Apologeci, adwokaci czy historycy dworscy?… W odpowiedzi na wywody Piotra Niwińskiego i Tomasza Łabuszewskiego

SŁAWOMIR POLESZAK

Apologeci, adwokaci czy historycy dworscy?… W odpowiedzi na wywody Piotra Niwińskiego i Tomasza Łabuszewskiego[1]

W numerze 37 pisma „Pamięć i Sprawiedliwość” ukazał się tekst autorstwa Piotra Niwińskiego i Tomasza Łabuszewskiego pt. „Sprawa” Józefa Franczaka – czyli historia alternatywna (w związku z pracą Sławomira Poleszaka). Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka „Lalusia” miała wpływ na powojenne losy „ostatniego zbrojnego”? „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, nr 16, 2020, 233–277) (Niwiński, Łabuszewski 2021), stanowiący odpowiedź na artykuł mojego autorstwa opublikowany rok wcześniej w roczniku naukowym Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN „Zagłada Żydów. Studia i materiały”. Jestem gorącym zwolennikiem otwartej debaty, niemniej byłem zaskoczony tym, że polemika ukazała się w „PiS” zamiast, jak to jest w dobrym naukowym zwyczaju, w czasopiśmie, w którym opublikowano tekst recenzowany. Zaskoczenie potęgował fakt, że artykuł polemiczny został zamieszczony na łamach periodyku wydawanego przez IPN. W momencie jego druku wszyscy trzej byliśmy pracownikami tej instytucji.

W redakcji „Pamięci i Sprawiedliwości” pracowałem jedenaście lat. Początkowo w charakterze jej sekretarza, a następnie jako redaktor naczelny czasopisma (2009–2016). W redakcji periodyku panowała żelazna zasada, aby nie zamieszczać recenzji/polemiki autorstwa pracownika IPN, jeśli dotyczyła ona publikacji innego pracownika tej instytucji. Było dla nas oczywiste, że nie możemy dopuścić do sytuacji, w której pracownicy/władze IPN wykorzystają renomę pisma w celu reklamowania lub deprecjonowania tekstów innych osób zatrudnionych w instytucie. Tak rozumieliśmy wysokie standardy pracy redakcyjnej. Ze smutkiem odnotowuję, że przestały one obowiązywać.

Niwiński i Łabuszewski to uznani badacze dziejów polskiego podziemia. Pierwszy z nich jest profesorem Uniwersytetu Gdańskiego i od lat zajmuje się konspiracją wileńską w czasie II wojny światowej oraz organizacjami tworzonymi w powojennej Polsce przez środowiska wileńskie po akcji repatriacyjnej. Badał też działania komunistycznego aparatu represji wymierzone przeciwko temu środowisku. Drugi z wymienionych badaczy również zajmował się polską konspiracją niepodległościową na ziemiach północno-wschodnich II RP. Przede wszystkim jednak badał dzieje powojennego podziemia niepodległościowego na Białostocczyźnie i wschodnim Mazowszu, w tym historię brygad wileńskich AK (V i VI). Opracowania naukowe publikował najczęściej wspólnie z Kazimierzem Krajewskim.

Polemika, utrzymana w patetyczno-patriotycznej stylistyce, liczy w sumie około 50 stron i składa się z dwóch zasadniczych części. Pierwsza, stanowiąca około 30 proc. całości, to wstęp „Skrwawione ziemie”. Pod tym zapożyczonym od Timothy’ego Snydera tytułem Niwiński i Łabuszewski zamieszczają opis zagrożeń i wyliczają stan niemieckich sił okupacyjnych w południowej części powiatu lubelskiego. Odnoszę wrażenie, że rozbudowanie partii wstępnych miało służyć autorom do zaprezentowania się w roli znawców okupacyjnych dziejów Lubelszczyzny. Tymczasem rzecz ma charakter wtórny i w najmniejszym stopniu nie weryfikuje moich ustaleń dotyczących opisanych przeze mnie epizodów z biografii Józefa Franczaka. Z tego powodu pomijam tę część ich tekstu. W replice nie sposób odnieść się do wszystkich kwestii zawartych w artykule polemicznym. Dlatego też poruszam wybrane zagadnienia, które najdobitniej ukazują różnice w podejściu do uprawiania historii.

Pełna patosu narracja ma przekonać czytelników, że recenzenci, w przeciwieństwie do mnie, stoją „na właściwych pozycjach” i prezentują „polski punkt widzenia”. Zabieg ten ma wywołać u czytelnika wrażenie, że to oni i osoby podzielające ich oceny kochają Polskę, a ludzie z nimi się niezgadzający, w tym ja, nie. Taka strategia – typowa dla działań propagandowych – nie ma wiele wspólnego z postawą dążącego do poznania prawdy historyka-naukowca.

Z konieczności pokrótce przypomnę, że w swoim tekście opisałem dwie akcje, w których wziął udział Józef Franczak „Laluś”. Pierwsza z nich została przeprowadzona zimą 1943 r. w Kolonii Skrzynice, w powiecie Lublin, w zabudowaniach rodziny Niedźwiadków. Franczak wraz z Władysławem Beciem, poszukując ukrywających się Żydów bądź chcąc odebrać amunicję, natknęli się na uzbrojoną żydowską grupę przetrwania. Doszło do strzelaniny, w której Franczak i Beć zastrzelili co najmniej dwóch Żydów. Do drugiej akcji doszło na początku 1944 r. Wtedy to drużyna AK dowodzona przez Franczaka wkroczyła do gospodarstwa Adama i Heleny Brodów w Majdanie Kawęczyńskim, w powiecie lubelskim. Gospodarze zostali brutalnie przez nich pobici. Według meldunku AK była to kara za wyrażanie negatywnych opinii o organizacji. Pobita kobieta twierdziła w zeznaniu, że członkowie AK żądali od nich wyjawienia miejsca, gdzie rodzina Brodów przechowywała trójkę Żydów, uciekinierów z piaseckiego getta. Opisałem też śledztwo, w którym jednym z podejrzanych był Franczak, dotyczące pojmania i wydania żandarmerii niemieckiej Szmula Helfmana, następnie powieszonego na targowicy w Piaskach.

Przeszłość okupacyjną Józefa Franczaka przedstawiłem, przywołując trzy życiorysy równoległe: Franczaka oraz dwóch braci Beciów, Franciszka i Władysława. Poddałem analizie ich losy przedwojenne i okupacyjne, co pozwoliło mi postawić tezę, że Beciów łączyła z Franczakiem bliska zażyłość i współpraca (m.in. udział we wspólnie przeprowadzanych akcjach). Ich drogi rozeszły się wraz z nastaniem „ludowej” rzeczywistości. Beciowie stali się aktywnymi „utrwalaczami” władzy komunistycznej, a Franczak znalazł się po drugiej stronie barykady. Dopiero wtedy ich wzajemne relacje zmieniły się we wrogie.

Ustalenia te nie znalazły akceptacji w oczach polemistów, zarzucili mi bowiem, iż jakoby wbrew faktom napisałem, że „najbliższymi współpracownikami Józefa Franczaka w okresie okupacji byli bracia Franciszek i Władysław Beciowie” oraz że „ich losy w okresie okupacji niemieckiej były ze sobą mocno związane” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 671).

Niwiński i Łabuszewski starają się na wszelkie sposoby wykazać, że Beciów i Franczaka nigdy nie łączyły żadne więzy, ani organizacyjne, ani przyjacielskie, ignorują fakt, że pochodzili z niewielkiej wioski i chodzili do jednej szkoły. Samo to nie świadczy jeszcze o ich zażyłości. Jednak z relacji Maksymiliana Jarosza (żołnierz AK, a w okresie powojennym partyzant oddziału ppor. Antoniego Kopaczewskiego „Lwa”) i Czesława Nowaka (bliski krewny Franczaka) wynika jednoznacznie, że w okresie okupacji niemieckiej braci Beciów i Franczaka łączyły bliskie relacje koleżeńskie. Pierwszy z nich wspominał:

Beciów było dwóch lub trzech braci (Franciszek, Władysław, Wacław). Jeden to później pracował w Komitecie Wojewódzkim, a Władysław był wyższy, to był w UB. Potem był sekretarzem w Głusku. Wysoki taki, a łobuz od cholery. To on był kolegą Franczaka, razem na kawalerkę chodzili, a później ten był wróg, a ten przyjaciel. (Relacja Maksymiliana Jarosza 2019)

Nowak, zapytany o ich relacje, powiedział:

I to jaki[mi] szczerymi kumplami. […] Z Franciszkiem, z tymi Beciami. Ten najmłodszy Wacek z Franczakówną był żonaty. Tylko nie z tą naszą, tylko ze stryjeczną siostrą z Kolonii Bystrzejowskiej. (Relacja Czesława Nowaka 2019)

Dlatego muszą budzić zdumienie stwierdzenia Niwińskiego i Łabuszewskiego mające wywołać u czytelnika przekonanie, że Franczaka i Beciów nie łączyły żadne więzy koleżeńskie. Piszą np.: „Józef Franczak zabrał dwóch mało znanych sobie ludzi [Franciszka i Władysława Becia – S.P.] z innej siatki konspiracyjnej, aby sprawdzić, czy w gospodarstwie Niedźwiadka nie ukrywają się zbiegli z getta Żydzi” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 668). Zaraz też spieszą z wyjaśnieniem, że wersję tę uważają za mało prawdopodobną. Niwiński i Łabuszewski idą jeszcze dalej i forsują pogląd, że już w okresie okupacji niemieckiej stosunek Beciów do Franczaka był co najmniej niechętny. Swojego twierdzenia nie popierają jednak żadnymi dowodami. Trudno bowiem za taki uznać wykaz osób wrogo nastawionych do Władysława Becia. Listę tę otwiera Józef Franczak wraz z rodziną (tamże, s. 671), lecz została ona sporządzona przez UB i jest jedynie dowodem na powojenne wrogie stosunki między Franczakiem a Beciami. Dokonane przez Niwińskiego i Łabuszewskiego przesunięcie wrogości na okres okupacji to całkowicie nieuprawnione narzucenie interpretacji źródła dokonanej wyłącznie na podstawie własnych pragnień. Nie można tak manipulować chronologią, to błąd warsztatowy, który u dojrzałych badaczy nie powinien się pojawić.

Niwiński i Łabuszewski rysują jeszcze jeden hipotetyczny scenariusz zdarzenia w Kolonii Skrzynice. Twierdzą, że Władysław Beć, „współpracując z komunistycznym oddziałem Bolesława Kowalskiego (Kaźmieraka) «Cienia», postanawia wciągnąć Józefa Franczaka, członka AK, w pułapkę. Pod pozorem uzyskania amunicji wiezie go do Skrzynic, gdzie czekać ma oddział partyzantki sowieckiej mający zlikwidować Franczaka” (tamże, s. 669). Po czym i ten przebieg wypadków uznają za mało prawdopodobny. Mnożenie tych spekulacji dezorientuje czytelnika, a ponadto sugeruje, że Władysława Becia łączyły jakieś związki z komunistami. Recenzenci jednak nie przedstawiają żadnych dowodów źródłowych na poparcie tej hipotezy. Jest to zatem jedynie pomysł na stworzenie historii alternatywnej. Zachowane źródła milczą o naturze kontaktów, jakie Władysław Beć miał z „Cieniem”. Niewykluczone, że ograniczały się one do użyczania kwatery jego partyzantom. Zresztą trudno było w realiach okupacyjnej rzeczywistości, o której Niwiński i Łabuszewski tak szeroko rozpisują się we wstępie swojej polemiki (terroryzowanie miejscowej ludności przez oddziały partyzantki komunistycznej, morderstwa, rabunki mienia), odmówić „pomocy” komuś takiemu jak „Cień”. Natomiast po wojnie wskazywanie na kontakty z GL-AL stanowiło doskonałą strategię ułatwiającą karierę.

Co ciekawe, starszy z braci Beciów – Franciszek – również przyznawał się do kontaktów z „Cieniem”. Jednak Niwiński i Łabuszewski podawane przez niego informacje potraktowali inaczej niż Władysława: „Nie zostały też przez nikogo potwierdzone jego [Franciszka Becia – S.P.] późniejsze powoływanie się na kontakty z «Cieniem», które należy postrzegać raczej w kategoriach budowania swojego prestiżu w strukturach komunistycznego aparatu władzy” (tamże, s. 678). W mojej ocenie obaj bracia, utrzymujący z „Cieniem” bliżej nieznane kontakty, po wojnie próbowali je przekuć w atut mający w nowej rzeczywistości pomóc im w budowaniu swojej pozycji.

W dalszej partii tekstu Niwiński i Łabuszewski sami sobie zaprzeczają, pisząc: „Władysław Beć (mający przecież znacznie bliższe związki z Franczakiem niż jego brat […]” (tamże, s. 677). Moi polemiści stawiają własne, nieznajdujące oparcia w źródłach hipotezy, po czym błyskotliwie się z nimi nie zgadzają. Mają oczywiście prawo do takich ćwiczeń intelektualnych. Pozostaje zagadką, dlaczego czynią to przy okazji dyskusji z moim tekstem.

To, że Niwiński i Łabuszewski uważają za mało prawdopodobną wersję wciągnięcia Franczaka w zasadzkę przez Władysława Becia, zupełnie nie przeszkadza im stwierdzić dwie strony dalej:

Władysław Beć był negatywnie nastawiony do Józefa Franczaka. Potwierdzają to źródła powstałe w okresie po wkroczeniu Armii Czerwonej na Lubelszczyznę. Można postawić tezę, iż niechęć ta była skutkiem niezadowolenia z powodu nieudanej próby „wystawienia” Franczaka w Skrzynicach, ale wydaje się to mało prawdopodobne. Raczej można sądzić, że Franczak ograniczał „bandyckie” zachowania Becia w czasie wojny. (tamże, s. 671)

Podsumowując, według mych polemistów:

  1. Franczaka i Beciów nic nie łączyło.
  2. Franczak i Beciowie byli sobie wrodzy.
  3. Władysław Beć miał z Franczakiem bliższe związki niż Franciszek Beć.

Twierdzą oni, że wszystkie trzy powyższe wzajemnie wykluczające się sądy są prawdziwe. Do tego terminów „hipoteza” i „teza” używają synonimicznie. Wobec takiej dialektyki jestem bezradny.

Warto zadać pytanie, dlaczego Niwiński i Łabuszewski z takim uporem i wbrew faktom starają się przekonać, że mieszkańców jednej wsi, Franczaka i Beciów, nie łączyła bliska znajomość, co więcej, już w okresie okupacji niemieckiej byli skonfliktowani. Wydaje się, że wynika to stąd, iż dokonując niezwykle negatywnej oceny postępowania braci Beciów, polemiści zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek łączenie ich z Franczakiem byłoby dla niego obciążające. Negatywna ocena postępowania Beciów jest jednym z nielicznych punktów, w których zgadzam się z moimi oponentami. Przypomnę tylko, że w moim artykule opisałem wydarzenie, do jakiego doszło w listopadzie 1942 r. Wtedy to kilkunastu mężczyzn z Kozic Dolnych i Górnych zatrzymało grupę Żydów – uciekinierów z piaseckiego getta (w tym kobiety i dzieci). Chłopi poinformowali o tym Niemców, a następnie pilnowali ich do przybycia żandarmów. Wszyscy Żydzi zostali obrabowani, a następnie zastrzeleni (Poleszak 2020, s. 262–266). Wspomniałem o tym, ponieważ w jednym z donosów do UB znalazła się informacja, że wśród tych mężczyzn byli obaj Beciowie. Trudno przypuszczać, aby Franczak – żandarm – o tym nie wiedział. Mimo to nadal utrzymywał z nimi bliskie relacje. Niwiński i Łabuszewski uważają zamieszczenie przeze mnie fragmentu opisującego sprawę wymordowania kilkanaściorga Żydów za nieuzasadnione, według nich bowiem nie ma on żadnego merytorycznego związku ze sprawą Franczaka. Trudno mi się zgodzić z takim poglądem.

Niwiński i Łabuszewski starają się przekonać czytelnika, że z całej trójki jedynie Franczak należał do AK. Jednocześnie wprowadzają chaos informacyjny. Piszą mianowicie: „Można przyjąć, przeglądając dostępne dokumenty, że był żołnierzem placówki nr 7 wchodzącej w skład III Rejonu Piaski–Mełgiew. Możliwe, iż był kurierem pomiędzy Chełmem a Kraśnikiem bądź komendantem placówki Kozice dowodzonej przez «Lwa» (jedno nie wyklucza drugiego)” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 669–670). Prawdziwa jest tylko informacja, że Franczak był żołnierzem Placówki nr 7 zaliczającej się do tego rejonu. Nie mógł pełnić funkcji „komendanta placówki Kozice”, bo placówka taka nie istniała. Niwiński i Łabuszewski stworzyli ją na potrzeby swego tekstu. W strukturze AK wioski Kozice Dolne i Kozice Górne należały do Placówki nr 7 – Piaski. Mieszkańcy obu wsi wchodzili w skład plutonu, który był częścią wspomnianej placówki. Z kolei przywołany przez nich Antoni Kopaczewski „Lew” był zastępcą komendanta Placówki nr 7 (Piaski) oraz zastępcą dowódcy garnizonowej bojówki dywersyjnej (ODB) dowodzonej przez sierż./ppor. Zygmunta Kowalczyka „Okrzeję”. Wszystkie te informacje zawarłem w swoim tekście i nawet niezbyt uważny czytelnik, nie mówiąc o szanującym się recenzencie, powinien je wychwycić (Poleszak 2020, s. 245).

Polemiści sugerują, że w nieuprawniony sposób zakładam, iż Franciszek Beć był członkiem AK. Nie zgadzam się z ich zarzutem, gdyż Franciszek Beć informację o przynależności do AK podał w trakcie przesłuchania w 1947 r. (tamże, s. 238). Jak wiadomo, takie wyznanie przed śledczymi UB w czasach stalinizmu nie mogło być uznane za poświadczenie chlubnej przeszłości, szczególnie dla ówczesnego „utrwalacza władzy ludowej”. Co więcej, są poważne poszlaki, aby twierdzić, że Franciszek Beć uczestniczył w akcji w obejściu Brodów. Akcję przeprowadzała drużyna AK dowodzona przez Franczaka (tak to ujął sporządzający meldunek szef wywiadu Placówki AK Piaski). Oprócz dwukrotnego pobytu razem z Franczakiem w Kolonii Skrzynice Franciszek Beć brał też udział w odbieraniu broni rolnikowi w Bystrzejowicach. Z kolei Władysław Beć był trzykrotnie razem z Franczakiem w Kolonii Skrzynice. Podobnie jak brat uczestniczył także w akcji w Bystrzejowicach. Czy potrzeba bardziej przekonujących dowodów na przynależność Franciszka Becia do AK i na współtworzenie grupy przez wymienioną trójkę? Młodszy z braci Beciów był członkiem BCh, które na początku 1944 r. scaliły się z AK.

Niwiński i Łabuszewski, aby przekonać czytelników o słuszności swojego stanowiska, posuwają się do dezawuowania fragmentu źródła, które jest sprzeczne z przyjętą przez nich wersją. Otóż Wiktor Niedźwiadek (syn mieszkańców wsi, w których gospodarstwie doszło do strzelaniny z członkami żydowskiej grupy przetrwania) zeznał, że po dwóch tygodniach od zajścia w ich obejściu pojawił się trzydziestoosobowy oddział partyzancki AK. Wśród jego członków rozpoznał on dwóch mężczyzn uczestniczących we wcześniejszej strzelaninie, czyli Franczaka i Władysława Becia. Niwińskiego i Łabuszewskiego zaniepokoił fakt, że w gronie AK-owców został wymieniony Władysław, który należał do BCh. Bez podania żadnych powodów autorytatywnie uznają ów fragment zeznania Niedźwiadka za mało wiarygodny (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 675). Co więcej, bracia Franciszek i Wiktor Niedźwiadkowie zapamiętali, iż podczas tej trzeciej „wizyty” Franczak i Władysław Beć bili karabinem/pistoletem Wiktora i jego ojca, mówiąc, że to za przechowywanie Żydów (Poleszak 2020, s. 242). Recenzenci ten fakt przemilczają.

