak wiceminister kultury… ma rację, Kochanowski wielkim poetą był, zrzucimy się ze swoich od swoich w NPRH i dorzucimy parę milionów na Kochanowskiego, tym bardziej że to będzie na rzecz placówki, w której pracuje nasz przewodniczący[9]. A może inaczej, niż tu ironizuję, np. tak: w sprawie rzeczonego grantu tak suwerennie zdecydowała komisja. Jeśli wpłynie odwołanie ze strony wnioskodawcy, zostanie ono, jak każde, starannie i w terminie rozpatrzone[10]. Ale nic z tego… Powiedzieliście, panowie, pani wiceminister, że nie potraktowaliście jej dictum poważnie? To jej wystąpienie było w ramach podsłuchanej prywatnej imprezy? Czy może raczej w propagandowym oknie władzy, na „kongresie” reżimowych i kolaborujących z nimi ludzi? Czy mamy rozumieć, że wasze milczenie w sprawie tez zwiastujących reformę reformy – jak zamysły władzy określił profesor Marek Kornat[11] – jest wyrazem zgody na szkicowane już jej cele?

***

Uporządkować sprawę i fakty – jak deklaruje dyrektor Marzec, może ktoś, komu się chce czytać ze zrozumieniem, sięga do źródeł i nie ma problemu z określeniem, o czym tekst jest. Dyrektor Marzec i jego inspiratorzy nauczyli się nonszalancji wobec krytyki i instynktownie lub świadomie podłączają się pod siły przewodnie narodu, panowanie dobrej zmiany. Tam dla nich jest dobro Instytutu i nasze wspólne?

Tyle tu widać. Ani razu mi nie przyznają racji w moim klinicznym wywodzie o tzw. skandalu. Do tego stopnia to byłoby im niewygodne, że wekslują sprawę w stronę biednego poety i wmawiania mi dziecka w brzuch. Grzegorz Marzec założył, że muszę mieć mniejsze rozeznanie w sprawach, mniej rozumu, bo on sam jest dyrektorem w IBL?

W niczym mi panowie dyrektorzy nie zaciemnili ignoranckiej i groźnej w skutkach tyrady wiceminister rządu RP. Co więcej, dali mi panowie szansę na kolejne negliżowanie Magdaleny Gawin i rządowych zamysłów. Nie przyznają, że mam rację. Przyznają jednak, że dezawuuję, więc przynajmniej rozpoznają skutki mojej argumentacji.

Czyżby już takie mieli zaplanowane interesy, że nawet nie uznają innych faktów? Programowo demonstrują nierozumienie, o co mi chodzi, bo musieliby narazić na szwank interesy Instytutu? Myślą, że obstawiają dwa konie? To nieprawda, siedzą już po damsku na jednym z nich. Gra na dwa konie wymaga większej finezji, przynajmniej świadomości, że trzeba zaspokoić inny elektorat myśli niż tylko sojuszników ministra Czarnka i minister Gawin.

Niestety, koledzy z IBL nie wiedzą, że i tak reżim, jeśli przeprowadzi zamysły ministra, wice-minister, doradców w rodzaju profesora Legutki, pieszczoszków reżimu typu profesora Kornata, to w NPRH, IBL, NCN… będzie dowodził ktoś inny, a wydawać będzie tylko wybrane i tylko polskie fragmenty Kochanowskiego IPN. Te po łacinie uzna za obce.

Taka postawa polemiczna wobec mnie jest albo radykalnym niezrozumieniem czyjegoś tekstu, albo świadomym ściemnianiem w sprawie. Doprawdy aż tak podobał się dyrektorom IBL wywód pani wiceminister i zaimponował passus o skandalu, że występujecie w obronie dezawuowanej profesor Gawin? A może ona sama się skompromitowała? A może w panów profesorów pojęciu nikt nigdy się nie kompromituje? Nikt nigdy nie jest ignorantem, bo jesteście za pluralizmem w humanistyce? A może ja jestem ignorantem, skoro zaufałem danym zaczerpniętym ze strony Instytutu, czy może po prostu pomyliłem się w sprawie o wymiarze skrajnie nominalnym? To jest wyłącznie powód do sprostowania. Potrzebne tu wydziwianie?[12]

Trudno zrozumieć, jak można nie dostrzec, że tematem mojego wywodu było pochopne określenie przez Magdalenę Gawin mianem skandalu sytuacji, która nie zaistniała, oraz powodów, dla których skandalem – w jej mniemaniu – było owo domniemane zdarzenie?

Wykazałem, moim zdaniem, pochopność opinii o skandalu, trywialność uzasadnienia i niestosowność komunikatu, który zadekretowała wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego. W żadnym razie bohaterami mojej interpelacji nie byli Instytut Badań Literackich ani Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, ani Jan Kochanowski, ani jego dzieło i twórczość. Twórcami problemu, jaki ma zastępca dyrektora ds. naukowych IBL, są Magdalena Gawin i profesor Sokołowski, który uwikłanie w skandal jako strona względnie bierna zawdzięcza nie mnie, lecz koleżance historyczce.

Dyrektorzy IBL nie zdołali też dostrzec sensu wypowiedzi Magdaleny Gawin nie tylko już wtedy, gdy wybrzmiała, ani gdy stała się bohaterką mojej opowieści pt. Gdzie tu skandal?. Wyłączną skandalistką jest bowiem Magdalena Gawin, gdyż to ona uznała za skandal sytuację, do jakiej w ogóle nie doszło, mało tego, przytoczyła kompromitujące powody, dla których owo zdarzenie nazwała skandalem. Ten tekst to kontynuacja moich analiz wypowiedzi pani wiceminister z poprzedniego artykułu, pt. Tym razem nam się nie upiecze.

Gorącą potrzebę objaśniania, że zespół IBL nie został zlikwidowany – konfabuluje o mnie Grzegorz Marzec. Problem istnienia albo nieistnienia zespołu przygotowującego wydanie sejmowe dzieł wszystkich… nie był przeze mnie poruszany (raczej napomknął w tej sprawie, dla mnie niejasno, dyrektor IBL).

Wszelkie moje opinie prowadzą do wniosku, że – po pierwsze – prace te jako wieloletnie a dotyczące całości dorobku mistrza z Czarnolasu powinny być finansowane w kluczu: Sejm, Ministerstwo Kultury i Sztuki/Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego/IBL PAN. Ta ścieżka została wskazana w uchwale sejmu z 1978 r. To Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk ma wszelkie racje, aby koordynować zespół polski, międzynarodowy, aby zrobić i badania porównawcze, wzorcowo oraz z uwagi na wymagania współczesnej recepcji i edycji. „Sejmowe” powinno oznaczać priorytetowe państwowo. A nie tylko sejmowe. Zmiana sposobu realizacji uchwały sejmowej powinna być wprowadzona aktem normatywnym. Po drugie, okoliczność, że w moim przekonaniu, także ze względu na punkt pierwszy, wszelkie tego rodzaju wieloletnie prace podstawowe dla dziedzictwa narodowego (państwa, narodu, społeczeństwa, kultury, języka…) powinny otrzymywać finansowanie stałe/statutowe, nie znaczy – jak dla Grzegorza Marca, że byłyby to prace „nienaukowe”. Przeciwnie, naukowe, ale z pełnym kontekstem kulturowym dzieła Jana z Czarnolasu i innych wybitnych twórców. Co więcej, z tej oczywistości wynika ewolucja programu NPRH ku subprogramowi „dziedzictwo”, który jest de facto dotowaniem.

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego finansuje agendy i przedsięwzięcia naukowe. Szczytem pomysłowości Grzegorza Marca jest imputowanie mi, że gdyby sponsorem było MKiDN, jak postuluję, byłoby to przedsięwzięcie nienaukowe. Tu aby nie strzępić języka, odsyłam do moich tekstów. Czy IBL na zlecenie ministerstwa pani Gawin robiłby z Janem z Czarnolasu co innego niż to, co współczesna, w tym najnowsza, sztuka wydania krytycznego nakazuje? Gdyby jednak przy okazji IBL pokazał – w sposób profesjonalny wykorzystując światowe osiągnięcia, a nie amatorskie pobożne intencje, jak to często bywa – jak popularyzować wśród młodzieży dzieła pochodzące z odległych czasów, to nie zaszkodziłoby w niczym uczonym i nowoczesnym wydaniom krytycznym.

Uważam, że rudymentarne prace nad krytycznym wydaniem… powinny być stale, bezpiecznie finansowane. Jeśli natomiast byłyby to innowacyjne w skali międzynarodowej, a nie tylko wdrażające światowe rozwiązania projekty badawcze w domenie edytorstwa zabytków kultury, to wówczas takie projekty badawcze można by kierować do NPRH lub NCN czy nawet, jeśli są one innowacyjne technicznie, cyfrowo, także do NCBR. Państwo powinno utrzymywać stałe zespoły badawcze, podobnie jak finansuje instytucje, które je powołują. Uroił sobie nasz dyrektor, że ja coś sugeruję na temat ich likwidacji? Dramatyzuje na moje konto nad losami zespołu ds. Jana z Czarnolasu? Nie dość, że biedny Jan z Czarnolasu, to i zespół grantowy z IBL też biedny?

Wszystko, tylko nie to, że my biedni będziemy i IBL, kiedy nas zreformują: Gawin, Kornat, Czarnek, Legutko… IBL może jednak tego nie zauważyć, starając się przypodobać profesorom będącym pieszczoszkami reżimu.

Do głowy nie przyszłoby mi kwestionować wydawanie Kochanowskiego. W żadnym ze swych tekstów – ani tych ostatnich trzech z Ohistorie.eu, ani tych sprzed lat z „Forum Akademickiego”, nie dałem znać, że trzeba mi tu imponować dziejową rolą IBL w wydawaniu Kochanowskiego i serwować demagogię w rodzaju, że gdyby nie decyzja IBL… (była przecież uchwała sejmowa; à propos – czy IBL występował do sejmu o finansowanie? Czy występował do sejmu o inspirowanie MKiDN w sprawie? Czy nie powinien IBL otrzymać od rządu specjalnej kwoty na zobowiązujące rząd zadanie ustanowione w uchwale sejmowej?). Czy w uchwale sejmowej z 1978 r. powiedziane jest, że wskazany wykonawca, IBL, ma zdobywać finansowanie w konkursach grantowych lub złupić w krótkiej, acz opłacalnej wyprawie wojennej jakąś sąsiedzką gromadę ludzką?

W sprawie statusu konkursów NPRH, wedle reglamentu z 2013 r. oraz tych odnowionych procedur, gdzie jest już ścieżka „dziedzictwo”, można poczytać we wspomnianych moich tekstach, obejrzeć własną stronę internetową, stronę NPRH, także jej stany archiwalne, w tym zdezaktualizowane strony z czasów, gdy przyznawano granty. Nie zachwyci mnie dyrektor Marzec informacją, na ile opiewał kosztorys wniosków o finansowanie projektów, jakie składał IBL. Wpadłbym w podziw, gdyby wszystkie wnioski składane przez IBL były tak prezentowane. Zauważmy miejsce publikacji i zasięg informacji, jaka w związku bodaj z moim tekstem pojawiła się na stronie IBL. Szkoda, że intencja tego ekskluzywnego aktu nie została ujawniona, pewnie zaangażowani w inne granty badacze z całej Polski, i nie tylko, chętnie by się z nią zapoznali.

W niczym bynajmniej Dyrekcja IBL nie ratuje reputacji profesor Gawin. Tego nie da się zrobić.

Sukienka z fastrygą – jak mawiał mój ojciec – źle leży.


Przypisy: 

[1] Zauważyłem, że profesor Marzec, wicedyrektor Instytutu ds. naukowych, przypisał mi specjalność, której mój skromny dorobek nijak nie potwierdza. Być może nie odróżnia dyscyplin metahistorycznych. Trudno…

[2] Kierownika grantu profesora Andrzeja Dąbrówkę i profesora Jacka Kopcińskiego przepraszam. Ubolewam, że powiązałem panów profesorów opacznie; doniosę, jak to się stało, gdy ustalę, co zaszło. Powiązałem panów głównie w gratulacjach, jak się jednak okazuje, chyba przez pomyłkę.

[3] A może zamiast publikować w offsecie, ogłosić online?

[4] Uściśla tu na podstawie niedostępnych mi danych dyrektor Marzec, choć nie znosi to moich argumentów.

[5] Pytanie o to, w jakim stopniu autonomiczna jest procedura odwołania w NPRH, wymaga zbadania. Gdy pisałem na ten temat („Forum Akademickie” 2014; nr 7–12), była ona kuriozalna, sprawy trafiały do rąk skarżonych w odwołaniach.

[6] O manipulowaniu kosztorysami i punktacjami wniosków pisałem we wspomnianych artykułach. Tam przykłady absurdu i pogardy dla rozumu wnioskujących niemożliwe do wymyślenia. Nie sądzę, aby były owe patologie do usunięcia, bo to są nie dość że strukturalne mankamenty systemu, lecz i udoskonalone przez pomysłowość zdeprawowanych uruchamiających system ludzi pochodzących z Europy wprawdzie, ale z tej na wschód od Łaby.

[7] Dla pokolenia profesorów Marca, Gawin, Kornata. Składano w czasach PRL zamówienie na meble. Zamawiano krzesła, ale dwa razy więcej, niż potrzeba było, bo i tak – jak uzasadniano – „zamówienie obetną” (ONI obetną). ONI zaś, wiedząc, że zamówienia są zawyżane, dawali jeszcze mniej krzeseł niż chętnych do siedzenia. W czasie posiedzeń katedr siadano wówczas na biurkach, a kobiety młodsze od reszty na wysokich parapetach, i uchwalano podziękowania dla egzekutyw partyjnych za wsparcie procesów modernizacji kraju. Cóż sprzyja temu, że prominentni, bywa nawet i wybitni pracownicy IBL, gdy tylko im kończy się grant na zadanie A, nie zdążą zdezynfekować rąk od zadania A, już otrzymują zadanie B. Stale siedzą na grantach. Stale potrzebują krzeseł. Stale wygrywają z kilkuset konkurentami? Tak, stale trafiają na „podium” konkursów. Dostają ponad sto punktów od recenzentów, aby nie wyprzedzili ich ci, którzy też mają sto punktów na sto możliwych. To jak czterdzieste z rzędu zwycięstwo w konkursie miss nastolatek. Przeczytajcie z uwagą moje krytyki NPRH z ostatniego półrocza 2014 r. „Forum Akademickiego”. Czy to jest krytyka IBL i jego pracowników, tych grantobiorców, albo nawet egzekutyw IBL? Też nie. To raczej krytyka NPRH i jego matecznika, skrajnej korporacyjności środowisk naukowych, w tym humanistycznych.

[8] W programie tym w roli alibi dla zamysłów reformatorskich – podobnie jak nasi z zagranicy profesorowie w panelu na kongresie, występujący ze swymi jednostkowymi traumami – wygłosił referat profesor z zagranicy. Pisał o podobnym tu, na łamach Ohistorie, profesor Pomorski. Dodam, że zdaniem profesora Nowaka pewnie nie byłoby różnicy między sytuacją, gdy magister minister sprawiedliwości objąłby katedrę, i to prawa, przecież na uczelni ze wskazania wojewody, a tym, że władze landu miały do wyboru już tylko jednego z proponowanej im trójki: Pelego, Maradony i Messiego. Tylko jednego miejsca w 11-osobowej drużynie. Zob., jak Jaspers, doktor medycyny, wbrew Rickertowi zostawał na katedrze filozofii w Heidelbergu.

[9] Szef NPRH będzie niebawem rozliczał swój grant w NPRH? Wedle danych ze strony internetowej IBL, jeszcze nie został rozliczony, a jeśli został, to nic nie zmieni w moim rozumowaniu. Jak agendy NPRH przyjmą sprawozdanie z grantu? Czy już tu, po powyższych pytaniach, biedny dyrektor profesor. Marzec znajduje powód do tekstu pt. „Biedny Herling-Grudziński”? Notabene, czy szefowie NCN realizowali w czasie swych kadencji w NCN, a także tuż po projekty badawcze finansowane przez NCN? Muszę sprawdzić, jak ta sprawa ma się w przypadku FNP.

[10] Sprawdzimy, jak działają odwołania w NPRH? Po co to panu, powiadano mi. Tam są i tak nasi? Odpowiadali w 2014 r.

[11] Z wielkim zainteresowaniem czekamy na książkę profesorów Marka Kornata i Mariusza Wołosa. Mam nadzieję, że okaże się ona donioślejsza, bo niegrantowa.

[12] Proszę zauważyć, że moja pozycja w dyskusji jest inna. Zabieram głos w swoim tylko imieniu. Wiceminister i zastępca dyrektora jednak nie. Oni jednak wybrzydzać nie powinni. Na wybrzydzanie nie mają upoważnienia ani swoich przełożonych, ani wspólnoty, którą kierują.


Korekta językowa: Beata Bińko




Długie trwanie i szybkie zmiany. Esej historyczno-socjologiczny pisany w czasach zarazy

Kolorowany miedzioryt Paula Fürsta, Der Doctor Schnabel von Rom, ok. 1656 r. (źródło: wikipedia)

MARCIN KULA

Akademia Teatralna im.
Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie

Długie trwanie i szybkie zmiany. Esej historyczno-socjologiczny pisany w czasach zarazy

Choć nie jestem historykiem medycyny, jestem historykiem i żyję wśród zarazy. Prowadząc obserwację uczestniczącą, myślę jak historyk. Mam pełną świadomość, że inni koledzy byli lepiej przygotowani zawodowo do myślenia o społecznym wymiarze chorób (Karpiński 2000; Mieszkowski 2020; Piskorski, 12 VI 2020; Węcowski, 28–29 III 2020). Chcę jednak podzielić się paroma myślami. Wszystko wskazuje na to, że z koronawirusem musimy się zakolegować – przynajmniej na jakiś czas. Zwrócę zatem uwagę, co mnie, historyka, zainteresowało w otaczającej rzeczywistości.

Obserwowane dyskusje wokół statystyki obecnych zachorowań prowadzą mnie do myśli, jak trudne są badania nad historią chorób. W ich dawnych opisach trudno je rozpoznać, ludzie często ukrywali początki epidemii, przez wieki z natury rzeczy nie zgłaszali się do żadnego lekarza, a jeśli taki funkcjonował, to przecież nie prowadził statystyk. Nawet obecnie statystyki bywają bez sensu, zwłaszcza w biednych krajach, nie mówiąc o tym, że istniejące akurat w nich statystyki uwzględniają jedynie wypadki o silnych objawach. Prawda, że dziś historycy medycyny dysponują metodami nieznanymi naszym poprzednikom – jak biochemiczne badanie mumii czy badanie DNA bakterii w szczątkach ludzkich znajdowanych podczas wykopalisk (podobno najlepiej zachowują się w zębach!). Bakterie hiszpanki zbadano dzięki odkopaniu ciał jej ofiar pod koniec XX w. z wiecznej zmarzliny na dalekiej Alasce. Wysoko w Andach i w topniejącym lodowcu alpejskim też znajdowano zwłoki dawno zmarłych tam ludzi, które następnie poddano badaniom.

Jako historyka interesuje mnie pytanie, co ludzie uznawali w swoich czasach za chorobę. Studia nad historią szaleństwa dobitnie pokazały, jak zmienne były opinie na ten temat. Prawda, psychiatrzy przyjmują pewne definicje. Nawet jednak w ich wypadku sprawa nie jest oczywista. Nadużywanie psychiatrii do celów politycznych w komunizmie oraz do zapewniania „jakości rasy” w hitlerowskich Niemczech było zbrodnią, ale jeśli zastanawiamy się nad definiowaniem choroby psychicznej w dziejach, to trzeba uwzględnić również takie casusy. Przecież to jacyś psychiatrzy podpisywali orzeczenia o chorobie – najpewniej z przekonaniem. Czy Hitler bądź, dajmy na to, Eichmann, byli szaleńcami? Gdyby pierwszy nie popełnił samobójstwa, zostałby skazany przez każdy sąd – czyli byłby uznany za zdrowego psychicznie. Drugi według Hannah Arendt był najzwyklejszym, pilnym urzędnikiem. Został skazany przez sąd, a zatem uznano go za w pełni poczytalnego. Czy jednak można być poczytalnym, jeśli popełnia się takie zbrodnie? O Stalina i jego ludzi też można tak zapytać. O masy ludzi uczestniczących w tych zbrodniach również. W wypadkach mniej drastycznych sprawa także nie jest oczywista. Choćby z potocznego doświadczenia wiadomo, że genialność nieraz nie jest daleka od dziwactwa. Można wskazać dużą liczbę wielkich nazwisk osób żyjących dawniej i dziś, które reprezentowały jedno i drugie. Niedawno zmarły wybitny genetyk francuski Piotr Słonimski wyraził się znacząco: „Czy koniecznie trzeba być wariatem, żeby dokonać odkrycia naukowego? Niekoniecznie, ale to pomaga!” (Mózgu nie sklonujemy, 23 XII 2000).

W odniesieniu do dawniejszych dziejów byłoby warto zapytać o zbiorowe szaleństwa, takie jak „taniec św. Wita” w wiekach XIV–XVII, gdy ludzie potrafili zbiorowo tańczyć do omdlenia. Czy jak tulipomania w latach trzydziestych XVII w. w Holandii, kiedy ceny cebulek oryginalnych odmian osiągały niebotyczne poziomy, a przegrani popełniali samobójstwa. Zbigniew Herbert pisał o tym epizodzie: „Dewiacje określane nazwą manii posiadają pewną wspólną cechę. Osobnicy dotknięci tą przypadłością mają tendencję do stworzenia urojonych autonomicznych światów, rządzonych własnymi prawami. W naszym przypadku była to jakby gigantyczna loteria kwiatowa i wszyscy grający oczekiwali głównej wygranej. Gra nie toczyła się jednak na wynajętej w tym celu wyspie, lecz w kraju, gdzie kardynalnymi cnotami były: rozwaga, umiarkowanie i wypłacalność. System oparty na mieszczańskiej kalkulacji nie mógł współżyć z systemem finansowych fantasmagorii. Kolizja świata pragnień z potoczną realnością była nieunikniona i, jak zwykle w takich przypadkach, bolesna”(Herbert 1993, s. 58).

W odniesieniu do dawniejszych i nieraz niestety współczesnych czasów można zapytać o pozostawanie w ramach norm psychicznych różnych ludzi zadających tortury czy śmierć na mękach. Dla historyka ciekawa (w tym wypadku smętnie ciekawa) jest widoczna ewolucja norm zjawisk uznawanych za normalne. Przecież kiedyś zarówno tortury, jak śmierć na mękach były czymś „normalnym”. Dziś, gdy czytamy o takich rzeczach, gdy czytamy o zachowaniach hitlerowców w sytuacjach wojennych i obozowych, gdy czytamy o niemieckich i japońskich lekarzach przeprowadzających eksperymenty na więźniach, zadajemy sobie pytanie czy byli normalni. Najtrudniejszym intelektualnie problemem jest to, że w zwykłym życiu jednak byli. Ba, czasami mieli nawet problemy. Hitlerowcy wymyślili przemysłowy sposób zabijania, gdyż ich ludzie miewali jednak trudności z poprzednimi, „rzemieślniczymi” sposobami. Frantz Fanon, lekarz psychiatra praktykujący w ogarniętym wojną wyzwoleńczą Algierze, a jednocześnie uczestnik algierskiej konspiracji, opowiada, jak to kiedyś zgłosił się do niego francuski policjant z prośbą o środki nasenne; po nocach śnili mu się ludzie, których za dnia sam torturował (zostawmy na boku dylemat Fanona, czy miał mu przypisać lekarstwo – by spokojniej torturował ofiary?).

Innym przykładem zmienności podejścia do definicji choroby jest kwestia alkoholizmu i narkomanii. Dziś nieraz mówi się w takich wypadkach o chorobach. Próbuje się jedno i drugie leczyć. Nie jesteśmy wszelako w tym konsekwentni. Spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu lub narkotyków ani trochę nie łagodzi wyroku – czego można by oczekiwać w niektórych sytuacjach przy zdiagnozowaniu choroby. Co jednak dla nas interesujące, narkotyki wcale nie zawsze były uważane za zjawisko negatywne, prowadzące do sui generis choroby. Bywały wręcz modne, nieraz traktowano je jako lekarstwo. Podczas I wojny światowej kokainę podawano milionom rannych (Mieszkowski 2020, s. 98–99). Nie wiem, czy w wielu wypadkach im pomogła, ale w nałóg wprowadzała z pewnością.

Homoseksualizm bywał traktowany jako zjawisko sytuujące się pomiędzy chorobą a przestępstwem. Hitlerowcy zamykali homoseksualistów do obozów koncentracyjnych. Potem najdłużej z ofiar obozowego świata czekali na oddanie sprawiedliwości. Prześladowano homoseksualistów również w wielu krajach demokratycznych. Z kolei Światowa Organizacja Zdrowia skreśliła homoseksualizm z listy chorób dopiero w 1991 r. W Polsce ciągle pojawia się wątek, że ludzi o takiej orientacji trzeba leczyć. Mało tego. W kontekście homoseksualizmu padło już słowo „zaraza”. Arcybiskup Marek Jędraszewski w bazylice Mariackiej (!) w 75. rocznicę Powstania Warszawskiego (!) mówił: „Czerwona zaraza już po naszej ziemi całe szczęście nie chodzi, co wcale nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze dusze, serca i umysły. Nie marksistowska, bolszewicka, ale zrodzona z tego samego ducha, neomarksistowska. Nie czerwona, ale tęczowa” (Klauziński, Chrzczonowicz, 2 VIII 2019). Niedługo po tym kazaniu jeden z księży ze Szczecina rzucił pomysł „odkażenia” (tak powiedział) ulic, którymi przechodziła Parada Równości. Ksiądz wycofał się potem ze swoich słów i przeprosił, a zatem pomińmy jego nazwisko. Zwolennicy tezy o „zarazie” demonstracyjnie myli ulice wodą i szczotkami. O tym, jak fatalne skojarzenia z minioną historią rodzą takie sformułowania, nie warto już mówić.

W praktyce codziennej pojawiały się dyskusje, czy niepłodność jest chorobą. Rozgrywały się one niekoniecznie na płaszczyźnie medycznej. Taki problem ma przecież przełożenie na kwestię finansowania ewentualnego zapłodnienia pozaustrojowego. Dawniej depresja, dyslekcja, autyzm, ADHD… nie były uznawane za zjawiska zasługujące na leczenie. W wojsku nie mówiono o stresie pourazowym itp.

W sumie: były w dziejach i są sytuacje, w których uznanie zjawiska za chorobę jest oczywiste. Były i są jednak też takie, które wzbudzają dyskusje, a ich zdefiniowanie zmieniało się historycznie.

* * *

Użyteczne dla historyków byłoby zestawienie kalendarium występowania chorób, w tym epidemii. O ile pierwsze jest w ogóle niemożliwe, o tyle drugie jest bardzo trudne. Epidemie, a przynajmniej ich obawy „po prostu” towarzyszyły ludzkości w dziejach (Márquez 1994). Nieprzypadkowo przynajmniej jeszcze niedawno na krzyżach stawianych w Polsce u początku wsi wśród próśb do Boga pisano, by uchował od „moru” („morowego powietrza”, które to określenie podobno pojawiło się w czasie dżumy z XIV w.) (Jankowiak, 15–21 IV 2020). Ostatnie dziesięciolecia w Europie były z tego punktu widzenia litościwe. Przerażające wszystkich swego czasu choroby – dżuma, ospa prawdziwa, trąd, tyfus, cholera – przestały tu straszyć. Zapewne dlatego epidemia koronawirusa, którą obecnie (jesień 2020) przeżywamy, zrobiła na nas takie wrażenie. Na dodatek istnieje telewizja itd., zobaczyliśmy więc trumny licznie wiezione na cmentarze we Włoszech. Nikt nie oczekiwał tu epidemii, jak nie oczekuje się w Warszawie wybuchu wulkanu. W końcu w Polsce poprzednia epidemia wystąpiła w 1963 r. Była to epidemia ospy prawdziwej, szczęśliwie ograniczona do jednego miasta (Wrocław) i stosunkowo szybko opanowana. Można jeszcze mówić o AIDS jako o epidemii (pierwszy zarejestrowany w Polsce nosiciel – rok 1985, pierwszy chory 1986, pierwsza śmierć 1987). Jak każda nowa, nieznana wpierw choroba, ta też napawała niepokojem. W wielu krajach pojawiły się obawy, że można się nią zarazić przez kontakt wszelki, nie tylko seksualny. Ze względu na drogę przenoszenia ta choroba jednak mniej powszechnie straszyła, no i została raczej opanowana. Tymczasem w wypadku koronawirusa okazało się, że w Europie nie żyjemy w innym świecie niż świat biedny. Przyroda przypomniała nam także, iż w dzisiejszych warunkach komunikacyjnych nie jesteśmy tak daleko jak kiedyś od przeludnionych metropolii trzecioświatowych, a tam powstają coraz większe slumsy z ludności napływowej. Zresztą czy to tam, czy blisko nas liczne miasta są potencjalnie niebezpieczne przez wielkość skupisk ludzkich.

Największe szanse znalezienia się w takim spisie miałyby epidemie, które ludzie szczególnie zapamiętali – albo ze względu na wielkość nieszczęścia, albo drugorzędnye okoliczności. Wielu z nas wie o epidemii (niejasne czego), która wybuchła podczas wojny peloponeskiej – bowiem historia Sparty i Aten jest szeroko znana, a o wojnie, w tym o epidemii, pisał Tukidydes. Na dodatek jej ofiarą padł Perykles. Pamiętamy o „czarnej śmierci” z XIV w. z uwagi na jej rozmiary i konsekwencje, o których niżej. Pamiętamy o dżumie w Londynie w 1665 r., ponieważ opisał ją Daniel Defoe. O hiszpance przypomniał nam koronawirus – gdyż pamięć o niej została zagłuszona przez wspomnienie I wojny światowej. Epidemie nieraz towarzyszą wojnom – ale pamięta się wojnę. Tyfus towarzyszył potopowi szwedzkiemu, wyprawie Napoleona na Moskwę, wojnie krymskiej, I wojnie światowej i kilku krajom Europy Wschodniej w epoce tej wojny. Cholera była istotnym czynnikiem przebiegu Powstania Listopadowego. Nawiasem mówiąc, Mickiewicz zmarł na cholerę (w Stambule). Z rozważanego punktu widzenia wojny nie kończą się zresztą od razu. W Polsce epidemia syfilisu przyszła bezpośrednio po II wojnie światowej. Mogła być skutkiem wojny albo powojennego rozprzężenia, ale w tych rozmiarach była niewątpliwie z nią związana.

Pamiętamy gruźlicę – bowiem była to choroba bardzo powszechna, strasząca ludzi w miastach, które lepiej zachowują pamięć niż wieś. Gruźlica dotykała ludzi sławnych (Chopin, Słowacki, Norwid). Co ważne, była nieszczęściem jeszcze niedawno. Naznaczyła europejski XIX w., ale praktycznie jeszcze ludzie urodzeni w Polsce przed 1950 r. mogli z dużym prawdopodobieństwem mieć z nią kontakt. Z dzieciństwa pamiętam powszechnie rozmieszczone napisy „Nie pluć!” i spluwaczki w wielu miejscach. Przypuszczam, że pozostawały one w jakimś związku z obawą przed gruźlicą. W wielu krajach niestety obserwuje się zresztą nawroty jej fali.

