WOJCIECH WRZOSEK
Wycinanki (1)
Jednym z pamiętnych epizodów z czasów mojego studiowania były zajęcia z docentem, który wprawdzie nie był specjalistą od wstępu do badań historycznych, ale powierzono mu zajęcia z tego reprezentującego ni to Historik, ni to Introduction przedmiotu zwanego w kuluarach studenckich „misiem”[1].
Znakomity znawca kartografii historycznej, dyscypliny rozumianej także jako jedna z nauk pomocniczych historii, zaskoczył nas podwójnie swoją ekstrawagancją. Po pierwsze, wyłonił grupę liderów intelektualnych roku, organizując kolokwium z Trylogii Henryka Sienkiewicza. Kto? Z kim?, Kiedy? I co? Taka fanatycznie faktograficzna „Wielka Gra”. Pytał nas, jak się nazywał raz tylko w powieści z nazwiska wymieniony osobnik, de facto statysta sytuacji, „kiedy to Zagłoba, wychyliwszy, zawołał…? Co wówczas Zagłoba zawołał, nie wiecie? Co wypił? Nie wiecie…?”
Już wtedy wiedzieliśmy, kto ma szansę zostać prymusem. Najlepsi byli ci z nas, którzy zaczytywali się już wcześniej w Sienkiewiczu. Niestety, znali fragmenty z Trylogii nie tak, jak my znamy kultowe fragmenty kultowych filmów. Adorowali ją raczej jak patriotyczną biblię. Dzisiaj twierdzę, że świat fikcji literackiej łączył się z ich skromną wiedzą o tych czasach w jeden synkretyczny mit. Dla moich koleżanek i kolegów opowieść z gatunku belles lettres o sarmackiej Polsce to nie była nauczka o różnicy między artystycznym epickim wyobrażeniem pisarza a akademickim obrazem epoki.
Problem „realizm fikcji czy fikcja realizmu” nie był wówczas stawiany.
Pan docent przepytywał nas boleśnie z Trylogii nie tylko dlatego, że był swawolnie nastawiony do swojej pracy. Już dawno zrozumiał, że studia historyczne to stałe eksploatowanie pamięci. Najlepiej wiedzie się na nich tym, którzy mają wydolność porównywalną ze skutecznie studiującym adeptem prawa. Trylogia to dzieło pełne informacji i dogodnie skonceptualizowane. Aby je przygotować na kolokwium, wystarczy, jak się okazało niebawem, pamięć krótka. Zapełniana po nocach tuż przed egzaminem i – co nie mniej ważne – gotowa tuż po nim opróżnić się na przyjęcie kolejnej potężnej dawki informacji na okoliczność kolejnych kolokwiów, egzaminów. Jakiś czas temu kolega profesor opowiadał mi, że spośród studentów piątego roku tylko bodaj kilka procent zdało ponownie test z historii antycznej. Znacząca część z nich to byli uczestnicy seminarium magisterskiego z historii starożytnej.
Wielu z nas pamięta studia historyczne właśnie jako tresurę pamięci.
Nobilitując faktografię, sakralizowano historiografię zdarzeniową. Z zapałem organizowano testy „z faktografii”, popularnie i otwarcie nazywane „kolokwium z dat”. Uzupełniano tę torturę rozumu kolokwiami z lektur. Ich przeczytanie wymagało siedzenia nad nimi bez przerwy, opuszczania obowiązkowych zajęć. Kiedyś trzeba było je czytać i kiedyś też spać. Wykładowcy akademiccy prześcigali się nie tylko w sprawdzaniu studentek z wiedzy wymaganej do matury, ale i ze znajomości danych, których przydatności nie udało mi się do dzisiaj uzasadnić.
Gałązka drzewa genealogicznego, wisząca bardzo daleko od pnia, a na niej trudne do wyartykułowania imię członka starożytnej dynastii. Historyczne znaczenie tej postaci sprowadza się do tego, że w drugiej połowie XX wieku jakaś wykładowczyni akademicka (jak chcą ostatnio niektóre moje koleżanki, aby określać wykonywany przez nie zawód) pozwoliła studentce „wyłożyć się” podczas egzaminu na pytaniu o „nazwę gałązki”. Mógłby ktoś pomyśleć, że rzeczony członek rodziny panującej nie odegra już żadnej roli w dziejach. A jednak…
Proszę przyjść, jak się pan przygotuje, usłyszałem, gdy nie potrafiłem podać daty drugiego wydania Die Naturgeschichte… Niedawno w przypisie pracy Georga G. Iggersa natrafiłem na wydanie lipskie z 1935 roku pracy Wilhelma Riehla. Nie wiem jednak, czy to wydanie drugie. I nie będę tego ustalał.
Już wtedy, gdy oblewałem egzamin, żenowało mnie to, że nie musiałem niczego wiedzieć o autorze ani problematyce jego prac, ani czym się zasłużył dla historiografii. Powinienem znać datę drugiego wydania, choć nie było to przecież pytanie o rozwój koncepcji autora na przestrzeni od pierwszego do drugiego wydania ani egzamin z dziejów bawarskiego edytorstwa, ani mecenatu w krajach niemieckojęzycznych w połowie XIX wieku. Egzaminator dopiął swego, zapamiętałem nazwisko i już dzisiaj wiem o Wilhelmie Riehlu coś więcej… Nadal sądzę, że ta sytuacja sprzed lat niemal pięćdziesięciu kompromituje ówczesnego mojego egzaminatora.
Myślałem wtedy, że może i miał rację nasz docent od Trylogii, gdy sprawdzał zdolność do studiowania historii na głośnych nacjo- i wiarocentrycznych powieściach awanturniczych, zamiast kazać nam nauczyć się „na blachę” tablic genealogicznych rodów starożytnych czy też kolejnych wydań dzieł historycznych. A może po prostu trzeba było nam polecić, byśmy wyuczyli się na pamięć pięćdziesięciu stron książki telefonicznej?
Na
szczęście czasy te minęły…
[1] Miś to sprzed wielu lat konfidencjonalna nazwa przedmiotu dydaktyki akademickiej, wstępu do badań historycznych, opartego na podręczniku prof. Benona Miśkiewicza, pod tym samym – i słusznie – tytułem. „Zdać misia” znaczyło zaliczyć ten przedmiot na podstawie kolokwium czy egzaminu, niekoniecznie u rektora Miśkiewicza. Natomiast „zdać misia u Misia” było szczęśliwym zrządzeniem losu.