Pozostając jeszcze przy postaci Władysława, Niwiński i Łabuszewski odnotowują, że jego poglądy można śmiało określić jako antysemickie. Argumentują, że już w 1943, a następnie w 1945 r. chwalił się zastrzeleniem Żydów w Kolonii Skrzynice. Ponadto po 1945 r. wielokrotnie pojawiały się donosy mówiące, że Beć zabijał Żydów w czasie okupacji (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 671). W tym miejscu warto postawić pytanie, jak w takim wypadku należałoby scharakteryzować poglądy Franczaka. W swoim tekście przywołuję relację Wacława Szaconia „Czarnego”, z której wynika, że w latach trzydziestych XX w. Franczak brał aktywny udział w bojkocie żydowskich sklepów w Piaskach. Taką możliwość dopuszcza również syn Franczaka Marek, który w książce wywiadzie powiedział: „Słyszałem też, że za młodu zaangażował się w środowiska narodowe i uczestniczył w bojkocie sklepów żydowskich w Piaskach. Ale czy to prawda, to nie wiem” (Franczak 2018, s. 23). Z kolei po akcji w Kolonii Skrzynice razem z pozostałymi uczestnikami, popijając wódkę, chwalili się chłopom w pobliskiej wiosce swoim wyczynem. O przebiegu tego zajścia Franczak opowiadał/chwalił się Szaconiowi „Czarnemu”. Ponadto w zachowanej dokumentacji również można odnaleźć donosy, w których oskarżano Franczaka o współodpowiedzialność za zabicie obywateli narodowości żydowskiej (Poleszak 2020, s. 240 przyp. 19, 241, 253, 274; Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 672).

Z poruszaną tutaj kwestią opowiadania z nutą przechwałki o udziale w różnego rodzaju akcjach koresponduje to, co piszą Niwiński i Łabuszewski na temat fragmentu zeznania Franciszka Becia pochodzącego z 28 sierpnia 1947 r. (w swoim artykule korzystałem z wypisu z tegoż samego przesłuchania, które błędnie datowano na 28 stycznia 1947 r.). Zeznający jako winnych wydania Szmula Helfmana żandarmerii niemieckiej wskazywał Franczaka i kontrolera mleczarni w Jabłonnej (prawdopodobnie chodziło o Eugeniusza Marciniaka, który później w składzie drużyny Franczaka uczestniczył również w akcji w gospodarstwie Brodów [Relacja Czesława Nowaka 2019]). Do zeznań tych należy podchodzić z dużą ostrożnością, o czym pisałem w swoim artykule, przede wszystkim dlatego że w okresie powojennym Franciszek Beć i Franczak byli poważnie skonfliktowani. Wtedy też Beć piął się po szczeblach kariery w komunistycznej administracji. Niwiński i Łabuszewski dezawuują na swój sposób zeznania Franciszka Becia, piszą mianowicie:

Problem w tym, że Franciszek Beć nie był naocznym świadkiem opisywanego zdarzenia, a o jego kulisach miał mu opowiedzieć nie kto inny, jak tylko sam Józef Franczak. Trudno doprawdy o bardziej czytelny dowód manipulacji. Nie dość, że samo chwalenie się przez „Lalusia” czynem niegodnym wydaje się z punktu widzenia psychologii mocno wątpliwe, to dodatkowo oskarżanie go w sytuacji braku jakiekolwiek możliwości obrony trudno uznać za nic innego, jak tylko przykład wyjątkowego perfidnego postępowania. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 677)

Jest to przykład ahistorycznego podejścia do zagadnienia. Skąd bowiem Niwiński i Łabuszewski wiedzą, że czyn taki Franczak umiejscawiał w kategorii „niegodnych”? Czy wiedzę tę zaczerpnęli z jakichś dokumentów (nie podają żadnych), czy jest to tylko ich kolejne przypuszczenie lub wyobrażenie? Jeśli tak, to warto byłoby to zaznaczyć. Co więcej, w swoim tekście przekonują, że akcje przeciwko Żydom na terenie południowej części powiatu lubelskiego, w których uczestniczyli Polacy, w tym członkowie podziemia, były zjawiskiem częstym, i nikt się z tym za bardzo nie krył (tamże, s. 687). Można zatem wnosić, że zabijanie Żydów czy ich wydawanie Niemcom nie było dla miejscowej ludności czymś wstydliwym, co należy skrzętnie ukrywać. Nie wiadomo, dlaczego Franczak miałby operować odmiennymi kategoriami moralnymi niż jego bezpośrednie otoczenie.

Jak już wspominałem, Niwiński i Łabuszewski poddają analizie życiorysy uczestników akcji w Kolonii Skrzynice. Oprócz braci Beciów również furmanów: Władysława Siudziaka i Edwarda Ciuraja (miał być przez jakiś czas okupacji niemieckiej członkiem bandy rabunkowej). W wypadku Siudziaka poruszają kwestię kierowanych wobec niego oskarżeń o bandytyzm, wydawanie Niemcom zarówno żydowskich uciekinierów z gett, jak i zbiegłych jeńców sowieckich. Podsumowując, piszą: „Czyni to z Siudziaka osobę równie niewiarygodną jak bracia Beciowie. Mimo to jego zeznania stały się jednym z wiodących elementów narracji Poleszaka” (tamże, s. 672). Trudno to stwierdzenie uznać za coś innego niż insynuacja. Łatwo bowiem sprawdzić, że zeznania Siudziaka konfrontowałem z innymi materiałami. Co więcej, cała rekonstrukcja tego, co wydarzyło się w obejściu Niedźwiadków, jest oparta na innych źródłach. Polemiści nie przedstawili żadnych poważnych argumentów, które świadczyłyby o tym, że Siudziak przekazał nieprawdziwe informacje. Na podstawie jakich przesłanek Łabuszewski i Niwiński podają w wątpliwość wiarygodność danych zawartych w notatce z lipca 1955 r.? Wysuwają zarzut, że Siudziak zbyt szczegółowo pamiętał, w jaką broń krótką uzbrojeni byli Franczak i Beciowie (tamże, s. 672). Najwyraźniej nie zdają sobie oni sprawy, jaką wagę wówczas ludzie przywiązywali do broni. Widać to w wielu źródłach, w których nawet po kilkudziesięciu latach partyzanci, wspominając własną broń, przytaczają najdrobniejsze szczegóły. Aż trudno uwierzyć, że historycy zajmujący się podziemiem nigdy nie natknęli się na takie przykłady. Można też hipotetycznie założyć, że Siudziak zmyśla (świadomie bądź nie) nazwy pistoletów. Dla recenzentów to dowód, że cała jego wypowiedź jest nieprawdziwa. Czy to oznacza, że wszystkie wypowiedzi, w których po kilkunastu latach zachowane są jakieś szczegóły, są nieprawdziwe? Z metodologicznego punktu widzenia oznaczałoby to unieważnienie przez Niwińskiego i Łabuszewskiego większości źródeł wytwarzanych po latach. Nie mogę uwierzyć, że historycy ci nie spotykali się we wspomnieniach z precyzyjnymi opisami detali, a jeśli na takie natrafiali, unieważniali całe wspomnienie. Dlaczego więc zastosowali taką metodę tym razem? Do czego była ona im potrzebna?

Wobec informacji zgromadzonych na temat osób towarzyszących Franczakowi w Kolonii Skrzynice rodzą się kolejne pytania. Czy Franczak przypadkowo znalazł się w tak podejrzanym otoczeniu? I czy we współdziałaniu z grupą osób o wątpliwej reputacji widział coś niestosownego? Przychylenie się do punktu widzenia polemistów, którzy twierdzą, że cała grupa została sformowana z przypadkowych ludzi, byłoby moim zdaniem dla Franczaka krzywdzące. Przede wszystkim dlatego, że świadczyłoby o braku orientacji co do tego, z kim się zadaje i kogo zabiera na akcję. Późniejsze lata działalności, a zwłaszcza długość skutecznego ukrywania się są dowodem na to, że Franczak miał świetną orientację w terenie oraz dużą wiedzę na temat członków lokalnej społeczności.

Recenzenci imputują mi, że używam słownictwa nieadekwatnego do sytuacji. Piszą: „Franczak z Beciem także zaczęli odwrót, zabierając trzy porzucone karabiny oraz kilka granatów. Sławomir Poleszak już w tym momencie przesądza o «winie» Franczaka, określając go mianem «napastnika»” (tamże, s. 667). Przypomnijmy, Franczak i Beć, uzbrojeni w broń krótką i granaty, wkroczyli do gospodarstwa Niedźwiadków, gdzie natknęli się na członków żydowskiej grupy przetrwania. W obawie przed rozbrojeniem i śmiercią zabili co najmniej dwóch Żydów. Ciekawi mnie, kto w tej sytuacji według Niwińskiego i Łabuszewskiego był napastnikiem. Członkowie żydowskiej grupy przetrwania, którzy odpoczywali lub czyścili broń? Podobny zarzut – zupełnie dla mnie niezrozumiały – czynią z tego, że w odniesieniu do ppor. Leona Cybulskiego „Znicza” z NSZ napisałem, iż „został oskarżony o liczne zbrodnie, jakich miał się dopuścić wobec członków podziemia komunistycznego oraz ukrywającej się ludności żydowskiej” (Poleszak 2020, s. 244; Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 696). Otóż „Znicz” został skazany m.in. za uczestnictwo w akcji pod Borowem, gdzie 9 sierpnia 1943 r. partyzanci mjr. NSZ Leonarda Zub-Zdanowicza „Zęba” otoczyli, rozbroili, a następnie zastrzelili 26 partyzantów GL z oddziału im. Jana Kilińskiego. Ponadto został oskarżony o zbrodnie na ludności żydowskiej. Nie oskarżono go o „konieczne likwidacje” czy „działanie na rzecz niepodległości Ojczyzny”, ale o dokonanie zbrodni. Chęć autorów do tworzenia mitów nie pozwala im nawet na rozumienie języka i jego konotacji. Kolejne niestosowne sformułowanie, jakiego miałem rzekomo użyć, to „napad rabunkowy” bez cudzysłowu w odniesieniu do akcji z 10 lutego 1953 r., kiedy Franczak wraz z dwoma współtowarzyszami zaatakował Gminną Kasę Spółdzielczą Samopomocy Chłopskiej w Piaskach, aby zabrać stamtąd pieniądze. Tyle tylko, że według zapisu z mojego artykułu Franczakowi zarzucano m.in. dokonanie napadu rabunkowego. Nie miałem podstaw, aby zawrzeć to określenie w cudzysłowie, gdyż referowałem źródło, a nie dokonywałem interpretacji tego, czy komuniści mieli rację czy nie (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 695–696; Poleszak 2020, s. 250–251).

Inny zarzut sformułowali w sposób następujący:

Trudno zrozumieć, dlaczego autor nie chce przyjąć do wiadomości, że sprawa Skrzynic, podobnie jak sprawa Szmula Helfmana, z punktu widzenia resortu bezpieczeństwa i komunistycznego aparatu sprawiedliwości były tylko narzędziami służącymi do zwiększenia nacisku na Józefa Franczaka. Wypada przypomnieć autorowi, iż właśnie w 1956 r. wygasł list gończy za „Lalusiem”, będący konsekwencją sprawy Helfmana. Trzeba było więc znaleźć inny pretekst, a była nim sprawa starcia w Skrzynicach. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 697)

Nie rozumiem, o co chodzi autorom artykułu recenzyjnego. W swoim tekście napisałem zarówno o wydaniu listu gończego za Franczakiem, jak i okolicznościach, z podaniem daty, jego unieważnienia (Poleszak 2020, s. 255, 274). Natomiast o tym jak na postępowanie Franczaka mogła wpływać sprawa Skrzynic, konstatowałem:

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że wszystko to nie pozostawało bez wpływu na sytuację ukrywającego się Józefa Franczaka. Musiał słyszeć o tym, że sprawa wydarzeń w Kolonii Skrzynice nie jest zamknięta. A to mogło rzutować na podejmowaną przez niego decyzję o ewentualnym ujawnieniu się. (tamże, s. 249)

Polemiści co prawda zauważyli ten fragment, ale w ich przekonaniu jest to nieudowodniona hipoteza. Pragnę przypomnieć, że użyłem sformułowania „prawdopodobnie”, czyli trybu przypuszczającego. Na dowód tego, że krytycy mają poważne problemy z rozróżnieniem trybu przypuszczającego i twierdzącego, można przytoczyć inny fragment ich tekstu: „Wbrew twierdzeniu Sławomira Poleszaka sprawa zabójstwa Szmula Helfmana wcale nie zaczęła się od zeznań Franciszka Becia […]” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 675). W swoim artykule napisałem: „Prawdopodobnie po raz pierwszy informację o okolicznościach jego śmierci podał w swoim zeznaniu z 28 stycznia 1947 r. wspomniany już wcześniej podkomendny Franczaka z AK Franciszek Beć” (Poleszak 2020, s. 251–252). W przeciwieństwie do recenzentów uważam, że nie znamy ostatecznej prawdy i źródła jej nam nie przekazują, stąd niektóre przypuszczenia są opatrywane określeniem „prawdopodobne”. Jest to według mnie postępowanie bliższe metodzie naukowej niż opieranie się na własnych przekonaniach i uznawanie ich za obiektywną rzeczywistość.

Niezmiernie ważną kwestią w odniesieniu do wydarzeń w obejściu Niedźwiadków w Kolonii Skrzynice oraz w gospodarstwie Adama i Heleny Brodów w Majdanie Kawęczyńskim jest cel „wizyt” „Lalusia” i jego współtowarzyszy. Znamienne, jak do tego podchodzą Niwiński i Łabuszewski. Prezentując własną wersję wydarzeń w Kolonii Skrzynice, przedstawiają oni czytelnikowi trzy hipotetyczne scenariusze: wedle pierwszego Franczak i jego ludzie zjawili się tam w celu sprawdzenia, czy w gospodarstwie Niedźwiadków ukrywają się zbiegli z getta Żydzi, aby – w domyśle – ich zabić lub wydać władzom okupacyjnym. Taką wersję uważają za bardzo mało prawdopodobną. Dlaczego? Otóż miał na to wskazywać dobór grupy, która akcję przeprowadzała. Ich zdaniem to niemożliwe, aby na tak niebezpieczny wypad Franczak zabrał tylko dwóch ludzi, i to niezwiązanych z nim organizacyjnie. Twierdzą tak, mimo że w latach pięćdziesiątych syn gospodarzy Wiktor zeznał, iż w przeddzień starcia z członkami żydowskiej grupy przetrwania, gdy w obejściu zjawili się Franczak i Władysław Beć, zapytali jego matkę o drugiego syna oraz o to, czy w gospodarstwie są przechowywani Żydzi (Poleszak 2020, s. 239). Nie wiem również, na jakiej podstawie zakładają, że akcja miała być niebezpieczna. Traktując słowa Wiktora Niedźwiadka jako wiarygodne, nie można wykluczyć, że celem byli przechowywani Żydzi zbiegli z getta, a ci zazwyczaj nie posiadali żadnego uzbrojenia. Zresztą broń krótka i kilka granatów, które mieli przy sobie Franczak i Beciowie, to wystarczający arsenał jak na tego typu wyprawę. Polemiści nie odnoszą się do podważającego ich hipotezę fragmentu zeznań Wiktora Niedźwiadka.

Jako najbardziej prawdopodobny cel „wizyty” Franczaka i jego ludzi przyjmują odebranie worka (pół worka?) amunicji. Zarzucają mi, że dezawuuję ten powód, gdyż pozwoliłem sobie użyć sformułowania „po którą jakoby przyjechali”. Trudno się z takim stawianiem sprawy zgodzić. O trzeciej wersji wydarzeń zaprezentowanej przez polemistów pisałem już wcześniej.

Podobnie jest w wypadku najścia na gospodarstwo Brodów. Z zeznań Heleny Brody wynika, że wraz z mężem zostali pobici przez żołnierzy AK, którzy w ten sposób chcieli wydobyć od nich informację o miejscu ukrywania Żydów, a jej domostwo zostało obrabowane. W meldunku AK podano, że była to kara chłosty „za języki”. Niwiński i Łabuszewski dopuszczają co prawda możliwość, że Helena Broda mówiła prawdę i że powodem mogło być poszukiwanie ukrywanych Żydów, ale spieszą z usprawiedliwiającym żołnierzy AK „wyjaśnieniem”, iż ukrywający się Żydzi często mieli powiązania z grupami przestępczymi lub komunistycznymi (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 687). Powrócę do tego wątku w końcowym fragmencie repliki. Jednak o tym, że powodem nocnego najścia na gospodarstwo Brodów było poszukiwanie ukrywających się tam Żydów, mówiła nie tylko Helena Broda. Również Mieczysław Gorzel zeznał, iż od przedstawicieli Komitetu Żydowskiego w Lublinie dowiedział się, że Helena Broda już w 1945 r. informowała tę instytucję o pobiciu przez Franciszka Becia, „który terroryzował ją celem wykrycia partyzantów Żydów” (AIPN Lu, 021/460, Oświadczenie Mieczysława Gorzela z 11 VI 1953 r., k. 9). Niwiński i Łabuszewski podważają wiarygodność Gorzela z powodu zadawnionego, ale prawdopodobnie rzeczywistego konfliktu z Beciem (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 686).

Treść zeznań Wiktora Niedźwiadka i Heleny Brody, w odniesieniu do tej drugiej potwierdzone przez Gorzela, wskazują, że nie sposób lekceważyć wersji, iż to poszukiwanie ukrywających się Żydów było powodem pojawienia się tam Franczaka i jego współtowarzyszy. Mimo odmiennego kontekstu dwukrotne rozpytywanie o ukrywających się Żydów trudno uznać za przypadkowe.

Warto też wnikliwiej przeanalizować sposób, w jaki Niwiński i Łabuszewski odnoszą się do kwestii zaboru mienia w gospodarstwie Brodów. Piszą o tym tak:

Także w tym aspekcie sprawa zachowania żołnierzy AK wydaje się dość czytelna. Zabór mienia był rodzajem kary za szkodzenie organizacji przez Brodów. Był to rodzaj rekwizycji (potępianej przez dowództwo AK, ale i tak masowo praktykowanej), tyle tylko, iż pobranej w naturze. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 688)

Postępowanie członków AK rzeczywiście wydaje się dość czytelne, ponieważ z domu Brodów zabrali różnego rodzaju artykuły. Mimo że członkowie miejscowej placówki AK przeprowadzili wywiad (dochodzenie) w tej sprawie, brakuje dowodów, że sporządzono spis zagarniętych rzeczy. Co więcej, nie poczyniono żadnych kroków, aby taką listę dostarczyli sami poszkodowani. O tym, co zrabowano, powiedziała po wojnie Helena Broda: „zostało mi zrabowane csiardke [ćwiartkę] wieprzowiny i materiały w metrze, na ubranie trzy metry 100% wełny, potrzewki [podszewki] 6 metry, kretonu około 8 szt[uk], woski i inne rzeczy, których już nie mogę sobie przypomnieć […]” (AIPN Lu, 021/460, Protokół przesłuchania świadka Heleny Brody, 9 XI 1953 r., k. 61). Pobieżna analiza tego spisu nasuwa oczywisty wniosek, że straty poniesione przez Brodów były dość dotkliwe, skoro zabrano głównie asortyment służący pokrzywdzonej kobiecie do zarobkowego świadczenia usług krawieckich. Nie jest to bez znaczenia, zważywszy że rodzina Brodów miała na utrzymaniu trójkę dorosłych przechowywanych Żydów. O ile „sprawa zachowania żołnierzy AK wydaje się dość czytelna” – jak to ujęli Niwiński i Łabuszewski – o tyle wyjaśnienie przez nich tego zdarzenia, podobnie jak w innych kwestiach, jest w mojej opinii mętne i wewnętrznie sprzeczne. Zabór mienia miał być karą dodatkową za „występki” Brodów przeciwko AK. Dalej jednak twierdzą, że doszło do potępianej przez dowództwo AK rekwizycji. Należy rozumieć, że w rozkazodawstwie AK zakazywano tego rodzaju działań, czego jednak nie przestrzegały oddziały i grupy dywersyjne AK. Jeśli tak, to używanie pojęcia rekwizycji jest w tym wypadku bezpodstawne. Adekwatne określenie tego z czym mieliśmy do czynienia w gospodarstwie Brodów to: bezprawny zabór mienia bądź po prostu rabunek „pod płaszczykiem” działalności organizacyjnej. Zresztą przywoływany już wcześniej szef wywiadu Placówki AK nr 7 – Piaski „Włodzimierz” (N.N.) w meldunku nie użył sformułowania „rekwizycja”, lecz że „zostało zabrane”. Paradoksalnie sposób przedstawienia całej sytuacji przez Niwińskiego i Łabuszewskiego może potwierdzać to, o czym zeznawał Michał Bojarski, a co przytoczyłem w swoim tekście. Opowiedział on, iż gdy pewnego razu odwiedził Franciszka Becia, natrafił tam na nieznajomego mężczyznę, o którym potem usłyszał od Becia, że był to Józef Franczak. Zaskoczyło go, że podczas okupacji Beć oprócz alkoholu dysponował różnymi produktami spożywczymi w dużej ilości:

Wtedy Beć wyjął pistolet i oznajmił: „To jest żywiciel nasz, niech się Michał pisze do nas, a braków w tym czasie nie będzie”. Na pytanie Bojarskiego, co to znaczy „do nas”, Beć odpowiedział, że chodzi o wstąpienie do „partyzantki AK”. W tym momencie do rozmowy włączył się nieznany Bojarskiemu mężczyzna, który z kolei miał powiedzieć: „Do AK, co jednemu weźmie, a drugiemu da i żyjemy jak pany”. (Poleszak 2020, s. 261)

Nasuwa się pytanie, czy źródłem posiadania tak szerokiego asortymentu przez Becia były „rekwizycje” podobne do tej dokonanej u Brodów. Nie mówiąc o tym, że zeznanie Bojarskiego jest też kolejnym świadectwem zażyłości między Franciszkiem Beciem a Franczakiem.