Znacznie słabiej pamiętamy epidemie z krajów pozaeuropejskich – jak gigantyczna epidemia dżumy w Azji w drugiej połowie XIX w. Nawet dziś, mimo znacznie lepszego rozchodzenia się wiadomości, mało wiemy i mało myślimy o eboli w Afryce (pierwsze wypadki w Zairze w 1976 r.), o SARS (2002 na południu Chin), o ptasiej grypie (2003 w Azji).

* * *

Ciekawe dla historyków są drogi przenoszenia różnych chorób. Oczywiście nieraz nie są one łatwe do ustalenia, nieraz po prostu choroby nie muszą być aż przynoszone, będąc innej natury. Od dawna jednak ludzie wiedzieli, że mogły być przynoszone. Przeświadczenie o geograficznym pochodzeniu chorób mogło się nawet odzwierciedlać w funkcjonujących ich nazwach. We Francji syfilis nazywano swego czasu chorobą z Neapolu, Włosi, Anglicy, Niemcy nazywali go chorobą francuską, na terenie dzisiejszej Holandii nazywano go hiszpańską, w Portugalii kastylijską, w Rosji polską, w Polsce niemiecką, a potem francuską, w Japonii i dzisiejszych Indiach – portugalską (Barański 2012, s. 13). Nawiasem mówiąc, nazwa „hiszpanka” została nadana nie na skutek rozpowszechnienia się tej choroby z Hiszpanii, lecz raczej na skutek rozprzestrzeniania się stamtąd wiadomości o niej – co było konsekwencją hamowania wiadomości z innych źródeł przez cenzurę w krajach wojujących w I wojnie światowej. Tak czy inaczej, ludzie wcześnie zauważali, że choroby są przynoszone – czy to przez krzyżowców z Bliskiego Wschodu, czy choćby przez statki przypływające do Wenecji. Słowo „kwarantanna” podobno pochodzi od stosowanego czasu izolacji w portach włoskich w XIV w. (40 dni). Mało prawdopodobne, by Europejczycy zauważyli, że z kolei oni przenieśli różne zarazki (głównie ospy i odry) do Ameryki. Bardziej w ten sposób niż siłą militarną wykończyli masę Indian, niemających odporności na te choroby. Potem sami w podobny sposób oberwali właśnie w Ameryce – choć na mniejszą skalę i niezupełnie od rdzennych mieszkańców. Mianowicie ekspedycja, którą Napoleon wysłał przeciw zbuntowanym Haitańczykom, musiała się wycofać z powodu żółtej febry; byli niewolnicy okazali się na nią bardziej odporni (Rządy mikrobów, 25–31 III 2020).

Wspominana wyżej hiszpanka najpewniej rozprzestrzeniła się za sprawą robotników z Chin, ściąganych do USA z powodu wojennych braków rąk do pracy; potem żołnierze amerykańscy przenieśli ją do Europy. Wojny sprzyjają epidemiom – m.in. dlatego że wywołują ruchy mas ludzi. Sprzyja im też nasza obecna ruchliwość. Oczywiście nie jest tak, że epidemie muszą wywodzić się z Chin, ale ponieważ tam się na ogół lokalizuje wyjściowe ognisko naszych obecnych kłopotów, warto wspomnieć na przykład o przeogromnej liczbie turystów odwiedzających teraz ten kraj oraz o liczbie turystów chińskich odwiedzających Europę. To są dosłownie miliony ludzi co roku, wręcz najważniejsi klienci międzynarodowych biur podróży (Gadomski, 29 II – 1 III 2020). Jednocześnie prawda jest taka, że dawniej zarazy też się przenosiły nawet na bardzo wielkie dystanse, choć powolniej. Z perspektywy kultury i chęci akcentowania własnej tożsamości świat nie stał się globalną wioską – jak przewidywał Herbert Marshall McLuhan. Z perspektywy epidemii był nią jednak od dawna. Prawdą jest też, iż zarazę może przenieść chociażby jeden człowiek. Epidemię ospy prawdziwej przywlókł w 1963 r. do Wrocławia człowiek, który akurat przyjechał z Azji. Cała Polska patrzała wtedy z niepokojem na Wrocław. Nie zdecydowano się wówczas na zamknięcie tego miasta, tylko na izolowanie chorych, bardzo masowe szczepienia i pewne ograniczenia. W 1991 r. w Rio de Janeiro sam byłem świadkiem, gdy pojawiła się tam cholera. Przyniósł ją człowiek przybyły autobusem z północy Brazylii, który – co było dodatkowo niedobre – zamieszkał u swojej rodziny w jednej z dzielnic nędzy. Ponieważ epidemia cholery panowała wtedy w kilku krajach Ameryki Łacińskiej, obawy były duże zarówno w samym Rio, jak w ośrodkach, przez które ten człowiek jechał i gdzie wysiadali jadący z nim ludzie. Sam to doświadczenie wspominam, rzecz jasna, nieprzyjemnie. W ogóle nie było wiadomo co robić – poza częsty myciem rąk i w ogóle dbaniem o higienę.

Nawiasem mówiąc, ciekawe są często zdarzające się w naszych czasach migracje w jakimś sensie przeciwstawne chorobom, a mianowicie migracje personelu medycznego. Jest to jeden z punktów problematyki częstych we współczesnym świecie migracji wykwalifikowanej siły roboczej, nie miejsce tu na jego omawianie. Oczywiście owo zagadnienie może mieć zabarwienie szczególne – jak zorganizowana forma wysyłania przez Kubę lekarzy do różnych krajów.

* * *

Samo przeniesienie choroby nie musi jednak jeszcze wszystkiego tłumaczyć. W końcu otaczają nas różne zarazki, a konsekwencje są szczęśliwie zróżnicowane. Historyka chyba szczególnie interesują okoliczności społeczne sprzyjające ujawnieniu się i rozprzestrzenianiu się różnych chorób. Amerykanka, która wyszła za Polaka i w okresie międzywojennym żyła na wschodzie Polski, zanotowała na przykład: „W najbliższej wiosce znaleźliśmy tylko jedno dziecko bez powiększonych węzłów chłonnych i jedynie troje nie miało krzywicy. Żadne z nich nie nosiło bielizny”. Innym razem zapisała, że „we wszystkich trzech [odwiedzonych – M.K.] szkołach chłopcy wyglądają zdrowiej niż dziewczynki. W domu lepiej ich żywiono, ponieważ stanowili bezpieczniejszą inwestycję”. Gdy próbowała tłumaczyć chłopom potrzebę utrzymywania higieny, jakaś kobieta z tyłu sali odezwała się: „Chętnie bym się dowiedziała, jak mamy utrzymywać czystość, jeżeli krowy i świnie mieszkają razem z nami, nasi starzy rodzice plują na podłogę, a dzieci nie chcą chodzić do wygódki? – Tak, i trzeba nosić wodę ze wspólnej studni”(Sapieha 2019, s. 152, 152–153, 154).

Gdy czytałem takie notatki, przypomniała mi się wyżej wspomniana epidemia cholery z wielkich miast latynoamerykańskich z 1990 i 1991 r. Ona rozprzestrzeniała się przede wszystkim w dzielnicach nędzy. Jeden z tamtejszych lekarzy powiedział wówczas o ich mieszkańcach: „Jak mogę im wytłumaczyć, żeby gotowali wodę przez 20 minut, skoro litr nafty kosztuje dolara?”(„Gazeta Wyborcza”, 15 IV 1991). Dla takich dzielnic typowe są dwie okoliczności szczególnie ważne z rozważanego punktu widzenia: stłoczenie ludzi i brud. Przecież to były (i najczęściej są) skupiska ludzkie bez kanalizacji, z nieczystościami nieraz spływającymi do wody, w której się pierze ubranie, a dobrze jeśli nie bierze się jej do picia. One wystarczą do wybuchu różnych epidemii. Ich mieszkańców nie powstrzyma się zresztą przed rozniesieniem zarazy dalej. Praktycznie nie można zamknąć straganu biedakowi czy zabronić chłopakom „pilnować samochodów” w lepszych dzielnicach. Po pierwsze nie posłuchają, a po drugie muszą coś jeść.

Do stłoczenia ludzi i brudu nie trzeba robiących dziś wrażenie na przybyszu faweli w Rio de Janeiro. Gigantyczna epidemia tyfusu w Serbii w początkach I wojny światowej zaczęła się wśród jeńców austriackich. Również przeogromna – wśród wojskowych i cywilnych uchodźców po klęsce Rosjan pod Gorlicami w 1915 r. Ostatnia epidemia cholery w Polsce wybuchła w 1920 r., głównie w obozach jeńców rosyjskich. Za każdym razem wystarczyło właśnie nagromadzenie ludzi, złe warunki sanitarne, pewno złe wyżywienie. Rosjanie nieraz chcą zrównoważyć zbrodnię katyńską swoimi ofiarami w tych obozach. Niezależnie od tego, czy sami wierzą w sens takiego zestawienia, czy robią to taktycznie choćby z myślą o własnym społeczeństwie, taki zabieg jest pozbawiony logiki. Nawet jeśli, być może, śmierci z chorób w obozach obciążają polską administrację (prawda, że działającą wówczas w bardzo trudnych warunkach), to nie są one porównywalne z celowym mordowaniem jeńców. W ramach niniejszego wywodu owe obozy jeńców rosyjskich mieszczą się w kategorii nieszczęść porównywalnych ze wspomnianymi ofiarami warunków w Serbii albo pod Gorlicami czy z ofiarami stłoczenia i brudu w dzielnicach nędzy. Hiszpanka biła rekordy w USA w Bostonie i w pobliskiej bazie wojskowej – punkcie koncentracji wojsk wysyłanych do Europy w czasie I wojny światowej. Podczas okupacji hitlerowskiej getta, przez stłoczenie ludzi i wyjątkowy brak możliwości zachowania higieny, sprzyjały epidemiom nawet chorób już zapomnianych. Jeszcze przynajmniej w dobie I wojny światowej Niemcy ukuli stereotyp, w ramach którego Żydzi zostali powiązani z wszami i tyfusem plamistym. Ich specjaliści „dokładnie odróżniali brud żydowski od chrześcijańskiego, wszy żydowskie od polskich” – piszą ironicznie dzisiejsi historycy (Borodziej, Górny 2014, s. 415). „Urzędnicy niemieckich służb sanitarnych analizowali dane medyczne przez pryzmat rasy i realiów biologicznych, nie dostrzegając istotnych uwarunkowań społecznych. Kiedy zorientowali się, że tyfus powszechnie występuje w przeludnionych, ubogich żydowskich dzielnicach miast Europy Wschodniej, pomylili współzależność z przyczynowością i pomijając oczywiste czynniki środowiskowe, tłumaczyli rozprzestrzenianie się tej choroby rzekomym kulturowym i genetycznym upośledzeniem Żydów”(Browning 2012, s. 174). Efektywna walka z wszami poprzez częstą zmianę bielizny, mycie się i kąpanie, także rozrzedzenie zaludnienia mieszkań i utrzymanie ich w czystości, była zupełnie nierealna w ubogich dzielnicach, a cóż dopiero w gettach podczas okupacji. Zachowanie czystości w slumsach XIX-wiecznych rozrastających się miast – podobnie.

Społeczne uwarunkowanie występowania i przebiegu chorób znajdowało wyraz nie tylko w sytuacjach skrajnych. Na początku lat osiemdziesiątych XX w. naszą uwagę zwracała na przykład zwiększona liczba zatruć pokarmowych. Mogła się ona tłumaczyć trudnościami utrzymania czystości przy ówczesnym braku środków do tego służących. My jednak najczęściej tłumaczyliśmy sobie obserwowane zjawisko trudnościami z kupnem artykułów spożywczych, powodującymi częstsze jedzenie produktów przedawnionych z zapasów, jakie przy różnych okazjach udawało się zgromadzić.

Społeczne uwarunkowania chorób to także zjawiska innej natury. „Śmierć po pandemii dżumy ma na malowidłach szeroką kosę, która równo tnie. Prowadzi do grobu papieża, króla, kupca, rzemieślnika i biedaka. Wyobrażenie Śmierci sprawiedliwej odpowiadało może czasom Tukidydesa. Później szanse przeżycia biednych, a nawet, jak zauważa Boccaccio, umiarkowanie zamożnych maleją. Ludzie średniowiecza widzieli, że epidemie rzadko zabierają biskupów i magnatów, często natomiast zmuszonych do chodzenia po domach poborców podatkowych, stróżów prawa, obnośnych sprzedawców, niższy kler, wreszcie kobiety, które opiekowały się chorymi i siedząc w domu, bardziej były narażone na pchły”(Piskorski, 12 VI 2020). By dać świadectwo podobnej obserwacji z naszych czasów, zacytuję list otrzymany od koleżanki z Nowego Jorku w kwietniu 2020 r.: „W samym Nowym Jorku w ciągu ostatnich kilku tygodni zarejestrowało się prawie pół miliona bezrobotnych. Ludzie biedni, »Latino«, Afro-Amerykanie, którzy wykonują niezbędne prace fizyczne i w służbie zdrowia, muszą jeździć zatłoczonymi autobusami i metrem. Nikt nie pilnuje, żeby transport publiczny zapewnił elementarne środki bezpieczeństwa. Autobusami jeżdżą bezdomni, którzy nie mają się gdzie podziać, więc nie dziwne, że dziesiątki kierowców autobusów zmarło na COVID-19. To jest ta ciemna strona liberalizmu i rasowej segregacji, która w czasie pandemii stała się jeszcze bardziej widoczna. Biali ludzie, którzy mają jakieś pieniądze, nie chodzą po zakupy, zatrudniają »kolorowych«. Bywa, że w sklepie jestem jedyną białą osobą”.

Już nie warto wspominać, że trudności gospodarcze, zaistniałe w konsekwencji pandemii, też bardziej dotknęły środowiska słabsze ekonomicznie (zatrudnienie!). Nawet bez epidemii według badań z początku lat dziewięćdziesiątych XX w. we Francji bezrobocie wśród młodzieży poniżej 25. roku życia uderzało ich zdrowie, także zdrowie psychiczne, zwiększało skłonność do narkotyków i alkoholu (Lebaube, 13 VI 1992). By wrócić do historii, można przypomnieć, że swego czasu nawet trędowatych z wysokich grup społecznych nie wysyłano do leprozoriów.

Społeczne uwarunkowanie chorób to siła nacisku całych grup społecznych na zwalczanie danej choroby jako pewnego zjawiska. Kraje słabsze musiały toczyć ogromną walkę o obniżenie cen niektórych specyfików sprzedawanych im przez międzynarodowe koncerny farmaceutyczne. W Brazylii w jakimś momencie opinia znacznie bardziej przejmowała się AIDS niż gruźlicą, dotykającą niektóre regiony – bowiem AIDS stanowiło problem dla grup mających wpływ, a gruźlica jest dziś raczej chorobą biednych. Malarię i cholerę można dziś leczyć, ale ponieważ te choroby dotykają raczej kraje biedne, a w nich raczej ludzi biednych, więc nie widać wielkiego wysiłku w tym kierunku. Na początku XX w. uporządkowano zbiorniki wodne w Rio de Janeiro i okolicach i zniknęła żółta febra, nawiedzająca miasto w poprzednim półwieczu. Oczywiście ta choroba atakowała nie tylko ludzi wpływowych – ale ich też, no i stolicę. Okazało się, że można było ją wyeliminować. W Polsce malaria – tu zwana zimnicą – zniknęła na początku XX w. Nie wykluczałbym, że też się to udało na skutek modernizacji stosunków wodnych.

PRL miała pewne osiągnięcia w rozpowszechnieniu opieki lekarskiej, ale personel medyczny był grupą słabą społecznie jako nieprodukcyjny (według dogmatu dochód narodowy tworzyli jedynie wytwórcy dóbr materialnych – byle nie byli chłopami lub rzemieślnikami). Oczywiście zwłaszcza pielęgniarki znajdowały się w marnej sytuacji – jako „dodatek” do lekarzy i pewno jako kobiety (nawet nie pasowały do sloganu „kobiety na traktory”!). Wręcz zdarzało im się protestować przed Ministerstwem Zdrowia, co poza momentami paru znanych kryzysów ogólnospołecznych nie było w PRL częste. Jeżeli mimo całej propagandy o dbaniu o zdrowie w PRL i mimo pewnych realnych działań u schyłku tej formacji śmiertelność okołoporodowa dzieci pozostawała bardzo duża, to było to uwarunkowane nie jakąś wyjątkową słabością polskich niemowląt, ale całym splotem zjawisk społecznych, wśród których występowały rozliczne kwestie pomocy medycznej.

Następujące w dziejach przedłużanie się średniej długości naszego życia z jednej strony jest wynikiem poprawy stanu zdrowotności ludzi, ale z drugiej strony zwiększyło częstotliwość występowania chorób wieku starszego czy podatności na różne choroby. Istnieją choroby związane z naszą cywilizacją. Dawniej rzadko zdarzające się wypadki drogowe (konie poniosły!) dziś wywołują bardzo dużo konsekwencji medycznych. Zaistniały choroby popromienne, w wypadku których liczebność występowania jest zawsze bardzo dyskutowana (Hiroszima, Nagasaki, otoczenie poligonu atomowego w Semipałatyńsku, Czarnobyl…, czasem także sytuacje banalniejsze). Niezależnie od liczebności takie choroby jednak występują. Zjawisko chorowania było i jest uzależnione od palety wykonywanych przez ludzi zawodów, co też zalicza się do tła społecznego chorób. Pola pracy zmieniały się w dziejach. Niedaleko szukając, przez wieki nie było wielu chorób zawodowych, skoro nie było zawodów, którym towarzyszą.

Zjawisko, o którym mowa, nieraz jest też uzależnione od szerszego tła kulturowego. W Ameryce Łacińskiej mówiło się o kulcie męskości jako sprzyjającym AIDS. W Afryce rozprzestrzenianie się AIDS było ułatwione przez częstą prostytucję, duży procent ludzi w wieku aktywności seksualnej, częstotliwość chorób wenerycznych, ponoć ułatwiających zarażenie, także zdarzający się stały związek kobiet z kilkoma mężczyznami, wymożony sytuacją ekonomiczną. Kościół występował przeciw stosowaniu prezerwatyw nawet w wypadku chorych w związkach małżeńskich. Zezwolił na to dopiero Benedykt XVI (Leszczyński, 23–29 VIII 2017). Sprawę można oczywiście rozszerzyć na przykład na tryb życia. Hasło „W zdrowym ciele zdrowy duch” brzmiało zabawnie. Przeciwnicy pomysłów intensywnego wychowania fizycznego w okresie międzywojennym zmieniali je na „w zdrowym ciele zdrowe cielę”. Niemniej jednak nie trzeba długo dowodzić wpływu trybu życia – czyli czynnika podręcznikowo społecznego – na zdrowie. Poglądy na zagadnienie pomocy odzwierciedlają bardzo szeroki zakres poglądów na człowieka – nie tylko na jego pozycję społeczną, lecz także na to, kiedy jest dorosły, kiedy staje się stary, czego oczekuje się od dziecka, czego od starca, w jakim stopniu należy pomagać jednemu i drugiemu…

Społeczne tło chorób odzwierciedla się też w różnych formach ich przebiegu. Na przykład w zaburzeniach psychicznych ludzie miewają obsesje nieraz warunkowane szerszą sytuacją. Krzysztof Pomian zanotował swego czasu rzecz ciekawą dla historyka z różnych powodów: „Było dla mnie bardzo uderzające, gdy znajoma lekarka powiedziała w roku 1967, że coś się w tym kraju zaczyna dziać niedobrego, bo znowu, po raz pierwszy od bardzo wielu lat, ma pacjentów z urojeniem prześladowczym na tle prześladowania przez bezpiekę. Między ’57 rokiem a ’67 rokiem, jak twierdziła, tego rodzaju urojenia prześladowcze znikły”(Pomian 1991).

Społeczne tło chorób to także kwestie oświaty sanitarnej, rozbudowy szpitali, dostępu do lekarzy – co wszystko było zmienne przez wieki, a jest zróżnicowane dziś. „Według danych Banku Światowego z 2016 r. wydatki na ochronę zdrowia w Ugandzie to 6 dol. i 23 centy rocznie na głowę – na wszelkie terapie, lekarzy pierwszego kontaktu, onkologię, kardiologię i tak dalej. Na wszystko. W Kenii – 24 dol. W RPA, najbardziej rozwiniętym kraju kontynentu – 230 dol. Polska w 2016 r. wydawała na obywatela 580 dol. rocznie. Szwajcaria – 6174 dol.” (Leszczyński, 28–29 III 2020). W ramach poszczególnych krajów dostępność medycyny jest dobrym probierzem demokracji, czasem obejmując też stosunki interetniczne. Współczesne wyposażenie medycyny jest bardzo drogie, nieraz więc staje pytanie, kto ma dostęp do czego.

Społeczne tło chorób to ponadto historia ubezpieczeń oraz odpoczynku. W kontekście chorób warto się zastanawiać nad pozornie odległymi problemami, kto ma w ogóle pracę etatową w biednych krajach i kto jest ubezpieczony. Ta ostatnia sprawa może dotyczyć nie tylko obszarów ubogich – ale (drobiazg!) Stanów Zjednoczonych. Ciekawe, czy po epidemii koronawirusa system ubezpieczeń społecznych zostanie tam w końcu zreformowany. Nie wydaje mi się; obawiam się, że silniejsi wyjdą z tej próby jeszcze silniejsi i nie będą chcieli iść na rękę grupom słabszym.

* * *

Z punktu widzenia historyka ciekawy jest stosunek ludzi do chorób, zwłaszcza do epidemii. Zawsze wywoływały wielkie wrażenie. W sztuce XIV–XV w. pojawia się wątek „tańca śmierci”, zawierającego motywy równości ludzi wobec śmierci, jej nieuchronności. Występowali w nim wielcy i mali tego świata, także trupy w złym i odrażającym stanie. W XIV w. „popularnymi motywami w sztuce stały się Pietà i Ecce Homo. Wizerunki te stawiały akcent na cierpienie, wtórowały im mnożące się i lubiane przez bernardyńskich kaznodziejów apokryfy, zmyślające okrutne szczegóły Męki Pańskiej. Wyraźną rolę w dewocji zyskał kult Jezusowych ran. Znane są figury Chrystusa z umieszczanym pośrodku pęcherzem pełnym krwi – po naciśnięciu w odpowiednim miejscu wypływała ona z ran na rękach i nogach” (Müller, 3 V 2020). Choroby czy epidemie inspirowały wielkich malarzy (Pieter Bruegel starszy, Triumf śmierci, 1562). Stały się przedmiotem niejednego obrazu literackiego (Sofokles, Boccaccio, w bliższych nam czasach Tomasz Mann…). Bywały nawet obrazem – nazwijmy go tak – referencyjnym. Dla niektórych pisarzy obraz choroby stał się inspiracją bądź przenośnią do zarysowania innej sytuacji. Z relatywnie niedawnych pozycji chyba można w tym kontekście wymienić Miasto ślepców José Sarmago (1995) i Dżumę w Neapolu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (1998). Mówi się, że Dziennik roku zarazy Daniela Defoe (1722 – o dżumie w Londynie w 1665 r.) zainspirował Herlinga-Grudzińskiego, gdy pisał Inny świat. Ugo Betti, pisząc Trąd w Pałacu Sprawiedliwości, nie myślał o rzeczywistej chorobie, raczej o tym, że zło jest udziałem wszystkich w Pałacu (1944, wielka rola Gustawa Holoubka w Teatrze Polskim w 1958 r. i w Teatrze TV w 1970 r.). Dżumę Alberta Camusa, która dziś przeżywa renesans w kontekście koronawirusa, swego czasu czytano z myślą o realiach za okupacji. Mszę za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego (1971), gdzie po zarazie z 1458 r. przyszły prześladowania Żydów i czarownic (1461), czyta się trochę jak opis fali prześladowań jako zarazy. Całą tę sytuację znakomicie odegrał Janusz Gajos w Teatrze Narodowym w 2015 r. Od siebie muszę dodać, że podobieństwo fal nienawiści do epidemii nasuwa mi się, gdy czytam przemówienie Mariana Turskiego w 75. rocznicę wyzwolenia Auschwitz. Reakcje uderzonych na epidemie nieraz też bywały trochę porównywalne z reakcjami na wojny i ludobójstwa: jedni stawiali sobie pytanie „dlaczego, za co?”, inni reagowali wzmocnioną wiarą, jeszcze inni odstąpieniem od niej, jedni zastygali w przerażeniu, inni reagowali „użyjmy, póki się da”.

Nie tylko dla autorów i aktorów choroba stawała się symbolem. W życiu codziennym o niejednej sytuacji, instytucji czy stosunkach mówimy, że są „chore”. W rozmowach popularne są powiedzenia: „czy x jest normalny?”, „czy polityk x jest normalny?”, „czy coś ci odbiło?”, „masz po kolei?!”,„to wariat!”, „nie jestem wariatem!”, „jestem przytomny!”, „chory jesteś?”… Kogoś określamy jako „choleryka”, o kimś innym mówi się, że był traktowany jak „trędowaty” czy „zadżumiony”. Instytucję lub przyjęte rozwiązanie czasem określamy słowami „rak na zdrowym ciele”. W 1934 r. Goebbels nazwał Żydów „syfilisem wśród wszystkich narodów europejskich” (Larson 2014, s. 333). Kogoś uznajemy za „pasożyta”, co jest bliskie takim określeniom. Pamiętam z lat osiemdziesiątych gadanie władz o tworzeniu ośrodków pracy dla „pasożytów” na Żuławach. Odnosiło się to do niezatrudnionych, a o pozbawienie pracy można się było postarać, gdy władze komunistyczne decydowały o większości jej miejsc. Szczęśliwie nic z tego nie wyszło, ale zaskakuje, jak władze komunistyczne dziedziczyły teoretycznie obcą dla nich mentalność – nie tylko w tej zresztą sprawie.

W okresie międzywojennym nieraz postrzegano Żydów jako pasożyty żyjące kosztem społeczeństwa. Takie określenia można było spotkać nawet w podręcznikach szkolnych. Jedna ze studenckich ulotek na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie głosiła: „Ucząc się przyrody, poznaliśmy, że na świecie mamy bardzo dużo pasożytów, żyjących na cudzych łodygach i odżywiających się ich sokami. Tak samo i w narodzie polskim mamy strasznego pasożyta, ale już nie na poszczególnych jednostkach żyjących, lecz na całym społeczeństwie” (Bukowska-Marczak 2019, s. 113-114). Styl myślenia podobny do myślenia o chorobach odzwierciedla się w koncepcji ogłoszonych przez niektóre samorządy lokalne w dzisiejszej Polsce „stref wolnych od LGBT”. Przypomina to oznakowanie obszarów epidemii, wzywające do zachowania ostrożności po wejściu, tyle że odwrócone. Później treść zmieniano na „wolne od ideologii LGBT”. Miało to pokazywać, że ogłaszający taką strefę nie są przeciw ludziom. Nie warto pytać, co to jest „ideologia LGBT”[1].

Wobec chorób, a zwłaszcza epidemii, powszechnie odczuwano strach. Charakterystyczny jest język, jakim mówimy o epidemiach, pokazujący nasze ich traktowanie na podobieństwo pożaru – najczęściej nas przerażającego. Mówimy o zarzewiu, wybuchu, wygaszaniu, ognisku choroby. Najbardziej straszy nas niebezpieczeństwo, którego źródła nie sposób zidentyfikować i nie wiadomo, jak się zabezpieczyć. Dziś też strach przed koronawirusem jest, a przynajmniej na początku był większy niż wobec chorób niosących znaczniejszą umieralność. Burzy jednak niektórzy z nas też boją się bardziej od wyjścia na ulicę, choć statystyczne prawdopodobieństwo wypadku samochodowego jest większe od prawdopodobieństwa uderzenia piorunem. Może tak dzieje się dlatego, że w wypadku zarazy mamy wyjątkowo duże poczucie własnej bezsilności – a człowiek lubi mieć poczucie sprawczości. Po wybuchu w Czarnobylu również mieliśmy okropne poczucie, że od nas nic nie zależy. Nie wiem, czy rozdawany wtedy płyn Lugola komuś pomógł i czy mógł pomóc, ale psychologicznie był pomocny (daliśmy dzieciom płyn Lugola!). Wykupywanie produktów było już nie tylko protezą psychologiczną. Tu zresztą działała szkoła PRL – wykupywaliśmy papier toaletowy, jak później, w początkach koronawirusa. On ma zresztą tę przewagę nad produktami spożywczymi, że w praktyce może dowolnie długo leżeć.

Strach nie jest wszakże jedyną psychologiczną reakcją na epidemie. W opisie Defoe pojawiają się też inne reakcje – takie jak zmiana wyobrażenia czasu (ważna jest chwila, długie plany zostają unieważnione); obojętność na początkowe sygnały zarazy, potem zaś panika i chaos; szukanie kozła ofiarnego, rzekomo odpowiedzialnego za rozprzestrzenianie się choroby; rozpad więzi społecznych przez kwarantannę i strach, nieufność, napięcia; kursowanie fałszywych informacji; z czasem następujące przyzwyczajenie się do sytuacji, zanik instynktów samozachowawczych (Jankowicz, 24 V 2020). W późniejszych epidemiach występowały podobne reakcje. Prawda, że wiele z nich występuje niekoniecznie w wypadku epidemii. Wyżej już wspominałem o możliwości widzenia fal zbiorowej nienawiści jako podobnych do epidemii.

* * *

Niektóre choroby stygmatyzowały ludzi, jak zresztą przynależność do pewnych grup, powiedzmy, narodowościowych. Taką choroba był na przykład trąd, o czym niżej. Później gruźlica. „Kiedy Fryderyk Chopin w bardzo złym stanie zdrowia opuszczał Majorkę, właściciel jedynego powozu w okolicy, a był to miejscowy lekarz, odmówił przewiezienia go do portu. »Pan Chopin rzeczywiście potrzebuje pomocy, ale to gruźlik«. Zdesperowana George Sand przewiozła nieporuszającego się już wtedy o własnych siłach Fryderyka na taczce” („Spotkania”, 21 VIII 1981). Później w USA bardzo uważano, by nie wjeżdżali imigranci chorzy na gruźlicę, chorych psychicznie także się obawiano. Za naszych czasów w początkach epidemii mocno stygmatyzowało AIDS. Były agresje na schroniska dla chorych na tę chorobę, pojawiało się dążenie do usunięcia ich z okolicy. W Piastowie, gdzie zebrano 5 tys. podpisów za usunięciem i odnotowano akty agresji, ośrodek dla nosicieli wirusa HIV był pilnowany przez policję (1991). Podobnie w Józefowie w 1992 r. nie chciano dopuścić do utworzenia schroniska dla chorych na AIDS (dokładniej: dla dzieci chorych), również w Laskach pod Warszawą (1992). Kilka krajów wprowadziło wtedy zakaz przyjazdu z zagranicy dla chorych na AIDS. W Izraelu taki zakaz obowiązywał nawet w odniesieniu do imigrantów Żydów, co było niezwykłe z uwagi na legitymizującą ideologię tego kraju.