Niwiński i Łabuszewski wkładają wiele wysiłku, by oddalić od Franczaka jakiekolwiek podejrzenia. W tym wypadku chodzi o pokazanie zabiegu, którego celem jest osłabienie wymowy fragmentu zeznań Heleny Brody, gdy wskazała ona Franczaka jako sprawcę zaboru mienia w jej mieszkaniu. W swoim tekście opisałem, jak Franczak oraz bracia Beciowie odebrali chłopu przechowywaną przez niego broń. Gdy Beciowie przystąpili do rozkradania różnego rodzaju artykułów, Franczak rozkazał im oddać je z powrotem (tamże, s. 262). Zdarzenie to posłużyło Niwińskiemu i Łabuszewskiemu do stwierdzenia, że Franczak miał pryncypialny stosunek do własności prywatnej (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 688). W przypisie, posiłkując się innym źródłem, podałem szerszy kontekst tej sceny. Osoba zeznająca jako świadek powiedziała, że Franczak, nakazując oddanie zrabowanych rzeczy, miał powiedzieć: „Jak zabrałeś broń to nie zabieraj łachów!” (Poleszak 2020, s. 262 przyp. 93). Było to więc zdarzenie mające zupełnie inny charakter niż u Brodów, a kategoryczne stwierdzenie o pryncypialnym stosunku Franczaka do własności prywatnej jest zbyt daleko idące i oparte na zbyt kruchych podstawach. Co więcej, prawdopodobnie jedynie na podstawie tej samej jednoźródłowej informacji oponenci pozwalają sobie w innym miejscu swojego tekstu na stwierdzenie: „Raczej można sądzić, że Franczak ograniczał «bandyckie» zachowania Becia w czasie wojny” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 671). Trudno ten wywód potraktować inaczej niż apologetykę i myślenie życzeniowe.

Opis akcji u Brodów pióra Niwińskiego i Łabuszewskiego pokazuje, że bezkrytycznie w całości przejęli oni narrację obecną w meldunku „Włodzimierza”. Sugerują oni, iż akcja odbyła się zgodnie z dyspozycją dowództwa placówki, prawdopodobnie samego „Włodzimierza”. Nie wiem, na jakiej podstawie tak twierdzą, w treści jego meldunku nie ma o tym mowy. Warto podkreślić, że ów meldunek został sporządzony kilka miesięcy po zajściu, 17 lipca 1944 r., a komendant Placówki AK Piaski Ignacy Misztal „Przemiana” parafował go 21 lipca, tj. w gorącym okresie przygotowań miejscowych struktur AK do akcji „Burza”. Wykonujący działania wywiadowcze „Włodzimierz” i dowódca plutonu „X” „Sokół” (N.N.) nie starali się poznać stanowiska Brodów, tłumacząc to następująco: „Oficjalnego dochodzenia nie przeprowadzono, przez przesłuchanie pokrzywdzonego Brody, z obawy przed prowokacją ze strony Brody i Reszki, którzy nie są pewni i nie należą do żadnej Org[anizacji]” (AP Lublin, zespół ZWZ-AK, Okręg Lublin, 35-1072-0-120-43-0.jpg, Meldunek N.N. „Włodzimierza” z 17 VII 1944 r.). Raport jest dramatycznie jednostronny, co Niwińskiemu i Łabuszewskiemu nie przeszkadza w bezkrytycznym potraktowaniu tej narracji jako obiektywnego opisu zdarzenia i określeniu go eufemizmem „akcja porządkowa”. Triumfalnie cytują stwierdzenie rozgrzeszające Franczaka: „Złej woli ze strony Franczaka nie ujawniono” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 689, 695). Tymczasem drużynie Franczaka towarzyszył dowódca plutonu Aleksander Kornet „Tissot”, który po akcji w miejscowej placówce AK zgłosił zabór mienia. Oponenci – nie wiem na jakiej podstawie – snują przypuszczenia, że „Tissot” zgłosił ów fakt, gdyż między nim a Franczakiem doszło do sporu, który wynikł na tle podziału przedmiotów zabranych Brodom (tamże, s. 688).

Nie wiadomo, na czym polegała „przewina” Brodów względem AK. Nie wiemy też, czy i w jakiej mierze ich krytyczne sądy/wypowiedzi o poszczególnych członkach AK lub lokalnej organizacji były zasadne. Nie możemy wykluczyć, że mogły one być reakcją na krytyczne uwagi pod adresem Brodów za ich pozytywny stosunek do Żydów. Niwiński i Łabuszewski piszą:

Brodowie otrzymali karę chłosty, co w praktyce konspiracyjnej mogło oznaczać pobicie. Takie były okupacyjne realia i takie kary porządkowe stosowano powszechnie. Czynienie z tego sprawy wyjątkowej, mającej podkreślić rzekome okrucieństwo i demoralizację egzekutorów, wydaje się kompletnie niedorzeczne. (tamże, s. 688)

Przypomnę, że według zeznania Heleny Brody po owej „karze porządkowej” spędziła ona dwa tygodnie w szpitalu, a jej mąż na skutek obrażeń odniesionych w trakcie pobicia zmarł dwa lata później (w listopadzie 1947 r., mając 44 lata). Czy stwierdzenie „takie były okupacyjne realia” ma stanowić usprawiedliwienie? Czy rzeczywiście nic się nie stało? Czy krytyczne uwagi wyrażane pod adresem miejscowej AK bądź jej członków mogły uzasadnić tak brutalne potraktowanie? Gdyby, załóżmy, Brodów w taki sposób potraktowali niemieccy żandarmi, również byliby rozgrzeszani realiami?

Niwiński i Łabuszewski nie chcą widzieć zasług małżeństwa Brodów w ratowaniu Żydów, ponieważ wtedy trudniej by im było udowodnić tezę o nieposzlakowanym charakterze „ostatniego zbrojnego”. Dotychczasowe badania wykazały, że osoby ukrywające Żydów największe zagrożenie widziały nie w formacjach okupacyjnych, lecz w najbliższym, sąsiedzkim otoczeniu. Polemiści nie zauważają bądź nie chcą zauważyć, że w tym wypadku „najbliższe otoczenie” stanowili właśnie Franczak i jego podkomendni.

Niwiński i Łabuszewski, pisząc, że Żydzi uciekający z gett, ukrywający się w terenie, tworzący grupy przetrwania czy wchodzący w skład oddziałów partyzanckich stanowili zagrożenie dla miejscowej ludności cywilnej oraz struktur podziemia, posługują się kalkami powielanymi przez antysemitów, obecnymi również w dokumentacji podziemia (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 654 i n., 687). Opisując wydarzenia w gospodarstwie Brodów – w przeciwieństwie do zajścia w Kolonii Skrzynice – polemiści nie mnożą hipotez. Jeśliby to zrobili, musieliby się zmierzyć z niewygodnym pytaniem, co by się stało, gdyby jednak podkomendni Franczaka wydobyli od Brodów informację o kryjówce Żydów. Przedstawiając przebieg wydarzeń w Kolonii Skrzynice, Niwiński i Łabuszewski napisali w odniesieniu do Franczaka, że „był przecież przedstawicielem zbrojnego ramienia Polskiego Państwa Podziemnego, mającego wobec reszty społeczeństwa określone obowiązki, ale i uprawnienia […]” (tamże, s. 668). Z narracji polemistów wynika jasno, że w trakcie akcji w obejściu Brodów Franczak również występował w tym charakterze. Gdyby członkowie jego drużyny odnaleźli schowek i wydobyli stamtąd trójkę przerażonych Żydów, to co by im zaproponowali? Czy aby na pewno byłaby to pomoc w ramach „Żegoty”? Na szczęście dzięki oporowi Brodów do konfrontacji nie doszło.

I trzecia sprawa. W 1950 r. prowadzono śledztwo mające na celu ustalenie sprawców wydania żandarmerii niemieckiej w Piaskach Szmula Helfmana. Jednym z podejrzanych o ten czyn był Franczak. W swoim tekście dokładnie omówiłem przebieg całego śledztwa. Nie odpowiedziało ono na pytanie, kto był winny wspomnianego czynu. W listopadzie 1950 r. sprawę wobec Franczaka umorzono, gdyż nie zdołano go ująć, a rok później wydano za nim list gończy, który unieważniono dopiero w lipcu 1956 r. Niwiński i Łabuszewski opisali akta innego śledztwa w tej samej sprawie, w którym podejrzanym był Franciszek Hochman, do których ja nie dotarłem. Omówienie zawartości tych akt jest jedną z niewielu pozytywnych odsłon ich polemiki. Inna sprawa, czy odnalezienie tej jednostki archiwalnej było rzeczywiście ich zasługą. Do tej kwestii jeszcze powrócę. Według informacji zamieszczonych we wspomnianych aktach śledczych Chil Helfman złożył zawiadomienie, że do śmierci jego krewnego Szmula Helfmana przyczynił się Franciszek Hochman, były policjant z posterunku w Biskupicach, a w okresie powojennym chorąży w ludowym WP. Twierdził on, że razem ze Szmulem byli członkami oddziału partyzanckiego sowiecko-żydowsko-polskiego dowodzonego przez oficera sowieckiego „Iwana” (N.N.). Na stałe przebywali w lesie, a w wioskach pojawiali się jedynie po żywność. Stąd obecność Szmula w Kozicach Dolnych. Podczas pobytu we wsi miał zostać pojmany przez policjantów z posterunku w Piaskach, przekazany żandarmerii, a następnie powieszony. Zdarzenie miało nastąpić w lutym 1944 r. Na podstawie zawiadomienia oraz zeznań złożonych przez Chila Helfmana, począwszy od drugiej połowy 1947 r. trwało w tej sprawie śledztwo. Jednak spośród dziesięciu przesłuchiwanych nikt nie potwierdził winy Hochmana. Franciszek Beć wskazał zaś Franczaka jako współwinnego wydania Szmula Helfmana. Dla Niwińskiego i Łabuszewskiego najważniejszą informacją zawartą w dwóch zeznaniach było to, że obławę, w której miał zostać schwytany Szmul Helfman, zorganizowały żandarmeria niemiecka i policja granatowa (tamże, s. 676–678).

Niwiński i Łabuszewski z jakichś powodów nie zadają pytań nasuwających się po lekturze akt śledczych Franciszka Hochmana i tych, w których współpodejrzany był Józef Franczak. Nie zauważają albo nie chcą zauważyć pojawiających się w nich poważnych rozbieżności. Z tego, co piszą polemiści, w aktach śledczych Franciszka Hochmana Szmul Helfman jest przedstawiany jako partyzant oddziału polsko-żydowsko-sowieckiego dowodzonego przez „Iwana”. Informację taką podaje tylko jego krewny Chil. Z kolei w aktach śledztwa z 1950 r., w których współpodejrzany był Franczak, Szmul Helfman to krawiec wykonujący różnego rodzaju usługi, przebywający stałe we wsi i korzystający z pomocy jej mieszkańców. Nigdzie nie pojawia się wzmianka, by Helfman był partyzantem czy też by widziano u niego broń. Ta ewidentna sprzeczność jednak nie przykuwa uwagi oponentów, ponieważ najpewniej nie pasuje do założonej z góry tezy.

Ciekawym tropem jest kolejna informacja, której polemiści również nie zauważają. Z zeznania Chila Helfmana wynika, że jego dowódcą w oddziale partyzanckim był Jan Laskowski. Niwiński i Łabuszewski identyfikują go jako Szyję Lustmana. Stwierdzają przy tym, że Laskowski pojawił się w aktach SB dopiero w latach siedemdziesiątych XX w. w kontekście przemytu złota i dzieł sztuki. Jeśli dowódcą Chila Helfmana był Jan Laskowski (Szyja Lustman), to jego podkomendni, w tym Chil, a może i Szmul (jeśli istotnie był członkiem tej grupy), mogli brać udział w strzelaninie z Franczakiem i Beciem w Kolonii Skrzynice.

Opuszczenie Polski (prawdopodobnie w 1949 r.) przez Chila Helfmana miało zasadniczy wpływ na przebieg dochodzenia, w którym podejrzanym był Franciszek Hochman, gdyż zamknięto je na początku 1950 r. Zebrane w jego trakcie zeznania rzucają na sprawę ujęcia Szmula Helfmana szersze światło, ale nie przynoszą żadnego przełomu ani odpowiedzi.

W tekście o śledztwie przeciwko Franczakowi napisałem:

Należałoby się zastanowić, czy poddany analizie materiał jest jednostronny i był gromadzony przez funkcjonariuszy UB, by obciążyć i zdeprecjonować konspiratora, którego przez długie powojenne lata nie mogli schwytać. Wydaje się, że taka uwaga może zostać uznana za zasadną jedynie w przypadku podejrzenia o współodpowiedzialność za wydanie niemieckiej żandarmerii Szmula Helfmana. Przypomnę, że tylko zeznania Franciszka Becia obciążały Franczaka współodpowiedzialnością za ten czyn. (Poleszak 2020, s. 273)

Niwiński i Łabuszewski, odnosząc się do tego fragmentu piszą, że jest to „coś w rodzaju zabezpieczenia przed hipotetycznymi działaniami procesowymi […]” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 698). Cóż, każdy ma prawo do własnej interpretacji, nawet jeśli jest ona najbardziej niedorzeczna.

Kolejną sprawą wartą zasygnalizowania jest tryb powstania polemiki. Mój artykuł został opublikowany w grudniu 2020 r. Informacja o tym, że Niwiński i Łabuszewski napisali artykuł polemiczny, dotarła do mnie w maju 2021 r. Działo się to w okresie pandemii Covid-19 i związanych z nią obostrzeń, w których następstwie archiwa i biblioteki, w tym Archiwum Państwowe w Lublinie i Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego, z wyjątkiem IPN w Lublinie, były zamknięte. Niwiński i Łabuszewski przyznali, że pandemia uniemożliwiła im kwerendę w zbiorach Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie – w mieście, w którym jeden z polemistów mieszka. Mimo to – jak piszą z dumą – przeanalizowali sześćdziesiąt jednostek archiwalnych o łącznej zawartości 15 tys. kart. Trzeba przyznać, że to zabójcze tempo. Zwłaszcza dla mieszkańców Sopotu i Warszawy. Ogromna kwerenda przeprowadzona w Lublinie oraz napisanie pięćdziesięciostronicowego tekstu zajęły polemistom niespełna pięć miesięcy. Wyobraźmy sobie samochód służbowy IPN mknący do Lublina przez pół Polski z dwoma historykami, aby mogli przejrzeć opasłe teczki. Wyobraźmy sobie, jak siedzą wiele tygodni w lubelskich archiwach, bibliotekach. Kosztem obowiązków zawodowych, odłączeni od rodzin, spędzają samotne nocy w hotelach. A wszystko to w okresie, gdy z powodu pandemii biblioteki i hotele pozostawały zamknięte. A może skorzystali z efektów kwerendy przeprowadzonej przez członków nieformalnej grupy „researcherów” z lubelskiego oddziału IPN? Jeśli nawet tylko część kwerendy była wykonana przez inne osoby, to powinni oni o tym wspomnieć. Z jakichś powodów tego nie zrobili. Ocena takiego postępowania jest dla mnie jednoznaczna.

Dalsze prace nad tekstem – procedura recenzyjna (dwie recenzje wydawnicze, w tym jedna zewnętrzna), naniesienie uwag recenzentów, redakcja, korekta, skład i łamanie – trwały w tym „szczególnym” przypadku jedynie trzy miesiące, do sierpnia 2021 r., kiedy artykuł Niwińskiego i Łabuszewskiego ukazał się w periodyku IPN „Pamięć i Sprawiedliwość”. Podkreślmy, jedynie trzy miesiące wobec około roku, tyle bowiem przeciętnie czeka się na publikację w wysoko punktowanym czasopiśmie od chwili oddania maszynopisu do recenzji do momentu jego wydania. Zaiste, niezwykłe tempo realizacji podjętego wyzwania jest godne rekordu Aleksieja Stachanowa. Powstaje pytanie, kto stworzył uprzywilejowane warunki dla publikacji tego tekstu. Warunki, które zwyczajnym publikacjom naukowym nie przysługują.

W kolejnej partii tekstu moi oponenci piszą:

Śmiemy twierdzić, iż gdyby autorowi udało się odnaleźć materiał opisujący np. ukrywanie przez Franczaka i jego rodzinę Żydów – tekst taki zapewne nigdy by nie powstał, z pewnością zaś obrońcy „czarnej legendy polskiego podziemia niepodległościowego nie czuliby się wówczas w obowiązku zamanifestować swojej gotowości do obrony wolności badań i wolności słowa, a raczej okrzyknęliby owe odkrycia mianem „rządowej historycznej propagandy”. To jednak tylko spekulacje. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 694)

Nie, to nie spekulacje, to podłe insynuacje. Chętnie poznałbym argumenty przemawiające za tym niegodziwym twierdzeniem. Nie wskazali oni bowiem żadnego przykładu, abym w swoich dotychczasowych badaniach ukrywał źródła lub pomijał jakiekolwiek aspekty działalności polskiego podziemia. Brak takich argumentów lub przykładów skłania mnie do konstatacji, że to zła wola albo wyraz nieortodoksyjnego podejścia do obowiązków historyka, albo jedno i drugie.

Przypomnę, że przez ponad dwadzieścia lat pracy w IPN byłem autorem, redaktorem czy współredaktorem 7 książek, ponad 40 artykułów naukowych i tylu samo artykułów popularnonaukowych oraz koordynatorem cyklu 80 filmów dokumentalnych dotyczących tematu podziemia powojennego. Wiązanie mnie z określeniem obrońcy „czarnej legendy polskiego podziemia niepodległościowego” (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 694) uważam za świadomie obraźliwe.

Już na wstępie Niwiński i Łabuszewski poczuli się w obowiązku ostrzeżenia czytelników przed Poleszakiem. Mój artykuł miał być „wyrazem obecnych poglądów autora, wynikających z jego sympatii politycznych, do których ma on oczywiście prawo. Problem w tym, że poglądy te rzutują na obiektywne spojrzenie naukowca” (tamże, s. 650). Niwiński i Łabuszewski mają w pewnym sensie rację. Historyk nigdy nie jest wolny od wyznawanych wartości, własnej przeszłości i poglądów. Na czym jednak opierają przekonanie, że czytelnik uwierzy, iż to oni są wolni od „sympatii politycznych”, a ich poglądy nie „rzutują na obiektywne spojrzenie naukowca”, i że przyświecają im szlachetne pobudki? Są jak molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Uznają, że apologetyka i występowanie w roli „obrońcy dobrego imienia bohaterów” jest „historią obiektywną”. Nie rozumieją, że dziejopisarstwo uprawiane z pozycji adwokackiej z definicji ma charakter ideologiczny i stanowi zaprzeczenie historii krytycznej. Ta metodologiczna ślepota jest porażająca, a czynienie z niej powodu do dumy kompletnie niezrozumiałe.

Zupełnym kuriozum jest to, że zarzut „upolitycznienia” stawia Piotr Niwiński, ten sam, który w 2016 r. przygotował krytyczną recenzję „programu funkcjonalno-użytkowego” wystawy głównej Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Napisał ją bez obejrzenia ekspozycji, bez rozmowy z autorami scenariusza, na podstawie dokumentacji, którą zaledwie pobieżnie przejrzał. Bo jak inaczej potraktować choćby „zarzut”, że w przygotowywanym muzeum „interaktywność praktycznie nie istnieje” (Niwiński 2016). Wszyscy, którzy obejrzeli wystawę po otwarciu muzeum, wiedzą, jak bardzo rozminął się z prawdą. Recenzję u Niwińskiego, podobnie jak w wypadku prof. Jana Żaryna i red. Piotra Semki, zamówiło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego kierowane przez Piotra Glińskiego. „Krytyczne recenzje” posłużyły politykom z Prawa i Sprawiedliwości za pretekst do zmian w ekspozycji stałej Muzeum II Wojny Światowej, a przede wszystkim do przeprowadzenia czystki kadrowej. Pracę w muzeum stracili m.in. współautorzy ekspozycji Janusz Marszalec i Rafał Wnuk, wieloletni koledzy Niwińskiego z seminarium doktorskiego prof. Tomasza Strzembosza. Wytaczając przeciwko mnie zarzut „upolitycznienia”, Niwiński i Łabuszewski całkowicie się ośmieszają i stają się ofiarami własnych projekcji.