W wypadku AIDS stygmatyzację wzmacniał pojawiający się w dyskursie publicznym wątek seksualny i homoseksualny, także wątek narkomanii. Inna sprawa, że choroby weneryczne też są związane z seksualnością, a mimo to nie ma takiego odrzucenia chorych. Prawda, że sprawa stygmatyzacji może była i jest bardziej skomplikowana psychologicznie. Stygmatyzacja chorych mogła zaspokajać potrzebę kozła ofiarnego. Tego, że trąd nie jest tak zaraźliwy, jak sądzono, nie wiedziano (zaraźliwa jest wydzielina z chorych miejsc, a i to nie zawsze). Wystarczyło, że był straszny i choćby przez to wzbudzał strach, zaś dotkniętych nim można było poddać ostracyzmowi jako gorszych. Charakterystyczne było połączenie w 1321 r. Żydów i trędowatych w oskarżeniu o spisek – o zatruwanie studni we Francji w celu zawładnięcia ówczesnym światem (Geremek, 9–10 I 1993).

Rola chorób jako instrumentu stygmatyzującego ewoluowała. Choroby weneryczne dziś uważamy ze wstydliwe i nawet tak je nazywamy, a dawniej takimi nie były (XVIII w.!). Nie wstydzono się zewnętrznych śladów ich przejścia czy trwania. Kalectwo, niepełnosprawność, ułomności fizyczne swego czasu chyba stygmatyzowały bardziej niż dziś – choć dotknięci takimi dolegliwościami nieraz właśnie dzięki nim zdobywali środki do życia (różne takie osoby w roli błaznów, karły jako oryginalne zjawiska do pokazywania, ludzie o deformacjach ciała jako żebracy). Czasem usiłowano takich ludzi prostować, rozciągać na wyciągach, wsadzać w gorsety, trzymano w odosobnieniu. Dziś niektóre kalectwa czy amputacje ukrywamy, a niektóre protezy nam nie przeszkadzają. Protezę oczu nosimy otwarcie, nawet czynimy z niej przedmiot ozdobny, podlegający modzie – a protezę słuchu raczej ukrywamy czy to w długich włosach, czy nawet w protezie wzroku. Dziś, przynajmniej w teorii, dokłada się wysiłku, by chorych czy inwalidów utrzymać w aktywności, znajdując ułatwiające to rozwiązania techniczne oraz prawne. Bardzo mi się podobała ulotka zachęcająca do składania wniosków o granty w Uniwersytecie w Pittsburghu, którą miałem w ręku akurat w 1991 r.: „The University of Pittsburgh, as an educational institution and as an employer, does not discriminate on the basis of race, color, religion, ethnicity, national origin, age, sex, sexual orientation or marital, veteran, or handicapped status”. Podobało mi się ogłoszenie zapamiętane z jakiegoś sklepu: „No dogs are allowed but guard dogs are welcomed”. Podobnie podoba mi się przyjęta w niektórych muzeach zasada, że niewidomym wolno dotykać obiektów. W „Holandii w miniaturze”, jaką jest park modeli obiektów historycznych Madurodam w Hadze, przynajmniej jeszcze niedawno dla niewidomych zarezerwowano osobny czas w rozkładzie godzin zwiedzania. Na wystawie EXPO ’92 w Sewilli proponowano niewidomym wjazd na Wieżę Panoramiczną EXPO, by opowiedzieć im o rozciągającej się u ich stóp ekspozycji. Nawet leżących w szpitalu traktuje się dziś – w każdym razie teoretycznie – bardziej jako partnerów niż jako ciała do leczenia.

Mimo to w naszej epoce wręcz używa się wyobrażenia o chorobach do określania ludzi. Wyżej była mowa, jak to niektóre ich nazwy weszły do potocznego języka (trędowaty). Niektóre wyobrażenia o chorobach wyraźnie wiąże się z pewnymi ludźmi. Obecnie zdarza się wiązanie koronawirusa z Chińczykami jako takimi. Nastąpił wzrost niechęci do Chińczyków w Australii, w USA i Kanadzie, odnotowano go także w sondażach opinii w różnych krajach europejskich, choć akurat nie w Polsce. Sam prezydent Trump mówił źle o Chińczykach w kontekście epidemii, a najpewniej nie kierował się tylko realnym opóźnianiem przez nich wiadomości o epidemii.        

Takie działanie nie jest nowe. „Winą za pandemię cholery, która w latach 30. i 40. XIX w. szalała w Stanach Zjednoczonych, powszechnie obarczano imigrantów, przede wszystkim Irlandczyków. Do historii przeszła też przymusowa kwarantanna, jakiej poddano mieszkańców Chinatown w San Francisco podczas epidemii dżumy w 1900 r. Otoczona szczelnym kordonem policji chińska dzielnica i jej mieszkańcy uznani zostali za zagrożenie dla »zdrowia publicznego« (później okazało się, że winę za przywleczenie zarazy do Ameryki ponosiły szczury). Na fali antychińskich nastrojów senat Kalifornii zakazał wszystkim Azjatom opuszczania granic stanu, a chińscy imigranci otrzymali bezterminowy zakaz wjazdu do Stanów Zjednoczonych” (Targański, 8–14 IV 2020). Wyżej była już mowa o stworzeniu przez hitlerowców zbitki „Żydzi – wszy – tyfus plamisty”. W Stanach Zjednoczonych AIDS najpierw uznawano za chorobę homoseksualistów, potem uważano, że roznoszą ją Haitańczycy – bo akurat im się zdarzała. Współcześnie słyszeliśmy o pasożytach w kontekście migrantów (Jarosław Kaczyński: „Są już przecież objawy pojawienia się chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie: cholera na wyspach greckich, dyzenteria w Wiedniu, różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne. To nie oznacza, żeby kogoś dyskryminować… Ale sprawdzić trzeba”) („Newsweek”, 13 X 2015). Użycie słowa „pasożyt” było tu bardzo mocne. „Wróg musi budzić równocześnie strach i pogardę – a to się da zrobić za pomocą języka. Przećwiczone w przeszłości. Czego prawie każdy człowiek boi się i brzydzi równocześnie? Robactwa. No więc obcy, czy to Żyd, czy muzułmanin z Syrii, bez znaczenia, przenosi pasożyty. Pasożyt, epitet namiętnie używany przez hitlerowców i stalinowców” (Tusk 2019, s. 97–98).

* * *

Dla historii mentalności bardzo ciekawe są wyobrażenia ludzi o przyczynach chorób. Święty Cezary, biskup Arles (VI w.), twierdził, że trąd pojawia się w małżeństwach, które nadużywały seksu (Le Goff, 14 IV 1993). W takim tłumaczeniu można widzieć refleks ambiwalentnego stosunku do seksu w katolicyzmie, ale można też widzieć chęć wytłumaczenia w najprostszy, zrozumiały z grubsza dla wszystkich sposób czegoś niewytłumaczalnego (zarazki trądu odkryto dopiero w 1871 r.). W odniesieniu do czasów późniejszych zauważono, że „usilne, niekiedy podążające wbrew ustaleniom nauki i zdrowego rozsądku, wiązanie hiszpanki z zanieczyszczonym kurzem, miazmatycznym powietrzem i fatalnymi warunkami higienicznymi było próbą wpisania choroby we właśnie taki, zrozumiały i potrzebny, kontekst” (Mieszkowski 2020, s. 187). Nie było to dalekie od współczesnych opinii, że koronawirus został stworzony w USA ,by zaszkodzić Chinom, lub że celowo wyprodukowano go w Chinach. Z kolei Ali Chamenei wskazał na Amerykanów jako tych, którzy rzucili koronawrusa na Iran po takim jego przystosowaniu, by atakował szczególnie Irańczyków (zaś Amerykanom jakoby pomogły jakieś mętne siły nieczyste) (Wójcik, 8–14 IV 2020). Wszystko to nie jest odległe od zanotowanej przez Tukidydesa opinii, że podczas wojny peloponeskiej Spartanie oblegający Ateny zatruli studnie portowe w Pireusie i w ten sposób rozprzestrzenili zarazę (Piskorski, 12 VI 2020). Nie jest też odległe od wspomnianego wyżej oskarżenia Żydów i trędowatych o zatrucie studni we Francji. Było wtedy również dużo podejrzeń i oskarżeń tego typu (idea zatruwania studni częsta!) wobec ludzi z jednych krain – zwłaszcza mniej lub bardziej skonfliktowanych – o rozprzestrzenianie zarazy w innych. Nawet więcej. „Podejrzenia zaczęły padać na ludzi, którym rzekomo miało zależeć na tym, aby epidemia trwała jak najdłużej. Mieli to być ci, którzy stykali się z zapowietrzonymi i nie umierali, a nawet zarabiali na zarazie: lekarze, cyrulicy, grabarze. Od XVI w. do pierwszej połowy XVIII w. przeszła przez Europę, także przez Rzeczpospolitą, fala procesów tzw. mazaczy […], ludzi, których podejrzewano o to, że wydzielinami z porzuconych trupów zadżumionych smarują klamki i drzwi” (Karpiński, 30 III 2020). Człowiek chce widzieć rzecz racjonalnie. Epidemia nie jest racjonalna, trzeba ją więc było racjonalizować – i nieraz chce się tego nadal. Po katastrofie smoleńskiej pojawiło się domniemanie zamachu, inne wersje bowiem wydają się zbyt nieracjonalne.

* * *

Pod względem stosunku do chorowania ciekawa jest nasza współczesna wiara w rozum. Mimo częstego obecnie krytycyzmu wobec Oświecenia postępy medycyny choćby w ciągu życia niedawnych pokoleń były tak duże, że często uważamy, iż właściwie lekarze powinni nas wyleczyć. Że opracowanie szczepionki przeciw epidemii jest tylko kwestią czasu (oby tak było!). Że rząd powinien tak zorganizować lecznictwo, byśmy mogli się efektywnie leczyć (no powinien, nieprawdaż?!). Epidemie – podobnie jak zmiany klimatu – dają nam lekcje skromności. Historyk zauważa: „Dla wyznawców nowoczesności musi być prawdziwym policzkiem, że zaawansowany technologicznie i organizacyjnie świat współczesny okazał się równie podatny na zaskoczenie epidemią co tamten sprzed tysięcy lat” (Piskorski, 12 VI 2020).

Prawda, że obecne rządy czują się zobowiązane do zapanowania nad chorobami i epidemiami. Nie jest tak, by, jak niejedne dwory kiedyś, wyjeżdżały z miasta ogarniętego epidemią – w oczekiwaniu, aż ona minie. Swoją politykę kształtują wszakże pod wpływem rozlicznych przesłanek. Instruktywny jest na przykład casus z czasu epidemii cholery w Peru w 1991 r. Jada się tam pewną potrawę z surowych ryb moczonych w zielonej cytrynie. Podobno te ryby przenoszą bakterie cholery. W każdym razie ich eksport i wewnętrzne spożycie dramatycznie wtedy spadły. Protestowali rybacy. Chcąc ożywić handel rybami, ówczesny prezydent Alberto Fujimori zjadł talerz owej potrawy przed kamerami telewizji. Po tygodniu zachorowalność wzrosła (Emerson, 27 V 1991). Nawet jeśli trudno było zapewne udowodnić taki związek przyczynowy, to wspomnienie tego epizodu nasuwało się, gdy premier Mateusz Morawiecki w jakimś momencie ogłosił, że pokonaliśmy koronawirusa. Można było domniemywać, że postąpił tak z przyczyn wyborczych. Z przyczyn politycznych lub ekonomicznych rząd nie chciał ogłosić stanu klęski żywiołowej, kolejnymi rozporządzeniami faktycznie go wprowadzając. W opinii publicznej nieraz pojawia się pytanie o nie tylko medyczną motywację liczby przeprowadzanych testów na obecność koronawirusa.

Co nie najmniej ważne, politykę widać w kwestii możliwości, jakimi dysponują poszczególne rządy. W dzisiejszym świecie mało który może bezapelacyjnie zamknąć wielkie miasto, będące ogniskiem zarazy – jak Chińczycy zamknęli na pewien czas Wuhan (8 mln mieszkańców!), czy, jak robiono na Kubie, izolować chorych na AIDS. I dobrze, że nie może. Nie jest zresztą tak, że efekty walki z epidemią w państwach o niedemokratycznej władzy są lepsze niż w innych krajach. Dążenie do silnej władzy, która w końcu nad wszystkim zapanuje, nieraz w historii pojawiało się w okresach różnorakich kryzysów, ale taka recepta byłaby zbyt prosta. W Iranie epidemia koronawirusa rozwinęła się fatalnie, bowiem teokratyczne państwo nie potrafiło i pewno nie potrafi z nią walczyć (Wójcik, 8–14 IV 2020).

Splot pandemii oraz bieżącej polityki występował oraz występuje w wielu krajach. Prezydenci Trump i Bolsonaro (Brazylia) lekko traktują wirusa najpewniej nie tylko z powodu własnych poglądów. Trump nawet mówił, że przeciwnicy sieją panikę, by pogrążyć gospodarkę i spowodować przegranie przezeń wyborów (Zalewski, 1–7 IV 2020). Bolsonaro też niewątpliwie rozgrywa jakąś swoją strategię (Domosławski, 2–8 IX 2020). Prawda, że wirus wziął odwet (sic!), jako że obaj prezydenci przechorowali się. Z kolei Chiny, skąd epidemia rozeszła się po świecie, w ogóle długo powstrzymywały wiadomości o niej. Trochę to przypominało wstrzymywanie swego czasu wiadomości o katastrofie w Czarnobylu przez ZSRR. W Chinach wczesne ostrzeżenia z Wuhan puszczano mimo uszu, obejmowano embargiem, nawet jakichś tamtejszych lekarzy zatrzymano jako rozsiewających panikarskie plotki. Potem walkę z epidemią potraktowano jako kampanię polityczną, jakich już wiele było. Nazwano ją „wojną ludową”, podkreślano zaangażowanie w nią członków partii komunistycznej (Stefanicki, 31 I 2020). W wielu krajach europejskich polityka interferuje w sprawy epidemii w taki sposób, że rządy robią wiele, by powstrzymać spadek liczby przyjazdów turystycznych, od których gospodarka jest zależna w wielkim stopniu.

* * *

Bardzo ciekawe są dla historyka obecne ruchy negujące epidemię koronawirusa, podobnie jak ciekawe są ruchy antyszczepionkowe. Podejście ich uczestników jest bliskie reprezentowanemu na przykład przez osoby negujące teorię Darwina, także zwolenników teorii spiskowych. Ich postawa pozwala im samym wytłumaczyć sobie różne zjawiska rzeczywiście trudno wytłumaczalne. Karierę w sporach o teorię Darwina zrobił argument (bp William Paley), że żaden człowiek o zdrowych zmysłach, który by znalazł zegarek na pustyni, nie twierdziłby, że jest on dziełem natury (I Bóg stworzył ewolucję”, 22 I 2005). Podobnie prezydent Łukaszenka mógł jeszcze niedawno mówić, że wirusa nie ma, skoro go nie widać. Domniemanie, że w tym wszystkim idzie o zniszczenie gospodarki w interesie jakichś niejasnych sił (w Polsce może po prostu ekonomicznych potęg Zachodu?) – co bywa podnoszone wśród przeciwników wprowadzanych ograniczeń – jest stosunkowo prostym wytłumaczeniem. Ciekawe, czy tak myślący podobnie by reagowali, gdyby widzieli na przykład skutki trądu na ciele chorych lub gdyby wróciły – co zdarza się – różne choroby, które zniknęły z naszego życia, w tym te praktycznie wyeliminowane właśnie dzięki szczepieniom. Ich znacząca eliminacja zmniejszyła czujność, pozwoliła też sądzić, że szczepienia są zbędne. Lepiej, żebyśmy jednak nie musieli dowiedzieć się, jak reagowaliby wtedy wątpiący. Elementem ogólnocywilizacyjnym ułatwiającym rozpowszechnianie się sygnalizowanych postaw jest łatwość zabierania dziś głosu przed szeroką publicznością praktycznie przez każdego i nowe formy kształtowania się dziś ruchów społecznych.

* * *

Bardzo ciekawe dla historyka są działania ludzi mające zapobiec chorobom lub od nich nas uwalniać. To jest historia myśli ludzkiej, a w tym historia myśli technicznej, nieograniczająca się do reakcji na choroby. Jeśli mówić jednak o nich, to warto wspomnieć, jak to w dziejach wiązano choroby z ruchem gwiazd czy choćby jakoś tam rozumianą równowagą płynów w organizmie. Krew i sperma były płynami niebezpiecznymi jako prowadzące do grzechu. Zwłaszcza mnichom upuszczanie krwi ułatwiało jego uniknięcie (Le Goff, 14 IV 1993). Choroby uważano za wynik działania mocy szatańskich, a niekiedy za karę za grzechy. Tym większe wrażenie robiło na przykład zawleczenie trądu z Ziemi Świętej przez krzyżowców. Wpierw istniał w Europie, ale był relatywnie rzadki i nie stanowił wielkiego problemu, a wtedy się rozpowszechnił. Oni poszli tam, w przekonaniu własnym i ówczesnego zachodniego świata, w szlachetnym celu. Tymczasem przynosili chorobę (Klimecka, 1993).

Podczas epidemii kościoły tradycyjnie były otwarte. Uważano, że Matka Boska osłania wiernych swoim płaszczem. Modlono się zwłaszcza do niektórych świętych – jak św. Sebastian czy św. Roch – jakoby chroniących przed zarazą. Wierzono w uzdrowicielską siłę dotknięcia królów Francji i Anglii. W Anglii wiara w tę moc przetrwała do XVII w., we Francji do XVIII w. – choć Ludwik XV uważał to za bzdurę (Chirot 1984, s. 36). Organizowano procesje przebłagalne. Szczególnie podczas „czarnej śmierci” urządzano procesje „biczowników” – ludzi, którzy uderzali swego rodzaju batami idących przed nimi. Palono ogniska, okadzano się, nawaniano pomieszczenia dla przegonienia zarazy, unikano wyziewów z licznych kiedyś bagnisk, czyniono znak krzyża przy ziewaniu (wyziewy z wnętrza człowieka!). W czasach nam bliższych niektóre dziwne pomysły pojawiały się nawet w USA podczas hiszpanki (wdychanie chloroformu, niektóre bezsensowne w konkretnym wypadku lekarstwa, czasem skądinąd przyjemna wiara w ozdrowieńczą moc whisky i szampana) (Rakowski-Kłos, 23 III 2020). W reklamach nawet pasta do zębów Colgate miała zapobiegać hiszpance. Gdy się śmiejemy bądź wzruszamy ramionami wobec takich pomysłów, warto pamiętać, że do dziś przetrwała wiara w różnych uzdrowicieli. Towarzyszyłem kiedyś człowiekowi bardzo choremu podczas takiego seansu. Odbywało się to w podziemiach jednego z kościołów. Przynajmniej ja, który przecież nie pamiętam wojny, nigdy nie widziałem nagromadzenia nieszczęść ludzkich zbliżonego do tamtego. Jeszcze niedawno (a może wciąż?) w Brazylii rzeźby, najczęściej w wosku, chorych części ciała ludzie nosili do sanktuarium w Aparecida (miejscowa Częstochowa) i tam składali. W bliższych nam czasach też stosowano lekarstwa dziś odrzucone (rtęć jako lekarstwo na syfilis!), również metody nie tylko nieskuteczne, ale dziś potępiane choćby w odniesieniu do aplikowania ich w terapiach takich jak dawniej – jak lobotomia, faradyzacja czy przymusowa sterylizacja ludzi uznawanych za niewłaściwych do przekazania życia (w tym „społecznie szkodliwych” i „niedostosowanych”). William E. Dodd, ambasador USA w Berlinie po dojściu Hitlera do władzy, skądinąd historyk, z przerażeniem pisał, że sterylizacja „osób dotkniętych dziedzicznym kretynizmem i innym podobnym upośledzeniem jest zgodna z zamiarem Hitlera podniesienia na wyższy poziom standardów tężyzny narodu niemieckiego”. „Według filozofii nazistowskiej – notował – tylko Niemcy sprawni fizycznie należą do Trzeciej Rzeszy, i to od nich oczekuje się, że będą wychowywać liczne potomstwo” (Larson 2014, s. 215). Nie tylko zbrodnicze ustroje, jak hitlerowski, stosowały jednak takie działania. Na przykład Szwecja musiała przez lata rozwiązywać problem żądań odszkodowania ze strony ofiar dziś nieakceptowanych zabiegów. Nawet najsensowniejsze rozwiązania miewały okropne aspekty. Trudno zanegować sens dążenia do czystości w warunkach zagrożenia epidemią. W niejednym obozie – nawet nie z tych najstraszniejszych, choćby w niemieckich obozach jenieckich – odwszenie było jednak związane z czekaniem nago na zimnie na odparowywane ubranie (Pawlina, Motyl. Ścibor-Rylski). Podczas I wojny światowej kilka armii zbudowało pociągi służące dezynfekcji ubrań i wszelkiej higienie, potem Wojsko Polskie je budowało. Był w nich wagon rozbieralni, wagon, w którym z pomocą pary odwszawiano mundury, wagon z prysznicami itd. Marnie to jednak działało. Historyk pisze: „Wobec chronicznych problemów z zaopatrzeniem użytkownicy pociągów musieli rozbierać się w chłodzie nieopalanych wagonów i – z braku mydła – płukać w zimnej wodzie. Zdezynfekowana zbyt pospiesznie i w zbyt niskiej temperaturze odzież i bielizna, którą dostawali z powrotem, była wciąż zawszona i brudna, za to cała mokra. Wszystko przez większość czasu odbywało się w surowych warunkach wschodnioeuropejskiej jesieni czy wiosny, nie mówiąc już o zimie. W rezultacie kąpiel nie chroniła przed tyfusem, za to poważnie zwiększała ryzyko złapania przeziębienia bądź hiszpanki. Dla zdrowia niefortunnych klientów pociągów byłoby nieraz lepiej, gdyby owe pociągi w ogóle nie wytoczyły się na tory” (Mieszkowski 2020, s. 195). Czy to w obozach, czy w wojsku te wszystkie działania higieniczne miały też aspekt upokorzenia, nieraz naruszenia zasad zinterioryzowanych przez poddanych im ludzi (obnażanie się), „szybko wyradzając się w akty przemocy zarówno fizycznej, jak symbolicznej” (Mieszkowski 2020, s. 196).

Skądinąd wśród dawnych pomysłów zdarzały się sensowne. Wietrzenia pomieszczeń nie uważa się dziś za absurdalne, zaś penicylina – pierwszy antybiotyk, 1928 – jest kontynuacją wykorzystywania pleśni w leczeniu. Używane dziś przez nas maseczki stosowane były podczas hiszpanki w USA (Mieszkowski 2020, s. 177). Podczas obu wojen światowych różne armie rozdawały żołnierzom prezerwatywy i organizowały domy publiczne – co było mniej lub bardziej realistycznym działaniem przeciwko chorobom wenerycznym. Co nie mniej ważne, od dawna stosowano izolowanie się od chorych (w praktyce: izolowanie chorych) – czyli to, co my dziś robimy przy różnych schorzeniach. W Warszawie w XVII w. izolatorium ulokowano na wyspie na Wiśle (ponoć na wysokości dzisiejszej Cytadeli). Technika była przez wieki podobna. W Grecji w latach 1903–1957 zsyłano trędowatych na wyspę Spinalonga (obok Krety). Czasem choremu kazano się izolować w domu. We Francji już w XVII w. wymyślono, że w ramach kontroli przestrzegania izolacji trzeba się pokazać w oknie (także w tym nie jesteśmy pionierami, nawet jeśli przy koronawirusie kontroluje się też telefonicznie). Prawda, że kiedyś izolowanie było procederem bardziej dolegliwym, po prostu okrutnym wobec chorych. Zwłaszcza postępowanie w wypadku trędowatych było straszne. III Sobór Laterański (1179) uznał trędowatych za rytualnie nieczystych. Ceremonialne mycie nóg trędowatym przez władców było, wbrew pozorom, oznaką największego społecznego odtrącenia cierpiących. Święta Jadwiga, żona Henryka Brodatego, na miniaturze z XV w. całuje nogi trędowatym (Klimecka, 1993). Taki obraz miał podkreślać jej szlachetność – jako dokonującej miłosiernego czynu bohaterskiego. W odróżnieniu od innych chorych trędowaci nie mieli nawet świętego-opiekuna. „Uznany za trędowatego tracił pozycję społeczną, majątek, pozbawiano go także praw rodzicielskich. Znajdowało to wyraz w specjalnej liturgii. Po mszy uznanemu za nieczystego posypywano głowę ziemią, czasami wprowadzano do otwartego grobu jako umarłego dla świata. Otrzymywał specjalne naczynie do osobistego użytku, rękawice, by niczego nie dotykać bezpośrednio, sakwę na kiju i drewnianą grzechotkę. Kapłan odprowadzający trędowatego do leprozorium pouczał go o obowiązujących zakazach” (Klimecka, 1993). Chyba ostatnie leprozorium w Europie mieściło się w Tuličesti w Rumunii; pokazano je w telewizji jeszcze w 1990 r. Nicolae Ceauşescu dobrze go pilnował, chorzy nie mogli uciec, współczesnych lekarstw z Zachodu nie dostawali.

Izolację chorych na groźne choroby stosowano nawet pośmiertnie – istniały bowiem odrębne cmentarze dla ofiar epidemii, jak cmentarze dla trędowatych lub cmentarze choleryczne. Od bardzo dawna wiedziano, że nawet ciała pogrzebanych chorych są niebezpieczne. Od dawna izolowano też miasta czy całe nawet obszary przed epidemią. W wypadku zagrożenia usuwano z miast żebraków, prostytutki, ludzi luźnych – jako ludzi nie wiadomo skąd. Nawet regularni mieszkańcy w obliczu epidemii nieraz uciekali z miast (jak przy koronawirusie z Lombardii). Inna sprawa, że takie migracje mogły sprzyjać rozprzestrzenianiu się epidemii.

Zamykano bramy miasta nawet przed dostawcami żywności, co nieraz wywoływało głód. „Gdy w 1770 r. na Kresach wybuchła kolejna zaraza, marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski zarządził otoczenie Warszawy i Pragi sanitarnym wałem z fosą, o łącznej długości 16 km” (Urzykowski, 7 II 2020). Obecnie nie budujemy w takim celu wałów, ale podczas obecnej epidemii zamykaliśmy granice i wciąż nieraz ograniczamy ruch transgraniczny. Dziś jest to znacznie trudniejsze niż kiedyś, a my przećwiczyliśmy to rozwiązanie jako szczególnie bolesne zwłaszcza w wypadku obszarów przygranicznych, no i w ogóle przepływów pracowników okresowych na przykład z Ukrainy do Polski. Ze strony rządów było to trochę działanie ratunkowe, trochę socjotechniczne; coś trzeba było robić, a niebezpieczeństwo zawsze jest wygodnie usytuować z zewnątrz. „Rządy, które zamykały granice, cieszyły się wzrostem poparcia w sondażach. Pokazały, że nie są bezradne, że »stanowczo walczą z wirusem« (niektóre ogłosiły nawet »wojnę« z wirusem). Krytyka zamilkła, w obliczu zagrożenia lud skupiał się wokół swoich przywódców, opozycja siedziała cicho. Mało kto wątpił w działanie tak stanowczych środków” (Bachmann, 17–23 VI 2020).

Generalnie epidemie w dziejach dzieliły ludzi bardziej niż różne inne nieszczęścia. „Gdy czyta się o starych epidemiach – dżumy czy hiszpanki – staje się jasne, że reakcje ludzi są powtarzalne, to znaczy na początku jest solidarność, a potem lęk i chęć izolacji. Nie tylko w wymiarze narodowym, ale także w wymiarze najbardziej intymnym. Zagrożeniem jest twój rodzic, brat, dziecko, wnuk, więc trzeba strzec się nie tylko przed obcym, ale też przed bliskim. To jest pewna nowość w stosunku do sytuacji konfliktu czy wojny” (Holland, 6–13 IV 2020). Podczas epidemii działało naturalne dążenie do zamknięcia się, odizolowania. Znamy to. Można nie znać nikogo z widzów w teatrze czy w kinie, ale jednak jest się wśród ludzi. Tymczasem na wiosnę 2020 r. zamknięto naturalne miejsca kontaktu, takie jak szkoły, uczelnie, galerie handlowe, kina, stadiony, restauracje, kawiarnie, bistra itd. Opustoszała Wenecja podczas karnawału, a w Rio de Janeiro przełożono karnawał zaplanowany – zgodnie z dorocznym zwyczajem – na luty 2021 r. Odwołano Olimpiadę w Tokio. Niby można żyć bez tego wszystkiego, ale zaczynało ogarniać wrażenie pustki – mimo Internetu i związanych z nim środków zaradczych. Zasłanianie twarzy przez część kobiet muzułmańskich nie zmniejsza zapewne ich osadzenia w społeczeństwie – takiego, jakie jest im w nim przypisane. U nas zasłonięcie twarzy pozbawia nas widoku najbardziej zindywidualizowanej części naszej osobowości, a więc widoku jej wyrazu w kontaktach wzajemnych.

Charakterystyczne były pewne działania symboliczne. Nie sądzę, żeby podawanie ręki w kościele w odpowiedzi na wezwanie księdza istotnie zwiększało braterstwo między wiernymi, ale zawieszenie tego zwyczaju było smętnym znakiem. Wymuszone przez epidemię zaniechanie wspólnych obchodów wielkanocnych w Kościele w 2020 r. było sprzeczne z istotą tego aspektu kultu. „Nienaturalna” pustka, spowodowana koronawirusem, pojawiła się w najbardziej nawiedzanych miejscach światowych religii: w Rzymie, Konstantynopolu, Jerozolimie, w Mekce, w Medinie czy w meczecie al-Aqsa w Jerozolimie. Obraz papieża modlącego się samotnie w pustej bazylice był sprzeczny z jego funkcją postaci integrującej oraz uosabiającej instytucję integrującą – choć masy ludzi oglądały zapewne to wydarzenie dzięki Internetowi i telewizji. Już dla Tukidydesa w opisie zarazy napięcie wynikało z „kontrastu pomiędzy najwyższym ideałem ateńskiej demokracji a wizją gwałtownego rozpadu społeczeństwa i upadku jego wartości” (Węcowski, 28–29 III 2020).

* * *

Bardzo ciekawa była nigdy niekończąca się historia poznawania ciała ludzkiego i historia techniki medycznej. Jedno i drugie było uwarunkowane zarówno dominującą mentalnością, jak szerszymi sprawami rozwoju techniki. Przyjmuje się, że pierwszą salę ze stołem do sekcji w środku (teatr anatomiczny) zbudowano na uniwersytecie w Padwie w 1594 r. Ponieważ nie akceptowano wówczas krojenia zwłok, te akurat krojone można tam było natychmiast schować dzięki konstrukcji stołu. Ta sprawa jest notabene ciekawa dla długiego trwania niektórych uwarunkowań procesów poznawczych. Jako że w religii mojżeszowej nie dopuszcza się krojenia zwłok, u schyłku okresu międzywojennego na wielu uczelniach Europy Środkowo-Wschodniej wybuchła tzw. afera trupia. W ogólnie niechętnej dla studentów żydowskich atmosferze nieraz żądano, by żydowscy studenci medycyny nie robili sekcji ciał zmarłych chrześcijan, lecz by gminy żydowskie jednak dostarczały zwłoki do krojenia przez nich (Bukowska-Marczak 2019, s. 129–133). O takich czy innych uwarunkowania poznania ludzkiego ciała nie tylko zresztą przez studentów, no i o samych dziejach poznania, historycy medycyny mogą długo mówić.