Czy Niwiński i Łabuszewski mieli dostarczyć władzom IPN „merytorycznej podstawy” do ukarania mnie za ustalenia niezgodne z aktualną polityką historyczną IPN? Tego nie wiem. Jeśli tak, to dobrze wywiązali się ze swego zadania. 9 listopada 2021 r. otrzymałem wypowiedzenie z pracy w IPN. W trzecim punkcie jego uzasadnienia przeczytałem: „Opublikowanie artykułu «Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka ‘Lalusia’ miała wpływ na powojenne losy ‘ostatniego zbrojnego’ […]”, co do którego istnieją zarzuty natury merytorycznej wskazane mi.in. w recenzji tegoż artykułu autorstwa Tomasza Łabuszewskiego i Piotra Niwińskiego […]”. Nie poproszono mnie o odniesienie się do stawianych mi zarzutów.

Metody zastosowane w artykule recenzyjnym stanowiły dla mnie spore zaskoczenie. Zdziwienie byłoby mniejsze, gdyby taki tekst napisali pracownicy IPN, z którymi nic mnie nie łączy. Z Niwińskim i Łabuszewskim byliśmy na seminarium prof. Tomasza Strzembosza, na którym obowiązywały wysokie standardy etyczne i zasada fair play. Nie podważam ich prawa do krytyki i odmiennych poglądów, ale nie spodziewałem się, że swoją polemikę zbudują na niemerytorycznych argumentach. To już druga nierzetelnie przygotowana recenzja Niwińskiego będąca pretekstem do usunięcia z pracy historyków (w tym Janusza Marszalca, swego czasu najbliższego przyjaciela Niwińskiego), których wyniki badań i wypowiedzi są niezgodne z wytycznymi rządzących polityków.

Nie wiem, czy ich tekst pisany był z „potrzeby serca”, czy na twarde urzędniczo-polityczne zamówienie? Czy może – jak to bywa u usłużnych urzędników – wyprzedzająco odgadywali oni zapotrzebowanie szefów? Istotne jest to, że użyli oni mnóstwa zabiegów i „chwytów warsztatowych”, by osiągnąć zamierzony cel, czyli całkowite „uniewinnienie” Józefa Franczaka „Lalusia” i zdezawuowanie autora tekstu. Postępując tak, zachowali się jak rasowi adwokaci i odwrócili się plecami od tacytowskiej zasady sine ira et studio. W moim odczuciu „wykon” Niwińskiego i Łabuszewskiego to przykład historii dworskiej, to działalność zabijająca etos niezależnego badacza.

W dużej mierze odpowiedź na pytanie dotyczące tego, dlaczego Niwiński i Łabuszewski napisali taki tekst i dlaczego nadali mu taką formę, odnajdujemy w treści wywiadu, jakiego IPN TV udzielił w maju 2021 r. Niwiński. Powiedział wtedy m.in.:

Myślę, że szkalowanie podziemia niepodległościowego, Polskiego Państwa Podziemnego gdzieś funkcjonuje […]. Historia wymaga ostrożności, historia wymaga obiektywizmu, historia nie lubi popularyzatorstwa w rozumieniu takim, że mówię pod publiczkę to, co akurat publiczność chce usłyszeć, więc tutaj historia jest jak gdyby nauką ścisłą i historyk nie powinien do tego iść, publicysta oczywiście może to jakoś popularyzować. Ale wracamy do tego pierwszego sformułowania. Dopóki mamy wykorzystywanie tej historii przez pewne grupy polityczne dla celów politycznych, dopóty będzie to zohydzanie funkcjonowało i jednocześnie też i tworzenie żołnierzy niezłomnych, anielskich, wspaniałych. Gdybym ja miał kiedykolwiek do którejś z grup się przyłączyć, to do tej patrzących na podziemie niepodległościowe w sposób wyidealizowany pięknie. Dlaczego? Ponieważ podkreślam raz jeszcze. Ci ludzie, nawet jeżeli popełnili błędy, to szli do walki z celów szlachetnych, ideowych, stanowili elitę społeczeństwa polskiego. Nawet jeżeli gdzieś błąd został popełniony, nawet jeżeli gdzieś zmęczenie wojną dało efekt, który dzisiaj możemy nawet potępić, tak?, to są to ludzie, których powód rozpoczęcia walki, idea, która ich niosła, jest szczytna. Zohydzanie dzisiaj, tworzenie z nich morderców i bandytów jest dla mnie czymś poza marginesem nawet społeczeństwa, czymś, co w ogóle nie powinno mieć miejsca. (Żołnierze Wyklęci)

Ten kuriozalny wywód wart byłby szczegółowej analizy, ale na potrzeby repliki chciałbym się skupić jedynie na dwóch kwestiach. Pierwsza dotyczy tego, że wbrew temu, jak chce przedstawiać się Niwiński, treść artykułu recenzyjnego dobitnie wskazuje na to, iż wraz z kolegą dokonali już wyboru, że należą do „patrzących na podziemie niepodległościowe w sposób wyidealizowany pięknie”, kaznodziejów z cenzorskimi zapędami. W tym kontekście padające wcześniej stwierdzenia o ostrożności, obiektywizmie to żałosne pustosłowie.

Na koniec powróćmy jeszcze do sprawy brutalnego pobicia Heleny i Adama Brodów. W imię sprawiedliwości i wychowania patriotycznego Niwiński i Łabuszewski piszą:

Według Heleny Brody jedynym powodem akcji represyjnej ze strony AK był fakt ukrywania przez nią trójki Żydów. Czy rzeczywiście mógł on stanowić podstawę do tak zdecydowanej reakcji? Nie jest wykluczone, biorąc pod uwagę zachowaną dokumentację AK z tego terenu, z której jasno wynika, iż takie akcje podejmowano i nikt się z tym nie krył. Wynikały one jednak przede wszystkim z oceny skali zagrożenia dla miejscowej ludności, płynącej z częstych powiązań ukrywających się Żydów z grupami przestępczymi lub komunistycznymi. Były także pochodną akcji represyjnych i kryminalnych podejmowanych przez sowiecko-żydowskie grupy partyzanckie wobec ludności cywilnej. (Niwiński, Łabuszewski 2021, s. 687)

Według Niwińskiego i Łabuszewskiego, jeśli powodem najścia żołnierzy AK na gospodarstwo Brodów było poszukiwanie ukrywających się Żydów, to wynikało ono z tego, że miejscowe czynniki AK stwierdziły, iż wszyscy ukrywający się Żydzi – w tym trójka przechowywanych przez Brodów – stanowili zagrożenie dla miejscowej ludności. Wywód ten prowadzi do wniosku, że każdego ukrywającego się Żyda (uzbrojonego lub nie) można było potraktować jako zagrożenie dla miejscowej ludności i „zlikwidować”. Nie wiem, czy zdają oni sobie sprawę, jakie konsekwencje pociąga za sobą przyjęte przez nich rozumowanie. Mam nadzieję, że nie wiedzą, co piszą, bo trudno przypuszczać, że ich zamiarem było oskarżenie Armii Krajowej o antysemityzm. A to właśnie wynika z przywoływanego fragmentu tekstu. To bardzo poważne uderzenie w AK.

Warto jeszcze przypomnieć, że w latach 1942–1944 małżeństwo Brodów (Helena, ur. 1913; Adam, ur. 1903) użyczyło schronienia trzem osobom narodowości żydowskiej. Byli to Szlome Akerstein (ur. 1918), Cylia (Cwila) Dreszer (oboje z Piasków) i Fogel. Szlome był synem piaseckiego szewca, u którego rodzina Brodów naprawiała buty. Cylia również pochodziła z Piasków. Przebywała w getcie, skąd udało jej się uciec, a następnie razem ze Szlomem dotarli do Brodów. Była chora na tyfus, ale udało się ją wyleczyć. W gospodarstwie Brodów przebywali od czerwca 1942 r. Fogel, prawdopodobnie nieco starszy od wspomnianej dwójki, był znajomym Akersteina i dołączył do ukrywających się w 1943 r. Dzięki pomocy Brodów mogli oni szczęśliwie doczekać końca okupacji niemieckiej. Następnie wyemigrowali do Berlina, po czym wyjechali do USA. Szlome i Cylia pobrali się i zamieszkali w San Francisco. Utrzymywali kontakt listowny z Heleną Brodą. Losy Fogla nie są znane (Poleszak 2020, s. 260; AŻIH, 349/24/266, k. 11, 14, 28).

Wymowne jest to, że Niwiński i Łabuszewski, którzy niezmiernie drobiazgowo omawiają każdy szczegół „akcji porządkowej” w obejściu Brodów – bo tak ją nazywają – słowem nie odnieśli się do tego, że w październiku 1985 r. Helena i Adam Brodowie zostali uhonorowani medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Niwiński i Łabuszewski, przyjmując bezkrytycznie jednostronną narrację kilku miejscowych członków AK, w pełni podzielają krytyczny stosunek akowców do Brodów, czyli do Polaków ratujących swych żydowskich współobywateli. Informacja o poświęceniu Brodów dla uratowania trójki Żydów nie pasuje do tez Niwińskiego i Łabuszewskiego, to też w charakterystycznym dla siebie stylu ją przemilczają.

Niwiński i Łabuszewski z przekonaniem kreują się na autorytety moralne i pouczają mnie w kwestiach etycznych. Ich tekst pokazuje, że nie mają do tego mandatu. Onufry Zagłoba w takich sytuacjach mawiał „Diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni”, co dedykuję obu polemistom, kończąc dyskusję i moją z nimi znajomość.

Na przestrzeni ostatnich lat prezes IPN Jarosław Szarek oraz jego zastępca Mateusz Szpytma byli zagorzałymi orędownikami prowadzenia zintensyfikowanych działań mających na celu odnajdywanie i honorowanie Polaków, którzy w jakikolwiek sposób pomagali swoim żydowskim współobywatelom w czasie Zagłady. Aktywnością na tym polu wykazywał się również dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku Karol Nawrocki, obecny prezes IPN. Tym bardziej zdumiewa fakt, że jako pretekstu do mojego zwolnienia użyto tekstu, którego autorzy usprawiedliwiają brutalne traktowanie Polaków pomagających Żydom. Czy jest to podważenie współtworzonej przez IPN polityki państwa polskiego wobec Polaków ratujących Żydów obywateli polskich? Chciałbym publicznie zadać pytanie, czy prezes IPN Karol Nawrocki jest świadom, że zwalniając mnie z pracy za napisanie inkryminowanego artykułu, podpisuje się pod tekstem, w którym Niwiński i Łabuszewski usprawiedliwiają brutalne pobicie Polaków ratujących Żydów, uhonorowanych medalami Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. A jeśli tak, to jaki cel chce w ten sposób osiągnąć?

Bibliografia

Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Lublinie (AIPN Lu)

021/460, Akta śledcze Franciszka Becia

Archiwum Państwowe w Lublinie (AP Lublin)

35-1072-0-120, Zespół ZWZ-AK, Okręg Lublin

Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego (AŻIH)

349/24/266, Helena Broda

Relacja Czesława Nowaka, 2019, w zbiorach autora.

Relacja Maksymiliana Jarosza, 2019, w zbiorach autora.

Franczak M. (2018), Mój ojciec – sierżant Laluś, Kraków.

Niwiński P. (2016), Recenzja programu funkcjonalno-użytkowego wystawy głównej przygotowanej przez Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, https://muzeum1939.pl/sites/default/files/pdf/eafbc977d3ad0a18b786feeb7ea0fafc899.pdf (dostęp w grudniu 2021 r.).

Niwiński P., Łabuszewski T. (2021), „Sprawa” Józefa Franczaka – czyli historia alternatywna (w związku z pracą Sławomira Poleszaka). Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka „Lalusia” miała wpływ na powojenne losy „ostatniego zbrojnego”? „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, nr 16, 2020, 233–277), „Pamięć i Sprawiedliwość”, nr 1 (37), s. 649–703.

Poleszak S. (2020), Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka „Lalusia”, miała wpływ na powojenne losy „ostatniego zbrojnego”?, „Zagłada Żydów. Studia i materiały”, nr 16, s. 233–277.

Żołnierze Wyklęci w świetle źródeł historycznych –cykl Jak pisać i mówić o trudnych kartach dziejów, https://www.youtube.com/watch?v=JxRmvpOKw68&ab_channel=IPNtvPL (dostęp w styczniu 2022 r.).


[1] Artykuł został również opublikowany na stronie internetowej „Zagłada Żydów. Studia i Materiały”.


Korekta językowa: Beata Bińko




Kilka myśli na marginesie medialnego sporu o Józefa Franczaka „Lalka”

Dr Sławomir Poleszak, redaktor naczelny portalu ohistorie.eu

RAFAŁ WNUK

Kilka myśli na marginesie medialnego sporu o Józefa Franczaka „Lalka”

Dwaj portretów malarze słynęli przed laty: Piotr dobry, a ubogi, Jan zły, a bogaty.
Piotr malował wybornie, a głód go uciskał,
Jan mało i źle robił, więcej jednak zyskał. Dlaczegóż los tak różny mieli ci malarze?
Piotr malował podobne, Jan piękniejsze twarze

Ignacy Krasicki, Malarze

W grudniu 2020 w „Zagładzie Żydów. Studia i materiały” ukazał się artykuł naukowy autorstwa pracownika lubelskiego IPN dr. Sławomira Poleszaka pt. Czy okupacyjna przeszłość sierż. Józefa Franczaka „Lalusia” miała wpływ na powojenne losy „ostatniego zbrojnego”? Autor dotarł do źródeł, według których w 1943 r. Józef Franczak wraz z dwoma podkomendnymi obserwowali gospodarstwo, gdzie od czasu do czasu kwaterowała grupa żydowskich partyzantów. Gdy po raz drugi podeszli pod dom, doszło do wymiany ognia między polskimi i żydowskimi partyzantami, w wyniku której zginęło dwóch lub trzech Żydów. Inne przywołane przez Poleszaka zdarzenie opowiada o wydaniu Niemcom osiemnastoletniego Szmula Helfmana. Zgodnie z ustaleniami śledztwa prowadzonego w 1950 r. jednym z podejrzanych o przekazanie młodego Żyda był Franczak. W końcu autor pisze o obrabowaniu i ciężkim pobiciu przez grupę Franczaka rodziny ukrywającej Żydów. Artykuł Poleszaka został omówiony m.in. w OKO.press, „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Wschodnim”, „Kurierze Lubelskim”, TVP Info, Radiu Maryja i Polskim Radiu. Rzadko zdarza się, by tekst naukowy, napisany hermetycznym językiem, opatrzony licznymi przypisami, z definicji adresowany do wąskiego grona specjalistów, wzbudził tak duże zainteresowanie mediów. Niektóre omówienia artykułu Poleszaka i wpisy na forach dyskusyjnych wykraczają poza ramy przyjęte dla krytyki hipotez naukowca i przybierają formę insynuacji lub pomówień.

Sławomir Poleszak od połowy lat dziewięćdziesiątych zajmuje się dziejami podziemia antykomunistycznego. Jest autorem wielu ważnych opracowań, jednym z najbardziej cenionych w Polsce badaczy tego problemu. W 2005 r. opublikował artykuł opisujący historię ukrywania się „Lalka” i działania UB/SB w celu jego schwytania lub zabicia[1].

Do dziś żaden historyk nie posunął naszej wiedzy o „ostatnim zbrojnym” ani o milimetr. Znane mi liczne biogramy Józefa Franczaka powtarzają ustalenia Sławomira Poleszaka. W 2006 r. w jednym z odcinków serii filmów historycznych „Z archiwum IPN” Poleszak opowiedział historię Józefa Franczaka w bardziej popularnej formie. Krótko mówiąc, to właśnie ten badacz wprowadził „Lalka” zarówno do literatury fachowej, jak i polskiej świadomości historycznej. Za badania nad podziemiem antykomunistycznym, w tym dziejami „Lalka”, w 2017 r. prezydent Andrzej Duda odznaczył Poleszaka Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Bez wątpienia Poleszak jest tym historykiem, który najwięcej czasu poświęcił studiowaniu źródeł związanych działalnością „Lalka”. Nie dziwi więc, że jak dotąd żaden z krytyków nie był w stanie podjąć z nim równorzędnej dyskusji co do faktów ani przytoczyć nowych dokumentów.

Osoby odrzucające stawiane w tekście hipotezy zmuszone są do poszukiwania innych metod dezawuowania ustaleń lubelskiego naukowca. Pierwsza to próba podważenia wiarygodności źródeł. Krytycy wychodzą z założenia, że skoro dokumenty, na których opierał się Poleszak, zostały wytworzone przez funkcjonariuszy komunistycznego państwa wrogo nastawionych do Franczaka, to służyły one jego oczernianiu, a nie przekazywaniu informacji. Z definicji więc zawierają informacje nieprawdziwe. Badacz posługujący się nimi siłą rzeczy powiela tezy komunistycznej propagandy. Wniosek – artykuł przygotowany na podstawie tego typu źródeł jest bezwartościowy. Konstrukcja prosta jak budowa cepa i równie wyrafinowana. By krytyka oparta na takim łańcuchu przyczynowo-skutkowym prowadziła do prawidłowych wniosków, musi być budowana na prawdziwych przesłankach.

Zweryfikujmy więc tę linię argumentacyjną. Prawdą jest, że funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa byli wrogo nastawieni do Franczaka (przesłanka prawdziwa). Akta UB/SB i milicji służyły funkcjonariuszom i urzędnikom do gromadzenia i przekazywania informacji przydatnych do walki z podziemiem. Choć niewolne od ideologicznej poetyki, są to jednak dokumenty wewnętrzne, które w założeniu miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego. W warstwie faktograficznej odzwierciedlają one najczęściej faktyczny stan wiedzy funkcjonariuszy bezpieczeństwa i milicjantów. To kampanie propagandowe lub operacje dezinformacyjne organizowano, by oczerniać ludzi, takich działań jednak wobec Franczaka nie podjęto (przesłanka fałszywa). I ostatnie założenie: opierając się na źródłach zawierających niepełne, częściowo nieprawdziwe lub celowo zniekształcone informacje, badacz musi sformułować błędne hipotezy. Tymczasem student historii na pierwszym roku studiów dowiaduje się, czym jest krytyka źródła, uczy się wyciągania wniosków na podstawie dokumentów celowo lub niezamierzenie zniekształcających obraz przeszłości. Historyk znający swój fach poradzi sobie zarówno z dokumentami typu policyjnego, jak i materiałami propagandowymi (kolejna przesłanka fałszywa). Podsumowując, dwa z trzech wyjściowych założeń tego rozumowania są fałszywe.

Gdybyśmy przyjęli proponowane przez krytyków Poleszaka rozumowanie, musielibyśmy uznać, że wszystkie artykuły i książki oparte na aktach UB, SB i NKWD są bezwartościowe, bo funkcjonariusze tych służb byli wrogami podziemia. Zapewne 90 proc. wydawnictw naukowych IPN – w tym wszystkie poświęcone podziemiu antykomunistycznemu – należałoby uznać za niewarte czytania czy wręcz szkodliwe. Musielibyśmy też odrzucić akta Gestapo, Ochrany itp.

Kolejny sposób „dekonstrukcji” artykułu Poleszaka nazywam „metodą na »Burego«”. Mariusz Mazur na podstawie analizy tekstów Kazimierza Krajewskiego, Grzegorza Wąsowskiego i Michała Ostapiuka pokazał, do jakich strategii uciekają się autorzy piszący o podziemiu z pozycji apologetycznych[2].