Podobnie bardzo ciekawa jest historia leczenia i oprzyrządowania leczenia. Jak dla wielu spraw współczesnych, tak i dla tych ogromne znaczenie miał XIX w. Z elementarnych (nazwijmy je tak) instrumentów stetoskop pochodzi z początku tego wieku, strzykawka o mniej więcej dzisiejszej formie z jego połowy, aparat do nieinwazyjnego mierzenia ciśnienia krwi z końca wieku. Także Röntgen dokonał pierwszego zapamiętanego przez historię zdjęcia w 1895 r. Przez przypadek, albo i nie przez przypadek, było to zdjęcie dłoni jego żony. Instruktywna jest historia przeszczepów – ona tym bardziej musi wszak obejmować dzieje wiedzy medycznej, techniki, a także mentalności. Pierwszy przeszczep serca zrobił Cristiaan Bernard w 1967 r. w Kapsztadzie (pacjent żył 18 dni). W Polsce pierwszego udanego przeszczepu serca dokonał Zbigniew Religa w 1985. Trudno tu iść dalej w omawianiu tego nurtu dziejów.

Ciekawa jest historia szczepień. Fundamentalne odkrycia Pasteura i Kocha to schyłek XIX w. Jak wiele odkryć, tak i dzieje opracowania szczepionek obfitowały w spory i nawet dramatyczne momenty. „Max von Pettenkofer, by udowodnić Kochowi, jak bardzo się myli, publicznie wypił fiolkę wodnistego stolca od umierającego na cholerę, w płynie roiło się od setek milionów przecinkowców. Dostał intensywnej biegunki, ale przeżył, co uznał za potwierdzenie swoich racji” (Mieszkowski 2020, s. 129). Przyszłość pokazała, że nie miał racji. Koch dostał Nagrodę Nobla, a jego oponent zastrzelił się. Z kolei prof. Hilary Koprowski, twórca jednej ze szczepionek przeciwko chorobie Heinego-Mediny, w jakimś momencie prac zdecydował się zaszczepić własne dzieci. Uznał, że nie może przedstawić szczepionki światu, po II wojnie światowej przeżywającemu epidemię owej choroby, jeśli nie jest całkowicie pewien bezpieczeństwa jej stosowania. Niejeden badacz szczepił się sam na relatywnie wczesnym etapie dopuszczania lekarstwa do użytku.

Wyjątkowo dramatyczne okoliczności stworzyły warunki okupacyjne dla produkcji szczepionki przeciw tyfusowi. Do jej wytwarzania konieczne było wówczas hodowanie wszy, a zatem karmienie wszy. Twórca szczepionki dr Rudolf Weigl gromadził w okupowanym Lwowie karmicieli, a byli wśród nich Zbigniew Herbert, Stefan Banach, Stanisław Skrowaczewski, Mirosław Żuławski, Stanisław Kulczyński, Alfred Jahn i dalsi, już wówczas czy w przyszłości wybitni ludzie. Zajęcie było paskudne, ale dawało dobre papiery, bowiem Niemcom zależało na szczepionce. To, że Weigl ratował zatrudnionych u siebie, że dostarczał szczepionkę do gett i podziemia, że jego szczepionka uratowała nie do ustalenia liczbę Polaków, że odmówił podpisania Reichslisty (wejścia do Akademii Nauk ZSRR zresztą też), nie uchroniło go przed idiotycznymi zarzutami kolaboracji po wojnie. Na żywione przez niektórych proste wizje historii i spraw ludzkich szczepionki do dziś nie wymyślono. Nawiasem mówiąc, pośmiertnie prof. Weigl został zaliczony do grona Sprawiedliwych wśród Narodów Świata (2003) (Urbanek, 9–15 VIII 2017).

* * *

Wielkim tematem historycznym są konsekwencje epidemii. Zagadnienie konsekwencji poszczególnych zjawisk jest zawsze trudne dla historyka – nie wiadomo bowiem, jak wiele kolejnych uznać za ich bezpośredni lub pośredni skutek. Choćby naszą rzeczywistość możemy uznać za konsekwencję zjawisk zaszłych w starożytności, co byłoby zasadne, ale często trudne do udowodnienia i długie do referowania. Nie zawsze jest oczywiste, że obserwowana zmiana jest akurat skutkiem epidemii, mimo istnienia następstwa czasowego. Na dodatek, jak była mowa, epidemie nieraz towarzyszyły wojnom, a zatem trudno odróżnić skutki obu zjawisk. Zgony w gettach były w ogromnym procencie skutkami epidemii, ale trudno je odróżnić od innych przyczyn, po prostu od polityki hitlerowskiej w tych skupiskach ludzi. Nie sposób jednak nie zapytać o konsekwencje wielkich epidemii.

Najbardziej oczywiste – choć dla dawnych epok i dla krajów ubogich jedynie szacunkowe – są straty ludnościowe. Można mówić jednak także o mniej oczywistych. Istnieje na przykład domniemanie, że próba odbudowy Cesarstwa Rzymskiego z ośrodkiem w Bizancjum przez Justyniana została udaremniona przez epidemię dżumy. „Czarna śmierć” z XIV w. (dżuma) pewnym sensie zakończyła średniowiecze, może nawet stworzyła bodziec dla reformacji. Nie byłaby to przyczyna jedyna, ale warto przypomnieć, że Luter występował przeciwko handlowi relikwiami, a obrót nimi, w tym obrót fałszywkami, towarzyszył epidemii – co zresztą łatwo zrozumieć. Z kolei hiszpanka wzmocniła wyrosłe co najmniej z wojny światowej tendencje do zmiany systemu władzy w różnych państwach europejskich – a skądinąd nie da się też wykluczyć wzmocnienia niepodległościowych dążeń Indii, gdzie epidemia szalała, lub zapoczątkowania radykalnego oddzielenia białych od czarnych, postrzeganych jako nosiciele choroby, w Afryce Południowej (Mieszkowski 2020, s. 178, 180).

Ciekawe są dla historyka zmiany w funkcjonowaniu gospodarki, jakie zachodzą w wyniku epidemii i miewają wpływ na dalsze gospodarowanie. Na przykład gigantyczne wyludnienie Europy, jakie nastąpiło w wyniku „czarnej śmierci”, pociągnęło za sobą schyłek pańszczyzny na zachodzie Europy, rozwój gospodarki pieniężnej, przesunięcie prężnych gospodarczo ośrodków ku północy. Dla historyka ciekawa jest też zmiana charakteru i mechanizmu takich zmian. Kiedyś inna była liczba ludzi kontaktujących się bezpośrednio między sobą, częstotliwość i zakres kontaktów. Miasta były mniejsze. Kiedyś nie było tylu instytucji koniecznych do funkcjonowania społeczeństwa i dających pracę, także tylu szkół i uczelni (jednych i drugich często licznie obesłanych). Kiedyś praca najemna nie była tak powszechna. Kiedyś wynikiem epidemii nie było wygaszanie przedsiębiorstw i bezrobocie. Znikoma była skala branży hotelarskiej, gastronomicznej, zróżnicowanego sektora artystycznego oraz produkcji konfekcji i obuwia, która teraz też popadła w trudności. Branż motoryzacyjnej, lotniczej, nie przyrównując fitness lub ewentowej (jak się ją zabawnie nazywa), kiedyś nie było w ogóle. Giełdy od dawna istniały w różnych krajach, ale nie odgrywały takiej roli i nie reagowały tak szybko jak teraz. Podatki miały inny charakter, kredyty nie były tak powszechne, zwłaszcza te zaciągane na cele inwestycyjne i produkcyjne. Znacznie mniej produktów potrzebnych konsumentom było produkowanych zewnętrznie i dostarczanych poprzez mechanizm handlu. Import nawet z dużych odległości istniał, ale nie sprowadzano tak wielu produktów ani zwłaszcza półproduktów i komponentów z odległych krajów, i to w przeogromnej skali (elementy do produkcji samochodów, komputerów, lekarstw z krajów Azji). Nikt nie sprowadzał odzieży z Turcji czy z dalszej Azji. Nikt kiedyś nie stawał świadomie wobec pytania, czy ryzykować większą zachorowalność, czy klęskę gospodarki (a zatem i przeogromne konsekwencje dla ludzi, może zresztą też m.in. zdrowotne!).

Zobaczymy (jeśli to jeszcze my zobaczymy), jaki świat wyłoni się z epidemii koronawirusa. Niektóre przewidywania mówią o oczekujących nas bardzo wielkich zmianach – i to nie tylko w zakresie przyzwyczajenia do prowadzenia zajęć uczelnianych i różnych zebrań na dystans. Jeżeli USA oraz Europa wyjdą z epidemii jak przysłowiowe zbite psy, to centrum produkcji różnych artykułów może się jeszcze bardziej przesunąć do Chin. Jednocześnie jeżeli w różnych regionach silniejsi na swoich szczeblach lepiej dadzą sobie radę z epidemią, to wystąpi reakcja obronna – oczywiście bardziej przeciwko światowym firmom gigantom i centrom finansowym niż przeciw Chinom. Nie da się wykluczyć zamykania się państw we własnych granicach, nacjonalizmu gospodarczego, nacjonalizmu tout court, myślenia tylko o dobru własnym, pojmowanym w mniejszej lub większej skali, także nasilenia marzenia, żeby ktoś nad tym zapanował. Swoje, a przynajmniej podkreślane jako swoje wartości mogą zacząć zdecydowanie dominować. Idea śledzenia kontaktów międzyludzkich itp. może wejść w krew jeszcze większej liczbie ludzi niż dotychczas.

Świat, który wyszedł z konfliktu dwóch w miarę zwartych bloków, rozsypał się demokratycznie na wiele ośrodków. Teraz ma szanse zróżnicować się i fragmentaryzować jeszcze bardziej. „W świetle opisu Tukidydesa największym wyzwaniem staje się nie tyle leczenie ciał ludzi dotkniętych wirusem, ile obrona i odbudowa społeczeństwa, utrzymanie i odnowa systemu wartości, dzięki któremu ludzka wspólnota może w ogóle działać” (Węcowski, 28–29 III 2020). Może nie staniemy przed aż takim wyzwaniem.


Bibliografia:

Bachmann K., Granice rozumu, „Polityka”, 17–23 VI 2020.

Barański P., Walka z chorobami wenerycznymi w Polsce w latach 1948–1949 (2012) [w:] Kłopoty z seksem w PRL. Rodzenie nie całkiem po ludzku, aborcja, choroby, odmienności, red. M. Kula, Warszawa.

Bendyk E., „I Bóg stworzył ewolucję”, „Polityka”, 22 I 2005.

Bendyk E., Rządy mikrobów, „Polityka”, 25–31 III 2020.

Borodziej W., Górny M. (2014), Nasza wojna, t. 1: Imperia. 1912–1916, Warszawa.

Browning C. R (2012), Pamięć przetrwania. Nazistowski obóz pracy oczami więźniów, tłum. H. Pustuła-Lewicka, Wołowiec.

Bukowska-Marczak E. (2019), Przyjaciele, koledzy, wrogowie? Relacje pomiędzy polskimi, żydowskimi i ukraińskimi studentami Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w okresie międzywojennym (1918–1939), Warszawa.

Chirot D., The Social and Historical Landscape of Marc Bloch (1984) [w:] Vision and Method in Historical Sociology, ed. T. Skocpol, Cambridge–New York.

Domosławski A., Wirus niewiary, „Polityka”, 2–8 IX 2020.

Emerson T., Cholera, „Gazeta Wyborcza”, 27 V 1991 (za „Newsweekiem”).

Gadomski W., Wirus w fabrykach, „Gazeta Wyborcza”, 29 II – 1 III 2020.

„Gazeta Wyborcza”, 15 IV 1991 (za Reuterem).

Geremek B., Historyk w świecie polityki, „Gazeta Wyborcza”, 9–10 I 1993 (wykład inauguracyjny w Collège de France).

Herbert Z. (1993), Martwa natura z wędzidłem, Wrocław.

[Holland A.,] Ludzie się zbuntują, rozmawiała Karolina Pasternak, „Newsweek”, 6–13 IV 2020.

[Jankowiak M.,] Chore Imperium Romanum, rozmawiała Agnieszka Krzemińska, „Polityka”, 15–21 IV 2020.

Jankowicz G., Między prawdą a fikcją, „Tygodnik Powszechny”, 24 V 2020.

[Karpiński A.,] Śmierć atakuje z powietrza, rozmawiał Igor Rakowski-Kłos, „Gazeta Wyborcza”, dodatek „Ale Historia”, 30 III 2020.

Karpiński A. (2000), W walce z niewidzialnym wrogiem. Epidemie chorób zakaźnych w Rzeczypospolitej w XVI–XVIII wieku i ich następstwa demograficzne, społeczno-ekonomiczne i polityczne, Warszawa.

Klauziński S., Chrzczonowicz M., Miłosierne kazania abp. Jędraszewskiego: „Tęczowa zaraza, „Ideologia LGBT zaprzecza godności człowieka”, OKO.Press, 2 VIII 2019, https://oko.press/kosciol-lgbt-marsz-bialystok/.

Klimecka G. (1993), Odtrąceni, „Mówią Wieki”, nr 4.

Larson E. (2014), W ogrodzie bestii. Miłość, terror i amerykańska rodzina w Berlinie czasów Hitlera, tłum. P. Hejmej, wyd. 2, Katowice.

Lebaube A., Beaucoup de jeunes au chômage sont en mauvais santé, „Le Monde”, 13 VI 1992.

Le Goff J., „L’Occident médiéval et le corps”, wykład w Instytucie Francuskim w Warszawie 14 IV 1993.

Leszczyński A., Apokalipsa odwołana, „Polityka”, 23–29 VIII 2017.

Leszczyński A., Jakoś to będzie, „Gazeta Wyborcza”, 28–29 III 2020.

Márquez G. G., (1994) Miłość w czasach zarazy, tłum. Carlos Marodán Casas, Warszawa.

Mieszkowski Ł. (2020), Największa. Pandemia hiszpanki u progu niepodległej Polski, Warszawa.

Mózgu nie sklonujemy. Rozmowa z prof. Piotrem Słonimskim, genetykiem, rozmawiała Ewa Nowakowska, „Polityka”, 23 XII 2000.

Müller M., Średniowieczny taniec ze śmiercią, „Tygodnik Powszechny” 3 V 2020.

„Newsweek”, 13 X 2015.

Pawlina S., Motyl. Ścibor-Rylski. Opowieść o Generale (w druku).

Piskorski J.M., Kryzysy poprawiają świat, ale nie prowadzą do Utopii, „Rzeczpospolita” 12 VI 2020.

[Pomian K.,] Spojrzeć w lustro i zastanowić się, rozmawiał Andrzej Garlicki, „Polityka”, 30 XI 1991.

Rakowski-Kłos I., Mandat za kichanie, „Gazeta Wyborcza”, dodatek „Ale Historia”, 23 III 2020.

Sapieha V. (2019), Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk, tłum. E. Horodyska, Warszawa.

„Spotkania”, 21 VIII 1981.

Stefanicki R., Chińska dyktatura wywołała epidemię i ją ugasi?, „Gazeta Wyborcza”, 31 I 2020.

Targański T., Śpiewać i wołać, aby się powietrze czyściło, „Polityka”, 8–14 IV 2020.

Tusk D. (2019), Szczerze, Warszawa.

Urbanek M., Profesor Weigl i karmiciele wszy, „Polityka”, 9–15 VIII 2017.

Urzykowski T., Jak nie dżuma, to cholera, „Gazeta Wyborcza”, 7 II 2020.

Węcowski M., Zaraza szaleje w Atenach, „Gazeta Wyborcza”, 28–29 III 2020.

Wójcik Ł., Dżinn z metanolem, „Polityka”, 8–14 IV 2020.

[Zalewski T.,] Słychać tylko wiewiórki, „Polityka”, 1–7 IV 2020.


Przypisy: 

[1] Tęczowa flaga wywieszona na budynku Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, gdzie pracuję, w reakcji na rozpoczętą w kraju wojnę z LGBT, została zerwana. Cieszę się, że Rektor wystosował wówczas (28 VIII 2020) list do społeczności akademickiej: „Wczoraj z budynku Akademii zerwana została tęczowa flaga. To zdarzenie budzi w nas wszystkich silne emocje. Zwracam się z prośbą do wszystkich członków naszej wspólnoty: nie pozwólmy prowokatorom osiągnąć celu, którym jest zburzenie naszego poczucia bezpieczeństwa i wciągnięcie nas w ich grę. Nie pozwólmy na to. W Akademii Teatralnej jesteś u siebie. Pamiętaj o tym. Wojciech Malajkat”.


Korekta językowa: Beata Bińko




„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin. Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt”

MARIUSZ MAZUR

Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej

„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Od wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin dowiedzieliśmy się, że „jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”. Można by się zastanawiać, dlaczego urzędniczka Ministerstwa Kultury zapowiada daleko idące zmiany w dziedzinie szkolnictwa wyższego, czyli wychodzi poza zakres swoich kompetencji, ale kwestia kompetencji bądź ich braku w świecie obecnej polityki przestała już chyba kogokolwiek dziwić (resort pani minister właśnie pomylił przychód z dochodem w trakcie ustalania beneficjentów Funduszu Wsparcia Kultury, czy kogoś to jeszcze zaskakuje?). Minister wskazała również, iż „nie lubi chodzić na przegrane wojny”, co może sugerować, że wyrażane przez nią opinie i oczekiwania zostały sformułowane na podstawie koncepcji władzy niedostępnych jeszcze dla szerszego odbiorcy, są one zresztą zgodne z wypowiedziami obecnego ministra nauki i szkolnictwa wyższego (tj, według nowo wprowadzonej nomenklatury, edukacji i nauki). Dzięki temu możemy się domyślić, jaki kurs przyjmą niebawem rządzący.

Wypowiedź pani minister podzieliłem na cztery zagadnienia: 1) sferę zgodności, 2) wiedzę, jaką dysponuje, 3) determinanty ideologiczne oraz 4) zaproponowane metody działania.

Sfery zgodności

Teza pierwsza wyrażona podczas wystąpienia: humanistyce w Polsce „zagraża umiędzynarodowienie rozumiane w technokratyczno-urzędniczy sposób”. Mogłoby się wydawać, że przywołane zdanie ma sens. Niestety, mamy tu do czynienia z manipulacją retoryczną. Każde słowo wstawione w miejsce „humanistyki” zostanie zanegowane przez zło czynnika „technokratyczno-urzędniczego sposobu”. Dotyczy to nawet tak uniwersalnych wartości, jak pokój, dobrobyt, szczepionki przeciwko pandemii. Jeśli do najprawdziwszego zdania dodamy negatywny składnik, to zawsze wyjdzie nam negatywna konkluzja. A zatem minister Gawin, dodając pejoratywny wątek, zdeprecjonowała umiędzynarodowienie. Następnie stwierdziła: „Największe dzieła w historiografii albo w krytyce literackiej powstawały nie z myślą o tym, żeby zachwycić Paryż czy Londyn, tylko były całkowicie skoncentrowane na kompletnie niezależnej sferze twórczości”. Mamy tu do czynienia z kolejną manipulacją na poziomie retoryki. Kreowanie zależności między wybitnością dzieł a zachwytem bądź brakiem zachwytu zachodnich stolic jest sztucznym wytworzeniem problemu, żeby go następnie „rozwiązać”, w tym wypadku wykpić. Równie dobrze można napisać: „najlepsze samochody powstawały nie po to, żeby zachwycić Paryż czy Londyn”, ale to zdanie – jakkolwiek również prawdziwe – albo jest kuriozalnym banałem, albo jest po prostu niemądre. Z czym więc pani minister dyskutuje? 

Dopiero teza o tym, że do humanistyki nie powinno się stosować zasad punktacji, ponieważ niszczą one polską humanistykę, jest sensowna. Tyle że od 10 lat powtarzają to setki osób podczas konferencji, seminariów, zajęć na uczelniach, w aulach, w pokojach i na korytarzach uniwersyteckich. Zdanie to wypowiadano tysiące razy publicznie i prywatnie w dużych, średnich i małych gremiach. Cóż w nim jest nowego? Niemniej dobrze, że urzędnik państwowy o tym wie i mówi.         

Wreszcie pada teza całkowicie prawdziwa: „Polemiki są mniej ważne w stosunku do książek pierwotnych. Naszą odpowiedzią powinny być książki, które pokazują całą rzeczywistość we wszystkich jej odcieniach […]”. Należy całkowicie zgodzić się z tym poglądem. Niestety, część polskiej historiografii nie dba o odcienie. Weźmy choćby infantylne zestawienia faktograficzne w pracach na temat podziemia niepodległościowego, szczególnie te pisane zgodnie z obowiązującą polityką historyczną, w których mnożą się nienaukowe, pozaźródłowe kreacje przeszłości i odwołania do prezydenta Lecha Kaczyńskiego (w jednej z książek o powojennej konspiracji znalazłem 10 odniesień do tej postaci; były prezydent był częściej wspominany niż jakikolwiek partyzant[1]; jest to oczywiście nawiązanie do peerelowskiego zjawiska odwoływania się do idoli marksizmu, bez których przez pewien czas nie mogłyby się ukazać żadne publikacje). Jak mówi dalej pani minister: „Co niesie za sobą ideologizacja? To, że te odcienie, te sprzeczności w poglądach, w postawach ludzi po prostu nikną. Postacie historyczne stają się doskonale jednowymiarowe”. Przyznać muszę, że od przedstawicielki rządu nie spodziewałem się tak ostrej krytyki twórczości na temat tzw. żołnierzy wyklętych czy np. komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. I tu widzę ogromną odwagę Magdaleny Gawin, aż chciałoby się jej podziękować. Być może głosy, jakie od lat są podnoszone na temat nieprzestrzegania warsztatu naukowego przez część historyków ideologizujących badania, wreszcie zostaną zauważone. Chyba że moja interpretacja jest błędna i źle zrozumiałem przytoczone słowa.          

Zgodzić się należy, że dobre książki powstają na podstawie dotacji podmiotowych (choć nie powiedziałbym tak autorytatywnie, że są „najciekawsze” i że dowodem na to są słowa dziekanów wydziałów historycznych, ponieważ to źle świadczy o krytyce źródła zastosowanej przez panią minister). W przypadku wskazanych przez nią wad grantów badawczych ponownie należy się całkowicie zgodzić, choć także ta wiedza jest powszechna i znana od dawna.         

Kolejny cytat: „Jestem absolutną przeciwniczką uprawiania humanistyki na podstawie punktacji, grantów i na podstawie tego, co może się wydawać komuś na Zachodzie wartościowe”. Ponownie zgadzam się z początkiem wypowiedzi pani minister. Trudno jednak zrozumieć, czemu ma służyć kolejny wtręt o „złym Zachodzie”. Być może należy go traktować jako swoisty rytuał znany nam z PRL, zgodnie z którym w oficjalnych sformułowaniach co jakiś czas musiała pojawić się krytyka Zachodu. To znana cecha nowomowy; kiedyś byli to „bankruci polityczni”, „koła zimnowojenne” bądź „przyjacielska wizyta” (oczywiście ze Wschodu), teraz – „zły Zachód”. Istotna jest frekwencja pojawiania się zwrotu. Im częściej dane sformułowanie pada, tym lepiej realizowana jest magiczna funkcja mowy, czyli kreowanie realności świata wyobrażonego. To kolejna zasada newspeak. Rytualność w wypowiedziach polityków nie zaskakuje[2], płacą oni w ten sposób trybut władzy i idei przewodniej.

Wiedza          

Dr hab. Gawin zaczęła prezentację swojej wiedzy, porównując badania średniowiecza i historii najnowszej: „Pokutuje wśród historyków mit, że badacze średniowiecza muszą mieć wyspecjalizowane narzędzia, a badanie historii XX-wiecznej jest bardzo proste”. Pani minister nie zgadza się z takim poglądem i należy temu przyklasnąć. Tyle że ponownie nie jest to żadne odkrycie, sam pisałem o tym kilka lat temu i nie byłem w tej dziedzinie pierwszy[3]. Co więcej, wspomniana kwestia kompletnie nie pasuje do reszty analizowanej tu wypowiedzi; nie wiadomo, skąd się wzięła i jaki jest jej cel. Niestety, po tym dość oczywistym stwierdzeniu pani minister uznała, że przeprowadzi wywód źródłoznawczy, i orzekła, iż archiwalia są lepsze niż „wspomnienia, listy, korespondencja albo prasa”, które – jak wynika z jej słów – są gorszym sortem źródeł. Na marginesie zwróciłbym uwagę, że listy i korespondencja to ten sam typ dokumentacji, ale to jedynie drobiazg w kontekście poważniejszych nieprawidłowości świadczących o kompetencjach pani minister. Twierdzenie, że źródła archiwalne są lepsze, ważniejsze (czyżby bardziej prawdziwe?, rzetelne?, wiarygodne?) niż inne, jest karygodnym, bo niezwykle trywialnym, błędem warsztatowym. O tym, że tak nie jest, uczymy już na studiach licencjackich. Brak takiej wiedzy jest w mojej opinii powodem do wstydu nawet dla studentów. Oczywiście minister nie musi mieć kwalifikacji w dziedzinie źródłoznawstwa, ale wypowiadającemu się o historiografii historykowi, w dodatku ze stopniami naukowymi, taka wiedza już by się przydała, nawet jeśli nie pracuje na krytykowanych przez siebie uniwersytetach. Zdaniem pani minister do archiwów chodzą Amerykanie i Niemcy, co – jak stwierdziła – obserwowała sama, ale nie ma tam Polaków. Niestety, to kolejna wielka ułomność wypowiedzi Magdaleny Gawin. Prywatne szczątkowe spostrzeżenia z jakiegoś archiwum stają się dla niej dowodem na uniwersalność praw, które służą rozumieniu świata. W kolejnym zdaniu brnie dalej: „Bardzo często jest tak, że wszystkie prace dotyczące XX w. są wtórne, są przepisywane od kolegi […]”. Abstrahując od nieprecyzyjnego języka wielkich kwantyfikatorów („bardzo często wszystkie prace”), to, co zostało powiedziane, jest po prostu nieprawdą. Ani nie „bardzo często”, ani nie „wszystkie” publikacje są w tworzone we wspomniany sposób. Z moich obserwacji wynika, a jak widzę, znacznie lepiej znam powstającą obecnie literaturę historiograficzną, dotyczy to mniejszości prac, choć oczywiście problem da się zauważyć, zresztą w ostatnich kilkunastu latach pisało o tym mnóstwo osób. Zastanawiające, że niezauważonym przez panią minister uchybieniem jest publikowanie niczego niewnoszących tekstów albo udowadnianie znanych już tez na podstawie kolejnego zestawu dokumentów archiwalnych. Wypada dodać, że ten temat również wielokrotnie bezskutecznie poruszano. Zatem po raz kolejny mamy odwołania do wiedzy powszechnej albo ujawnienie jej braku, co nie przeszkadza w formułowaniu opinii.          

Kolejna wygłoszona teza dotyczy – jak to pani minister nazwała – „pustych plam” w polskiej historiografii, czyli tematów niepożądanych przez Zachód. Niestety, nie dowiedzieliśmy się, o jakie tematy chodzi. To zresztą kolejna stała cecha jej narracji – brak precyzji, dzięki czemu można uciekać się do różnych, daleko idących insynuacji bez odpowiedzialności za słowa. Dzięki zastosowaniu sformułowań: „pewne środowiska”, „pewne naciski”, „pewne badania”, „ograniczanie wolności”, „są książki”, „są instytucje” bez żadnych konkretnych przykładów można posłużyć się oskarżeniami, nie bacząc na wiarygodność. W wykonaniu naukowca byłoby to nieetyczne, dla polityka to norma. Notabene przypomina to kolejną cechę nowomowy. Z innej części wypowiedzi możemy domyślić się, że najbardziej zagrożoną sferą badań jest II wojna światowa, i jest to skutek celowych działań zagranicy. Niestety, pani minister po raz kolejny się myli. Z jakiegoś powodu nie zwróciła uwagi, że po 1989 r. zapaść dotknęła kilku dziedzin, np. historię gospodarczą, historię mentalności, kultury, a z zakresu polityki – historię partii politycznych PRL (o których dopiero teraz zaczyna się pisać) oraz – istotnie – II wojny światowej. Pisało o tym już wiele osób. I nie jest to związane z działaniem „złego Zachodu”, jak chce tego urzędniczka państwowa, ale z przemianami, w tym choćby z kilkudziesięcioma kilometrami akt zgromadzonych w IPN na temat powojennego podziemia i Polski Ludowej, które wzbudziły zainteresowanie kilkuset historyków. Co więcej, historia gospodarki kojarzy się niektórym z marksizmem, a metodologia nauki z Otwockiem, i dlatego je omijają.          

Pani minister ma rację, że punktoza jest zaprzeczeniem humanistyki, w tej kwestii w pełni się zgadzam. Leszek Kołakowski ze swoimi Głównymi nurtami marksizmu (Londyn 1988, 1223 stron) miałby problem, żeby utrzymać etat na uniwersytecie, ponieważ ta pracochłonna książka zostałaby „wyceniona” zgodnie z obecnym prawem jedynie na 100 punktów. Pani minister nie była jednak niestety przygotowana nawet w tak podstawowej kwestii, jak ogólne zasady czy wartości obowiązującej punktacji. Odwołała się do fikcyjnych 24 punktów, jakie – jak twierdzi – można uzyskać za publikację w „czołowych periodykach zachodnich”, podczas gdy przeciętny magister na polskiej uczelni wie, że taka punktacja nie istnieje; nie dysponuje taką wiedzą dr hab. Gawin, której braki po raz kolejny nie przeszkadzały jej w wygłaszaniu opinii na ten temat. 

Kolejne zdanie w kontekście punktacji: „Najbardziej wrażliwe obszary to historia i literaturoznawstwo. Troszkę mniej zagrożona jest filozofia i socjologia”. Na jakiej podstawie pani minister uznała, że teksty filozoficzne można opunktować bez szkody dla nich, a historycznych już nie? Niestety, tego też się nie dowiemy.

Minister obecnego rządu poinformowała, które jej zdaniem dziedziny historiografii są mniej wartościowe. Samą siebie określiła jako „umiarkowanego wroga historii społecznej”. Złe są również: „historia cywilizacji”, „rozwój pociągów”, „architektury” (domyślam się, że to tylko przykłady), „historia regionalna”, historia społeczna i antropologia kultury, dobre zaś – historia i filozofia polityki oraz polityczna historia narodu. Ale w jej przekonaniu „Historia polityki w Polsce jest w gwałtowanym odwrocie, bardzo mocno weszła historia społeczna, […], antropologia kultury. Nie ma filozofii polityki i nie ma polityki jako takiej”. Ja bym powiedział, że „polityki jako takiej” jest w nauce aż nadto. Zdaniem pani minister zagrożeniem dla humanistyki są „te wszystkie pojęcia, które nam utrudniają tak naprawdę jako historykom, literaturoznawcom oddanie wszystkich barw przeszłości”. Wśród nich wymieniła: „kolonializm, postkolonializm, dyskursy mniejszościowe, w tym szczególnie gender[4].           