 Historycy stosujący metodę krytyczną interpretują źródła tak, by ustalić najbardziej prawdopodobny i możliwie obiektywny obraz zdarzeń. Apologeci interpretują źródła tak, by opisywane osoby czy organizacje ukazać w pozytywnym świetle. Podkomendni „Burego” zabili około 80 prawosławnych, nieuzbrojonych mieszkańców białoruskich wiosek. Krajewski, Wąsowski i Ostapiuk, nie mogąc podważyć samego faktu mordu, zabójstwa bezbronnych cywilów starają się przedstawiać jako działania uprawnione, normalny element prowadzonej przez partyzantów walki o niepodległość. W tym celu ofiary – dzieci, starcy, kobiety, religijnych, często niepiśmiennych chłopów – uznali oni za komunistów. Zabieg służy udowodnieniu z góry założonej tezy, iż „Bury” nie kierował się uprzedzeniami narodowymi czy religijnymi, a jedynie pobudkami patriotycznymi. Jego podkomendni zaś w istocie nie strzelali do Białorusinów, lecz do komunistycznych aktywistów. Na rzecz tej śmiałej tezy uciekli się do twierdzenia, że o braku antybiałoruskich uprzedzeń „Burego” świadczy to, iż „puścił z dymem” jedynie pięć białoruskich wiosek, a przecież gdyby chciał, mógłby spacyfikować ich zdecydowanie więcej.

Metodą „na Burego” posłużył się w rozmowie z Tomaszem Panfilem Tadeusz Płużański[3].

Słuchacz audycji musi dojść do wniosku, że Józef Franczak, jeśli śledził Żydów lub do nich strzelał, to z pewnością nie z powodu uprzedzeń narodowościowych, lecz dlatego że walczył z pospolitymi przestępcami. Dla Panfila i Płużańskiego ukrywający się, podlegający zagładzie Żydzi to po prostu zagrażające Polakom „żydowskie bandy”. Przy podejściu apologetycznym wszystkie fakty da się zinterpretować tak, by obraz przeszłości był pozbawiony niepokojących zarysowań. Historyk staje się „adwokatem”, którego zadaniem jest oddalenie od „klienta” wszelkich podejrzeń.

Odredakcyjny tekst umieszczony na stronach Radia Maryja i dołączona do niego „analiza prawna” Michała Skwarzyńskiego[4] oraz niektóre wpisy na forach internetowych uciekają się do szantażu patriotycznego. Strategia ta zakłada, że miarą klasy historyka nie jest rzetelność warsztatowa, umiejętność analizy i syntezy, odwaga w stawianiu pytań badawczych i uczciwość w próbach udzielania odpowiedzi czy talent literacki. Nic z tych rzeczy. Jego zadaniem jest tworzenie pozytywnego obrazu przeszłości własnej wspólnoty narodowej. Tak zdefiniowany „dobry historyk” ma się kierować osobliwie pojmowanym patriotyzmem polegającym na pielęgnowaniu kultu bohaterów narodowych. Rzecz zgrabnie ujął Michał Skwarzyński w „analizie prawnej” fragmentów tekstu podejmujących temat stosunku Józefa Franczaka do ludności żydowskiej. Według niego opisywanie tych wątków narusza „w sposób niezwykle ciężki dobra osobiste polskich patriotów, w postaci tożsamości narodowej, poprzez fałszywe zarzuty formułowane wobec Lalusia [tak w oryginale] jako polskiego patrioty”.

Zgodnie z logiką szantażu patriotycznego wyrażoną w powyższym zdaniu Poleszak, jeśli jest polskim patriotą, nie powinien pisać o wojennej przeszłości Franczaka, jeśli zaś za takiego się nie uważa, nie może podejmować tego tematu, ponieważ narusza „dobra osobiste polskich patriotów”, i to nie tak zwyczajnie je narusza, ale czyni to „w sposób niezwykle ciężki”. Co więc ma zrobić historyk, który natknie się podczas kwerendy na dokumenty ukazujące w nowym, niekoniecznie korzystnym świetle ważne postacie polskiej historii? Ma dokumenty ukryć i milczeć. Jeśli podzieli się swym odkryciem, to albo sam nie jest patriotą, albo obraża polskich patriotów. Patriotyczny szantaż nieuchronnie prowadzi nas do patriotycznej autocenzury lub równie patriotycznej cenzury sądowej. Gdyby zasady wynikające z szantażu patriotycznego zastosować w praktyce, to Sławomir Cenckiewicz byłby dziś skazany za odnalezienie i upublicznienie zobowiązania Lecha Wałęsy do współpracy z SB. Podobnie Igor Hałagida – za ustalenie, że Anna Walentynowicz pochodzi z ukraińskiej rodziny. Z tego samego paragrafu odpowiadałaby Anna Bikont, bo ogłosiła światu, iż Irena Sendlerowa była członkinią PPR, a później PZPR i pozostała w partii aż do jej rozwiązania w 1990 r. Wszak Wałęsa, Sendlerowa i Walentynowicz celowo wyparli te fakty ze swych biografii. Nie sądzę też, by ich rodziny były zadowolone z pojawienia się tych tematów w obiegu medialnym. Cała trójka pozostaje bohaterami naszej najnowszej historii, a niejeden mieszkaniec naszego państwa może uznać, że historycy podnoszący zatajane wątki życiorysów godzili/godzą w „dobre imię Narodu Polskiego”.

Także badacze epok wcześniejszych nie mogą spać spokojnie. Na baczności winni się mieć zarówno historycy przypominający, że Jan III Sobieski podczas potopu zdradził króla Jana Kazimierza i przeszedł na stronę Szwedów, jak i zwolennicy hipotezy o słusznym skazaniu biskupa krakowskiego św. Stanisława na śmierć przez Bolesława Szczodrego za organizowanie buntu przeciwko prawowitemu władcy. Nie mówiąc o wyznawcach polskiego wariantu teorii normańskiej, w myśl której Piastowie wywodzili się od wikingów. Wszystkie powyższe twierdzenia jakaś grupa „osób odczuwających związek z Narodem Polskim” może uznać za „naruszenie ich dóbr osobistych” i szkalowanie „dobrego imienia Narodu Polskiego”. Historycy jak historycy, ale co, jeśli badający obecnie DNA Bolesława Chrobrego poznańscy genetycy ustalą, że płynęła w nim germańska krew? Za zarzucanie Piastom przynależności do „opcji niemieckiej” należałaby się pewnie kara śmierci. Na szczęście została zniesiona. Obrońca godności Narodu Polskiego Michał Skwarzyński profesorów Tadeusza Wojciechowskiego i Karola Szajnochy już nie dopadnie. Żywi natomiast nie czujcie się bezpieczni.

Dygresja pierwsza

Historyk ulegający szantażowi patriotycznemu jest niczym zły malarz Jan z otwierającej niniejszy tekst bajki Ignacego Krasickiego. Nadaje on przeszłości twarz „piękniejszą” i opływa w dostatki. Poleszak jest „dobrym malarzem”, musi więc liczyć się z konsekwencjami. Za odmalowywanie przeszłości w kształtach i barwach „podobnych” do oryginału się płaci.

Dygresja druga

Na początku XIX w. Václav Hanka i Josef Linda sporządzili dwa rękopisy (tzw. królodworski i zielonogórski), które następnie zostały „cudownie odnalezione” w jednym z kościołów. Rzekomo oba pochodziły z XIII stulecia i zawierały pieśni wysławiające heroiczne zwycięstwa Czechów nad Niemcami, Polakami i Mongołami. Rękopisy te odegrały dużą rolę w przypadającym na wiek XIX procesie czeskiego odrodzenia narodowego. Przez wiele lat każdy historyk podważający prawdziwość falsyfikatów był w Czechach oskarżany o brak patriotyzmu, wysługiwanie się Niemcom, Żydom i szarganie narodowych świętości. Co ciekawe, lepiej wyedukowani obrońcy autentyczności dokumentów doskonale wiedzieli, że mają do czynienia z fałszywkami. Uznali jednak, że w imię budowy wspólnoty narodowej należy poświęcić prawdę. Najważniejszy działacz czeskiego odrodzenia narodowego, a później ojciec czechosłowackiej państwowości Tomasz Masaryk w końcu XIX w. jednoznacznie nazwał oba rękopisy falsyfikatami. Spadła na niego lawina krytyki z oskarżeniami o zdradę narodu włącznie. Oświadczył wówczas kategorycznie, że naród czeski nie może budować swojej tożsamości na kłamstwie[5]. Sławomir Poleszak zdaje się polskim patriotą masarykowskiego autoramentu. Jest więc szansa, że jak Masaryk nie ulegnie patriotycznemu szantażowi oponentów.

Ciekawy sposób odniesienia się do hipotez Poleszaka zaprezentował jego przełożony, dyrektor lubelskiego Oddziału IPN Marcin Krzysztofik. Przed kamerą publicznie podkreślił, że autor artykułu o Franczaku „nie reprezentuje oficjalnego stanowiska IPN”. Nie potrafię sobie wyobrazić dyrektora Instytutu Historii PAN ogłaszającego, że książka Andrzeja Nowaka Pierwsza zdrada Zachodu nie reprezentuje stanowiska PAN, podobnie jak nie jest możliwie, by rektor Uniwersytetu Humanistycznospołecznego w ten sposób odciął się od książki Adama Leszczyńskiego Ludowa historia Polski. Coś takiego jak oficjalne stanowisko instytucji w kwestii badań i interpretacji przeszłości w świecie akademickim nie istnieje i istnieć nie może. Badacz bierze pełną odpowiedzialność za swoje ustalenia i odpowiada za nie jedynie przed czytelnikami, w tym innymi historykami. Pomysł, by jakieś „ministerstwo prawdy” stwierdzało, że wyniki badań naukowca są zgodne lub nie z polityką historyczną państwa czy rządzącej partii, ma orwellowski charakter i świadczy o całkowitym niezrozumieniu reguł obowiązujących w szanujących się placówkach naukowych. Historyk, na którego proces badawczy i wnioski ma wpływ urzędnik, traci autonomię. Z intelektualnie suwerennego naukowca przemienia się w historyka resortowego. Taki „historyk” – cudzysłów został tu użyty celowo – bez wątpienia będzie „reprezentował stanowisko” IPN czy innego wynajmującego jego usługi urzędu. Przestaje być jednak historykiem i staje się „historykiem”.

W końcu ostatni zarzut: dlaczego Poleszak dopiero teraz napisał o wojennej przeszłości Franczaka? Dlaczego jego tekst został szeroko omówiony w mediach? Odpowiedź na pierwsze pytanie wydaje się prosta. Historia to nauka kumulatywna. By zrobić kolejny krok, trzeba dotrzeć do nowych źródeł, zweryfikować je, opracować, śledząc przy tym wciąż wychodzącą literaturę przedmiotu, napisać tekst, przejść procedurę recenzyjną i czekać na publikację. To wszystko trwa.

Odpowiedź na drugie pytanie sugeruje Michał Skwarzyński: „Korelacja czasowa publikacji tekstu naukowego przez pracownika IPN, następnie szybka publikacja w OKO.press, a potem szybka publikacja w sieci społecznościowej („Ohistorie”), pozwala na przypuszczenie, że była to zorganizowana akcja wykorzystania plotek UB w dyskredytacji tego bohatera”. Mamy tu genialnie proste wytłumaczenie. Poleszak, Oko.press, portal „Ohistorie” a być może też kilka innych gazet, telewizji i stacji radiowych zawarło tajne porozumienie w celu skompromitowania Józefa Franczaka i zniesławienia Narodu Polskiego. Kogoś, kto wierzy, że film pokazujący lądowanie na Księżycu to fotomontaż będący częścią międzynarodowego spisku elit pragnących ukryć fakt, że ziemia jest płaska, nie przekona ani rozmowa z Neilem Armstrongiem, ani podróż samolotem dookoła świata (wszak lecąc samolotem, nie widzi się, że leci się wokół kuli. Oszust pilot uczestniczy w spisku i tak naprawdę leci po okręgu). Zwolenników „teorii”, że wirus COVID-19 nie istnieje, a pandemia to wymysł koncernów farmaceutycznych i bankierów, nie przekona ani wykład najlepszych wirusologów, ani widok setek ciał ofiar wirusa. Holokaustowych negacjonistów nie przekona lektura Zagłady Żydów europejskich Raula Hilberga ani wizyta w Auschwitz czy na Majdanku. Dla nich będą to kolejne dowody na istnienie tajnej zmowy rządzącego światem żydostwa. Metoda naukowa wobec teorii spiskowych pozostaje bezradna.


[1] S. Poleszak, Kryptonim „Pożar”. Rozpracowanie i likwidacja ostatniego żołnierza polskiego podziemia niepodległościowego Józefa Franczaka „Lalka”, „Lalusia” (19561963), „Pamięć i Sprawiedliwość” 2005, nr 4/2 (8), s. 347–376.

[2] M. Mazur, Warsztat naukowy historyka w kontekście prób reinterpretacji postaci Romualda Rajsa „Burego”, http://ohistorie.eu/2020/02/27/mariusz-mazur-warsztat-naukowy-historyka-w-kontekscie-prob-reinterpretacji-postaci-romualda-rajsa-burego.

[3] Polskie Radio24. Audycja Temat dnia, prowadzący Tadeusz Płużański, gość Tomasz Panfil, data emisji: 19.12.2020. Ton rozmowy i interpretacje narzucił Tadeusz Płużański. Tomasz Panfil próbował się dystansować od niektórych twierdzeń. Zgodził się jednak z tezą główną, mówiącą o bandyckim charakterze grup żydowskich.

[4] Celowe szkalowanie pamięci bohatera J. Franczaka ps. „Laluś”. Analiza prawna, https://www.radiomaryja.pl/informacje/celowe-szkalowanie-pamieci-bohatera-j-franczaka-ps-lalus-analiza-prawna/?fbclid=IwAR2OuZMbiib2SUFxBNWap8fhQEI3P2SQuZ9-B42g4r_ivA2dwxIJn29W32A.

[5] J. Gruchała, Tomasz G. Masaryk, Wrocław 1996, s. 46–49.


Korekta językowa: Beata Bińko




O tym, co wolno, a czego nie wolno historykom

Dr Sławomir Poleszak, redaktor naczelny portalu ohistorie.eu

MIROSŁAW
FILIPOWICZ

O tym, co wolno, a czego nie wolno historykom

Obserwując polemiczny zgiełk wokół
tekstu Sławomira Poleszaka zamieszczonego w najnowszym numerze rocznika „Zagłada
Żydów. Studia i materiały”, można by z satysfakcją stwierdzić, że nie jest źle
z czytelnictwem w Polsce, skoro na łamach dzienników regionalnych i
ogólnopolskich, a nawet w jednej z telewizji rozpatruje się tezy sążnistego,
ponadczterdziestostronicowego artykułu opublikowanego w fachowym czasopiśmie
adresowanym do profesjonalnego odbiorcy. Doktor Poleszak ze swym tekstem trafił
pod przysłowiowe (a pewnie i nie tylko przysłowiowe) strzechy. Nie każdemu
historykowi się to dziś zdarza, wypada więc gratulować. Tu jednak żarty się
kończą, a zaczynają się kłopoty. Oto dyrektor lubelskiego Oddziału IPN
oświadcza przed kamerami, że tekst Poleszaka nie jest oficjalnym stanowiskiem
IPN, zaś w długiej analizie prawnej (czy raczej zaledwie częściowo prawnej)
adwokat i pracownik naukowy KUL stawia Poleszakowi, a także mediom, na których łamach
artykuł omawiano, szereg poważnych zarzutów. Doktor Sławomir Poleszak jest już
weteranem batalii sądowych, zapewne nie robi to na nim większego wrażenia, ale
sytuacja wymaga – jak sądzę – kilku słów komentarza.

Zacznijmy od wskazania pewnego
absurdu: teksty naukowe nie powstają po to, by oddawać oficjalne stanowisko
jakiejkolwiek instytucji. Od tego są uchwały czy innego typu dokumenty. Tekst
naukowy, w tym wypadku tekst z zakresu dziejów najnowszych, oddaje stanowisko
osoby go piszącej – autora. To, że autor gdzieś pracuje, a nawet że instytucja
go zatrudniająca umożliwia mu prowadzenie badań, nie może autora nijak wiązać w
zakresie wnioskowania, a już zwłaszcza nie powinno prowadzić do mechanizmu
autocenzury czy cenzury. Przeszłości nie da się zadekretować jakimś oficjalnym
stanowiskiem czy aktem prawnym. Szkodliwa próba absurdalnej nowelizacji Ustawy
o IPN dowiodła tego nawet tym, którzy wcześniej nie widzieli problemu. Mam
wrażenie, że niektórzy polemiści Poleszaka są w gorszej kondycji niż Bourboni
doby Restauracji: wszystko zapomnieli, a przy tym niczego się nie nauczyli. Państwowe
instytucje nie są od tego, by wprowadzać jakąś jedną, niekwestionowaną wizję
przeszłości. Historię stale pisze się od nowa, to odrobinę kłopotliwe, że
ludziom wykształconym trzeba o tym przypominać.

W każdym pokoleniu, czy raczej w
każdej epoce, pojawiają się narodowe lub nienarodowe świętości, które jedni
chcą hagiograficznie umacniać, inni zaś szarpią bądź po prostu poddają
krytycznej analizie. Warto pamiętać, że nie dotyczy to tylko historii
najnowszej. Chyba najgłośniejszym sporem historycznym w Polsce był ponad sto
lat temu spór o św. Stanisława, biskupa krakowskiego. Wtedy nie instytucje
państwowe, lecz ośrodki kościelne i zakonne próbowały utrudniać historykowi korzystanie
z wolności badań naukowych. Dziś Kościół rzadko angażuje się w tego typu spory,
za to do walki stają środowiska bardziej katolickie od papieża i bardziej
patriotyczne od… No właśnie – od kogo?

Nie jestem historykiem podziemia
zbrojnego. Nie ma sensu, bym wypowiadał się co do meritum sporu. Nie brakuje
fachowców. Moje uwagi mają raczej charakter generalnej refleksji, odnoszącej
się do reguł tego sporu. Pan dr Michał Skwarzyński twierdzi, że „zasady logiki
są tożsame w każdej z nauk”. Piękny kolokwializm. Najbardziej podstawowa zasada
koniunkcji każe przyjąć, że wszystkie elementy (zdania) owej koniunkcji muszą
być prawdziwe. Gdyby się tego sztywno trzymać, nie dałoby się obronić żadnej
książki historycznej, włącznie z tymi najwartościowszymi. I nie chodzi tu nawet
o problem prawdy. Po prostu historykom zdarzają się omyłki. Jeśli dotyczą spraw
trzeciorzędnych, nie wpływają zasadniczo na wartość dzieła. Sprawa nie jest
więc tak prosta, jak by się polemiście wydawało, i być może powinien on wykazać
odrobinę powściągliwości, nim zacznie ze swadą oskarżać.

Bardziej niepokoi mnie jednak jego
wejście na patriotyczne wysokie C. Doktor Skwarzyński pisze: „Jeśli jesteśmy w
stanie wykazać związek patriotyczny ze wspólnotą Narodu Polskiego, to jesteśmy
również w stanie wykazać związek z bohaterami tej wspólnoty. Wydaje się zatem,
że jeśli obraża się bohatera naszej wspólnoty narodowej, bez dowodów, dla
klikalności i sensacji, możemy realizować odpowiedzialność za naruszenie
naszego dobra w postaci czci naszego bohatera. Inaczej przyjmiemy, że można
uderzać w naród i uderzać w naszą tożsamość przez uderzanie w naszych
bohaterów. Albo tożsamość narodowa jest wartością chronioną, albo nie [autor
zechce mi w tym miejscu wybaczyć korektę interpunkcyjną – M.F.]. Skoro
tożsamość narodową budują i reprezentują patrioci, to także ich możemy czcić
jako bohaterów, więc musi być mechanizm, aby ich chronić”. Odpowiem tak:
najlepszym mechanizmem obronnym byłby w tym przypadku nieskrępowany rozwój
badań. One obronią się znacznie lepiej niż ufortyfikowana oficjalna „prawda”.
Historycy co chwila coś znajdują, niekiedy to nawet boli tych, którzy poznają
nowe ustalenia. To jednak normalne. Mamy prawo do poczucia łączności z jakąś
częścią przeszłości, wyimaginowaną lub mającą oparcie w źródłach. Historycy nie
są od tego, by nas w tej łączności utrzymywać, ale nie mają też wpływu na to,
co dzieje się w umysłach odbiorców ich prac.

W tekście dr. Skwarzyńskiego są
fragmenty, przy których przecierałem z niedowierzaniem oczy: czy naprawdę poważny
człowiek mógł coś takiego poważnie napisać? Jeden przykład: „Powstaje pytanie,
po co pracownicy IPN, więc instytucji publicznej, prowadzą portal, w którym
przedstawiają takie sensacyjne materiały. Skoro są naukowcami, powinni swoje
tezy postawić w tekście naukowym”. Historycy literatury, czytając wywody pana
doktora, mogą mieć podstawy, by się bać. Przecież zgodnie z tą logiką powinno
się im zakazać pisania wierszy. Pan dr Skwarzyński, niczym niegdyś Mikołaj I w
Rosji, chciałby wszystko regulować. Szczęśliwie te regulacyjne ciągoty nie
doprowadziły wtedy do zaniku kultury rosyjskiej, a z pewnością i nasza kultura
historyczna się ostanie.

I wreszcie rodzaj myślenia
spiskowego. Nie wpadłbym na to, a jednak: „Wartość tych twierdzeń o
morderstwach Żydów jest nie do obrony. Postanowiono zatem zrobić tekst naukowy,
który będzie stawiał pytania, będzie nie do końca przedstawiał wszelkie
dostępne dokumenty, będzie stawiał nieuprawnione tezy, ale w wyrazie będzie
tekstem miękkim. Następnie utwardzi się przekaz przez media, uwiarygodni go
tytułem naukowym autora i jego pracą w IPN. Następnie tekst prasowy się
złagodzi, ale obsmarowanie nieprawdą będzie rozprzestrzeniało się dalej, bo
inne media dokonają przedruku. Ważne jest przy tym, że powtarza się w ten
sposób legendę tworzoną przez UB”. Jaka szkoda, że p. dr Skwarzyński nie
ujawnił, kogo miał na myśli, pisząc „postanowiono”. W jakich to złowrogich
gremiach owe decyzje zapadły? Polemista nie lubi hipotez, daje temu kilkakrotnie
wyraz w tekście. Sugerując jakiś spisek wokół osoby sierżanta Franczaka, nie
może nic pewnego powiedzieć, bo niby jak? Ten spisek był, zdaje się, tak tajny,
że nawet jego domniemani uczestnicy o niczym nie wiedzieli. Zamiast hipotezy
pojawia się więc insynuacja. Autorzy „Protokołów Mędrców Syjonu”, wolno przypuszczać,
nie pogardziliby takim wywodem.

Nie rozumiem, jak to możliwe, że dr
Skwarzyński z jednej strony domaga się od dziennikarzy zasięgnięcia opinii „nie
związanych” z autorem fachowców, z drugiej zaś narzeka, że nie zwrócili się oni
o opinię do (fachowców z?) IPN. Akurat z IPN jest p. dr Poleszak całkiem mocno
związany: stosunkiem pracy. Nie bardzo też ufam dr. Skwarzyńskiemu, gdy
zapewnia o łatwej dla dziennikarzy możliwości sprawdzenia przechowywanych w IPN
źródeł. W dobie pandemii to chyba jednak nie jest takie łatwe? Choć być może
to, co dla jednych jest trudne, dla innych byłoby łatwiejsze. Skądinąd od kiedy
to od dziennikarzy oczekuje się weryfikacji ustaleń naukowych? Oni mogą je
popularyzować, ale nie tak często mają kompetencje, by je sprawdzać.

Rozumiem reakcję p. Marka
Franczaka, syna „Lalka”, i mu po ludzku współczuję. Tyle że historyk, gdy staje
wobec konfliktu dwóch racji (ludzkie emocje kontra to, co wynika ze źródeł),
bierze stronę źródeł i dokumentu. Pan dr Skwarzyński chciałby krytykę
narodowych bohaterów ograniczyć do sytuacji bezsprzecznie dowiedzionych na
podstawie źródeł. Obawiam się, że tym sposobem pozbawiłby historyków prawa do
stawiania hipotez. Nie mnie wypowiadać się w kwestii sierżanta Józefa
Franczaka. W tym sporze dotykamy jednak znacznie szerszego i wykraczającego
poza ten konkretny przypadek problemu. Spór dotyczy tego, czy historyk ma prawo
występować przeciwko jakiejś oficjalnie zadekretowanej większością sejmową czy
wprowadzonej instytucjonalnie wizji przeszłości, czy też powinien tę wizję
jedynie uzupełniać i wspierać. Czy może pisać niezgodnie z oficjalną, urzędową
wersją, czy też, będąc zatrudnionym w państwowej instytucji, jest jedynie
funkcjonariuszem służącym oficjalnej wersji „prawdy”? Wygląda na to, że dziś w
Polsce te retoryczne, zdawałoby się, pytania przestały mieć wymiar wyłącznie
retoryczny. Kiedyś Władysław Konopczyński przestrzegał kolegów po fachu przed
wysługiwaniem się „ludowi”. Po latach trzeba tę przestrogę nieco zmodyfikować:
historyk, gdy chce dobrze służyć własnej wspólnocie narodowej, nie powinien się
jej wysługiwać. Jedyna możliwa do obrony historia godna tego miana jest zawsze
historią krytyczną, hagiografia zaś dawno już przestała być domeną historii.


Korekta językowa: Beata Bińko




Sukienka z fastrygą źle leży

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin. Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt”

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historyczny, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Sukienka z fastrygą źle leży

(Odpowiedź na reakcję na moje teksty publikowane przez ohistorie.eu zastępcy dyrektora ds. naukowych Instytutu Badań Literackich PAN profesora Grzegorza Marca)

Przykro mi, że tak mało krytycznego namysłu poświęcono sprawom, które poruszam. Myślałem, że nie zasługuję na nonszalanckie potraktowanie[1]. Ufam, że dla mojego środowiska będzie to i tak przejaw słabości dyrekcji IBL PAN. Protekcjonalne argumenty ad hoc, szarże retoryczne w strefy marginalne i tyrady na tematy dowolne oraz nachalny PR formułuje profesor Grzegorz Marzec.

Byłbym wdzięczny czytelnikowi, aby wyrobił sobie zdanie po przeczytaniu tekstów stron polemizujących. Nie sposób przytaczać argumentów w całości.

***

W pierwszych kilkunastu zdaniach profesor Marzec ustala, co jest celem moich bodaj dwóch tekstów. Przemyka trafnie obok opinii, że moim celem jest dyskredytacja Magdaleny Gawin. Ciepło, blisko, profesorze.

Jeśli tak, to w czym przeze mnie ucierpiał Kochanowski? Kochanowski to współtwórca polskojęzycznej kultury narodowej, napisałem. To moje prywatne określenie jest uchybieniem? IBL je krytykuje? Nie. Passus żartobliwy o tym, że grant powinien otrzymać Mistrz z Czarnolasu? Ja nie z poety przecież, jeno z dziecinad Magdaleny Gawin dworuję.

Bohaterem moich tekstów nie jest Jan Kochanowski, tytułowy „biedny Kochanowski”. Do „zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin”, jak zauważa Marzec, nie używałem ani Kochanowskiego, ani jego twórczości, ani legendy Jana z Czarnolasu. Wystarczyły mi swawole samej wiceminister.

„Biedny Kochanowski”. Gdzie on okazał się pokrzywdzony? Przez kogo? Pominięty przeze mnie? Przez profesor Gawin? Także nie. Spodziewał się IBL, że krytykując profesor Gawin za trywialne eksklamacje na temat nieprzyznania grantu na sejmowe wydanie Dzieł wszystkich, wypowiem się długo i kompetentnie o roli dziejowej Jana z Czarnolasu? Uronię łzę, wspominając treny? Kochanowski nie jest przedmiotem moich pretensji poznawczych ani przeżyć artystycznych. „Biedny Kochanowski” to gimnazjalny chwyt polemiczny Grzegorza Marca.

Krytykowałem wytrwale wiceminister Magdalenę Gawin. Gdyby tego rodzaju opinie wygłoszono o grancie poświęconym wydaniu dzieł innej legendy kultury polskiej lub o jakimkolwiek grancie, to także bym je skrytykował. Nic mi, profesorze Marzec, do Kochanowskiego i jego dzieła. Wszystko, co osobiście o mistrzu z Czarnolasu wypowiedziałem, to tylko słowa respektu. Gdzie tu w moim utworze Kochanowski? Odgrywa wyłącznie rolę statysty. W tekście profesora Marca zaś ma rolę tytułową, choć może nie pierwszoplanową. Czy tytuł mój: Gdzie tu skandal, wywołuje Jana z Czarnolasu? Czy wskazuje zespół, który otrzymał grant? Doprawdy?[2]

***

Dowiodłem, przytaczając ówczesną stronę Instytutu Badań Literackich, jak i Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki, że finansowanie na sejmowe wydanie… przyznano, zarówno w 2012, jak i 2018 r., a więc finansowanie kontynuowano w listopadzie 2020 r., w którym wygłaszała swoją wypowiedź Magdalena Gawin. Nie wiedziałem, że wniosek IBL opiewał na kwotę grubo ponad, jak twierdzi Instytut, 8 mln. Strona Instytutu donosi o tym od niedawna[3]. Magdalena Gawin także nie powiedziała, że IBL otrzymał jedynie część wnioskowanej kwoty[4]. Ogłosiła, że nie otrzymał finansowania i że to skandal… Nic tu w istocie sprawy nie zmienią zasłony dymne czynione dla niej przez gremia kierownicze IBL. Czy mam przyjąć, że gdy ogłaszała, iż nie przyznano finansowania, chodziło Magdalenie Gawin o dorzucenie pieniędzy do kwoty przyznanej? Pani minister chodziło w końcu 2020 r. o kontestowanie decyzji z 2013, czy może z 2018 r.? To są bowiem lata, kiedy przyznawano granty/dotacje na kontynuowanie wydań sejmowych wszystkich Dzieł… Dzisiaj, w listopadzie 2020 r., wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego donosiłaby o skandalu z 2018 r.?

Zauważmy, że ani Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, ani też Instytut Badań Literackich po poinformowaniu przez panią minister rządu RP o skandalu, nie zająknęły się w sprawie. Nawiasem mówiąc, publiczna krytyka decyzji agendy rządowej, w której ramach działa jakoby suwerenna komisja, jest dodatkową żenadą wiceminister Magdaleny Gawin. Jeśli coś byłoby nie tak w sensie prawnym, proceduralnym, merytorycznym, to stronie wnioskującej przysługuje odwołanie. Publiczne lamenty ze strony rządu, który tę agendę powołuje i nadzoruje, to dobry pomysł? Na pewno nie czyni się tego w trybie publicznej kontestacji jej jednostkowej decyzji. Nacisk, rodzaj protekcji? Raczej dziecinada[5].

Czy IBL odwołał się od decyzji NPRH? Skoro NPRH, jak uważam, zdegradował wniosek Instytutu, to czy IBL zakwestionował drastyczne umniejszenie kosztorysu? NPRH zakwalifikował wniosek, ale zmiażdżył kosztorys? W jakiej procedurze? W jakim sensie wniosek ten został uznany za zasadny?[6] Mniej niż połowicznie? I nadal w rankingu był wysoko? Zespół organizowany przez IBL podjął się realizacji zadania po przyznaniu drastycznie zredukowanych kosztów jego wykonania? Czy IBL złożył odrębny wniosek o dodatkowe pieniądze? Czy to nie jest de facto krypto-dotowanie, profesorze Marzec? To jest tryb konkursowy?

Wbrew gołosłownym protestom dyrektora Marca przyznano mi rację, że finansowanie to, przynajmniej to z 2013 r., to tak naprawdę komisyjna dotacja. Do dotacji przyznaje się NPRH z 2018 r. Procedura jak za PRL.[7] Zachowano zadanie o Wydaniu Sejmowym wszystkich dzieł…, podzielono strumień pieniędzy na powolne kapanie przez filtr komisji NPRH i udaje się, że to nie jest dotacja, lecz konkurs. Czy to jest konkurs na realizację konkretnego wniosku z konkretnym kosztorysem? Czy to procedura częściowego dotowania, zmiana treści wniosku, w tym zakresu zadań i kosztorysu przez komisję NPRH, w trakcie rozpatrywania wniosku, po jego złożeniu? Czy może ze strony IBL jest to „zanęcanie” NPRH, aby dawał co jakiś czas dotacje na wieloletnie przedsięwzięcie? IBL nie dostrzega, że NPRH zmienia warunki konkursu, zamienia je, uzurpując sobie prawo zmiany wniosku, degradując kosztorys i tym samym zadania przewidziane w projekcie, w trybie dyktatu, nakłania do udawania, że to jest ranking wniosków, choć jest to raczej „co łaska” niż rozpatrywanie wniosku na finansowanie zadania w określonej kwocie kosztorysowej (patrz FA, od 7-12, 2014 r.).

W chwili gdy wiceminister rządu RP ogłaszała światu skandal w agendzie rządowej dotyczący finansowania w jednej z najbardziej prominentnych agend Akademii Nauk, nikt się nie odzywa? Ani profesor Mikołaj Sokołowski, dyrektor IBL, nazajutrz nie wygłosił oświadczenia, dementując, wyjaśniając, biadoląc nad losem biednego Kochanowskiego, że został wplątany w skandal… Nie nakazał nawet poprawić strony internetowej. Ani kilkanaście dni później dyrektor Sokołowski, który wypowiadał się na tematy podjęte przez Gawin, promując natrętnie swój Instytut, napomykając o Janie Kochanowskim w kontekście prac IBL, nie wspomniał o tzw. skandalu w związku z nieprzyznaniem finansowania przez NPRH, ani jeszcze kilka dni później, gdy występował w polskim radiu w roli uzdrowiciela humanistyki polskiej u boku profesor Gawin. To już jakaś komitywa?[8]

Czy milczenie na temat absurdów sekty reformatorskiej reżimu to są kanony krytyki, jakie lansuje Instytut? Dyrekcja IBL wprowadzi segregację instytutową do komisji dyscyplinarnych akademii? Będzie zwalczać to i tamto? Zrezygnuje z grantów takich to i takich? Nie zgłasza kolejnych wniosków na finansowanie studiów nad płcią, „genderami” i innymi bliźnimi studies? A może w ogóle zrezygnuje ze studiów nad dziejami/wizerunkami literackimi kobiet, skoro – jak się dowiadujemy – nie były jakoś wyjątkowo dyskryminowane, gdyż mężczyźni też podlegali dyskryminacji, obowiązywało bowiem „samodzierżawie carskie”? Boję się o grant „Eliza Orzeszkowa…” Trzeba będzie go zarzucić, ponieważ status kobiet to sprawa rodzinna. Maria Curie przestanie być Skłodowską, tak jak Chopin zostanie Francuzem, bo ta jego część duszy nie mogła być polska, tak jak jego polonezy okażą się française’ami. To będzie dostatecznie po linii Magdaleny Gawin? To popieracie, milcząc? Ja jestem w swych poglądach waszym oponentem? W których kwestiach? Jestem przeciwko publikowaniu Kochanowskiego? To nie tylko nieprawda, to wręcz nieprzyzwoite. Uważam, że jak dostaniecie stałą dotację na Jana z Czarnolasu od Gawin, to wykonacie lipę? Tak odczytujecie moje słowa?

Ja uważam, że IBL jest jedną z najlepszych humanistycznych placówek naukowych w Polsce.

Przy okazji: ani profesor Włodzimierz Bolecki, szef NPRH, prominentny pracownik IBL, ani rzecznik prasowy Programu, jeśli taka funkcja istnieje, nie odezwali się w sprawie ich jakoby skandalicznej decyzji, np. w duchu: w NPRH przyznaje się finansowanie na podstawie recenzji i opinii komisji, wedle zasadniczo jawnych kryteriów formalnych i reszty decyzji arbitralnych komisji, niejawnych sił wpływu, która to komisja często ma w nosie recenzje powołanych przez siebie recenzentów… Przepraszamy, tak wiceminister kultury… ma rację, Kochanowski wielkim poetą był, zrzucimy się ze swoich od swoich w NPRH i dorzucimy parę milionów na Kochanowskiego, tym bardziej że to będzie na rzecz placówki, w której pracuje nasz przewodniczący[9]. A może inaczej, niż tu ironizuję, np. tak: w sprawie rzeczonego grantu tak suwerennie zdecydowała komisja. Jeśli wpłynie odwołanie ze strony wnioskodawcy, zostanie ono, jak każde, starannie i w terminie rozpatrzone[10]. Ale nic z tego… Powiedzieliście, panowie, pani wiceminister, że nie potraktowaliście jej dictum poważnie? To jej wystąpienie było w ramach podsłuchanej prywatnej imprezy? Czy może raczej w propagandowym oknie władzy, na „kongresie” reżimowych i kolaborujących z nimi ludzi? Czy mamy rozumieć, że wasze milczenie w sprawie tez zwiastujących reformę reformy – jak zamysły władzy określił profesor Marek Kornat[11] – jest wyrazem zgody na szkicowane już jej cele?

***

Uporządkować sprawę i fakty – jak deklaruje dyrektor Marzec, może ktoś, komu się chce czytać ze zrozumieniem, sięga do źródeł i nie ma problemu z określeniem, o czym tekst jest. Dyrektor Marzec i jego inspiratorzy nauczyli się nonszalancji wobec krytyki i instynktownie lub świadomie podłączają się pod siły przewodnie narodu, panowanie dobrej zmiany. Tam dla nich jest dobro Instytutu i nasze wspólne?

Tyle tu widać. Ani razu mi nie przyznają racji w moim klinicznym wywodzie o tzw. skandalu. Do tego stopnia to byłoby im niewygodne, że wekslują sprawę w stronę biednego poety i wmawiania mi dziecka w brzuch. Grzegorz Marzec założył, że muszę mieć mniejsze rozeznanie w sprawach, mniej rozumu, bo on sam jest dyrektorem w IBL?

W niczym mi panowie dyrektorzy nie zaciemnili ignoranckiej i groźnej w skutkach tyrady wiceminister rządu RP. Co więcej, dali mi panowie szansę na kolejne negliżowanie Magdaleny Gawin i rządowych zamysłów. Nie przyznają, że mam rację. Przyznają jednak, że dezawuuję, więc przynajmniej rozpoznają skutki mojej argumentacji.

Czyżby już takie mieli zaplanowane interesy, że nawet nie uznają innych faktów? Programowo demonstrują nierozumienie, o co mi chodzi, bo musieliby narazić na szwank interesy Instytutu? Myślą, że obstawiają dwa konie? To nieprawda, siedzą już po damsku na jednym z nich. Gra na dwa konie wymaga większej finezji, przynajmniej świadomości, że trzeba zaspokoić inny elektorat myśli niż tylko sojuszników ministra Czarnka i minister Gawin.

Niestety, koledzy z IBL nie wiedzą, że i tak reżim, jeśli przeprowadzi zamysły ministra, wice-minister, doradców w rodzaju profesora Legutki, pieszczoszków reżimu typu profesora Kornata, to w NPRH, IBL, NCN… będzie dowodził ktoś inny, a wydawać będzie tylko wybrane i tylko polskie fragmenty Kochanowskiego IPN. Te po łacinie uzna za obce.

Taka postawa polemiczna wobec mnie jest albo radykalnym niezrozumieniem czyjegoś tekstu, albo świadomym ściemnianiem w sprawie. Doprawdy aż tak podobał się dyrektorom IBL wywód pani wiceminister i zaimponował passus o skandalu, że występujecie w obronie dezawuowanej profesor Gawin? A może ona sama się skompromitowała? A może w panów profesorów pojęciu nikt nigdy się nie kompromituje? Nikt nigdy nie jest ignorantem, bo jesteście za pluralizmem w humanistyce? A może ja jestem ignorantem, skoro zaufałem danym zaczerpniętym ze strony Instytutu, czy może po prostu pomyliłem się w sprawie o wymiarze skrajnie nominalnym? To jest wyłącznie powód do sprostowania. Potrzebne tu wydziwianie?[12]

Trudno zrozumieć, jak można nie dostrzec, że tematem mojego wywodu było pochopne określenie przez Magdalenę Gawin mianem skandalu sytuacji, która nie zaistniała, oraz powodów, dla których skandalem – w jej mniemaniu – było owo domniemane zdarzenie?

Wykazałem, moim zdaniem, pochopność opinii o skandalu, trywialność uzasadnienia i niestosowność komunikatu, który zadekretowała wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego. W żadnym razie bohaterami mojej interpelacji nie byli Instytut Badań Literackich ani Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, ani Jan Kochanowski, ani jego dzieło i twórczość. Twórcami problemu, jaki ma zastępca dyrektora ds. naukowych IBL, są Magdalena Gawin i profesor Sokołowski, który uwikłanie w skandal jako strona względnie bierna zawdzięcza nie mnie, lecz koleżance historyczce.

Dyrektorzy IBL nie zdołali też dostrzec sensu wypowiedzi Magdaleny Gawin nie tylko już wtedy, gdy wybrzmiała, ani gdy stała się bohaterką mojej opowieści pt. Gdzie tu skandal?. Wyłączną skandalistką jest bowiem Magdalena Gawin, gdyż to ona uznała za skandal sytuację, do jakiej w ogóle nie doszło, mało tego, przytoczyła kompromitujące powody, dla których owo zdarzenie nazwała skandalem. Ten tekst to kontynuacja moich analiz wypowiedzi pani wiceminister z poprzedniego artykułu, pt. Tym razem nam się nie upiecze.