Postanowiłem zrobić wstępną kwerendę, aby zweryfikować przytoczone wypowiedzi. Na 50 książek wydanych ostatnio przez IPN 48 dotyczyło polityki. Jak łatwo policzyć, stanowi to 96%. Sprawdziłem również dorobek historiografii najnowszej kilku instytutów i wydziałów historii w kraju. Historia antropologiczna i społeczna znajdują się tam rzadziej niż w jednej monografii na 10–15. Znakomita większość historyków zajmujących się historią najnowszą nigdy nie napisała książki wychodzącej poza zakres historii politycznej (i nie jest to zarzut, takie podejście wynika z tradycji i zainteresowań, których – moim zdaniem – nie powinno się zmieniać drogą nakazów). Istnieją nawet takie uczelnie w kraju, na których w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie pojawiła się ani jedna (!) monografia z innej dziedziny niż historia polityczna albo tylko pojedyncze osoby zajmują się tam problematyką inną niż zdarzeniowa historia polityczna. I w tej kwestii od lat niewiele się zmienia. W jaki więc sposób dr hab. Gawin ustaliła, że „historia polityki jest w odwrocie” i ustępuje miejsca domenom według niej „gorszym”, nie jestem w stanie zrozumieć. Każdy historyk zajmujący się historią najnowszą i znający środowisko naukowe oraz jego dorobek wie, że pani minister wymyśliła to całkowicie fikcyjne zagrożenie. Co więcej, udowodnienie tej nieprawdy jest banalnie proste, można to zrobić w kilkadziesiąt minut, ale jak wiemy, politycy nie potrzebują wiedzy i nie przejmują się tym, że zostaną przyłapani na zmyślaniu. Wiedza i prawda są wręcz niebezpieczne w swym zapiekłym uporze, kiedy nie chcą wspierać ich poglądów oraz wyobrażeń służących ich interesom, a wyborcy i tak nie będą ich rozliczali z wypowiedzianych kłamstw czy głupstw, lecz z redystrybucji pieniędzy i ostrości ideologicznej.        

Na marginesie tylko zauważę, że do nauki światowej (i wiedzy) więcej wnieśli Fernand Braudel, Jacques Le Goff, Michel Foucault, a z polskich historyków – Witold Kula czy Krzysztof Pomian, czyli naukowcy pracujący w paradygmatach, których pani minister jest „umiarkowanym wrogiem”, niż wszyscy razem wzięci autorzy książek o powiatowych urzędach bezpieczeństwa publicznego czy o sprawach obiektowych pod kryptonimem. Większy wpływ na zrozumienie przeszłości miała niemal całkowicie pomijająca politykę szkoła Annales niż kilkuset historyków sporządzających wytrwale wypisy ze źródeł na temat partii politycznych w powiatach II RP. Szkoda, że nikt pani minister Gawin tego nie powiedział.          

W dalszym ciągu swojej wypowiedzi pani minister wyraziła się krytycznie o poziomie Wydziału Teologicznego UKSW („dzisiaj student w Warszawie nie jest w stanie uzyskać właściwego wykształcenia [teologicznego] poprzez brak wydziału”). Chciałbym wierzyć, że jej wiedza jest tak rozległa, iż wie, co to jest „właściwe wykształcenie teologiczne”, tzn. czego student w Warszawie powinien się uczyć w ramach teologii, aby być odpowiednio w tym zakresie wyedukowanym. Pani minister ujawniła, że od lat działa na rzecz stworzenia wydziału teologicznego na Uniwersytecie Warszawskim.

Jak wspomniałem, wszystkie inne instytucje krytykowane są bez podawania nazw, dzięki czemu każdy może sobie wstawić własny podmiot, a nie ponosi się odpowiedzialności za insynuacje. Gawin przeczytała na „stronie jednego z ważniejszych instytutów w Warszawie, że nie wolno robić historii narodowej, tylko powinna się rozwijać historia regionów”. I szukaj teraz, polemisto, tego „ważnego instytutu” promującego małe ojczyzny i regionalizm kosztem narodu… Powiedziała o historykach żądających monopolu badań dla siebie i unikających krytyki, i domyślaj się, o kogo chodzi…

Ideologia

Charakterystyczną cechą wypowiedzi pani minister jest bardzo silne upolitycznienie, nie można go jednak traktować jako zarzutu, ponieważ autorka jest politykiem, próbuje więc wprowadzać normy ideologiczne do narracji o nauce i za ich pomocą interpretować sferę wiedzy oraz proces jej zdobywania. Przenoszenie metod partyjnych i ideologicznych do mechanizmów mających rządzić nauką niesie jednak ze sobą istotne konsekwencje.         

Determinanty ideologiczne rządzące sposobem myślenia minister Gawin to konserwatyzm (a przynajmniej taka jest jej deklaracja), specyficznie rozumiana wolność oraz kilka razy podkreślana niechęć do Zachodu.       

Konserwatyzm udało mi się odnaleźć w niechęci do zagranicznych nowinek, do Zachodu jako takiego (ponieważ stamtąd płyną rzeczone nowinki), w spiskowości świata, w oskarżeniach wobec tych, którzy mają inne zdanie niż pani minister i chcą odwoływać się do innych paradygmatów niż jedyny prawdziwy, czyli badanie polityki lub filozofia polityki, w instrumentalizacji humanistyki, która powinna działać w interesie państwa, oraz w pragnieniu stworzenia wydziału teologicznego na UW. Takie rozumienie myśli konserwatywnej nie jest niczym nowym. W Klubie Jagiellońskim takie zjawisko nazwano czerwoną prawicą[5]. Moim zdaniem te zasady bliższe są przedwojennemu Stronnictwu Narodowemu niż konserwatyzmowi.           

Minister Gawin wprost powiedziała, że dla własnych koncepcji podejścia do wolności można szukać przyjaciół „po drugiej stronie”, a nie tylko na prawicy. Wskazuje to od razu na zhierarchizowany, dychotomiczny czy nawet spolaryzowany świat kategorii politycznych, na jakie pani minister podzieliła sobie ludzi w nauce. Jest prawica, czyli „nasi”, oraz „druga strona”, czyli zapewne wszyscy inni, jest wreszcie kategoria najniższego, w zasadzie już trzeciego sortu (to pojęcie wprowadzone przez bliską pani Gawin opcję polityczną), czyli ci, którzy są prowadzeni na pasku Zachodu i nie chcą wolności badań. W mojej opinii dzielenie naukowców pod względem ideologicznym ilustruje kompletny brak rozumienia środowiska naukowego i nierespektowanie apolityczności nauki. Okazało się, że Magdalena Gawin jest ministrem prawicowej kultury i wyznaje prawicowość lub lewicowość literaturoznawstwa czy historii. Peerelowskie myślenie w pełnej krasie, tyle że à rebours.         

Przejdźmy teraz do niechęci do Zachodu. Zdaniem minister Gawin zagrożenie dla polskich uczelni stanowią z jednej strony płynące stamtąd „modele, które poddajemy krytyce”, z drugiej – pozostałości systemu komunistycznego, co w Polsce skutkuje tym, że „model uczelni nie jest udrożniony”. Niestety nie wiem, czym jest „udrożniony model uczelni”, i słuchacze omawianego przemówienia też się tego nie dowiedzieli. W znanej mi literaturze na temat uniwersytetów takie pojęcie w zastosowanym przez panią minister kontekście nie występuje. Możliwe jednak, że został tu zastosowany jakiś potężny skrót myślowy i model nauki został pomylony z drogą kariery naukowej, a wówczas przywołany „udrożniony model uczelni” stałby się „tylko” błędem logicznym i językowym w kontekście wypowiedzi. W przeciwnym razie jest kompletnie niezrozumiały. Jak już wspomniałem, komentowane wystąpienie potwierdza znaną nam z ostatnich lat, krzewioną przez czynniki oficjalne niechęć do złego Zachodu (tym razem: Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Londyn), ale moją uwagę zwróciło też powtarzające się milczenie na temat „wschodniego modelu uniwersyteckiego”, co po wysłuchaniu słów pani minister do końca przestaje dziwić.          

Kolejna kwestia – promowanie publikacji wtórnych i mało wartościowych jako skutek reformy z 2010 r. Czy naprawdę do reformy minister Barbary Kudryckiej polska humanistyka była Skarbnicą Wiedzy? Słynne „kudryki” ani niczego nie zepsuły, ani nie naprawiły. Ci, którzy dotąd nic nie robili, zostali zmuszeni do publikowania czegokolwiek i pomnażali istniejącą już makulaturę. Ale już mówienie, że te „małowartościowe i wtórne rzeczy wpisują się w politykę centrum silniejszych”, to zideologizowane stwierdzenie spiskologiczne, niemające pokrycia w rzeczywistości. O produkcji tekstów uznawanych za naukowe mówi się od dawna. Nie ma to nic wspólnego z jakąś koncepcją tajemnych „centrów silniejszych” (w innym miejscu nazywanych przez minister Gawin „centrami zachodnimi”), które „przy pomocy grantów” celowo niszczą polską naukę, narzucając jej tematykę: „kolonializmu, postkolonializmu, dyskursów mniejszościowych, w tym gender” (w tym wypadku wielce pouczająca jest lektura tekstu Przeciw kosmopolityzmowi w sztuce autorstwa innego wiceministra kultury, Włodzimierza Sokorskiego[6], analogii w tym sposobie myślenia co nie miara). To skutek postępującej w XX w. demokratyzacji i umasowienia społeczeństwa (i tu pełna zgodna z wypowiedzią prowadzącego panel Ryszarda Legutki) oraz bezkarności za nieuczciwość, a nie spisku przeciwko Polsce, jak chce tego pani minister. Zresztą wyrażone przez nią oskarżenie nie pojawiło się ostatnio. W PRL zamiast „centra silniejsze” używano sformułowania „określone koła na Zachodzie” albo wprost mówiono o „imperialistach amerykańskich i rewizjonistach zachodnioniemieckich”. Również jeśli chodzi o cele „zagranicznych ośrodków”, to minister Gawin porozumiałaby się z podobnie myślącymi poprzednikami broniącymi klasy robotniczej i wolności nauki w PRL. Ale nawet wówczas nawiązania na przykład do annalistów nie były tępione tak otwarcie, jak robi to dzisiaj przedstawicielka rządu.       

Według Gawin w Polsce widoczne są „próby nacisków, żeby nie zajmować się pewnymi obszarami badań. […] próby zmonopolizowania badań do bardzo konkretnych środowisk, które [chcą monopolu na badania] i chcą postawić się poza krytyką”. A to ma sprawiać, że „wolności badań na uniwersytetach jest po prostu mniej”. Szanowna pani minister Magdaleno Gawin! Które środowiska historyków najnowszych na uniwersytetach żądają dla siebie monopolu na badania? Zastanawiam się również, ilu historyków w Polsce otrzymuje te niebezpieczne granty z zagranicy (podpowiem, Putin nazywa takich „agentami Zachodu”). Jeden na 200–300? I to wystarczy, żeby zniszczyć polską historiografię i literaturoznawstwo? Niestety, wypowiedź ta pozostaje w tej samej stylistyce – bez nazwisk, tytułów książek czy przykładów, opinia wyrażona została w insynuacyjny sposób, ale za to mocno.          

Mogłoby się wydawać, że z kolejnym zdaniem pani minister należy się zgodzić. Mówi ona, iż trzeba „zagwarantować wolność słowa i wolność badań, która rozbije zmonopolizowane wąskie środowiska, które bronią swoich tematów zaciekle”. Skutkiem odpowiednich działań ma być zatem „osłabienie ataku kulturowego” na Polskę. Ten fragment wypowiedzi umieściłem w sferze ideologii, ponieważ ponownie mamy do czynienia z mantrą znaną historykom z czasów PRL. Żanna Kormanowa z wielką atencją wypowiadała się o wolności słowa, „prawdziwym obiektywizmie”, dążeniu do prawdy, ale natychmiast precyzowała, komu ona może służyć, a które środowiska zaciekle broniące swoich pozycji powinny zostać wyeliminowane[7]. Widząc, co Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego robiło i robi z wolnością słowa w ostatnich latach, uważam, że mamy do czynienia ze specyficzną jej koncepcją. Ma ona dotyczyć konkretnych poglądów wspieranych funduszami i punktami oraz dyskryminacji i eliminacji dyskursów, których władza nie akceptuje. Mówiąc w skrócie: wolność – tak, ale tylko dla naszych poglądów, ponieważ wszystkie inne są fałszywe albo szkodliwe. To fundamentalizm.          

O tym, jak głęboko interioryzowane są opinie pani minister, niech świadczy fakt, że zaczęła ona swoją wypowiedź od pozytywnego stwierdzenia na temat autoteliczności humanistyki („literatura powinna służyć studiowaniu literatury, historia historii, i nie może być instrumentalizowana”), by po kilkunastu minutach własnej argumentacji przekonać samą siebie do zmiany opinii na ten temat i zakończyć apelem o państwową ingerencję w autonomię uczelni i robienie badań „dla dobra państwa”, czyli instrumentalizowanie tejże humanistyki, tak by służyła państwu. Moim zdaniem jest to kwintesencja całej wypowiedzi dr hab. Magdaleny Gawin. Nie otrzymaliśmy skonceptualizowanego zarysu problemu, lecz wymyśloną na poczekaniu intencję polityczną, wspartą ideologią i kilkoma niezbyt odkrywczymi, znanymi od dawna i przez nikogo niepodważanymi oczywistościami, kilkoma tezami wykluczającymi się nawzajem oraz kilkoma nieprawdziwymi danymi. Zastanawiać może cel.

Metody           

Przejdźmy do metod, jakimi pani minister chce przeprowadzić zmiany w humanistyce. Gawin zaczyna od przedstawienia przeszłości: „Jeśli chcemy przypuścić jakąś brutalną inżynierię społeczną, bardzo często zaczynamy od uniwersytetu, dlatego że uniwersytety dają autorytet nauki”. Zdaniem minister kwestie segregacji rasowej (oraz eugeniki, higieny rasowej), zanim stały się polityką państwa, zostały w XX w. „przepuszczone przez uniwersytety, co dało jej sankcję autorytetu obiektywizmu”. Można by założyć, że jest to jedynie opis zjawiska z przeszłości. Niestety, następne zdanie miało już znaczenie projektujące, co może sugerować, że ze wspomnianych „brutalnych inżynierii społecznych” pani minister wyciągnęła wnioski w odniesieniu do własnej koncepcji. Mówi bowiem: „Uniwersytety są ważne dla prowadzenia polityki, ich wpływ jest opóźniony i daje efekt po kilkunastu, czasami kilkudziesięciu latach […]”. Następne zdanie, jakie wygłosiła pani minister, było już całkiem pozytywne, wskazujące konieczność projektowania własnej, ideologicznej polityki uniwersyteckiej, co przyniesie efekty właśnie dopiero za kilkadziesiąt lat. Konstrukcja tego fragmentu, tzn. wypowiedzenie trzech kolejnych myśli, uwypukla zawartą w nim koherentność: kiedyś na uniwersytetach dowodzono rasizmu i konieczności eugeniki, w latach dziewięćdziesiątych XX w. weszły kolejne idee, które dzisiaj owocują strasznymi studiami genderowymi czy hispanistycznymi (!) (to z wypowiedzi innego dyskutanta, Zbigniewa Janowskiego), a obecna władza musi dzisiaj „przepuszczać przez uniwersytety” (że odwołam się do użytego sformułowania) własne pomysły, co przyniesie skutki za 20 lat. Ten fragment ma też wątek komiczny, ponieważ dwa wcześniejsze zjawiska – eugenika i gender – zostały przez nią uznane za nienaukowe, sztuczne, ale nie przeszkodziło to, by wykorzystać tę samą drogę, którą one przeszły do własnych celów. Z pewną dozą życzliwości należałoby uznać, że to niefortunna zbitka i zwykła gafa, a bez życzliwości – że pani minister dość nisko ceni wartość własnego eksperymentu, skoro chce go „przepuszczać” przez uczelnie, by za jakiś czas został on usankcjonowany jako „naukowy”.         

Podstawową metodą działania w domenie nauki – na jaką zwróciła uwagę minister Gawin – ma być ingerencja ze strony państwa: „Polityka państwa powinna inspirować badaczy do podejmowania tematów nawet bardzo trudnych […], ale w Polsce mamy do czynienia z zaniechaniem badań”. W walce o wolność wypowiedzi skrytykowane zostało ponoć zbyt radykalne odejście od peerelowskiego etatyzmu i ówczesnej ingerencji w badania oraz zachłyśniecie się po 1989 r. jej brakiem. Minister wskazała, które modele dociekań naukowych powinny być promowane, a które należy wygaszać poprzez krytykę, niższą punktację, zapewne mniejsze dotacje (co notabene już się dzieje), a nawet sterowanie doborem źródeł historycznych. Zapewne to dopiero początek. Przypomina to pomysł na socrealizm, który – jak głoszono – też miał być jedynym przejawem prawdziwej wolności. „[M]ożemy położyć nacisk [na to], że prace, które powstają na podstawie źródeł pierwotnych, czyli dokumentacji archiwalnej wytworzonej w latach wojny i po wojnie, jeśli będzie to punktowane więcej, to sądzę, że się skończy przepisywanie od siebie nawzajem artykułów […]. Musimy premiować pewne badania, bez względu na to, czy są one dobrze przyjęte w Waszyngtonie, w Nowym Jorku, w Londynie czy w Paryżu, również osiągniemy wiele”. Autorski, można się domyślić, że prywatny, choć zupełnie pozanaukowy, wybór „lepszych” źródeł, jak już wspomniałem, byłby kompromitujący dla naukowca, choć nie dla polityka. Zastanawiam się nad mechanizmem jego wprowadzenia. Należałoby powołać sieć komisji, które przeczesywałyby przypisy w poszukiwaniu źródeł archiwalnych. Mogłyby się one składać z przyuczonych „komisarzy ludowych” lub „narodowych” (a z rosyjska wystarczy narodnych; każdy zrozumie, jak chce), ewentualnie z doraźnych trójek partyjnych, choć zapewne byłaby to kolejna kompetencja pionu w IPN. Oczywiście ustawowo należałoby zadekretować liczbę bądź procent dopuszczalnych przypisów pozaarchiwalnych. Równie nieoryginalne jest kolejne zdanie o „premiowaniu pewnych badań”, bo to oznacza, że wrócilibyśmy do czasów PRL i prowadzenia badań na zamówienie partii rządzącej. Oczywiście nietrudno się domyślić, że ich pożądane rezultaty byłyby zapewne wcześniej wskazywane, ale to przecież dzieje się już obecnie, choć na razie w niewielkiej skali. Już dzisiaj spółki skarbu państwa przyznają dziesiątki tysięcy złotych czasopismom i książkom „swoich historyków”.           

Jako historyk zajmujący się Polską Ludową rozpoznaję ten projekt. Przypomina to trochę punkty przyznawane za pochodzenie czy za działalność polityczną np. w ZMP. To fatalny wybór, tym bardziej gdy ukrywa się go pod hasłami wolności i wolności badań. Nic bowiem nie przykryje ręcznego sterowania nauką rodem z PRL. Nawet zmiana nazwy „Wydział Historii Partii” na „Wydział Narodowej Historii Narodu”. Zaklinanie rzeczywistości jest zjawiskiem bodaj najdłuższego trwania, ale jego efekty zawsze po pewnym czasie są rozpoznawalne.

Podsumowanie           

Podsumowanie należałoby zacząć od tego, że przychodząc na spotkania, szczególnie o takich aspiracjach, a w dodatku nagrywane i upubliczniane, warto byłoby się wcześniej przygotować. W przeciwnym razie można się skompromitować, co umknie uwadze jedynie osobom z własnego kręgu politycznego. Brak przygotowania może wynikać z opartego na próżności przekonania o własnej wybitności (choć jeśli jest ona założeniem błędnym, należy liczyć się ze wstydem, ale tylko wtedy, gdy się go odczuwa) bądź z braku czasu. Ten ostatni niedostatek jest z kolei wynikiem albo wielu zajęć i aktywności, albo zbyt późnego nabycia wiedzy o własnym występie. Nie wiem, co zaistniało w wypadku prezentacji wiceminister Magdaleny Gawin, ale tego, że było ono merytorycznie nieprzygotowane, nie jest w stanie przykryć żadna manipulacja narracyjna czy rzeczowa najbardziej oddanych pani minister historyków. Nieprzygotowanie się na taką, bądź co bądź dużą i publiczną, imprezę to okazanie braku szacunku dla interlokutorów oraz słuchaczy, głównie tych, którzy pojawili się na miejscu, ponieważ innych nikt do wysłuchania wypowiedzi nie zmuszał, sami więc są sobie winni.          

Pani Gawin chce modelować politykę naukową 38-milionowego państwa na podstawie kilku prywatnych obserwacji. Była w archiwum, w którym spotkała kilku Amerykanów i Niemców, uznała więc, że polscy historycy nie chodzą do archiwów (a wystarczyłoby wziąć jakąkolwiek książkę historyczną do ręki i zajrzeć do przypisów); nie lubi wspomnień i listów jako źródeł historycznych, uznała więc, że są one mniej wartościowe niż archiwalia (ale naturalnie tylko te, które znajdują się w archiwach; a wystarczyłby przedlicencjacki kurs na temat źródeł); interesuje się polityką, uznała więc, że historia polityczna jest dobra, a wszystkie inne (społeczna, kulturowa, antropologiczna, nawet architektury i pociągów) – złe; jej opcja polityczna nie lubi Zachodu, toteż i ona wielokrotnie poddała go krytyce; uznała, że jakaś grupka prowadzi badania czasów wojny na zamówienie zagranicy, twierdzi więc, że nie ma wolności badań na uczelniach; w swojej wypowiedzi była w stanie odwołać się tylko do swoich dwóch książek (i trzeciej – kolegi) oraz trzech czasopism (z czego w dwóch publikowała), i na tej podstawie wyciągnęła wnioski na temat kondycji nauki w ostatnich 30 latach; w Warszawie zna tylko UW, na którym nie ma Wydziału Teologicznego, oraz zespół zajmujący się Janem Kochanowskim w IBL PAN, i to stało się podstawą wyciągnięcia wniosków o braku wydziałów teologicznych w Warszawie oraz na temat dramatu polskiej humanistyki i złego Zachodu, który ogranicza wolność Polaków. To wszystko wpływa i pokazuje straszliwe uproszczenie świata postrzeganego i rozumianego przez minister Magdalenę Gawin. W polityce, co nie zaskakuje, to wystarczy, żeby pełnić funkcje ministerialne, w nauce z pewnością nie, ale w polityce naukowej kończy się tragedią. Natychmiast przypomniał mi się przypadek z PRL: w jaki sposób decydowano o tym, które modele ubiorów mogą wejść do masowej produkcji? – na zamknięte pokazy przychodziły żony aparatczyków partyjnych i komentowały: „nie, w tej sukience źle bym wyglądała”, co uniemożliwiało rozpoczęcie produkcji danego fasonu czy stroju. Aż chciałoby się powiedzieć: „PRL wiecznie żywy”. Wąskie spojrzenie oparte na kilku prywatnych doświadczeniach nie może być podstawą do wyciągania wniosków. Ale… w zasadzie, dlaczego nie może, kto władzy zabroni? 1,9 mln dla Golec uOrkiestry, 0,5 mln dla Bayer Full, 0,5 mln dla innej gwiazdy disco polo i 0,7 mln dla Filharmonia Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Kto władzy zabroni? Przecież to jej pieniądze, a przynajmniej tak oficjalnie przekonują jej przedstawiciele.          

Pamiętam swoje zdumienie, kiedy jeden z historyków, który nigdy (!) nie napisał nawet jednego zdania o szkolnictwie wyższym ani nigdy na ten temat się nie wypowiadał (ponieważ ta problematyka była i jest poza obszarem jego zainteresowań), został doradcą wojewody do spraw szkolnictwa wyższego. Nie matura, lecz chęć szczera… Kolejny dowód, że żyjemy w czasach restauracji. Pani minister zarzuciła historykom wtórność ich prac, ale niestety to, co mówiła, jest niezwykle wtórne, wielokrotnie już opisane albo po prostu nieprzemyślane czy wręcz nieprawdziwe. Jakie są konsekwencje takiej postawy, widać po działaniach różnych ministerstw, w tym w osiągnięciach Ministerstwa Kultury.         

Oddając się ideologicznemu zapałowi walki z gender, historią społeczną i Zachodem, minister Gawin nie zwróciła uwagi na realne problemy historiografii: pisanie nieuczciwych recenzji prac na stopień i tytuł, wskutek czego multiplikuje się niski poziom i do środowiska wchodzą klony nieuczciwych naukowców, brak krytyki źródła, a nawet wiedzy na temat jej reguł, świadome pomijanie źródeł, by wnioski mogły odpowiadać odgórnym założeniom, ignorowanie nieakceptowanych zjawisk społecznych i kulturowych (choć to akurat według pani minister jest pozytywne i przez takie pomijanie badania będą ponoć „oddawały wszystkie barwy przeszłości”), wytwarzanie fikcyjnej rzeczywistości na podstawie infantylnych wyobrażeń, lekceważenie zasad klasycznej logiki, świadome wykluczanie interpretacji i pytań badawczych, które nie pasują do obrazu ustalonego w polityce historycznej, trywializację przeszłości, w związku z czym staje się ona prosta, łatwa i zrozumiała dla nieoperujących warsztatem naukowym hobbystów, którzy zaplątali się do świata nauki i trwają dzięki układom towarzyskim albo realizacji zamówień politycznych, mylenie historii z polityką historyczną itd. To wszystko nie pojawiło się w wypowiedzi wiceminister Magdaleny Gawin. Najważniejsze, żeby nie było gender i zagranicznych grantów przyznawanych historykom spiskującym przeciwko Polsce. Jednak brak zrozumienia przyczyn stanu rzeczy nie pozwoli na polepszenie sytuacji. Można stworzyć system sztucznych zachęt niczym w PRL, ale z czasem doprowadzi on do jeszcze większych patologii. Zresztą już nimi skutkuje.          

Powyższe ustalenia wywołują jeden, natychmiast narzucający się wniosek: po osiągnięciach w sferze sądownictwa, w kulturze, w niezależności mediów (vide paski w niektórych TV) przyszła kolej na uczelnie; zapowiadana „reforma humanistyki” ma prowadzić do interwencji państwa (czytaj: decydentów, czyli partii rządzącej) w historię najnowszą i literaturoznawstwo, tak by wnioski wypływające z badań były zgodne z jego interesem, do wyeliminowania „zagranicznych nowinek”, do przeciwdziałania badaniom historyków niepokornych oraz do przejęcia władzy na niechcących się podporządkować uczelniach. To kolejne instytucje, które mają stracić niezależność.

Jako historyka zawsze zdumiewa mnie, że osoby po studiach historycznych nie mają świadomości, iż głoszone przez nie opinie, ich wypowiedzi i zachowania w przyszłości będą opisywane, a ich nazwiska będą przywoływane i porównywane z innymi z przeszłości. Tak jak dzisiaj piszemy o poziomie merytorycznym i propagandzie TVP za Macieja Szczepańskiego czy w stanie wojennym, tak kiedyś będzie można porównać tamte metody z postępowaniem ich kontynuatorów i restauratorów. Przekonywanie, że wolność ma polegać na odgórnym, państwowym promowaniu własnych poglądów i strukturalnym ograniczaniu innych, pojawia się w dziejach od wieków i sztafeta ludzi, których te poglądy łączą, jest oczywista. Bez względu na to, jakie wartości oficjalnie przywołują i ile razy powtórzą słowo „prawda”. Wydaje im się, że wystarczy odwołać się do racjonalizacji, że w trudnych czasach wielkich przemian błędy i wypaczenia zdarzają się, a przecież cel jest szczytny. Zawsze znajdzie się ktoś, kto z powodów ideowych wygłosi Zagadnienia partyjności w nauce historycznej.

Na koniec przytoczę dwa zdania z refleksji Marka Kornata na temat wypowiedzi pani minister: „Nie zrozumiem nigdy, co jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na których się zna. W przypadku wystąpienia, o którym tu mowa, mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu rzeczy”. Mam zupełnie odmienne zdanie na temat definicji kompetencji i realizmu. Ale powtórzę – kto władzy zabroni? Oczywiście wyłącznie dla dobra Ojczyzny, nauki, klasy robotniczej, narodu, ludu, suwerena, rewolucji, państwa i zawsze – w obronie wolności.


[1] T.M. Płużański, B. Sławińska, Żołnierze Wyklęci. Niezłomni bohaterowie nienazwanego powstania, Warszawa 2017, s. 13, 112, 114, 133, 198, 220, 358, 381, 401, 406.

[2] Por. M. Mazur, Propagandowy obraz świata. Polityczne kampanie prasowe w latach 1956–1980, Warszawa 2003, s. 241.

[3] Idem, Problemy i patologie historiografii najnowszej, w: Klio na wolności. Historiografia dziejów najnowszych w Polsce po 1989 r., red. M. Kruszyński, S. Łukasiewicz, M. Mazur, S. Poleszak, P. Witek, Lublin 2016, s. 130.

[4] Na marginesie dodam, że właśnie naukowcy zaczęli wysyłać do ministra Przemysława Czarnka autodonosy, wyznając, że uczą na uczelniach bądź zajmują się gender studies i promują równość ludzi oraz prawa człowieka.

[5] P. Musiałek, Kaczyński i Morawiecki? Lepszej prawicy nie będzie, https://klubjagiellonski.pl/2020/10/07/kaczynski-i-morawiecki-lepszej-prawicy-nie-bedzie/ (dostęp 15.11.2020). Por. Redakcja, Flis: „Kaczyzm” osłabia PiS, zaś poczucie wyższości – PO, http://wiez.com.pl/2020/07/21/flis-kaczyzm-oslabia-pis-zas-poczucie-wyzszosci-po/ (dostęp 15.11.2020).

[6] W. Sokorski, Sztuka w walce o socjalizm, Warszawa 1950, s. 155–165.

[7] Por. R. Stobiecki, Historiografia w PRL. Ani dobra, ani mądra, ani piękna… ale skomplikowana, Warszawa 2007, s. 268.


Korekta językowa: Beata Bińko




Biedny Kochanowski

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

GRZEGORZ MARZEC

Instytut Badań Literackich, Polska Akademia Nauk

Biedny Kochanowski

Instytut Badań
Literackich PAN powinien się chyba cieszyć ze wzmożonego zainteresowania, jakie
towarzyszy edycji krytycznej pism Jana Kochanowskiego. Szkoda jednak, że tego
zainteresowania Kochanowski nie zawdzięcza swojej randze literackiej i roli w
rozwoju nowoczesnej polszczyzny, poeta jest tu bowiem jedynie narzędziem do
zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Jako zastępca dyrektora
IBL PAN ds. naukowych chciałbym odnieść się do tych uwag i uporządkować fakty.

Bohaterem swoich tekstów uczynił Kochanowskiego, a także sam instytut profesor Wojciech Wrzosek w artykule Gdzie tu skandal?, ale też, raczej pobocznie, w polemice z profesorem Markiem Kornatem pt. Nie czas na gesty kurtuazji. Trochę, przyznam, dziwi ta gorąca potrzeba objaśniania, że zespół przygotowujący wydanie sejmowe dzieł Kochanowskiego nie został zlikwidowany i że wydanie to niebawem ukaże się w całości, w głównej mierze dzięki grantom NPRH, ponieważ w portalu ohistorie.eu informował o tym już wcześniej dyrektor IBL PAN profesor Mikołaj Sokołowski w swojej Pochwale humanistyki policentrycznej. Być może profesor Wrzosek tekstu tego nie czytał lub nie doczytał, co potwierdzałoby krytykowaną przezeń tezę profesora Kornata, że zajęliśmy się dyskusją zastępczą, która w gorączce polityzacji przesłania nam to, co istotne.