Gorącą potrzebę objaśniania, że zespół IBL nie został zlikwidowany – konfabuluje o mnie Grzegorz Marzec. Problem istnienia albo nieistnienia zespołu przygotowującego wydanie sejmowe dzieł wszystkich… nie był przeze mnie poruszany (raczej napomknął w tej sprawie, dla mnie niejasno, dyrektor IBL).

Wszelkie moje opinie prowadzą do wniosku, że – po pierwsze – prace te jako wieloletnie a dotyczące całości dorobku mistrza z Czarnolasu powinny być finansowane w kluczu: Sejm, Ministerstwo Kultury i Sztuki/Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego/IBL PAN. Ta ścieżka została wskazana w uchwale sejmu z 1978 r. To Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk ma wszelkie racje, aby koordynować zespół polski, międzynarodowy, aby zrobić i badania porównawcze, wzorcowo oraz z uwagi na wymagania współczesnej recepcji i edycji. „Sejmowe” powinno oznaczać priorytetowe państwowo. A nie tylko sejmowe. Zmiana sposobu realizacji uchwały sejmowej powinna być wprowadzona aktem normatywnym. Po drugie, okoliczność, że w moim przekonaniu, także ze względu na punkt pierwszy, wszelkie tego rodzaju wieloletnie prace podstawowe dla dziedzictwa narodowego (państwa, narodu, społeczeństwa, kultury, języka…) powinny otrzymywać finansowanie stałe/statutowe, nie znaczy – jak dla Grzegorza Marca, że byłyby to prace „nienaukowe”. Przeciwnie, naukowe, ale z pełnym kontekstem kulturowym dzieła Jana z Czarnolasu i innych wybitnych twórców. Co więcej, z tej oczywistości wynika ewolucja programu NPRH ku subprogramowi „dziedzictwo”, który jest de facto dotowaniem.

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego finansuje agendy i przedsięwzięcia naukowe. Szczytem pomysłowości Grzegorza Marca jest imputowanie mi, że gdyby sponsorem było MKiDN, jak postuluję, byłoby to przedsięwzięcie nienaukowe. Tu aby nie strzępić języka, odsyłam do moich tekstów. Czy IBL na zlecenie ministerstwa pani Gawin robiłby z Janem z Czarnolasu co innego niż to, co współczesna, w tym najnowsza, sztuka wydania krytycznego nakazuje? Gdyby jednak przy okazji IBL pokazał – w sposób profesjonalny wykorzystując światowe osiągnięcia, a nie amatorskie pobożne intencje, jak to często bywa – jak popularyzować wśród młodzieży dzieła pochodzące z odległych czasów, to nie zaszkodziłoby w niczym uczonym i nowoczesnym wydaniom krytycznym.

Uważam, że rudymentarne prace nad krytycznym wydaniem… powinny być stale, bezpiecznie finansowane. Jeśli natomiast byłyby to innowacyjne w skali międzynarodowej, a nie tylko wdrażające światowe rozwiązania projekty badawcze w domenie edytorstwa zabytków kultury, to wówczas takie projekty badawcze można by kierować do NPRH lub NCN czy nawet, jeśli są one innowacyjne technicznie, cyfrowo, także do NCBR. Państwo powinno utrzymywać stałe zespoły badawcze, podobnie jak finansuje instytucje, które je powołują. Uroił sobie nasz dyrektor, że ja coś sugeruję na temat ich likwidacji? Dramatyzuje na moje konto nad losami zespołu ds. Jana z Czarnolasu? Nie dość, że biedny Jan z Czarnolasu, to i zespół grantowy z IBL też biedny?

Wszystko, tylko nie to, że my biedni będziemy i IBL, kiedy nas zreformują: Gawin, Kornat, Czarnek, Legutko… IBL może jednak tego nie zauważyć, starając się przypodobać profesorom będącym pieszczoszkami reżimu.

Do głowy nie przyszłoby mi kwestionować wydawanie Kochanowskiego. W żadnym ze swych tekstów – ani tych ostatnich trzech z Ohistorie.eu, ani tych sprzed lat z „Forum Akademickiego”, nie dałem znać, że trzeba mi tu imponować dziejową rolą IBL w wydawaniu Kochanowskiego i serwować demagogię w rodzaju, że gdyby nie decyzja IBL… (była przecież uchwała sejmowa; à propos – czy IBL występował do sejmu o finansowanie? Czy występował do sejmu o inspirowanie MKiDN w sprawie? Czy nie powinien IBL otrzymać od rządu specjalnej kwoty na zobowiązujące rząd zadanie ustanowione w uchwale sejmowej?). Czy w uchwale sejmowej z 1978 r. powiedziane jest, że wskazany wykonawca, IBL, ma zdobywać finansowanie w konkursach grantowych lub złupić w krótkiej, acz opłacalnej wyprawie wojennej jakąś sąsiedzką gromadę ludzką?

W sprawie statusu konkursów NPRH, wedle reglamentu z 2013 r. oraz tych odnowionych procedur, gdzie jest już ścieżka „dziedzictwo”, można poczytać we wspomnianych moich tekstach, obejrzeć własną stronę internetową, stronę NPRH, także jej stany archiwalne, w tym zdezaktualizowane strony z czasów, gdy przyznawano granty. Nie zachwyci mnie dyrektor Marzec informacją, na ile opiewał kosztorys wniosków o finansowanie projektów, jakie składał IBL. Wpadłbym w podziw, gdyby wszystkie wnioski składane przez IBL były tak prezentowane. Zauważmy miejsce publikacji i zasięg informacji, jaka w związku bodaj z moim tekstem pojawiła się na stronie IBL. Szkoda, że intencja tego ekskluzywnego aktu nie została ujawniona, pewnie zaangażowani w inne granty badacze z całej Polski, i nie tylko, chętnie by się z nią zapoznali.

W niczym bynajmniej Dyrekcja IBL nie ratuje reputacji profesor Gawin. Tego nie da się zrobić.

Sukienka z fastrygą – jak mawiał mój ojciec – źle leży.


Przypisy: 

[1] Zauważyłem, że profesor Marzec, wicedyrektor Instytutu ds. naukowych, przypisał mi specjalność, której mój skromny dorobek nijak nie potwierdza. Być może nie odróżnia dyscyplin metahistorycznych. Trudno…

[2] Kierownika grantu profesora Andrzeja Dąbrówkę i profesora Jacka Kopcińskiego przepraszam. Ubolewam, że powiązałem panów profesorów opacznie; doniosę, jak to się stało, gdy ustalę, co zaszło. Powiązałem panów głównie w gratulacjach, jak się jednak okazuje, chyba przez pomyłkę.

[3] A może zamiast publikować w offsecie, ogłosić online?

[4] Uściśla tu na podstawie niedostępnych mi danych dyrektor Marzec, choć nie znosi to moich argumentów.

[5] Pytanie o to, w jakim stopniu autonomiczna jest procedura odwołania w NPRH, wymaga zbadania. Gdy pisałem na ten temat („Forum Akademickie” 2014; nr 7–12), była ona kuriozalna, sprawy trafiały do rąk skarżonych w odwołaniach.

[6] O manipulowaniu kosztorysami i punktacjami wniosków pisałem we wspomnianych artykułach. Tam przykłady absurdu i pogardy dla rozumu wnioskujących niemożliwe do wymyślenia. Nie sądzę, aby były owe patologie do usunięcia, bo to są nie dość że strukturalne mankamenty systemu, lecz i udoskonalone przez pomysłowość zdeprawowanych uruchamiających system ludzi pochodzących z Europy wprawdzie, ale z tej na wschód od Łaby.

[7] Dla pokolenia profesorów Marca, Gawin, Kornata. Składano w czasach PRL zamówienie na meble. Zamawiano krzesła, ale dwa razy więcej, niż potrzeba było, bo i tak – jak uzasadniano – „zamówienie obetną” (ONI obetną). ONI zaś, wiedząc, że zamówienia są zawyżane, dawali jeszcze mniej krzeseł niż chętnych do siedzenia. W czasie posiedzeń katedr siadano wówczas na biurkach, a kobiety młodsze od reszty na wysokich parapetach, i uchwalano podziękowania dla egzekutyw partyjnych za wsparcie procesów modernizacji kraju. Cóż sprzyja temu, że prominentni, bywa nawet i wybitni pracownicy IBL, gdy tylko im kończy się grant na zadanie A, nie zdążą zdezynfekować rąk od zadania A, już otrzymują zadanie B. Stale siedzą na grantach. Stale potrzebują krzeseł. Stale wygrywają z kilkuset konkurentami? Tak, stale trafiają na „podium” konkursów. Dostają ponad sto punktów od recenzentów, aby nie wyprzedzili ich ci, którzy też mają sto punktów na sto możliwych. To jak czterdzieste z rzędu zwycięstwo w konkursie miss nastolatek. Przeczytajcie z uwagą moje krytyki NPRH z ostatniego półrocza 2014 r. „Forum Akademickiego”. Czy to jest krytyka IBL i jego pracowników, tych grantobiorców, albo nawet egzekutyw IBL? Też nie. To raczej krytyka NPRH i jego matecznika, skrajnej korporacyjności środowisk naukowych, w tym humanistycznych.

[8] W programie tym w roli alibi dla zamysłów reformatorskich – podobnie jak nasi z zagranicy profesorowie w panelu na kongresie, występujący ze swymi jednostkowymi traumami – wygłosił referat profesor z zagranicy. Pisał o podobnym tu, na łamach Ohistorie, profesor Pomorski. Dodam, że zdaniem profesora Nowaka pewnie nie byłoby różnicy między sytuacją, gdy magister minister sprawiedliwości objąłby katedrę, i to prawa, przecież na uczelni ze wskazania wojewody, a tym, że władze landu miały do wyboru już tylko jednego z proponowanej im trójki: Pelego, Maradony i Messiego. Tylko jednego miejsca w 11-osobowej drużynie. Zob., jak Jaspers, doktor medycyny, wbrew Rickertowi zostawał na katedrze filozofii w Heidelbergu.

[9] Szef NPRH będzie niebawem rozliczał swój grant w NPRH? Wedle danych ze strony internetowej IBL, jeszcze nie został rozliczony, a jeśli został, to nic nie zmieni w moim rozumowaniu. Jak agendy NPRH przyjmą sprawozdanie z grantu? Czy już tu, po powyższych pytaniach, biedny dyrektor profesor. Marzec znajduje powód do tekstu pt. „Biedny Herling-Grudziński”? Notabene, czy szefowie NCN realizowali w czasie swych kadencji w NCN, a także tuż po projekty badawcze finansowane przez NCN? Muszę sprawdzić, jak ta sprawa ma się w przypadku FNP.

[10] Sprawdzimy, jak działają odwołania w NPRH? Po co to panu, powiadano mi. Tam są i tak nasi? Odpowiadali w 2014 r.

[11] Z wielkim zainteresowaniem czekamy na książkę profesorów Marka Kornata i Mariusza Wołosa. Mam nadzieję, że okaże się ona donioślejsza, bo niegrantowa.

[12] Proszę zauważyć, że moja pozycja w dyskusji jest inna. Zabieram głos w swoim tylko imieniu. Wiceminister i zastępca dyrektora jednak nie. Oni jednak wybrzydzać nie powinni. Na wybrzydzanie nie mają upoważnienia ani swoich przełożonych, ani wspólnoty, którą kierują.


Korekta językowa: Beata Bińko




„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin. Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt”

MARIUSZ MAZUR

Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej

„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Od wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin dowiedzieliśmy się, że „jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”. Można by się zastanawiać, dlaczego urzędniczka Ministerstwa Kultury zapowiada daleko idące zmiany w dziedzinie szkolnictwa wyższego, czyli wychodzi poza zakres swoich kompetencji, ale kwestia kompetencji bądź ich braku w świecie obecnej polityki przestała już chyba kogokolwiek dziwić (resort pani minister właśnie pomylił przychód z dochodem w trakcie ustalania beneficjentów Funduszu Wsparcia Kultury, czy kogoś to jeszcze zaskakuje?). Minister wskazała również, iż „nie lubi chodzić na przegrane wojny”, co może sugerować, że wyrażane przez nią opinie i oczekiwania zostały sformułowane na podstawie koncepcji władzy niedostępnych jeszcze dla szerszego odbiorcy, są one zresztą zgodne z wypowiedziami obecnego ministra nauki i szkolnictwa wyższego (tj, według nowo wprowadzonej nomenklatury, edukacji i nauki). Dzięki temu możemy się domyślić, jaki kurs przyjmą niebawem rządzący.

Wypowiedź pani minister podzieliłem na cztery zagadnienia: 1) sferę zgodności, 2) wiedzę, jaką dysponuje, 3) determinanty ideologiczne oraz 4) zaproponowane metody działania.

Sfery zgodności

Teza pierwsza wyrażona podczas wystąpienia: humanistyce w Polsce „zagraża umiędzynarodowienie rozumiane w technokratyczno-urzędniczy sposób”. Mogłoby się wydawać, że przywołane zdanie ma sens. Niestety, mamy tu do czynienia z manipulacją retoryczną. Każde słowo wstawione w miejsce „humanistyki” zostanie zanegowane przez zło czynnika „technokratyczno-urzędniczego sposobu”. Dotyczy to nawet tak uniwersalnych wartości, jak pokój, dobrobyt, szczepionki przeciwko pandemii. Jeśli do najprawdziwszego zdania dodamy negatywny składnik, to zawsze wyjdzie nam negatywna konkluzja. A zatem minister Gawin, dodając pejoratywny wątek, zdeprecjonowała umiędzynarodowienie. Następnie stwierdziła: „Największe dzieła w historiografii albo w krytyce literackiej powstawały nie z myślą o tym, żeby zachwycić Paryż czy Londyn, tylko były całkowicie skoncentrowane na kompletnie niezależnej sferze twórczości”. Mamy tu do czynienia z kolejną manipulacją na poziomie retoryki. Kreowanie zależności między wybitnością dzieł a zachwytem bądź brakiem zachwytu zachodnich stolic jest sztucznym wytworzeniem problemu, żeby go następnie „rozwiązać”, w tym wypadku wykpić. Równie dobrze można napisać: „najlepsze samochody powstawały nie po to, żeby zachwycić Paryż czy Londyn”, ale to zdanie – jakkolwiek również prawdziwe – albo jest kuriozalnym banałem, albo jest po prostu niemądre. Z czym więc pani minister dyskutuje? 

Dopiero teza o tym, że do humanistyki nie powinno się stosować zasad punktacji, ponieważ niszczą one polską humanistykę, jest sensowna. Tyle że od 10 lat powtarzają to setki osób podczas konferencji, seminariów, zajęć na uczelniach, w aulach, w pokojach i na korytarzach uniwersyteckich. Zdanie to wypowiadano tysiące razy publicznie i prywatnie w dużych, średnich i małych gremiach. Cóż w nim jest nowego? Niemniej dobrze, że urzędnik państwowy o tym wie i mówi.         

Wreszcie pada teza całkowicie prawdziwa: „Polemiki są mniej ważne w stosunku do książek pierwotnych. Naszą odpowiedzią powinny być książki, które pokazują całą rzeczywistość we wszystkich jej odcieniach […]”. Należy całkowicie zgodzić się z tym poglądem. Niestety, część polskiej historiografii nie dba o odcienie. Weźmy choćby infantylne zestawienia faktograficzne w pracach na temat podziemia niepodległościowego, szczególnie te pisane zgodnie z obowiązującą polityką historyczną, w których mnożą się nienaukowe, pozaźródłowe kreacje przeszłości i odwołania do prezydenta Lecha Kaczyńskiego (w jednej z książek o powojennej konspiracji znalazłem 10 odniesień do tej postaci; były prezydent był częściej wspominany niż jakikolwiek partyzant[1]; jest to oczywiście nawiązanie do peerelowskiego zjawiska odwoływania się do idoli marksizmu, bez których przez pewien czas nie mogłyby się ukazać żadne publikacje). Jak mówi dalej pani minister: „Co niesie za sobą ideologizacja? To, że te odcienie, te sprzeczności w poglądach, w postawach ludzi po prostu nikną. Postacie historyczne stają się doskonale jednowymiarowe”. Przyznać muszę, że od przedstawicielki rządu nie spodziewałem się tak ostrej krytyki twórczości na temat tzw. żołnierzy wyklętych czy np. komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. I tu widzę ogromną odwagę Magdaleny Gawin, aż chciałoby się jej podziękować. Być może głosy, jakie od lat są podnoszone na temat nieprzestrzegania warsztatu naukowego przez część historyków ideologizujących badania, wreszcie zostaną zauważone. Chyba że moja interpretacja jest błędna i źle zrozumiałem przytoczone słowa.          

Zgodzić się należy, że dobre książki powstają na podstawie dotacji podmiotowych (choć nie powiedziałbym tak autorytatywnie, że są „najciekawsze” i że dowodem na to są słowa dziekanów wydziałów historycznych, ponieważ to źle świadczy o krytyce źródła zastosowanej przez panią minister). W przypadku wskazanych przez nią wad grantów badawczych ponownie należy się całkowicie zgodzić, choć także ta wiedza jest powszechna i znana od dawna.         

Kolejny cytat: „Jestem absolutną przeciwniczką uprawiania humanistyki na podstawie punktacji, grantów i na podstawie tego, co może się wydawać komuś na Zachodzie wartościowe”. Ponownie zgadzam się z początkiem wypowiedzi pani minister. Trudno jednak zrozumieć, czemu ma służyć kolejny wtręt o „złym Zachodzie”. Być może należy go traktować jako swoisty rytuał znany nam z PRL, zgodnie z którym w oficjalnych sformułowaniach co jakiś czas musiała pojawić się krytyka Zachodu. To znana cecha nowomowy; kiedyś byli to „bankruci polityczni”, „koła zimnowojenne” bądź „przyjacielska wizyta” (oczywiście ze Wschodu), teraz – „zły Zachód”. Istotna jest frekwencja pojawiania się zwrotu. Im częściej dane sformułowanie pada, tym lepiej realizowana jest magiczna funkcja mowy, czyli kreowanie realności świata wyobrażonego. To kolejna zasada newspeak. Rytualność w wypowiedziach polityków nie zaskakuje[2], płacą oni w ten sposób trybut władzy i idei przewodniej.

Wiedza          

Dr hab. Gawin zaczęła prezentację swojej wiedzy, porównując badania średniowiecza i historii najnowszej: „Pokutuje wśród historyków mit, że badacze średniowiecza muszą mieć wyspecjalizowane narzędzia, a badanie historii XX-wiecznej jest bardzo proste”. Pani minister nie zgadza się z takim poglądem i należy temu przyklasnąć. Tyle że ponownie nie jest to żadne odkrycie, sam pisałem o tym kilka lat temu i nie byłem w tej dziedzinie pierwszy[3]. Co więcej, wspomniana kwestia kompletnie nie pasuje do reszty analizowanej tu wypowiedzi; nie wiadomo, skąd się wzięła i jaki jest jej cel. Niestety, po tym dość oczywistym stwierdzeniu pani minister uznała, że przeprowadzi wywód źródłoznawczy, i orzekła, iż archiwalia są lepsze niż „wspomnienia, listy, korespondencja albo prasa”, które – jak wynika z jej słów – są gorszym sortem źródeł. Na marginesie zwróciłbym uwagę, że listy i korespondencja to ten sam typ dokumentacji, ale to jedynie drobiazg w kontekście poważniejszych nieprawidłowości świadczących o kompetencjach pani minister. Twierdzenie, że źródła archiwalne są lepsze, ważniejsze (czyżby bardziej prawdziwe?, rzetelne?, wiarygodne?) niż inne, jest karygodnym, bo niezwykle trywialnym, błędem warsztatowym. O tym, że tak nie jest, uczymy już na studiach licencjackich. Brak takiej wiedzy jest w mojej opinii powodem do wstydu nawet dla studentów. Oczywiście minister nie musi mieć kwalifikacji w dziedzinie źródłoznawstwa, ale wypowiadającemu się o historiografii historykowi, w dodatku ze stopniami naukowymi, taka wiedza już by się przydała, nawet jeśli nie pracuje na krytykowanych przez siebie uniwersytetach. Zdaniem pani minister do archiwów chodzą Amerykanie i Niemcy, co – jak stwierdziła – obserwowała sama, ale nie ma tam Polaków. Niestety, to kolejna wielka ułomność wypowiedzi Magdaleny Gawin. Prywatne szczątkowe spostrzeżenia z jakiegoś archiwum stają się dla niej dowodem na uniwersalność praw, które służą rozumieniu świata. W kolejnym zdaniu brnie dalej: „Bardzo często jest tak, że wszystkie prace dotyczące XX w. są wtórne, są przepisywane od kolegi […]”. Abstrahując od nieprecyzyjnego języka wielkich kwantyfikatorów („bardzo często wszystkie prace”), to, co zostało powiedziane, jest po prostu nieprawdą. Ani nie „bardzo często”, ani nie „wszystkie” publikacje są w tworzone we wspomniany sposób. Z moich obserwacji wynika, a jak widzę, znacznie lepiej znam powstającą obecnie literaturę historiograficzną, dotyczy to mniejszości prac, choć oczywiście problem da się zauważyć, zresztą w ostatnich kilkunastu latach pisało o tym mnóstwo osób. Zastanawiające, że niezauważonym przez panią minister uchybieniem jest publikowanie niczego niewnoszących tekstów albo udowadnianie znanych już tez na podstawie kolejnego zestawu dokumentów archiwalnych. Wypada dodać, że ten temat również wielokrotnie bezskutecznie poruszano. Zatem po raz kolejny mamy odwołania do wiedzy powszechnej albo ujawnienie jej braku, co nie przeszkadza w formułowaniu opinii.          