Zacznę więc od garści informacji. Instytut Badań
Literackich zdecydował w ostatniej dekadzie o reaktywowaniu niedokończonej
edycji dzieł wszystkich Kochanowskiego, rozpoczętej uchwałą sejmu z roku 1978. Z
różnych względów wydanie to zostało wstrzymane po wydaniu zaledwie kilku tomów.
Gdybyśmy decyzji o wznowieniu nie podjęli, Kochanowski nadal po blisko 500
latach nie miałby wydania swoich dzieł. To tak, jakby w krajach anglojęzycznych
nie było Szekspira.

Finansowanie, obejmujące zarówno wznowienie wydanych
już tomów, w identycznej szacie graficznej, jak i opracowanie i wydanie tomów
kolejnych, uzyskaliśmy dzięki dwóm grantom NPRH. Pierwszy z nich, realizowany w
okresie 11 września 2013 – 10 marca 2019 (umowa nr ODW-0005/NPRH2/H11/81/2013,
nr rejestracyjny projektu 11H 12 0111 81), uzyskał finansowanie w wysokości
2 200 000 PLN. Proszę jednak zauważyć, że we wniosku wystąpiliśmy o 8 656 350
PLN, a zatem otrzymaliśmy jedynie 25% wnioskowanej kwoty. W tym sensie słuszna
była uwaga pani minister Gawin, że Kochanowski nie uzyskał finansowania na
poziomie koniecznym do realizacji zadania. Z tego powodu, by w ogóle edycję
dokończyć, niezbędny stał się drugi wniosek, na część projektu realizowaną w
okresie 14 grudnia 2018 – 13 grudnia 2023 (umowa nr 0246/NPRH7/H11/86/2018, nr
rejestracyjny projektu 11H 18 0246 86). Tym razem uzyskaliśmy
1 790 520 PLN, a zatem sumarycznie obie kwoty stanowią niecałą połowę
pierwotnie wnioskowanej sumy, przez co, nawiasem mówiąc, zespół redakcyjny
zmuszony był do przeprowadzenia znaczących cięć budżetowych. Natomiast
niepopartą żadnymi dowodami uwagę profesora Wrzoska, że mieliśmy tu do
czynienia z „pseudokonkursem” albo że instytut pieniądze na Kochanowskiego
traktuje jako „stałą dotację”, pozostawiam już do oceny samym czytelnikom.

W obu przypadkach kierownikiem grantu był i nadal jest
profesor Andrzej Dąbrówka. Trudno powiedzieć, skąd w tekście profesora Wrzoska
jako kierownik grantu pojawia się profesor Jacek Kopciński, który jako badacz zajmuje
się dramatem współczesnym; być może dlatego, że ma własny grant NPRH,
bynajmniej niepoświęcony Kochanowskiemu. To, na co szczególnie jednak chciałbym
zwrócić uwagę, to fakt, że edycja dzieł Kochanowskiego, choć koordynowana przez
IBL, jest przedsięwzięciem ogólnopolskim,
którego wykonanie nie byłoby możliwe bez udziału badaczy z różnych krajowych
ośrodków uniwersyteckich, w tym bez ważnego udziału pracowników UAM (informacja
specjalnie dla profesora Wrzoska). W pierwszej części projektu mieliśmy 51
wykonawców, z czego 43 spoza instytutu; w drugiej, która ciągle trwa, na 9
wykonawców merytorycznych aż 7 jest spoza IBL; liczbę właściwych wykonawców
projektu będzie można przedstawić dopiero po zakończeniu grantu, ale z
pewnością proporcje będą podobne. Instytut Badań Literackich od lat z
powodzeniem współpracuje z uniwersytetami, poczytując sobie tę współpracę za
zaszczyt, a jednocześnie za rzecz przynoszącą korzyść wszystkim instytucjom
biorącym udział w projektach, na różnych zresztą poziomach. Podobnie jest w
przypadku innych realizowanych w instytucie grantów edytorskich, np. Biblioteki
Pisarzy Polskiego Oświecenia i Biblioteki Pisarzy Staropolskich, czy uzyskanego
nie tak dawno grantu na opracowanie dzieł zebranych Elizy Orzeszkowej. Przekonanie,
że instytut byłby w stanie samodzielnie zrealizować tak wielkie projekty
naukowe i edytorskie, bez należytego udziału i wsparcia specjalistów z całego
kraju, byłoby z naszej strony niewybaczalną megalomanią.

Biedny ten Kochanowski, i nie dlatego nawet, że ciągle
na to całościowe wydanie czeka, ale dlatego że jego finansowanie dyskredytuje
się, jak robi to profesor Wrzosek, jako niezwiązane z nauką i procedurami
naukowymi. Mnie osobiście nie przeszkadzałoby, gdyby finansowanie to pochodziło
z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet innych źródeł, nie
ulega jednak wątpliwości, że NPRH, który jest programem bardzo potrzebnym, co
więcej – w moim przekonaniu powinien być rozwijany, powstał m.in. z tego
względu, by takie inicjatywy jak Kochanowski, rzecz jasna po przeprowadzeniu
stosownej procedury konkursowej, wspierać. To, że w NPRH istnieje moduł „Dziedzictwo
narodowe”, uważam zresztą za mocną stronę NPRH, a nie słabość. Takich rzeczy
NCN raczej nie sfinansuje.

Wszelako sugerowanie, że wydanie dzieł Kochanowskiego
to jedynie coś w rodzaju upowszechniania dziedzictwa i kultury, dalekiego od
procedur naukowych, budzi mój wewnętrzny sprzeciw, w którym, jak wierzę, nie
będę osamotniony. Nowoczesne edytorstwo jest jednocześnie teorią i praktyką
naukową, mającą zarówno rozległy stan badań, jak i liczne metodologie.
Jednocześnie badania krytyczne, krytyka tekstu czy tak zwane badania genetyczne
należą do najlepiej rozwijających się obecnie teorii badawczych. Przypomnę
tylko, że w XX wieku jednym z fundamentalnych pytań, na które do dziś udziela
się różnych odpowiedzi, a które determinuje sposób podejścia do danego
materiału, jest pytanie: czym albo co to jest tekst? Każdy profesjonalny edytor
musi w rezultacie dysponować nie tylko rozległą wiedzą historyczno-kulturową
(np. o czasach Kochanowskiego), ale też uczestniczyć w naukowej debacie z
pogranicza tych różnych dziedzin tekstologicznych, tak jak profesor Dąbrówka jest
zarówno znakomitym specjalistą w zakresie literatury średniowiecza i renesansu,
jak i m.in. znawcą niemieckiego konstruktywizmu, a przede wszystkim twórcą
konstruktywistycznej teorii cywilizacji przednowoczesnej, choć, o ile mi
wiadomo, nie narzuca on zespołowi badawczemu swojego stanowiska
tekstologicznego i myśli o sobie, pewnie zbyt skromnie, jedynie jako
koordynatorze całego przedsięwzięcia.

Żeby więc ukończyć aktualne w danym czasie wydanie
krytyczne czyichś dzieł, trzeba wpierw odpowiedzieć na aktualne pytania
naukowe. Jestem przekonany, że nikt dzisiaj nie wydałby dzieł Juliusza
Słowackiego w taki sposób, w jaki zrobił to w swojej fundamentalnej przecież edycji
Juliusz Kleiner, co w szczególności odnosi się do rękopisów tekstów niewydanych
za życia poety, będących raczej szkicami czy projektami tekstów, które zdaniem
dzisiejszych badaczy uzyskały u Kleinera postać, jakiej nie mógł pomyśleć sam
Słowacki. Do tego dochodzi rozwijająca się dziedzina humanistyki cyfrowej,
mocno obecna również w IBL, gdzie mamy Centrum Humanistyki Cyfrowej, która
wprowadza do edytorstwa zupełnie nowe konteksty i dylematy teoretyczne, a także
nowe możliwości, bo przecież nie chodzi w humanistyce cyfrowej o to, by w Internecie
umieścić plik pdf zrobiony na podstawie papierowego wydania tekstu. Wreszcie
samo wydanie sejmowe Kochanowskiego, będące częścią Biblioteki Pisarzów
Polskich, rodzi specyficzne problemy edytorstwa naukowego, ponieważ jest silnie
oparte na materialnym konkrecie, jakim są starodruki i rękopisy, reprodukowane
w każdym tomie w postaci fototypii, dzięki czemu każdy czytelnik, a w
szczególności kontestator naukowości edytorstwa naukowego może na własne oczy
dostrzec różnicę między skanowaniem i prostym upowszechnianiem a opracowaniem o
charakterze naukowym, tak by nieczytelny rękopis lub starodruk gotykiem móc
odczytać, a co dopiero zrozumieć. Chyba że krytycy edytorstwa, odsyłający
Kochanowskiego z Biblioteki Pisarzów do gminnego bibliobusu, są tak pojętni, że
nierozstrzygnięte nieraz polemiki między filologami o ścisłe znaczenie pewnych wyrażeń
czy zwrotów uważają za bezsens, bo wiedzą wszystko. To, że profesor Wrzosek
faktów tych nie zauważa, rozumiem w każdym razie i w pełni życzliwie jako
przejaw jego braku rozeznania w edytorstwie naukowym (którym i ja się nie
param), nie zaś jako przejaw złej woli, której nie śmiałbym nawet zakładać, a
która byłaby np. nakierowana na to, by NPRH finansował jedynie granty
historyczne, do tego naukowe w bardzo wąskim sensie, natomiast pozostali, np. literaturoznawcy,
powinni szukać szczęścia gdzie indziej, choćby w MKiDN.

Zresztą edytorstwo źródeł historycznych, a więc na
polu profesora Wrzoska, jest również zajęciem naukowym, nie zaś popularyzacją. Nikt
nie spodziewa się, że wydania łacińskojęzycznych pomników dziejowych w rodzaju
„Monumenta Poloniae Historica” trafią pod strzechy i do domów kultury. One mają
trafić na warsztat naukowców, aby dopiero po zdobyciu jak najlepszej wiedzy o
treści źródła tworzyli jego interpretacje i wykorzystywali ją w swoich opracowaniach, w tym podręcznikach szkolnych. Wielu historyków
poświęciło życie takiej pracy, że wspomnę o Brygidzie Kürbis, o której
pamiętają uczniowie z Poznania, organizując seminaria jej imienia.

Mówienie, że edycje krytyczne czyichś pism przynależą
bardziej do sfery kultury niż nauki, to zarazem argument nader popularny, ale słyszany
głównie albo ze strony laików, albo niektórych przedstawicieli nauk
niehumanistycznych. W ustach humanisty staje się bronią obosieczną. Mógłbym tu
podać cały łańcuszek nazwisk przedstawicieli nauk technicznych i ścisłych,
którzy uważają, że cała humanistyka to właśnie kultura (nie „science” w
rozumieniu anglosaskim). Że zatem jej naukowość jest naukowością pozorną, jej
metodologie są pozornie metodologiczne, a jej problemy są pozornie sproblematyzowane.
Że należałoby więc nie tylko literaturoznawstwo (nadużywające członu
„znawstwo”), ale CAŁĄ humanistykę przenieść do departamentu kultury, w tym
teorię i metodologię historii, uprawiane przez profesora Wrzoska, które z tego
punktu widzenia są tylko teoretycznie teoretyczne i teoretycznie metodyczne.

Ale to już zostawiam na boku, trzymając mocno kciuki,
by nie tylko pod naukową strzechę trafiły już niebawem gotowe dzieła Jana z
Czarnolasu.


Korekta językowa: Beata Bińko




Nie czas na gesty kurtuazji

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Nie czas na gesty kurtuazji

(na marginesie opinii profesora Marka Kornata o dyskusji wokół wystąpienia profesor Magdaleny Gawin…)

Po wypowiedziach pań profesorek Anny Wolff-Pawęskiej, Anny Zielińskiej i kolegów profesorów, którzy – moim zdaniem – krytycznie, ale i nieprzyzwoicie kurtuazyjnie odnieśli się do wypowiedzi wiceminister dr hab. Magdaleny Gawin, dołączył profesor Marek Kornat, określając opinie krytyczne wobec jej wystąpienia jako niesprawiedliwe, a nawet zdumiewające. Nie dowiadujemy się, niestety, co profesora zdumiewa.

Deklaracje Kornata

Oto kilka deklaracji,
które wyrażają jego stosunek do wypowiedzi Magdaleny Gawin i jej krytyków:

mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu
rzeczy
– diagnozuje wypowiedź minister Gawin,

byłoby doprawdy trudno nie podpisać się pod znaczną większością tez
wygłoszonych przez Magdalenę Gawin
,

niestety dało ono asumpt tylko do dyskusji, ale raczej zastępczej
konkluduje Kornat,

większość tych wypowiedzi w ogóle nie podejmuje realnych problemów,
którym to wystąpienie zostało poświęcone
,

o szczegółach moich przemyśleń tutaj nie piszę. Zrobię to w innym
miejscu.

„Niezmiernie realistyczne
nakreślenie stanu rzeczy” przez Magdalenę Gawin rozpisałMarek Kornat w dziesięciu tezach, streszczając w nich „realne
problemy, którym to wystąpienie zostało poświęcone”.

Skoro nie zauważył profesor
Kornat mojej krytyki niektórych realnych problemów zawartych w wypowiedzi pani
minister, a wyrażonych w tekście Tym
razem się nam nie upiecze
, odniosę się krótko do tych ich ekspozycji, które
sam zaproponował.

„Realistycznie nakreślony
stan rzeczy” przełożył profesor na swój sposób ich rozumienia, przy okazji
pozbawiając część z nich znamion absurdu. Pozostawił liczne oczywistości, bo
być może one jako takie właśnie mają szansę uniknąć reakcji krytyków. Ta
translacja na dziesięć tez wygląda raczej jak koleżeńska przysługa niż wkład w
rzeczywistą dyskusję. Dało się tym sposobem – po pominięciu wielu głupstw –
skupić uwagę na tym, co jest banalne. Ciekawe, co o tym streszczeniu
wystąpienia powie jego autorka.

To „rozpisanie i streszczenie”
przekracza – moim zdaniem – ramy życzliwej interpretacji. Zamienia wystąpienie Magdaleny
Gawin w konspekt Kornata na jego motywach. To jak film na motywach powieści Ziemia nad Niemnem obiecana. Wymogi życzliwej
interpretacji nie zakładają podstawiania własnych opinii w miejsce tych
podlegających krytyce. Profesor Kornat broni de facto swoich dalekich z nimi asocjacji.

„Tezy, pod którymi się
trudno nie podpisać…”, powiada nasz autor,
to te pierwotne z wystąpienia na panelu czy te wyrażone w dziesięciu
punktach?

Nie mogę tu zaprezentować
zasady życzliwej interpretacji, przypisywanej uczniowi Floriana Znanieckiego,
twórcy powojennej socjologii poznańskiej, Tadeuszowi Szczurkiewiczowi. Ufam, że
nadarzy się jeszcze okazja.

Dziesięć tez – komentarze

Teza (7) – o potrzebie przezwyciężenia mitu o wyższości metodyki badań mediewistycznych nad metodami badań historii najnowszej – to wątek przeze mnie skrytykowany w tekście pt. Tym razem się nam nie upiecze… zamieszczonym w portalu ohistorie.eu Niczego nie wnosi do diagnozy stanu historiografii najnowszej ani do zamysłu reformy humanistyki. Głoszą ją profani. Nieszkodliwe głupstwo. A jednak trafiła do dziesiątki, zdumiewające.

Teza (10) Kornata – „występują
przejawy uprawiania historii bez archiwów…” – nie ratuje nijak pochopnej opinii
Magdaleny Gawin: „Historycy XX wieku nie chodzą do archiwum”. Nie broni się przed
moją drobiazgową argumentacją wyłożoną w tekście już tu przywoływanym. Nie
broni jej również wprowadzenie nowego miniwątku o „metajęzykowym” statusie
historii historiografii. Nie o tym w wypowiedzi profesor Gawin ani mojej jej
krytyce jest mowa. To inna bajka. Teza (10)
nietrafnie opisuje powody, dla których historia najnowsza rzadziej niż w
przeszłości korzysta z klasycznych zasobów archiwalnych
. Stąd opis ten i
skrywająca się w nim diagnoza stanu historii najnowszej nie przyda się, mam
nadzieję, w reformowaniu polskiej nauki historycznej, a także humanistyki.

Teza (3) o konieczności
oddalenia opinii, że historię narodową należy zastąpić regionalną.

Polemizować można z tezą
o takiej potrzebie, gdy się wskaże, kto poważny poważnie ją głosi. Czy profesorowie
Gawin i Kornat serio ją rozważają? Jakie stoją za tym argumenty? Jeśli żadne,
to dlaczego taka teza znalazła się w wystąpieniu? Jeśli są jakieś jej
uzasadnienia, to muszą być przytoczone, aby je rozważyć.

Czy
serio ktoś postulował zastąpienie historii narodowej przez dzieje regionów
historycznych? To może być tylko marzenie, utopia raju…

Teza (2) – Trzeba promować
takie czy inne badania historyczne, nawet gdyby się to nie podobało za granicą
– głosi za historyczką nasz historyk.

Tak,
trzeba promować wszystkie poważne badania, zarówno te, które się podobają, jak
i te, które się nie podobają.

Przy okazji, po czym
poznać, że coś z naszej humanistyki nie podoba się za granicą? Jeśli,
profesorze Kornat, coś nie podoba się historykowi włoskiemu, to nie podoba się
to jemu, ale czy to znaczy, że nie podoba się za granicą? Nie podoba się profesorowi
Romano. Boli to profesora Kornata? Proszę napisać książkę, która skłoni go do
zmiany zdania.

Nie liczyłbym na to, że zagranica – póki to nie będą jakieś fanaberie ideologiczno-polityczne – zwróci publicznie uwagę na badania historyczne prowadzone w Polsce. Historycy z różnych krajów porozumiewają się. Jak się nie dogadują, to pozostają przy swoich ustaleniach i poglądach. Awantury historyczne w dyskursie publicznym są wynikiem zastępowania narracji naukowej stronniczym pozanaukowym dyskursem w rodzaju partyjnej polityki historycznej. Prowadzić i promować trzeba badania wyłącznie ze względu na ich walory poznawcze. Natomiast dyrektywa „badaj to, co się na Zachodzie podoba czy nie podoba” to dyrektywa niegodna uwagi. Badaj to, co ci się podoba. Albo zastosuj hasło: „Humanistyka ma służyć dokładnie niczemu”

Teza (1). Jak się mają do
siebie teza Gawin „humanistyka ma służyć dokładnie niczemu (…jest autoteliczna…)”
i taż w wersji Kornata: „humanistyka w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych
nie ma celów utylitarnych, ale istnieć musi, bo kształtuje duchowe życie
społeczeństwa”?

To grubo nie to samo,
niezależnie od tego, że obie tezy są niedyskutowalne, jedna ze względu na swój
egzaltowany pop-uniwersalizm: „dokładnie do niczego…”., druga – staroświecki
utylitaryzm. Coś podobnego jak Magdalena Gawin mówił ostatnio profesor Andrzej
Szahaj, ale on nie głosi pustych haseł. (U niego m.in. proszę szukać drogi do
filozofii polityki, której brak jakoby na uniwersytetach).

Z kolei czy Kornata utylitarność
nauk przyrodniczych, technologie, medycyna itp. to tylko użyteczność stanów rzeczy
praktycznie, fizykalnie, materialnie uchwytnych? Czy może rozległa i wpływowa
kultura materialna? A życie społeczeństwa nie jest utylitarne? Utylitarność
efektów przyrodoznawstwa zależy od wcielających je w życie i od tych, w których
życie się je wciela. Porzucenie – jak znakomicie argumentuje Krzysztof Pomian –
przeświadczeń o tym, że konstelacje gwiazd mają wpływ na ziemskie klęski
elementarne, zależało przede wszystkim od tego, czy do świadomości ludzki dotarło
dzięki humanistom, iż owe konstelacje nie pozostają w związku z ziemskim naszym
życiem, mniej zaś zależało od odkryć przyrodoznawców, od postępów medycyny w
wyjaśnianiu etiologii chorób, mechanizmu epidemii, szczepionek.

Nie wiem, co w związku z
sytuacją w humanistyce i jej reformą może wynikać z przesłanki, że humanistyka służy
do niczego. Teza, iż humanistyka służy do wszystkiego, także nie nadaje się do
wykorzystania. Jeśli humanistyka nie służy społeczeństwu, kulturze, lecz
wartościom samym w sobie, to po co reformować humanistykę w jej ziemskiej,
zinstytucjonalizowanej postaci? Rozumiem, ma jednak służyć ustanowieniu wolności
od „bzdur” dyskursów kolonialnych, postkolonialnych, antydyskryminacyjnych i
mniejszościowych, jak sądzi profesor Gawin.

Zmierzch mistrzów

Teza (5). Zmierzch szkół
naukowych, mistrzów głoszą nasi profesorowie. A jednocześnie granty powinny
trafiać do mistrzów i ich uczniów?

Nie słychać, aby na
świecie był z tym jakiś problem. Myślę, że teza ta powinna być rozwinięta i
sprawdzona empirycznie.

Gdyby nawet tak było, że
następuje zanik szkół naukowych, to tylko w staroświeckim ich wydaniu. Są za to
centra badawcze, zespoły międzynarodowe, seminaria… Są guru w nauce, wybitni
badacze, a nawet uczeni.

Są mistrzowie wśród tych,
którzy odeszli. Od Platona, Arystotelesa (profesor Arystoteles, jak mi
referował student) po Newtona, Wittgensteina, Braudela, Lévi-Straussa,
Jacobsona… I setki innych. Wielu mniej głośnych wybitnych badaczy. Co komu
pasuje i jak kto woli.

Jest wymiana informacji,
potężne, powszechnie dostępne bazy danych. Zdigitalizowane archiwa i
biblioteki. Systemy i metody radzenia sobie z ogromem informacji. Techniki
operowania danymi, kopiowania, przesyłania. Możliwości opanowania dowolnych
języków i dyscyplin pomocniczych. Powszechna dostępność maszyn do pisania,
zagrażająca pisaniu ręcznemu. Są mistrzowie gatunków pisarstwa naukowego i
dyscyplin, globalne sposoby upowszechniania, wiodące prym ośrodki naukowe, są
standardy naukowości, są permanentne seminaria i konferencje. Liczne dla licznych
podróże i pobyty naukowe… Internet, komunikatory.

Gdy tego brakowało, był
mistrz jako źródło wszelkiej mądrości, ale nieporównanie mniej zasobny niż to
instrumentarium, które jest nam dostępne. Teraz mamy więcej, niż mógł dać swoim
uczniom pięćdziesiąt sto lat temu mistrz, może poza geniuszami, którzy dzielili
się swą genialnością w wąskim kręgu.

Pseudoproblem?

Teza (4). Czy ważna jest
historia polityczna, czy tzw. antropologia historyczna (historia społeczna)?
(Proszę zwrócić uwagę, w kręgach reformatorów reformy humanistyki są dyscypliny
tak zwane, jak tu tzw. antropologia historyczna, i dyscypliny bez znamiennego
dopiska „tzw.”, po prostu historia polityczna).

Jaki to problem będą mieć
nasi reformatorzy humanistyki? Wpadli na pomysł, że jakieś dziedziny wiedzy i
dyscypliny naukowe będą wskazywać umniejszająco, ustalać hierarchię ważności,
zakażą ich uprawiania. Którejś zakażą, obawiam się, że antropologię historyczną
będą dyskryminować. Pani Gawin nie lubi, jest „umiarkowanym wrogiem” tamtego i
tego (subtelność zdumiewająca: stopniuje wrogość). Lubi, nie lubi? Aparatczyk
reżimu będzie decydować o tym, co w imię wolności usunie się z uczelni.
Historyk w reżimowym mundurze będzie nam wprowadzał dyscypliny, które lubi,
bądź których nie lubi, bo nie zna, nie odróżnia, nie rozumie. Tak jak prezydent
nie nosił do niedawna maseczki, bo nie lubił. I za nim cały wierny mu elektorat
zastanawiał się, czy lubi nosić maseczki.

Antropologia historyczna,
dyscyplina o światowej renomie i w Polsce uprawiana z sukcesem, jest w kręgach
reżimowych reformatorów tą, która stara się uzyskać status bez „tzw.” (jak
kiedyś tzw. Solidarność walczyła o zalegalizowanie). Cóż to za gratka dla
cywilizowanego świata, będą strefy wolne od antropologii historycznej, tych
wszystkich kolonializmów i postkolonializmów, tych pojęć, które zasłaniają
profesor Gawin „dostęp do wszystkich odcieni przeszłości”. Czy będą strefy
wolne od postmodernizmu? A może od myślenia? Antropologia historyczna, bodaj
jeden z najbardziej olśniewających nurtów historiografii XX wieku, mający już swych
klasyków, wybitnych twórców, nie dlatego że ja ich tak określam. Obok szkoły
Annales, z którą dzieli ojców założycieli najgłośniejszy bodaj nurt
historiografii XX wieku. Antropologia historyczna to wspaniałe i wielkie
dzieła, tłumaczone już u schyłku komuny na język polski, to wielkie nazwiska
światowej, nie tylko francuskiej, historiografii, ale i humanistyki.

Jak można popisywać się
publicznie lekceważeniem powszechnie poważanego ruchu intelektualnego? Kto nie
rozumie, że niedorzecznością jest oferowanie światu opinii w tej beznadziejnie
infantylnej wersji lubi/nie lubi. Ważne to czy tamto? Czy mam się domyślać, że
profesorowie nic na ten temat nie wiedzą? Jako nauczyciel akademicki wiem, że
tylko ktoś, kto nie wie, o czym mówi, może tak mówić. Już słyszę te dziesięć
zdań, jakie zapewne mają do powiedzenia nasi profesorowie na temat antropologii
historycznej. Co powiedzieliby publicznie o antropologii historycznej, gdyby
wstał student i zapytał, co to jest? Czy dopuszcza się możliwość rozważań, w
wyniku których okazałoby się, że historia polityczna tak w ogóle jest mniej
ważna? Tak w ogóle siostra jest ważniejsza niż brat, matka od ojca?

Czy po ustaleniu, że coś
jest ważniejsze, mamy coś zrobić? Czy tylko to ogłosić?

Publikacje po angielsku

Teza (8) to raczej
odblask figury retorycznej profesora Ryszarda Legutki o publikowaniu na siłę po
angielsku w wydawnictwie, uwaga, jak ironizował ideologiczny guru PiS-u, University
of Alaska Southeast (nomem omen: czy
to stosowne głosić coś podobnego w Internecie i w ogóle wobec uniwersytetu na
Alasce, który istnieje przecież).

Nadto, jak zwykle u profesor
Gawin stosik bierek – pogmatwane wątki: jeden to wyścig (?) o publikowanie w
językach obcych za wszelką cenę (?), nadto ci, którzy tak postępują, powtarzają
za kolegami to, „co już jest znane” (?). Tak rekonstruuje myśl profesor Gawin
profesor Kornat.

Co tu się twierdzi? Czy skoro
publikacje w obcych wydawnictwach, w językach kongresowych (głównie po
angielsku) są w rankingach światowych, ergo
polskich, wyżej cenione, to dążenie do publikowania we współczesnej lingua franca rodzi jakieś nowe
patologie? Jakie nowe wynaturzenia w nauce pojawiają się z powodu pędu uczonych
do publikowania po angielsku? Punktuje się, publikując po angielsku, ale jak
rozumiem, w punktowanym odpowiednio wydawnictwie, czasopiśmie naukowym.

W czym tu problem? Nie
rozumiem, o co chodzi, gdy Marek Kornat, rekonstruując tezy Magdaleny Gawin,
powiada: „powtarzają za kolegami to, co już jest znane”. Czy to znaczy, że koledzy
nasi w tekstach do opublikowania po angielsku upychają bez cytowania ustalenia kolegów?
Czy też swoje znane ustalenia już publikowane? Czy może powtarza się po
kolegach ustalenia wzięte z tekstów po angielsku? Czy to jest specyfika postępowania
polskich autorów tekstów mających się ukazać na Zachodzie? Taką praktykę zwykle
się piętnuje, stosuje programy do wychwytywania plagiatów i autoplagiatów oraz narzędzia
krytyki naukowej.

A w tekstach po polsku
tak nie jest? Przecież Magdalena Gawin twierdzi, że wszyscy historycy XX wieku,
a więc i ona, i profesor Kornat, przepisują od siebie. Przyznaję jednak serio,
że nie wiem, o co tu może chodzić. W całym tym punkcie po dokonaniu renowacji
idei Gawin nie dostrzegam poważnej diagnozy, a zwłaszcza propozycji zaradczych.

Co robić? Wyjść i
zaapelować, aby historycy tak nie robili. To tak samo, jak wyjść i apelować,
aby ludzie nosili maski? Zakazać publikowania po angielsku, dzielić przez pięć
punkty za publikacje w renomowanych wydawnictwach drukujących w językach
kongresowych, a mnożyć przez pięć te po polsku?

W tekstach tłumaczonych
na języki kongresowe jest więcej „patologii” niż w polskich? Trzeba to
recenzować, krytykować. Czy renomowane wydawnictwa obcojęzyczne publikują lipne
polskie teksty po angielsku? Czy ktoś nagradza w Polsce teksty byle jakie za to
tylko, że są po angielsku? A może są publikacje po angielsku za pieniądze? Jeśli
te zjawiska, jak tu konfabuluję, szukając, o co chodzi Gawin i Kornatowi,
występują, to wystarczy stosować istniejące solidne procedury krytyki, oceny,
polemiki, dyskredytowania nagannych lub niezgodnych z prawem praktyk. Bez
oportunizmu, bez zbędnej kurtuazji krytykować, co godne krytyki. Jeśli mocno
krytykowany sformułuje kontrargumenty, inni ocenią, kto miał rację. Czy tu
potrzebna reforma? Wystarczy wcielać w życie dobre praktyki.

Krzyczeć
punktoza, nie wystarczy. Może jedynie wywołać globusa u profesorek, nic więcej.

Propozycje

Z jednej strony nowy
minister wydał mnóstwo pieniędzy na tłumaczenie encyklopedii na angielski, z
drugiej mamy nie tłumaczyć nauki polskiej na światowe języki, bo to
powtarzanie? Trzeba spokojnie, strategicznie publikować po angielsku dzieła
klasyków nauki polskiej, od „politologa” Frycza Modrzewskiego, a raczej mistrza
Wincentego, po politycznego historyka polityki Andrzeja Nowaka. Matematyków,
logików, fizyków, filozofów, socjologów, psychologów, historyków… Zamiast
encyklopedii dla nikogo. Filozofom ona to po nic, profanom do niczego.

Polska dla świata może
być egzotyczna i atrakcyjna poznawczo. Potrzebne dobre teksty, monografie
naukowe.

Antropolodzy kulturowi
nie bali się pisać o Bali, bo ktoś powiedział, że nikt nie będzie czytał o Bali.
Dzięki temu mamy mistrzowski, znany na całym antropologicznym świecie,
klasyczny już esej o peryferii świata.

Należy publikacjom
służącym upowszechnianiu języka i kultury polskiej przeznaczonym głównie dla
polskiego dyskursu naukowego, kulturowego, edukacyjnego stworzyć odrębną
ścieżkę finansowania konkursowego (tak jak robi to NPRH; dać więcej pieniędzy,
dodać ścieżki dyscyplinarne). Jeżeli takie – jako takie – jesteśmy w stanie
zgodnie wskazać. Wysoko, porównywalnie z obcymi, waloryzować publikacje w
renomowanych kilku/kilkunastu humanistycznych czasopismach polskich, monografie
w czołowych wydawnictwach, płacić godziwie za jawne recenzowanie artykułów do tych
czasopism i wydawnictw oraz ogłaszać je w Internecie…

Oczywiście należy zbliżyć
waloryzowanie publikacji po polsku z zagranicznymi. Zobaczyć, jak Włosi,
Hiszpanie, Francuzi, Szwedzi, Czesi postępują wobec dominacji języka
angielskiego w nauce. To trzeba zmienić. Wziąć ludzi, którzy do bólu
przeanalizują waloryzowanie w kilku krajach o porównywalnych potencjałach
kulturowych publikacji naukowych ukazujących się zarówno w językach kongresowych,
jak i niekongresowych. Jak ocenia się przyrodoznawców, jak humanistów i badaczy
z nauk społecznych. Znaleźć innowacyjne, tj. śmiałe i jasne, rozwiązania. Innowacyjne
oznacza zarazem proste, takie są potrzebne.

Znaleźć nierozbijający ogólnego
systemu waloryzowania osiągnięć w nauce w Polsce i na świecie sposób oceny
osiągnięć naukowych w humanistyce. Rozesłać pytania, o to jak to uwzględnić w
systemie, do autorów konkursowych projektów ustawy Gowina, wydziałów trzech
uczelni, dziesięciu naukowych placówek humanistycznych. Przeczytać ich opinie.

Casus profesora Walickiego

Mylić się może – moim
zdaniem – profesor Kornat, kiedy podaje przykład profesora Andrzeja Walickiego
jako badacza niekorzystającego z grantów.

Zmarły niedawno wybitny
uczony był jednym z niewielu humanistów polskich, który czerpał z zasobów i
komfortu korzystania z bibliotek i archiwów zagranicznych, możliwości podnoszenia
kompetencji językowych, poznawania literatury rosyjskiej, nie zawsze dostępnej
wtedy w Związku Sowieckim czy Polsce. Dzięki swojej pracowitości, dorobkowi nie
musiał się starać o granty. Oferowano mu je, zapraszając go. Trudno przesądzić,
że visiting na Stanford to nie grant.
Czy więc nie korzystał z grantów?

Profesor Walicki może i
nie startował w konkursach. Nie wyobrażam sobie, aby występował o grant w
Polsce, niby do KBN (kto wie? Za komuny; z kimś, w zespole, nie wiem), NCN czy
NPRH, FNP – nie sądzę. Tu Kornat może mieć rację. Zajmował zbyt wysoką pozycję
już wtedy, gdy w Polsce nawet nie śniliśmy o grantach. Tak czy owak trzeba to
wiedzieć na pewno, aby głosić to, co profesor Kornat wie jakoby na pewno, a ja domniemywam.
Wprzódy trzeba ustalić, co można rozumieć jako grant. Czy visiting to „grant” na czasowe zatrudnienie itp. Pobyt studialny to
grant? Mamy w domu książki (a ile jest w bibliotekach) wielu klasyków myśli,
którzy we wstępach dziękują za to, że wygłosili cztery wykłady, ale spędzili
kilka tygodni, miesięcy, że dzięki tej a tej fundacji, wydziałowi, temu koledze
mógł to i tamto badać, skończyć książkę itp. To jest celowe finansowanie, bywa
poświęcone konkretnemu zagadnieniu badawczemu, dedykowane wybitnemu uczonemu,
wygrana w konkursie…

Ale do rzeczy: jeśli
nawet jeden uczony nie korzystał z grantów, to o czym to ma świadczyć? Moim
zdaniem tylko o tym, że nie korzystał.

Pytanie, czy Platon
korzystał z grantów i oszczędzał na dietach, byłoby ciekawsze. Trzeba zapytać profesora
Legutkę.

A już na pewno fakt, że
wybitny uczony profesor Walicki nie korzystał z grantów, nie uzasadnia profesora
Kornata tezy generalizującej: „Śmiem powiedzieć, że wszystko, co donioślejsze w
polskiej nauce historycznej, pojawia się jako owoc pracy nie w trybie wykonywania
grantów. Gotowy jestem bronić tej prawdy”.

Opinia ta nie jest
intersubiektywnie weryfikowalna, nawet pobieżnie, jak to w humanistyce bywa.

Zapewnienie o jej obronie,
i to jako prawdy imponuje mi. Jest śmiałe, mało tego, wojownicze. Oczywiście można
wyrazić gotowość obrony tej prawdy, tak jak to czyni profesor Kornat. Czemu
nie. Być może jednak nikt nie zaatakuje, aby trzeba jej było bronić. Po co
atakować bezbronną prawdę? Wystarczy poczekać, aż obrońca zorientuje się, że
nie ma czego i przed kim bronić.

Czy to może nastąpić już
w zapowiadanym przez profesora Kornata tekście o konkretach w sprawie reformy
reformy? A może do obrony tej tezy włączy się profesor Gawin, która wspomniała,
że dziekani mówili jej, iż najciekawsze prace powstają dzięki dotacjom
podmiotowym. Niech dziekani dostarczą źródeł dowodzących, że są one
najciekawsze… W razie czego wymusić zeznania.

Zapytam po prostu, co z
tego mamy mieć? Ponieważ donioślejsze jest finansowanie podmiotowe, należy
zlikwidować to niedonioślejsze? Nie dawać grantów i wysyłać ludzi ze znaczącym
dorobkiem do pracy za granicę, jak to było udziałem profesora Walickiego?

Przy okazji, czy wkalkulował
Marek Kornat w swoje deklaracje wynikające z nich opinie o pracach tych
historyczek i historyków, którzy na podstawie badań pod egidą grantu napisali
książki? One są niedonioślejsze? Tak z góry można to orzec? Czy po ich przeczytaniu
ich jako recenzent zrealizowanych grantów historycznych profesor Kornat tak orzeka?
A jeśli dostał ktoś pieniądze na dokończenie badań, na samo, z grubsza biorąc, tzw.
pisanie, ostatnie trzy lata z ośmiu, to jest to monografia z grantu czy nie?

Takie oto formułowanie
zagadnień wikła nas w niekończące się dysputki. Dlaczego? Dlatego że pole
problemowe wytyczone przez wystąpienie Magdaleny Gawin zawiera miny
kategorialne, które gdy wybuchają, każdą stertę bierek mogą znieść. W miejscu
po wybuchu zostają, jak to nazywa twórczo pani wiceminister, „puste plamy”.

Grantoza to slogan

A może jednak po prostu wynagradzać godnie humanistów, finansować im hojniej badania, najlepszym finansować innowacyjne projekty, ale nie na sporządzanie katalogów w bibliotece archikatedralnej czy na „Polski Słownik Biograficzny”, bo to zadanie dla sekcji dziedzictwa narodowego, sekcji wiceminister Gawin. PSB to zabytek kultury narodowej, to nie jest innowacyjny projekt badawczy, jeno szacowne dzieło godne kontynuowania, digitalizowania, znakomitego wizualizowania, jak się to czyni (patrz moja krytyka NPRH i nie tylko – do wiadomości profesora Kornata, to krytyka moja czasów Tuska; może przeczyta Jak finansować humanistykę, „Forum Akademickie” 2014, nr 7/8; profesorowi Stobieckiemu, ale i wszystkim polecam artykuł Strategiczny beneficjent NPRH, „Forum Akademickie” 2014, nr 9 i kolejne teksty w numerach 9–12 z 2014 r., tamże inne moje analizy, reakcje polemiczne prominentów nauki).

Aby wiedzieć coś o grantach, trzeba choćby przeczytać polskie artykuły i opracowania, zajrzeć za kulisy agencji grantowych, porozmawiać z długoletnimi pracownikami, znać co nieco literaturę światową. Już uważne przeczytanie moich tylko analiz z „Forum Akademickiego”, a są one zawiłe i bogato udokumentowane, rodzi mnóstwo pytań istotnych dla sprawy. Materiałów jest sporo, polskich i obcych. Zabieranie się do problematyki grantów bez poświęcenia temu zagadnieniu czasu, w tym na konsultacje i narady z ekspertami, jest dziecinadą. Prowadzi w skrajnym przypadku do sytuacji, jaką opisałem w tekście Gdzie tu skandal?, również na łamach portalu ohistorie.eu. W tym kontekście – z całym szacunkiem – eksklamacje w rodzaju „jestem w stanie bronić opinii, że profesor Walicki nie oparł swej twórczości na grantach”, nic nam do reformy reformy nie wnoszą. Podobnie już „mówili mi dziekani, że…” – jak donosi Magdalena Gawin.

Grantoza
to hasło, za którym u państwa profesorów nic nie stoi. Same eksklamacje, krach
humanistyki, katastrofa… Tego typu bezbronne tezy służyć mogą jedynie temu, aby
zaciemnić fakt, że przejęli się, zaskoczeni rolą, jaką im powierzono. W rzeczy
samej partyjnym poleceniem dla naiwnych. Po stronie młodych naszych profesorów
widać jeno rewolucyjny zapał. Pytanie tylko, w jakiej mierze zdają sobie sprawę
z tego, że to zadanie zakneblowania humanistyki.

Czy jeśli chcesz
spacyfikować środowisko akademickie, to na ministra dajesz profesora z dorobkiem
i wiedzą o administrowanej domenie, człowieka o wysokiej kulturze osobistej,
umiejącego słuchać ekspertów, negocjować, szanowanego w środowisku? Przeciwnie,
wystarczy rewolucyjny zapał.

Granty to dystrybuowanie biedy

Czy ktoś monitoruje dystrybucję
biedy na naukę? Czy ktoś sporządził opracowanie pt. „Korupcja w świecie biedy”?
Przecież NPRH to bieda, mniej pieniędzy niż na „unarodowienie” ostatniej
dostawy z drugiej ręki Leopardów II. NCN na humanistykę ma grosze. To bieda.

Czy monitorujemy, analizujemy
dzielenie pieniędzy via granty? Jaki
procent dystrybuujemy z udziałem korupcji, wszelkiego rodzaju przywar
korporacji, odcieni nieprawości, tacit
collusion
czy explicit collusion?
Czy klecimy ad hoc wnioski grantowe,
czy montujemy zespoły byle jak, czy wystawiamy legendarnego profesora na
firmowanie grantu, aby maluczkim w nauce, acz sprytnym, dać zarobić? Jak
manipulujemy kosztorysami. Jak komisje oceniające wnioski obcinają finansowanie
o 60%, a zadania pozostają bez zmian. Znakomicie ocenianym wnioskom obcina się
finansowanie, co potwierdza, że albo uprzednio kosztorys był tak znacznie
zawyżony, czego nie zauważono, dając maksymalne oceny za wniosek, w tym za
kosztorys, albo kpiną jest, że wykonawca to, co niby poprawnie wycenił, teraz
gotów jest wykonać za mniej niż połowę kosztów. To są problemy; jak by powiedział
profesor Kornat – „niezmiernie realistyczne problemy”.

Nieprawidłowości było,
pewnie i jest, w świecie grantów dużo. W krajach o wyższej kulturze korporacyjnej
i respektowanym etosie wspólnotowym korupcja i marnotrawstwo to zjawiska o
mniejszej skali, ale tam i kwoty są o wiele wyższe. Jak to się zwykle powiada,
ich na to stać. Rozumiem, potencjał technologiczny jest tak potężny, takie
tworzy zasoby kapitałowe, że korupcja im strukturalnie, nie wadzi. Można
utrzymywać w dostatku ogromne rzesze humanistów splendorujących się po
gabinetach. W rezultacie finansowanie grantowe okazało się prawdopodobnie bardziej
efektywne niż inne rodzaje finansowania, bo jest prowadzone od dziesiątków lat.

Towarzyszyć mu muszą
godne codzienne warunki pracy. Finansowanie statutowe. Inaczej będzie się
pogłębiać negatywna selekcja do zawodu. Zdaje się, że proces ten trwa od lat. Humaniści
akademiccy kształcą nauczycieli, a tam ta selekcja negatywna się multiplikuje.
To wszystko trzeba monitorować i podbierać recepty, aby przeciwdziałać. To są
przykłady na bolączki humanistyki, kilka tylko. Nie miejsce tu na rozwinięcie
tematu. Słabi nauczyciele akademiccy to słabi nauczyciele naszych dzieci. Tych
ostatnich pauperyzuje państwo, szkodząc naszym dzieciom i wnukom, Słabi
maturzyści to słabi studenci, to słabi doktoranci, to słabi nauczyciele…

Powiedzieć grantoza, to za mało.

Finansowanie humanistyki a finansowanie kultury

Mam propozycję:

niech państwo godnie
finansuje naukę i uczelnie nie na poziomie biedy, jak u najbiedniejszych, wówczas
finansowanie statutowe powinno wystarczyć na humanistykę, a granty przeznaczymy
na wybitne, innowacyjne projekty naukowe. Niech MKiDN finansuje upowszechnienie
arcydzieł dziedzictwa narodowego. Edycje krytyczne dzieł wszystkich Kochanowskiego
( patrz Gdzie tu skandal?), ale i Herlinga-Grudzińskiego,
Witkacego, Gombrowicza, Schultza, Miłosza, Tyrmanda, Kosińskiego i wielu innych…
To się tu i tam robi. Na przykład profesor Walicki doczekał zdigitalizowania
swoich książek. To trzeba zrobić radykalnie, powszechnie, jako program
narodowy. Potrzebny jest skok ilościowy, aby był efekt jakościowy.

Niech ministerstwo daje
na sprzątanie, katalogowanie i odkurzanie w bibliotekach archikatedralnych, katedralnych
i parafialnych, skoro Kościół nie ma. To nie są projekty badawcze. Arcydzieła
kultury duchowej to podstawa dziedzictwa narodowego. To powinno być w sieci dla
wszystkich obywateli, wszystkich szkół, uczelni pod ręką, łatwo dostępne, z
pulą opracowań krytycznych, akademickich i szkolnych, z literaturą przedmiotu
stale uaktualnianą, obcą, ikonografią, filmami dokumentalnymi, ekranizacjami. O
Mrożku, Lemie, Sapkowskim, Chmielewskiej i wielu innych. Przykłady tu, jak i
wyżej są spontaniczne. Biblioteka polskiej kultury politycznej: polskie teksty stricte polityczne, polityczno-historyczne,
politologiczne, filozoficzne od Wincentego Kadłubka, przez Feliksa Konecznego,
po Andrzeja Nowaka. Od radykalnej prawicy po radykalną lewicę, a może i dalej.

To jest nasze dziedzictwo
ważniejsze niż pomniki. Zamiast setek pomników Lecha Kaczyńskiego fundacja jego
imienia niech wydaje myśl konserwatywną w serii im. Lecha Kaczyńskiego, aż
zapełni piętro jednego z wieżowców. Niech Gawin wyda profesorowi Ryszardowi Legutce
klasyków współczesnej myśli politycznej. Komisja wydawnicza to bezpartyjni
eksperci, a nie koledzy.

Encyklopedia docenta
Czarnka wystarczy, gdyby była tylko online i po polsku, skoro jest gotowa.
Lepiej niech decyduje o takich przedsięwzięciach niepartyjna komisja grantowa
przy pani docent Gawin. Nie stać nas na meblowanie gabinetów i odkurzanie w
bibliotekach.

Zakazać autocenzury?

Nie należy zwalczać tego,
czego się nie da zwalczyć. Walczyć z autocenzurą? Teza (9). Należy opisywać
przejawy tego zjawiska, wpływać na jawne zewnętrzne jego determinanty. Badać,
jak działa poprawność naukowa jako presja antyinnowacyjna, poprawność naukowa
ze względu na tabu kulturowe, obyczajowe, religijne, poprawność paradygmatyczna
jako wywołująca autocenzurę.

Autocenzura ze względu na
presję polityki historycznej, „nietykalność” tematów, tzw. niepopularność
problematyki, i przeciwnie, mody na idee, nurty badawcze jako autocenzurowanie
wynikające ze wspólnotowego cenzurowania. Pisanie „pod szefa”, „pod
recenzentów”. To trzeba badać, o tym pisać, uczulać, przekonywać.

Co zrobią nasi
reformatorzy, aby dopuścić prawicowo (ich zdaniem), narodowo (ich zdaniem),
patriotycznie (ich zdaniem), katolicko (ich zdaniem) zorientowane nurty
humanistyki do akademii? Zrównają religię z nauką. „Delaicyzują” uniwersytety.
KUL także? A może medycynę? Chcemy wprowadzić medycynę wyznaniową, aby zapewnić
wolność myślenia na uniwersytetach medycznych? Sklerykalizować badania
prenatalne, rozwijać neonatologię katolicką?

Czy państwo się
domyślają, co zrobią wtedy anglojęzyczni studenci uniwersytetów medycznych? Ilu
studentów z bliskiego nam Wschodu zechce u nas studiować humanistykę
wyznaniową? Czy państwa Unii będą uznawać nasze dyplomy? Zagrozimy im
zawetowaniem budżetu? Czy goście z Zachodu będą się poruszać w strefach wolnych
od komisji dyscyplinarnych, czy tylko poza nimi?

Chcemy
zakazać autocenzury? Tak jak zakazać grzeszyć myślą, mową, uczynkiem i…
dodatkowo humanistyką? Zakazać myślenia, mówienia i badania dyskryminowanych
mniejszości i stu innych rzeczy, bo prawda kryje się w poznaniu i badaniach
większości heteroseksualnej, i to chyba tylko tej bogobojnej, pobożnej
większości heteroseksualnej? Czy tak?

Jak nie rozpowszechniać
postaw autocenzuralnych? Odpowiadam: nie
upartyjniać polityki dziedzictwa, nie upartyjniać polityki pamięci, nie
upartyjniać polityki historycznej, nie upartyjniać polityki kulturalnej i nie
upartyjniać humanistyki.
Nie zaprowadzać
za pomocą prawa wyznaniowej humanistyki.

Co zrobią Magdalena
Gawin, Marek Kornat? Minister Czarnek czy profesor Ryszard Legutko – wiadomo,
zakażą po nocach się autocenzurować. Ogłoszą, że badacze przychylni władzy się
nie autocenzurują, na uniwersytetach zwyciężą prawda i wolność sumienia, a
także wyznania. Zespoły nauczycieli akademickich z immunitetem przed komisją
dyscyplinarną ćwiczą w specgrupach, reszta przysięga, że nie będzie się
autocenzurować w samotności.

***

Rewitalizowane przez profesora
Kornata tezy wystąpienia Magdaleny Gawin w niczym nie zyskały merytorycznie. Stały
się bardziej cywilizowane w formie. Nie są tak bezbronne logicznie, jak były w
wydaniu pani wiceminister. Ale większość to pseudoproblemy.

Zgadzam
się z profesorem Kornatem, gdy retorycznie pyta, myśląc o dr hab. Gawin: „co
jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując
sprawy, na których się zna”. Gdyby istotnie tak było, nic w tym złego. Jednak ja
pytam raczej o to, co jest w tym dobrego, że urzędnik państwowy wygłasza własne
poglądy, opisując sprawy, na których się nie zna
.

Bez autocenzury i kurtuazji – konkluzje polityczne

Dlaczego się tymi
anonsami profesorów Gawin i Kornata zwiastującymi reformę reformy zajmuję? Nakłaniali
mnie studenci, doktoranci, koledzy, aby jakoś to zrecenzować, zareagować. Zróbcie
z tym coś, profesory niby, a… – powiedział sąsiad.

Wysłuchałem wystąpienia Magdaleny
Gawin więcej razy niż profesor Kornat. Reaguję, bo to groźne zakusy na
humanistykę, aby ją, jeśli pani profesor Wolff-Pawęska pozwoli, aby ją nie tylko
znacjonalizować, co oznacza przejąć na własność, poddać regulacjom i nadzorowi,
co najmniej zapewnić sobie pakiet kontrolny, jak w Orlenie, PGNiG… Do zarządu, rady
uczelni… i władz uczelni wstawić swoich emisariuszy wolności. Aby była
równowaga między konserwatystami wolnymi od komisji dyscyplinarnych a
liberałami i lewakami, którzy na razie dominują, ale z czasem zapełnią te
komisje. Segregacja na uczelniach? Oddzielne sale wykładowe? Amfiteatralne dla…,
a te z płaską podłogą dla…?

Czy ktoś pięć lat temu lub
trzy miesiące temu czy nawet już tylko dzień przed anonsem publicznym w tej sprawie
wymyśliłby coś podobnego?

„Po
pierwsze, reforma Gowina się nie powiodła. Jest jeszcze gorzej, niż było, po
drugie, humanistyka wymaga reformy; po trzecie, państwo nie może być biernym
widzem zjawisk niekorzystnych” – deklaruje Marek Kornat.

Pierwsze zdanie jak z
Orwella wzięte: reforma weszła w życie formalnie ledwo sześć tygodni temu, i to
w zasadzie online, w reżimie pandemii, i od razu się nie powiodła. Podpuszczeni
przez polityków już krzyczą: potrzebna reforma.

Czuć tu butną pewność, bo
zapewne profesor Kornat taką propozycję reformy reformy już otrzymał, podobnie
jak pani wiceminister. „Musimy sobie przepowiedzieć problemy”, obiecała przecież
profesor Gawin.

Chodzi
jednak nie tylko o reformę reformy.

Chcesz
rozciągnąć swoje władztwo nad jakąś domeną, to zreformuj jej reformę, którą
właśnie zaczęto wprowadzać. Ludzie miast ją wprowadzać, zaczną jej nie
wprowadzać, bo po co, skoro idzie nowe. Wtedy ona na pewno się nie uda i
wówczas ową domenę przejmie państwo, wszak, cytuję,
państwo nie może być biernym widzem zjawisk
niekorzystnych”.

Reformy
nie trzeba reformować, trzeba wiedzieć, jak celnie skorygować warunki istnienia
humanistyki. W sposób przemyślany, mocno, celnie, ale subtelnie, bo to system.
Nie tyle tępić wyimaginowane zło, ile wzmacniać i rozwijać dobro, aby to, co złe,
się marginalizowało. To, co dobre, ustala demokratyczna communitas – wspólnoty badawcze, zespoły naukowe i dydaktyczne utworzone
i tolerowane przez środowiska akademickie i naukowe oraz ich instancje. Nic tu
państwo nie naprawi. Dobre państwo wie, że ma najlepsze uczelnie i naukę, na
jakie je stać. I to z dorobku długiego trwania. Uczynić je lepszymi mogą tylko
one same, we współpracy z innymi uczelniami oraz agendami nauki i edukacji. To
nie urzędnicy wymyślili uniwersytety ani monarchowie, którzy je powołali. Żaden
urzędnik/polityk nie wie, jak to zrobić lepiej, niż jest.

Reforma reformy, która się szykuje, ma nie tylko upaństwowić, ale przede wszystkim upartyjnić humanistykę. Chodzi o uzyskanie instrumentów do indoktrynacji światopoglądowej i ideologicznej środowisk naukowych i akademickich, pracowników, studentów, doktorantów w duchu koalicji fundamentalistów katolickich pozostających w zmowie z restauratorami PRL. Reżim nie przekonał i nie przekona większości środowisk akademickich do swoich reform, dlatego narzuci im rygory odgórnie. Tak jak narzuca za pomocą prawa wartości religijne w skrajnym ich wydaniu, fundując nam państwo wyznaniowe.

(20 listopada 2020)


Korekta językowa: Beata Bińko




Co tu jest grane?

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

JAN POMORSKI

Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej

Co tu jest grane?

Zastanawiałem się, czy warto jeszcze raz zabierać głos, gdy tak wiele trafnych słów zostało już wypowiedzianych w kontekście wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Być może kogoś zdumiewa poświęcanie tak dużej uwagi w portalu www.ohistorie.eu jednemu wystąpieniu (na dodatek tak mocno krytykowanemu), bo w ten sposób dodaje mu się na wyrost znaczenia. Jednak istotny wydaje się szerszy kontekst tej wypowiedzi, a mianowicie sam panel „Współczesne uniwersytety: stan wolności akademickiej” na dziesiątym już kongresie „Polska wielki projekt”.

Przyznaję,
że zawsze drażnił/odstraszał mnie tytułowy patos tych kongresów: wielkości nie
da się przecież zadekretować, a „Polska” to dziś bardziej stan
umysłu niż jakieś zbiorowe przedsięwzięcie, jak to było przed stu laty,
gdy wybijaliśmy się na niepodległość. Ale zachęcony wymianą zdań w portalu i
komentarzami cenionych przeze mnie osób, które jakoś poruszyła/dotknęła/oburzyła/zainspirowała
wypowiedź dr hab. Magdaleny Gawin i ja w końcu uległem pokusie obejrzenia jej wystąpienia
na YouTube. Niestety, podobnie jak większość zabierających głos, nie znalazłem tam
nic oryginalnego/mądrego/godnego zapamiętania czy podania dalej. Postanowiłem
jednak osadzić tę wypowiedź w szerszym kontekście – idąc tu za dyrektywą heurystyczno-metodologiczną
pani minister, by historyk sięgał do źródeł dla „oddania wszystkich barw
przeszłości” (to cytat z MG 😊 – przy okazji
pozdrawiam prof. Wojciecha Wrzoska, który znakomicie zrekonstruował „logikę” tej
argumentacji), czyli na spokojnie wysłuchać całego panelu. Myliłby się ten, ko
by pomyślał: kolejna godzina stracona… Niby tak, choć nie do końca, bo gdy już
przebije się interpretacyjnie przez humanistyczne „barwy ochronne”, maskujące
rzeczywiste cele panelu, robi się naprawdę ciekawie…

Panel
firmował jako moderator profesor Ryszard Legutko, jedna z twarzy „narodowego PiSrealizmu”. Zaprosił on do
debaty – w sposób sobie tylko wiadomy („znajomi królika”?), bo klucz doboru
panelistów nie został podany i nie dał się zracjonalizować – czworo dyskutantów,
deklarujących afiliację ze środowiskiem uniwersyteckim (choć nie do końca, w
oficjalnym programie byli bowiem przedstawiani jako: Magdalena Gawin –
historyk, Zbigniew Janowski – architekt, filozof, Piotr Nowak – tłumacz,
redaktor, wydawca, oraz Bogdan Musiał – historyk). Dzięki zapisowi cyfrowemu i
jego publikacji w mediach społecznościowych pozostał z tej debaty trwały ślad (przepraszam
za nieadekwatne wobec desygnatu użycie – i to już po raz drugi – pojęcia „debata”), i to… najlepsza kara dla
dyskutantów!
Bo każdy, kto ma dostęp do Internetu, może teraz wejść do tego
największego z możliwych archiwów i nawet bez większych umiejętności
hermeneutycznych przekonać się, że… „król jest nagi”! Lub – używając innej
stylizacji językowej – że wybierając panel… „trafiło się w pustkę”! (kolejny cytat
z konserwatystki afirmatywnej).

Miałkość, powierzchowność obserwacji i wypowiadanych ex cathedra stanowczych sądów (choć wizualnie tylko z perspektywy fotela 😊) o upadającej rzekomo kondycji uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, w Europie (na Zachodzie/w Londynie/Paryżu etc.), no i oczywiście w Polsce, dla wzmocnienia siły przekazu opatrzonych najczęściej dużym kwantyfikatorem, była/jest obrazą dla intelektu PT publiczności. Ale kto by się przejmował takim drobiazgiem, przecież panel w intencjonalnym zamyśle organizatorów miał służyć zupełnie czemuś innemu. Przekaz dnia/tygodnia/miesiąca jest następujący: reforma szkolnictwa Gowina jest zła, ponieważ bardzo uderzyła w humanistykę, trzeba więc wykorzystać kolejną „dobrą zmianę” w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, by ratować polską humanistykę. Po to właśnie ten panel intencjonalnie zorganizowano i odpowiednio nagłośniono w Internecie. Przecież POLSKA HUMANISTYKA TO WIELKI PROJEKT, kto z humanistów ośmieli się zaprzeczyć!. Chodźcie z nami! – wprawdzie nie wybrzmiało explicite na panelu, ale podtekst był wyraźny, a dyskusja, jaka rozwinęła się w następstwie (także w portalu www.ohistorie.eu), dowodzi nawet względnej skuteczności strategii obranej przez Legutkę i Gawin. Pani minister mówiła wprost o potrzebie „szukania szeroko sprzymierzeńców” w tym zbożnym dziele naprawy polskich uniwersytetów i polskiej humanistyki. Czytaj: szukania wśród tych, którzy – dalecy od „dobrej zmiany” – w „punktozie” i „grantozie”widzieli i widzą poważne zagrożenie dla Akademii. W dobie panującej wokół pandemii nasuwa mi się jedyne możliwe skojarzenie: ratowanie humanistyki w takim sojuszu przypomina mi wybór między dżumą a cholerą. Profesor Krzysztof Brzechczyn ujął to jakoś inaczej.

Pomijam
już to, że pani Magdalena Gawin najwyraźniej nie zna zapisów ustawy i niewiele
wie o ewaluacji (mówi na przykład o 24 punktach za artykuł – sic!, podczas gdy punktacja czasopism to
20/40/70/140/200), ale prawdziwie zaskoczyła mnie dopiero stwierdzeniem, że
największy problem Uniwersytetu Warszawskiego widzi w tym, że nie ma tam
wydziału teologii (przy okazji prostuję nieprawdziwą informację, że w Warszawie
nie ma gdzie jej studiować – wypadałoby wiedzieć, że teologia jest na UKSW i w
Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej). Rozumiem, że erygowanie teologii jest warunkiem niezbędnym, rodzajem przepustki
do programu „POLSKA HUMANISTYKA TO WIELKI PROJEKT”. Dopytam, czy także warunkiem wystarczającym? Choćby w
kontekście finansowania i ewaluacji humanistyki.

A
może pani Magdalenie Gawin chodzi raczej o teologię polityczną? Odpowiem tedy
cytatem z encykliki Redemptor hominis:

Kościół sformułował wyraźnie swoje stanowisko wobec tych ustrojów,
które rzekomo na rzecz dobra wyższego, jakim jest dobro państwa – historia zaś
wykazała, że jest to dobro określonej tylko partii utożsamiającej siebie z
państwem – ograniczały prawa obywateli, pozbawiały ich tych właśnie
nienaruszalnych praw człowieka, które mniej więcej w połowie naszego stulecia
doczekały się sformułowania na forum międzynarodowym
(Encykliki ojca
świętego Jana Pawła II
, Znak,
Kraków 2005, s. 49).

To
ważne, bo pani minister zapewnia – cytuję – „ja nie lubię chodzić na przegraną
wojnę”, zatem już wie, z kim w obozie władzy trzymać… No a gdyby dodatkowo spełniło
się jeszcze marzenie/postulat profesora Nowaka (tym razem chodzi o panelistę z
Białegostoku) i humanistyka – jako niemająca, jego zdaniem, nic wspólnego z
nauką (sic!) – wyszła z mroków
Ministerstwa Nauki i Edukacji i została przygarnięta przez Ministerstwo Kultury
i Dziedzictwa Narodowego (że o Sporcie już nie wspomnę), mielibyśmy prawdziwe
Oświecenie – panaceum na wszystkie nasze środowiskowe bolączki, na zapaść polskiej
humanistyki. Już żadne he or she nie miałoby nic do powiedzenia. Jakie
to proste! Proponuję przedstawić autora pomysłu od razu do Nagrody Państwowej I
stopnia. Z uzasadnieniem: za konserwatyzm performatywny jako dopełnienie
konserwatyzmu afirmatywnego.

Pozostaje
jeszcze pytanie, kiedy to Oświecenie do nas zawita i co wedle „dobrej zmiany”
polskiej humanistyce przeszkadza, by zaczęła świecić pełnym światłem. Przede
wszystkim „mit internacjonalizacji” – twierdzi profesor Legutko. Dlaczego? Dlatego
że umiędzynarodowienie polskiej nauki, na które postawiła reforma Gowina,
prowadzi wprost do „pogłębienia [jej] prowincjonalizmu”, co w sferze
autorefleksji/samoświadomości musi prowadzić wprost do frustracji (środowisko
akademickie jest zdaniem profesora najbardziej „miękkim ogniwem”). Napięcie
emocjonalne, którego źródłem jest reforma Gowina, „zmienia polskie uniwersytety
na gorsze”. Oczywiście moja obserwacja dotyczy tylko humanistyki, zastrzega się
Legutko, włączając doń przy okazji… socjologię. To dość innowacyjna teza, ale
niech mu tam! Zabawne, że autor Triumfu człowieka pospolitego – jeden z
tych, który uderzył w elity, tworząc mit suwerena jako antyelity – przy okazji
tej dyskusji otwarcie utyskuje na egalitarność polskiego uniwersytetu, przeciwstawiając
ją dawnej elitarności, którą tak cenił w Akademii. Obsmak profesorski
wynikający z umasowienia edukacji na poziomie wyższym łączy Legutko z
narzekaniem na postępującą instrumentalizację edukacji: dzisiaj ma ona czemuś służyć, zamiast być wartością autoteliczną. Świetnie się przy
tym wpisuje, głosząc taki pogląd, w nostalgiczne nastroje części naszego
środowiska, z rozrzewnieniem wspominającego, jak to dobrze drzewiej bywało. Przysłuchująca
się z atencją tej pełnej troski o wolność akademicką diagnozie kondycji polskiego
uniwersytetu, pani minister nie omieszkała rzecz jasna nawiązać do wartości
autotelicznych na początku swego wystąpienia, akcentując zgodność własnego myślenia
z „filozofią męża sprawiedliwego”.
Czy nasuwające się skojarzenie z „drogowskazem
niemuszącym podążać drogą, którą sam wskazuje” jest moim nadużyciem
interpretacyjnym w stosunku do autora książki o Sokratesie?

Magdalena
Gawin dodaje, że perspektywa „narodowa” w humanistyce/historii jest wypierana
przez podejścia, które odwołują się do innych kategorii, przez co polska
kultura traci/straci, bo nie będzie przedmiotem badania (o jej case study
z Kochanowskim nie będę się wypowiadał, zrobili już to inni). Umacnia obydwoje
w tym przekonaniu profesor Zbigniew Janowski, uciekający na łono ojczyzny przed
opresją amerykańskich uniwersytetów. Jeśli dobrze zrozumiałem jego osobisty
kłopot, źródłem tej frustracji stało się zetknięcie z rozmaitymi studies,
które rozpleniły się w Stanach: przedmiotem nauczania studentów z całego świata
nie są już klasyczne dyscypliny, jak to było w czasach jego młodości, ale o
zgrozo – rozmaite mniejszości czy kultury narodowe, o gender czy women
studies
już nie wspominając. Trauma profesora Janowskiego wydaje się jednak
odwrotnie proporcjonalna do poziomu jego wiedzy na temat tych studiów (lub do zdolności
poznawczych), co ekshibicjonistycznie ujawnia, mając przy okazji słuchaczy za
ignorantów. Czy on naprawdę myśli, że w Polsce nikt nie widział curriculum
takich studiów?!

Kolejny
wątek wprowadził profesor Bogdan Musiał, opowiadając o swoim doświadczeniu z
uniwersytetów niemieckich. Chodzi o głęboko zakorzenioną tam tradycję, sięgającą
jeszcze narodowego socjalizmu, ale mającą także jakieś podstawy prawne i dzisiaj,
formatowania kadr akademickich przez państwo (zarówno na poziomie
poszczególnych landów, jak i państwa jako całości). By zrobić karierę naukową w
Niemczech, powiada Musiał, musisz podporządkować się oczekiwaniom władz. Bez
tego nie będziesz miał dostępu do środków na badania. Obowiązuje zasada: państwo
płaci, państwo wymaga. Na szczęście, pociesza profesor, aktualnie nie ma w
Niemczech monopartii i w poszczególnych landach rządzą różne opcje polityczne, co
gwarantuje pluralizm uniwersytetów w skali kraju. Ale nie wewnątrz każdego z
nich – tam obowiązuje poprawność polityczna. Ten proces „glajszachtowania”
środowiska naukowego, jak określił to sam Musiał, prowadzi wprawdzie do znanego
z PRL „dwójmyślenia”, ale za to na uniwersytetach jest porządek, państwo/land
wspiera badania naukowe, zwłaszcza te przez siebie zamówione, i w rezultacie historia/humanistyka
w Niemczech ma się bardzo dobrze. Taką mniej więcej informację dostał odbiorca
tego przekazu.

I
nie rzecz w tym, ile było w tym postprawdy;
ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy ten wątek pojawił się na panelu
przypadkowo, czy też był zamierzony? Wyraźne ożywienie i okazywanie sympatii
dla „modelu niemieckiego” przez słuchających tej wypowiedzi minister Gawin i
profesora Legutkę, a przede wszystkim ostatnie publiczne zapowiedzi zwiększenia
obecności państwa na uniwersytetach (u Gowina było ono raczej „nocnym stróżem”,
problem w tym, która z uczelni potrafiła tę autonomię mądrze zagospodarować…)
zdają się raczej dowodzić, iż było to przedsięwzięcie celowe, rodzaj prolegomeny
do tego, co dziś możemy już obserwować na co dzień. Dlaczego tak sądzę? Bo na
panelu WIAŁO PUSTKĄ. Intelektualną/programową/kadrową. Zamiast prezentacji
przemyślanego projektu zmiany w obszarze humanistyki – może przeceniam, ale od
profesora Legutki można by tego oczekiwać – widzieliśmy naprędce zrobione notatki
na kilku stronach w notesie minister Gawin. O co więc tu chodzi?

Obejrzałem
panel do końca i nagle zdałem sobie sprawę z zastawionej pułapki: jesteśmy ––
jako środowisko humanistów – programowo wciągani w dyskusję o potrzebie zmian w
humanistyce w kontekście wdrażanej reformy szkolnictwa wyższego! Nikt przecież z
nas nie zaprzeczy, że to temat ważny i budzący emocje, zwłaszcza w kontekście
zbliżającej się ewaluacji. Ale nie o dobro humanistyki tu wcale chodzi, lecz
o autonomię uczelni, która jest dla władzy solą w oku
. Uniwersytety mają
stać się NARODOWE, a humaniści mają pomóc to zrealizować. Oto prawdziwy plan!

I nieważne, kto konkretnie jest jego autorem, a kto narzędziem w tej grze –
patrz skład powołanej przez ministra Czarnka komisji, która ma monitorować
wdrażanie reformy. Wystarczy poczytać posty, by pozbyć się złudzeń… A że
NARODOWE oznacza w praktyce zgodne z interesami „prawdziwych Polaków”,
skupionych w jednej Partii, nie może stanowić niespodzianki dla kogoś, kto
odrobił lekcję z historii PRL i pamięta hasło „Naród z Partią, Partia z
Narodem”! Zatęsknimy jeszcze za Gowinem…

Czy
to znaczy, że nasza dyskusja w portalu jest zbędna? Wręcz przeciwnie!
.
W żadnym wypadku nie chciałbym osłabić tej intelektualnej aktywności. To, co
dotychczas napisałem, ma ją jedynie wzmocnić i ukierunkować. Od ewaluacji
nie uciekniemy, ważne, by była ona transparentna i oparta na akceptowanych
przez środowisko polskiej humanistyki kryteriach.
Najlepiej przez nie samo
wypracowanych i skonfrontowanych z tym, co robią humaniści w tym zakresie w
innych krajach. Że jest to możliwe, pokazał profesor Marek Kornat, gdy kierował
zespołem ds. czasopism historycznych. Nawet poruszając się w ramach bzdurnie
wyznaczonych odgórnie ram, potrafiliśmy wypracować zgodnie i w dialogu ze
środowiskiem sensowne stanowisko. Utrącili nam je – pamiętajmy – nie urzędnicy
ministerialni, ale nasi koledzy naukowcy z innych dyscyplin i dziedzin nauki,
wykazujący brak zrozumienia dla naszych postulatów. Przypomnę, że na wniosek
jednego z nich, uzasadniany pozornym konfliktem interesów (byłem uczestnikiem
zespołu profesora Kornata), wykluczono mnie z najważniejszego głosowania w
Komisji Ewaluacji Nauki, gdy decydowano o punktacji poszczególnych czasopism.
To pokazuje tylko, ile pracy nas czeka, by skutecznie przekonać do swoich
racji. Muszę gwoli sprawiedliwości powiedzieć, że jeśli ostateczny kształt
listy ministerialnej odbiega – na korzyść polskiej humanistyki – od tej, która
wyszła ostatecznie z KEN, jest to zasługa Jarosława Gowina i kilku
interweniujących w tej sprawie historyków. Pisał już o tym zresztą Marek Kornat.
To, że ówczesny minister nauki i szkolnictwa wyższego nie zdecydował się pójść
krok/kilka kroków dalej, to już inna sprawa…

Nie
o wybór między obywatelami „G–C” tu jednak chodzi. Mój sceptycyzm co do działań
ministerialnych nie na personaliach się zasadza, lecz na teorii ugruntowanej: filozofia
narodowego PiSrealizmu traktuje
humanistykę czysto instrumentalnie, jako jedno z narzędzi trójpanowania
,
jak by powiedział mistrz Krzysztofa Brzechczyna profesor Leszek Nowak.

Zatem
możemy liczyć tylko na siebie, na samoorganizację wewnątrz środowiska
akademickiej humanistyki.
Żaden minister i żadna jego komisja nie wykona za
nas tej pracy u podstaw. Musimy pracować z zachowaniem solidarności
międzydyscyplinarnej wewnątrz humanistyki i w dialogu z przedstawicielami innych
dziedzin nauki, ze świadomością różnych (czasem wręcz sprzecznych) interesów. To
trudne, ale nie niemożliwe.

Jan
Pomorski, noc 9/10 listopada 2020


Korekta językowa: Beata Bińko




Gdzie tu skandal?

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historyczny, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Gdzie tu skandal?

(na marginesie wystąpienia minister Magdaleny Gawin na Kongresie…)

Zdaniem wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin skandalem jest to, że zespół badawczy z
Instytutu Badań Literackich nie dostał finansowania na nowe krytyczne wydanie dzieł
Jana Kochanowskiego, choć – w jej przekonaniu – powinien.

Wywołuje niezgodę już
samo to, że pani wiceminister uzurpuje sobie prawo do określania mianem
skandalu, co i jak popadnie, i pochopnie. Nazywanie tej sytuacji skandalem i
uzasadnienie tej opinii tak, a nie inaczej jest co najmniej – jak spróbuję
wykazać – egzaltowaną pochopnością.  

To, że Instytut Badań
Literackich Polskiej Akademii Nauk wystąpił o grant na nową, zdaniem profesor
Gawin, edycję krytyczną dzieł Kochanowskiego, nie powoduje już samo przez się, iż
powinien finansowanie otrzymać.

Czy to, że Jan
Kochanowski jest klasykiem staropolskiej literatury, współtwórcą
polskojęzycznej kultury swoich czasów, wystarczy, aby finansować wydanie jego
dzieł? Za samo to grant Janowi z Czarnolasu się należy.

Póki pani wiceminister
choćby szkicowo nie poda uzasadnienia, dlaczego w NPRH zapadła decyzja o
odmowie, trudno orzekać o skandalu.

Nie wiadomo, czy zdaniem ekspertów
komisji NPRH wniosek był merytorycznie i formalnie poprawny. A jeśli inne
wnioski o finansowanie prac nad arcydziełami kultury narodowej uplasowały się
wyżej w rankingu?

Brak finansowania innych
wniosków to też skandal?

Wiceminister kultury i dziedzictwa
narodowego sięga po rozbrajający argument: „trzeba dać, inaczej nikt nie da na
to pieniędzy, jeśli nie da na to – uwaga, pauza – Polska”.

Inaczej mówiąc, dajcie, woła
pani profesor, bo nikt inny nie chce dać. Dajcie, bo przecież Polska powinna
dać.

Czy jeśli NPRH nie da,
oznacza, że Polska nie da? Po co tu Polska? Tylko tu jest Polska? Polska to nie
tylko ścieżka finansowania NPRH. (Tandetny argument ze szkolnego kajecika
młodego patrioty, wszędzie Polska, las – polski, góra – polska, strumyk –
polski i skaut też polski)

A jeśli jest tak, że reedycją
dzieł wszystkich zajmuje się stały zespół, który pracując nad literaturą staropolską,
otrzymał zadanie przygotowania wydania dzieł Kochanowskiego? Jeśli więc jest to
zadanie statutowe Instytutu Badań Literackich, to w razie otrzymania grantu z
NPRH mogłoby zachodzić podejrzenie o podwójne finansowanie, raz z dotacji na
badania statutowe, a drugi z grantu? Czy pani minister sprawdziła, dlaczego nie
przyznano finansowania? Nie sprawdziła. Mam niepełne dane, ale sądzę, że pod
tym względem IBL, może nawet i NPRH są w porządku.

I wiem, że pani minister Gawin
prawie niczego nie sprawdziła. Zasłyszała, iż na Kochanowskiego IBL nie dostał
finansowania, i już ogłasza, że skandal.

Jeszcze krótko o Polsce,
która ma dać.

Polska, owszem, chce
niekiedy dać pieniądze na naukę, ale chętniej czyni to wtedy, gdy może je dać w
trybie pozwalającym na użycie funduszy europejskich. W budżecie państwa, a
także w kontrolowanych przez mocodawców pani wiceminister agendach finansowania
nauki są środki unijne. Oprócz tego fundacje wspierające naukę otrzymują dotacje
wprost z Unii. Są to organizacje „pozarządowe”, ale nie do końca. Istnieją też granty
europejskie, z których placówki naukowe korzystają bezpośrednio. Aby
eksklamować „Polska musi dać”, powinna pani wiceminister sprawdzić, jaki jest
udział w danym konkursie grantowym środków unijnych, bo może powinna wykrzyczeć:
jak Unia nie da, to nikt nie da…

Mocodawcy pani
wiceminister nie obnoszą się z tym, że rozdzielają środki unijne na naukę,
zwłaszcza gdy je dystrybuują w skali państwa. Wolą być wyłącznymi dobroczyńcami
czy sponsorami. Przerabiają w nocy euro na złotówki.

Państwo polskie
dystrybuuje biedę, choć przy okazji jakoś tam dofinansowuje lepszych, a raczej
wskazuje bardzo słabych. Ci ostatni nie mają czego wpisać do rubryk we wnioskach
o grant. Organizując konkursy na finansowanie, państwo nasze jednak zaciemnia to,
że finansuje naukę i szkolnictwo wyższe niewystarczająco. Licho realizuje
obowiązek konstytucyjny i ustawowy wobec tych dziedzin. Wskaźnik wydatków na
naukę jest kompromitująco – na tle państw Unii – niski. 

Państwo nie dotrzymuje
warunków umowy o pracę, często eksploatuje pracowników, np. mnożąc
sprawozdawczość, angażuje pracowników do zadań administracyjnych i
pomocniczych. Ponadto na warunki pracy składają się koszty prowadzenia badań
naukowych, podnoszenia kwalifikacji, pobytów badawczych za granicą, udziału w
konferencjach naukowych itp. W tej sytuacji braku środków uczelnie i instytuty
naukowe nakłaniają pracowników do zdobywania pieniędzy na zewnątrz.

Niewywiązywanie się z
obowiązków pracodawcy przez państwo zmusza środowiska naukowe do pisania
wniosków o finansowanie z grantu. Pracownicy Akademii zamiast zakładać na dachu
Pałacu Staszica baterie fotowoltaiczne, szukają dojść do grantów, aby zapłacić
za prąd.

Czy ktoś badał, jakimi
drogami zmawiają się naukowcy, aby dojść do grantowych groszy? Jak władze
uczelni wyróżniają tych, którzy potrafią granty „organizować”, tych, którzy
potrafią pisać wnioski i – bywa, że zasłużenie – zdobywać finansowanie?

Ta
Polska, reprezentowana przez mocodawców profesor Gawin, nie daje na godziwe
utrzymanie Instytutu Badań Literackich. I ta sama Polska, tym razem głosem swojej
wiceminister, wzywa Polskę, aby jednak dała.

Skandalem jest, że wiceminister
kultury i dziedzictwa narodowego nie zająknie się, że być może nowa edycja Kochanowskiego
na podstawie oryginałów to godne zajęcie dla sekcji dziedzictwa narodowego
ministerstwa oraz jego agend i dalej IBL. Dziedzictwem narodowym są nie tylko
artefakty kultury materialnej, ale i dzieła kultury duchowej. Ministerstwo KiDN to nie tylko wykonawca
partyjnej polityki pamięci, partyjnej polityki dziedzictwa, partyjnej polityki
historycznej i partyjnej polityki kulturalnej.
Te polityki są własnością
społeczeństwa i wszystkich obywateli RP, nie powinny być upartyjnione. Skandalem jest, że to, co powinno być
narodowe, jest upartyjniane
.

Ministerstwo
Kultury i Dziedzictwa Narodowego ignoruje uchwałę sejmową z 26 października
1978 r., która zobowiązała Ministerstwo Kultury i Sztuki, aby z okazji
okrągłych rocznic związanych z Janem z Czarnolasu wydać jego dzieła wszystkie. Sejm
objął patronat nad tym dziełem, wskazano nawet wykonawcę tego zadania: Instytut
Badań Literackich.  

Polska poprzez NPRH ma zdaniem
Magdaleny Gawin dać pieniądze na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego ze skromnego (mniejszego niż koszt unarodowienia Leopardów II) budżetu
na granty badawcze w humanistyce.

Tak
właśnie profesor Gawin, która chroni jakoby dziedzictwo narodowe, w imieniu m.in.
rządu polskiego wzywa Polskę, aby dała, zamiast sama wykonać uchwałę sejmową.
Przy
okazji, czy sejm monitoruje wykonanie zadań, których realizacja wynika z uchwał
sejmowych?

NPRH przez uznawanie za zwycięzcę
w kolejnych konkursach wniosku o udzielenie finansowania na „Dokończenie [sic!] Wydania Sejmowego [sic!] Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego” stosował praktykę dotowania, choć czynił to pod płaszczykiem
procedury konkursowej.

IBL, zdaje się, zrozumiał,
że to stała dotacja. Widać to po tym, iż wnioski do NPRH są już tytułowane „Dokończenie
Wydania Sejmowego…”. Dla jasności, aby recenzenci nie ważyli się przerwać
dotowania tego onieśmielającego maluczkich projektu edytorskiego…

Dodatek
„Sejmowe” służy tylko wywarciu presji na recenzentów wniosku, bo przecież gdyby
pani Gawin reprezentująca MKiDN poczuwała się do tego określenia, tj. uchwały i
patronatu sejmu, nie wołałaby o skandalu pod adresem NPRH, lecz pod swoim.

Na koniec zostawiłem
sobie bardzo cenną informację: ani
wówczas kiedy pani wiceminister Gawin z emfazą ujawniała skandal, ani dzisiaj
nie jest tak, że zaistniała sytuacja określona przez nią właśnie mianem skandalu.
Nie było i do dzisiaj nie jest prawdą, że finansowanie dla Instytutu Badań Literackich
na wspomniany cel nie zostało przyznane.

Wiceminister Magdalena Gawin
niepotrzebnie wzywała Polskę, aby przyznała grant na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich
Jana Kochanowskiego.

Polska dała. I od co
najmniej 2012 r. daje. Najpierw wniosek o grant NPRH wygrał w pseudokonkursie,
teraz dostał dotację.

Zespół profesora Jacka
Kopcińskiego otrzymał dotację NPRH na „Dokończenie Wydania Sejmowego…”.
Finansowanie na lata 2018–2023 (11 H 18024686). Część tej nieznanej mi kwoty – dotacji,
jak trafnie nazywa na swej stronie Instytut Badań Literackich PAN – w wysokości
1 790 520 zł przeznaczył, już po, jak wnoszę, rozstrzygnięciu
przetargu, na wydanie kolejnych woluminów…

Dodam, że słusznie
wniosek ten określany był jako „Dokończenie Wydania Sejmowego…”, ponieważ wcześniej,
w roku 2012, kiedy zespołem kierował profesor Andrzej Dąbrówka, tenże NPRH po konkursie
przyznał finansowanie w wysokości 2 200 000 zł na Wydanie Sejmowe Dzieł
Wszystkich Jana Kochanowskiego (5-11 H 12011181, na lata 2012–2018).

Zespołom profesorów
Kopcińskiego i Dąbrówki ślę „bezinteresowne wyrazy zawiści”, jak mawiał mój
tata, czyli gratulacje.

Skandalu w rozumieniu minister
Magdaleny Gawin nie ma. Natomiast z mojego punktu widzenia, zaprezentowanego
powyżej, było i jest ich kilka. Byłoby skandalem, gdyby NPRH przyznawał granty
z powodów, które dopuszcza pani Gawin. Skandalem jest to, że wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego oraz profesor historii ogłasza publicznie, że doszło
do skandalu, nie upewniwszy się wcześniej, czy istotnie tak się stało. 

Nikt mi nie da tyle
miejsca, aby poruszyć inne sprawy. Podobnie jak ta, również wiele innych
wcześniej opisywanych wskazuje, że Magdalena Gawin nie orientuje się w domenie,
w której zechciała się wypowiedzieć na Kongresie.


Korekta językowa: Beata Bińko




Humanistyka wolna i różnorodna

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

ANNA
ZIELIŃSKA

Prof. Anna Zielińska od 2015 r. jest dyrektorką Instytutu Slawistyki PAN

Humanistyka wolna i różnorodna

Głos w dyskusji po panelu o humanistyce na Kongresie „Polska Wielki Projekt”

Zabieram głos z perspektywy Instytutu
Slawistyki PAN, który istnieje od 1954 r., a obecnie jest nowoczesnym interdyscyplinarnym
centrum badań slawistycznych o marce rozpoznawalnej w świecie naukowym. Sądzę,
że problemy, o których piszę, są wspólne dla całej polskiej humanistyki. Instytut
jest od lat niedofinansowany, a mimo to wśród pracowników przeważają młodzi
naukowcy, świetnie wykształceni i zaangażowani w pracę naukową, widzący w tej
pracy sens życia. Kształcimy doktorantów zarówno w ramach własnych studiów
doktoranckich finansowanych z projektu POWER, jak i we wspólnej z innymi
humanistycznymi instytutami PAN szkole doktorskiej. Tym, co przyciąga młodych
humanistów do pracy w Instytucie, są twórcza atmosfera, możliwość rozwoju w
różnych kierunkach, ścieranie się koncepcji i idei oraz otwarcie na naukę światową.
Humanistyka jest zróżnicowana, uprawia się ją na wiele sposobów i przynosi różne
efekty. Jeżeli humanistyka ma się rozwijać, należy tę różnorodność docenić i
szczególnie chronić, chociaż efekty niektórych projektów nie przynoszą korzyści
w postaci punktów w ewaluacji placówek naukowych w Polsce.

Dam przykłady. W Instytucie
Slawistyki PAN, jak w wielu innych placówkach naukowych w Polsce, bogato reprezentowana
jest humanistyka zwrócona ku przeszłości: archiwistyczna, źródłowa. Powstają prace mające
kluczowe znaczenie dla ochrony kultury narodowej, zarówno materialnej, jak i
duchowej. Wymaga to zaangażowania wyspecjalizowanych stabilnych zespołów, a w
związku z tym wieloletniego stabilnego finansowania, pewniejszego niż
krótkotrwałe z perspektywy tworzenia takich opracowań granty NPRH. Czy
naukowcy, którzy poświęcają większość czasu rekonstrukcji wyrazów
prasłowiańskich, widzą sens w publikowaniu artykułów w czasopismach
anglojęzycznych premiowanych na liście Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa
Wyższego (obecnie Ministerstwa Edukacji i Nauki)? Nie, nie widzą, ponieważ
dyskusja naukowa na temat ich badań tradycyjnie toczy się w czasopismach polskich
oraz wydawanych w krajach słowiańskich, a te czasopisma na liście
ministerialnej się nie znalazły (bardzo ważne są m.in. czasopisma rosyjskie,
ponieważ językoznawcy rosyjscy są potęgą w tej dziedzinie badań). Czy badania nad
językiem prasłowiańskim są w Polsce potrzebne? Oczywiście tak, język
prasłowiański jest bowiem przodkiem języka polskiego i żeby poznać rozwój
historyczny naszego języka, musimy sięgać do jego źródeł. Aktualna ewaluacja
nie docenia takich badań i nie widzi takich dzieł jak „Słownik Prasłowiański”.

W naszym Instytucie rozwijają się
także międzydziedzinowe prace zwrócone ku przyszłości, m.in.
lingwistyczno-informatyczne, z zakresu humanistyki cyfrowej. Instytut Slawistyki PAN należy do konsorcjum CLARIN-PL
(Common Language Resources & Technology Infrastructure European Research
Infrastructure Consortium). Osobiście
kieruję dużym polsko-niemieckim projektem „Pokoleniowe zróżnicowanie języka:
zmiany morfosyntaktyczne wywołane przez polsko-niemiecki kontakt językowy w
mowie osób dwujęzycznych”, finansowanym przez Deutsche Forschungsgemeinschaft i
Narodowe Centrum Nauki. Rezultatem będzie m.in. korpus językowy polsko-niemieckiego
bilingwizmu z anotowanymi zjawiskami lingwistycznymi i socjolingwistycznymi.
Śmiem twierdzić, że będzie to pierwszy w świecie duży korpus łączący
zagadnienia z zakresu gramatyki dwóch języków i socjolingwistyki. W ewaluacji
za ten korpus Instytut otrzyma zero punktów, ponieważ korpus nie jest
publikacją i nie ma jak sporządzić z niego sprawozdania.

Humanistyka to nie tylko
dokumentacja. Należy doceniać prace metodologiczne, których celem jest
stworzenie jakiegoś modelu naukowego lub analiza zjawisk kulturowych bądź
językowych przy zastosowaniu uznanych w świecie uniwersalnych teorii i metod.
Przykładem mogą być prowadzone w Instytucie Slawistyki PAN badania nad
przepływami kulturowymi czy badania socjolingwistyczne lub badania nad
lingwistyką kognitywną i komputerową. Badania metodologiczne prowadzone w
Instytucie włączają się w nurty międzynarodowe, a ich rezultaty są publikowane
w języku angielskim w czasopismach światowych. Dla rozwoju tych badań niezbędne
jest poddawanie ich wyników międzynarodowej dyskusji.

Polska humanistyka nie może
ograniczać się tylko do badań polonistycznych. Nowoczesne państwo i nowoczesne
społeczeństwo interesuje się (i powinno!) nie tylko sobą, lecz także światem. Ograniczenie
badań do dotyczących Polski zuboży naszą perspektywę poznawczą i będziemy postrzegać
uniwersalne zjawiska kulturowe i społeczne jako specyficznie polskie. Szeroka
perspektywa jest potrzebna w badaniach nawet bardzo lokalnych (na pozór)
zjawisk. Oznaczałoby to też zaprzepaszczenie dorobku wielu pokoleń polskich badaczy,
którzy wypracowali szkoły badań innych kultur i języków, zjawisk kulturowych i
społecznych. A to właśnie przez te badania polska humanistyka jest rozpoznawana
na świecie.

Należy zarazem zadbać o wzmocnienie
merytoryczne i popularność studiów oraz badań polonistycznych w świecie,
zwłaszcza w Europie. Tylko sygnalizuję ten wątek, ponieważ w ostatnich kilku latach
zainteresowanie studiami polonistycznymi na uniwersytetach zagranicznych
wyraźnie zmalało. Dobrze byłoby poznać przyczyny tej niepokojącej tendencji i
jej zapobiegać.

Humanistyka nie zajmuje się tylko
przeszłością. Jej zadaniem jest także badanie kondycji człowieka uwikłanego w
problemy współczesności, tj. w nowe technologie, globalizację, migracje,
pandemię, populizm i konflikty społeczne, oraz poddawanie ich wyników pod
dyskusję. Nie podzielam poglądów panelistów, że polska i europejska humanistyka
jest zdominowana przez badania nad wykluczeniami społecznymi i płcią społeczną.
W Polsce te badania są marginalne i trudno nie zauważyć potrzeby ich
rozwijania, chociażby w kontekście aktualnych protestów społecznych w Białorusi
i Polsce, w których główną rolę odgrywa liderstwo kobiet, oraz faktu, że
stanowisko wiceprezydenta w USA po raz pierwszy obejmie kobieta i po raz
pierwszy będzie to osoba o pochodzeniu afroamerykańskim.

Po wysłuchaniu dyskusji o
humanistyce w ramach Kongresu „Polska Wielki Projekt” przestrzegam przed premiowaniem
wyłącznie badań dotyczących Polski i dokumentacyjnych kosztem badań o
uniwersalnym charakterze (teoretycznych i niepolonistycznych), ponieważ
spowoduje to izolację i degradację polskiej humanistyki w całości. Badania
polonistyczne też powinny bazować na osiągnięciach badań międzynarodowych i bezustannie
się z nimi konfrontować (czy metody na przykład badania literatury polskiej są
odmienne niż metody badania literatury włoskiej, niemieckiej i innych?).
Zamknięcie się w „swoich” tematach, izolacja metodologiczna to realne groźby
wynikające z arbitralnego unarodowienia humanistyki. Zresztą to nie tematy i
kierunki badawcze należy oceniać, lecz metody, sposoby ich zastosowania i
rezultaty.

Humanistyki nie wolno instrumentalizować
i zamykać w schematach ewaluacyjnych. Uważam, że system ewaluacji przez
punktację stwarza pozory obiektywizmu, a jest bardzo podatny na manipulację.
Nigdy nie będzie miarodajnym sposobem oceny osiągnięć z dziedziny nauk
humanistycznych. Każda dziedzina nauki inaczej funkcjonuje, a nauki
humanistyczne są nawet na tle pozostałych wyjątkowe. Należy zrezygnować z
jednolitych kryteriów oceny dorobku naukowego dla humanistów i przedstawicieli
nauk ścisłych, ponieważ przez to niszczy się właśnie to, co w humanistyce jest
najważniejszego – oprócz jej „wymiernych” rezultatów wpływ na kształcenie i
uwrażliwianie społeczeństwa.

Dodam, że ogromnym zagrożeniem
dla humanistyki w tej chwili jest wadliwy system finansowania nauki, w którym
zbyt dużą rolę przypisano arbitralnie wyznaczonym współczynnikom
kosztochłonności. Ktoś uznał, że badania humanistyczne nic nie kosztują. Dlaczego
na przykład językoznawstwo, które wymaga dużych nakładów finansowych, ma współczynnik
kosztochłonności na poziomie 1? Korpusy językowe potrzebują takiej samej
infrastruktury jak informatyka. Badania źródłowe – prace w archiwach polskich i
zagranicznych oraz na materiale wywołanym – finansowania długotrwałych badań
terenowych. Na pewno ten parametr, mający zbyt duży wpływ na finansowanie badań,
musi być na nowo przemyślany.


Korekta językowa: Beata Bińko