Kolejna wygłoszona teza dotyczy – jak to pani minister nazwała – „pustych plam” w polskiej historiografii, czyli tematów niepożądanych przez Zachód. Niestety, nie dowiedzieliśmy się, o jakie tematy chodzi. To zresztą kolejna stała cecha jej narracji – brak precyzji, dzięki czemu można uciekać się do różnych, daleko idących insynuacji bez odpowiedzialności za słowa. Dzięki zastosowaniu sformułowań: „pewne środowiska”, „pewne naciski”, „pewne badania”, „ograniczanie wolności”, „są książki”, „są instytucje” bez żadnych konkretnych przykładów można posłużyć się oskarżeniami, nie bacząc na wiarygodność. W wykonaniu naukowca byłoby to nieetyczne, dla polityka to norma. Notabene przypomina to kolejną cechę nowomowy. Z innej części wypowiedzi możemy domyślić się, że najbardziej zagrożoną sferą badań jest II wojna światowa, i jest to skutek celowych działań zagranicy. Niestety, pani minister po raz kolejny się myli. Z jakiegoś powodu nie zwróciła uwagi, że po 1989 r. zapaść dotknęła kilku dziedzin, np. historię gospodarczą, historię mentalności, kultury, a z zakresu polityki – historię partii politycznych PRL (o których dopiero teraz zaczyna się pisać) oraz – istotnie – II wojny światowej. Pisało o tym już wiele osób. I nie jest to związane z działaniem „złego Zachodu”, jak chce tego urzędniczka państwowa, ale z przemianami, w tym choćby z kilkudziesięcioma kilometrami akt zgromadzonych w IPN na temat powojennego podziemia i Polski Ludowej, które wzbudziły zainteresowanie kilkuset historyków. Co więcej, historia gospodarki kojarzy się niektórym z marksizmem, a metodologia nauki z Otwockiem, i dlatego je omijają.          

Pani minister ma rację, że punktoza jest zaprzeczeniem humanistyki, w tej kwestii w pełni się zgadzam. Leszek Kołakowski ze swoimi Głównymi nurtami marksizmu (Londyn 1988, 1223 stron) miałby problem, żeby utrzymać etat na uniwersytecie, ponieważ ta pracochłonna książka zostałaby „wyceniona” zgodnie z obecnym prawem jedynie na 100 punktów. Pani minister nie była jednak niestety przygotowana nawet w tak podstawowej kwestii, jak ogólne zasady czy wartości obowiązującej punktacji. Odwołała się do fikcyjnych 24 punktów, jakie – jak twierdzi – można uzyskać za publikację w „czołowych periodykach zachodnich”, podczas gdy przeciętny magister na polskiej uczelni wie, że taka punktacja nie istnieje; nie dysponuje taką wiedzą dr hab. Gawin, której braki po raz kolejny nie przeszkadzały jej w wygłaszaniu opinii na ten temat. 

Kolejne zdanie w kontekście punktacji: „Najbardziej wrażliwe obszary to historia i literaturoznawstwo. Troszkę mniej zagrożona jest filozofia i socjologia”. Na jakiej podstawie pani minister uznała, że teksty filozoficzne można opunktować bez szkody dla nich, a historycznych już nie? Niestety, tego też się nie dowiemy.

Minister obecnego rządu poinformowała, które jej zdaniem dziedziny historiografii są mniej wartościowe. Samą siebie określiła jako „umiarkowanego wroga historii społecznej”. Złe są również: „historia cywilizacji”, „rozwój pociągów”, „architektury” (domyślam się, że to tylko przykłady), „historia regionalna”, historia społeczna i antropologia kultury, dobre zaś – historia i filozofia polityki oraz polityczna historia narodu. Ale w jej przekonaniu „Historia polityki w Polsce jest w gwałtowanym odwrocie, bardzo mocno weszła historia społeczna, […], antropologia kultury. Nie ma filozofii polityki i nie ma polityki jako takiej”. Ja bym powiedział, że „polityki jako takiej” jest w nauce aż nadto. Zdaniem pani minister zagrożeniem dla humanistyki są „te wszystkie pojęcia, które nam utrudniają tak naprawdę jako historykom, literaturoznawcom oddanie wszystkich barw przeszłości”. Wśród nich wymieniła: „kolonializm, postkolonializm, dyskursy mniejszościowe, w tym szczególnie gender[4].           

Postanowiłem zrobić wstępną kwerendę, aby zweryfikować przytoczone wypowiedzi. Na 50 książek wydanych ostatnio przez IPN 48 dotyczyło polityki. Jak łatwo policzyć, stanowi to 96%. Sprawdziłem również dorobek historiografii najnowszej kilku instytutów i wydziałów historii w kraju. Historia antropologiczna i społeczna znajdują się tam rzadziej niż w jednej monografii na 10–15. Znakomita większość historyków zajmujących się historią najnowszą nigdy nie napisała książki wychodzącej poza zakres historii politycznej (i nie jest to zarzut, takie podejście wynika z tradycji i zainteresowań, których – moim zdaniem – nie powinno się zmieniać drogą nakazów). Istnieją nawet takie uczelnie w kraju, na których w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie pojawiła się ani jedna (!) monografia z innej dziedziny niż historia polityczna albo tylko pojedyncze osoby zajmują się tam problematyką inną niż zdarzeniowa historia polityczna. I w tej kwestii od lat niewiele się zmienia. W jaki więc sposób dr hab. Gawin ustaliła, że „historia polityki jest w odwrocie” i ustępuje miejsca domenom według niej „gorszym”, nie jestem w stanie zrozumieć. Każdy historyk zajmujący się historią najnowszą i znający środowisko naukowe oraz jego dorobek wie, że pani minister wymyśliła to całkowicie fikcyjne zagrożenie. Co więcej, udowodnienie tej nieprawdy jest banalnie proste, można to zrobić w kilkadziesiąt minut, ale jak wiemy, politycy nie potrzebują wiedzy i nie przejmują się tym, że zostaną przyłapani na zmyślaniu. Wiedza i prawda są wręcz niebezpieczne w swym zapiekłym uporze, kiedy nie chcą wspierać ich poglądów oraz wyobrażeń służących ich interesom, a wyborcy i tak nie będą ich rozliczali z wypowiedzianych kłamstw czy głupstw, lecz z redystrybucji pieniędzy i ostrości ideologicznej.        

Na marginesie tylko zauważę, że do nauki światowej (i wiedzy) więcej wnieśli Fernand Braudel, Jacques Le Goff, Michel Foucault, a z polskich historyków – Witold Kula czy Krzysztof Pomian, czyli naukowcy pracujący w paradygmatach, których pani minister jest „umiarkowanym wrogiem”, niż wszyscy razem wzięci autorzy książek o powiatowych urzędach bezpieczeństwa publicznego czy o sprawach obiektowych pod kryptonimem. Większy wpływ na zrozumienie przeszłości miała niemal całkowicie pomijająca politykę szkoła Annales niż kilkuset historyków sporządzających wytrwale wypisy ze źródeł na temat partii politycznych w powiatach II RP. Szkoda, że nikt pani minister Gawin tego nie powiedział.          

W dalszym ciągu swojej wypowiedzi pani minister wyraziła się krytycznie o poziomie Wydziału Teologicznego UKSW („dzisiaj student w Warszawie nie jest w stanie uzyskać właściwego wykształcenia [teologicznego] poprzez brak wydziału”). Chciałbym wierzyć, że jej wiedza jest tak rozległa, iż wie, co to jest „właściwe wykształcenie teologiczne”, tzn. czego student w Warszawie powinien się uczyć w ramach teologii, aby być odpowiednio w tym zakresie wyedukowanym. Pani minister ujawniła, że od lat działa na rzecz stworzenia wydziału teologicznego na Uniwersytecie Warszawskim.

Jak wspomniałem, wszystkie inne instytucje krytykowane są bez podawania nazw, dzięki czemu każdy może sobie wstawić własny podmiot, a nie ponosi się odpowiedzialności za insynuacje. Gawin przeczytała na „stronie jednego z ważniejszych instytutów w Warszawie, że nie wolno robić historii narodowej, tylko powinna się rozwijać historia regionów”. I szukaj teraz, polemisto, tego „ważnego instytutu” promującego małe ojczyzny i regionalizm kosztem narodu… Powiedziała o historykach żądających monopolu badań dla siebie i unikających krytyki, i domyślaj się, o kogo chodzi…

Ideologia

Charakterystyczną cechą wypowiedzi pani minister jest bardzo silne upolitycznienie, nie można go jednak traktować jako zarzutu, ponieważ autorka jest politykiem, próbuje więc wprowadzać normy ideologiczne do narracji o nauce i za ich pomocą interpretować sferę wiedzy oraz proces jej zdobywania. Przenoszenie metod partyjnych i ideologicznych do mechanizmów mających rządzić nauką niesie jednak ze sobą istotne konsekwencje.         

Determinanty ideologiczne rządzące sposobem myślenia minister Gawin to konserwatyzm (a przynajmniej taka jest jej deklaracja), specyficznie rozumiana wolność oraz kilka razy podkreślana niechęć do Zachodu.       

Konserwatyzm udało mi się odnaleźć w niechęci do zagranicznych nowinek, do Zachodu jako takiego (ponieważ stamtąd płyną rzeczone nowinki), w spiskowości świata, w oskarżeniach wobec tych, którzy mają inne zdanie niż pani minister i chcą odwoływać się do innych paradygmatów niż jedyny prawdziwy, czyli badanie polityki lub filozofia polityki, w instrumentalizacji humanistyki, która powinna działać w interesie państwa, oraz w pragnieniu stworzenia wydziału teologicznego na UW. Takie rozumienie myśli konserwatywnej nie jest niczym nowym. W Klubie Jagiellońskim takie zjawisko nazwano czerwoną prawicą[5]. Moim zdaniem te zasady bliższe są przedwojennemu Stronnictwu Narodowemu niż konserwatyzmowi.           

Minister Gawin wprost powiedziała, że dla własnych koncepcji podejścia do wolności można szukać przyjaciół „po drugiej stronie”, a nie tylko na prawicy. Wskazuje to od razu na zhierarchizowany, dychotomiczny czy nawet spolaryzowany świat kategorii politycznych, na jakie pani minister podzieliła sobie ludzi w nauce. Jest prawica, czyli „nasi”, oraz „druga strona”, czyli zapewne wszyscy inni, jest wreszcie kategoria najniższego, w zasadzie już trzeciego sortu (to pojęcie wprowadzone przez bliską pani Gawin opcję polityczną), czyli ci, którzy są prowadzeni na pasku Zachodu i nie chcą wolności badań. W mojej opinii dzielenie naukowców pod względem ideologicznym ilustruje kompletny brak rozumienia środowiska naukowego i nierespektowanie apolityczności nauki. Okazało się, że Magdalena Gawin jest ministrem prawicowej kultury i wyznaje prawicowość lub lewicowość literaturoznawstwa czy historii. Peerelowskie myślenie w pełnej krasie, tyle że à rebours.         

Przejdźmy teraz do niechęci do Zachodu. Zdaniem minister Gawin zagrożenie dla polskich uczelni stanowią z jednej strony płynące stamtąd „modele, które poddajemy krytyce”, z drugiej – pozostałości systemu komunistycznego, co w Polsce skutkuje tym, że „model uczelni nie jest udrożniony”. Niestety nie wiem, czym jest „udrożniony model uczelni”, i słuchacze omawianego przemówienia też się tego nie dowiedzieli. W znanej mi literaturze na temat uniwersytetów takie pojęcie w zastosowanym przez panią minister kontekście nie występuje. Możliwe jednak, że został tu zastosowany jakiś potężny skrót myślowy i model nauki został pomylony z drogą kariery naukowej, a wówczas przywołany „udrożniony model uczelni” stałby się „tylko” błędem logicznym i językowym w kontekście wypowiedzi. W przeciwnym razie jest kompletnie niezrozumiały. Jak już wspomniałem, komentowane wystąpienie potwierdza znaną nam z ostatnich lat, krzewioną przez czynniki oficjalne niechęć do złego Zachodu (tym razem: Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Londyn), ale moją uwagę zwróciło też powtarzające się milczenie na temat „wschodniego modelu uniwersyteckiego”, co po wysłuchaniu słów pani minister do końca przestaje dziwić.          

Kolejna kwestia – promowanie publikacji wtórnych i mało wartościowych jako skutek reformy z 2010 r. Czy naprawdę do reformy minister Barbary Kudryckiej polska humanistyka była Skarbnicą Wiedzy? Słynne „kudryki” ani niczego nie zepsuły, ani nie naprawiły. Ci, którzy dotąd nic nie robili, zostali zmuszeni do publikowania czegokolwiek i pomnażali istniejącą już makulaturę. Ale już mówienie, że te „małowartościowe i wtórne rzeczy wpisują się w politykę centrum silniejszych”, to zideologizowane stwierdzenie spiskologiczne, niemające pokrycia w rzeczywistości. O produkcji tekstów uznawanych za naukowe mówi się od dawna. Nie ma to nic wspólnego z jakąś koncepcją tajemnych „centrów silniejszych” (w innym miejscu nazywanych przez minister Gawin „centrami zachodnimi”), które „przy pomocy grantów” celowo niszczą polską naukę, narzucając jej tematykę: „kolonializmu, postkolonializmu, dyskursów mniejszościowych, w tym gender” (w tym wypadku wielce pouczająca jest lektura tekstu Przeciw kosmopolityzmowi w sztuce autorstwa innego wiceministra kultury, Włodzimierza Sokorskiego[6], analogii w tym sposobie myślenia co nie miara). To skutek postępującej w XX w. demokratyzacji i umasowienia społeczeństwa (i tu pełna zgodna z wypowiedzią prowadzącego panel Ryszarda Legutki) oraz bezkarności za nieuczciwość, a nie spisku przeciwko Polsce, jak chce tego pani minister. Zresztą wyrażone przez nią oskarżenie nie pojawiło się ostatnio. W PRL zamiast „centra silniejsze” używano sformułowania „określone koła na Zachodzie” albo wprost mówiono o „imperialistach amerykańskich i rewizjonistach zachodnioniemieckich”. Również jeśli chodzi o cele „zagranicznych ośrodków”, to minister Gawin porozumiałaby się z podobnie myślącymi poprzednikami broniącymi klasy robotniczej i wolności nauki w PRL. Ale nawet wówczas nawiązania na przykład do annalistów nie były tępione tak otwarcie, jak robi to dzisiaj przedstawicielka rządu.       

Według Gawin w Polsce widoczne są „próby nacisków, żeby nie zajmować się pewnymi obszarami badań. […] próby zmonopolizowania badań do bardzo konkretnych środowisk, które [chcą monopolu na badania] i chcą postawić się poza krytyką”. A to ma sprawiać, że „wolności badań na uniwersytetach jest po prostu mniej”. Szanowna pani minister Magdaleno Gawin! Które środowiska historyków najnowszych na uniwersytetach żądają dla siebie monopolu na badania? Zastanawiam się również, ilu historyków w Polsce otrzymuje te niebezpieczne granty z zagranicy (podpowiem, Putin nazywa takich „agentami Zachodu”). Jeden na 200–300? I to wystarczy, żeby zniszczyć polską historiografię i literaturoznawstwo? Niestety, wypowiedź ta pozostaje w tej samej stylistyce – bez nazwisk, tytułów książek czy przykładów, opinia wyrażona została w insynuacyjny sposób, ale za to mocno.          

Mogłoby się wydawać, że z kolejnym zdaniem pani minister należy się zgodzić. Mówi ona, iż trzeba „zagwarantować wolność słowa i wolność badań, która rozbije zmonopolizowane wąskie środowiska, które bronią swoich tematów zaciekle”. Skutkiem odpowiednich działań ma być zatem „osłabienie ataku kulturowego” na Polskę. Ten fragment wypowiedzi umieściłem w sferze ideologii, ponieważ ponownie mamy do czynienia z mantrą znaną historykom z czasów PRL. Żanna Kormanowa z wielką atencją wypowiadała się o wolności słowa, „prawdziwym obiektywizmie”, dążeniu do prawdy, ale natychmiast precyzowała, komu ona może służyć, a które środowiska zaciekle broniące swoich pozycji powinny zostać wyeliminowane[7]. Widząc, co Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego robiło i robi z wolnością słowa w ostatnich latach, uważam, że mamy do czynienia ze specyficzną jej koncepcją. Ma ona dotyczyć konkretnych poglądów wspieranych funduszami i punktami oraz dyskryminacji i eliminacji dyskursów, których władza nie akceptuje. Mówiąc w skrócie: wolność – tak, ale tylko dla naszych poglądów, ponieważ wszystkie inne są fałszywe albo szkodliwe. To fundamentalizm.          

O tym, jak głęboko interioryzowane są opinie pani minister, niech świadczy fakt, że zaczęła ona swoją wypowiedź od pozytywnego stwierdzenia na temat autoteliczności humanistyki („literatura powinna służyć studiowaniu literatury, historia historii, i nie może być instrumentalizowana”), by po kilkunastu minutach własnej argumentacji przekonać samą siebie do zmiany opinii na ten temat i zakończyć apelem o państwową ingerencję w autonomię uczelni i robienie badań „dla dobra państwa”, czyli instrumentalizowanie tejże humanistyki, tak by służyła państwu. Moim zdaniem jest to kwintesencja całej wypowiedzi dr hab. Magdaleny Gawin. Nie otrzymaliśmy skonceptualizowanego zarysu problemu, lecz wymyśloną na poczekaniu intencję polityczną, wspartą ideologią i kilkoma niezbyt odkrywczymi, znanymi od dawna i przez nikogo niepodważanymi oczywistościami, kilkoma tezami wykluczającymi się nawzajem oraz kilkoma nieprawdziwymi danymi. Zastanawiać może cel.

Metody           

Przejdźmy do metod, jakimi pani minister chce przeprowadzić zmiany w humanistyce. Gawin zaczyna od przedstawienia przeszłości: „Jeśli chcemy przypuścić jakąś brutalną inżynierię społeczną, bardzo często zaczynamy od uniwersytetu, dlatego że uniwersytety dają autorytet nauki”. Zdaniem minister kwestie segregacji rasowej (oraz eugeniki, higieny rasowej), zanim stały się polityką państwa, zostały w XX w. „przepuszczone przez uniwersytety, co dało jej sankcję autorytetu obiektywizmu”. Można by założyć, że jest to jedynie opis zjawiska z przeszłości. Niestety, następne zdanie miało już znaczenie projektujące, co może sugerować, że ze wspomnianych „brutalnych inżynierii społecznych” pani minister wyciągnęła wnioski w odniesieniu do własnej koncepcji. Mówi bowiem: „Uniwersytety są ważne dla prowadzenia polityki, ich wpływ jest opóźniony i daje efekt po kilkunastu, czasami kilkudziesięciu latach […]”. Następne zdanie, jakie wygłosiła pani minister, było już całkiem pozytywne, wskazujące konieczność projektowania własnej, ideologicznej polityki uniwersyteckiej, co przyniesie efekty właśnie dopiero za kilkadziesiąt lat. Konstrukcja tego fragmentu, tzn. wypowiedzenie trzech kolejnych myśli, uwypukla zawartą w nim koherentność: kiedyś na uniwersytetach dowodzono rasizmu i konieczności eugeniki, w latach dziewięćdziesiątych XX w. weszły kolejne idee, które dzisiaj owocują strasznymi studiami genderowymi czy hispanistycznymi (!) (to z wypowiedzi innego dyskutanta, Zbigniewa Janowskiego), a obecna władza musi dzisiaj „przepuszczać przez uniwersytety” (że odwołam się do użytego sformułowania) własne pomysły, co przyniesie skutki za 20 lat. Ten fragment ma też wątek komiczny, ponieważ dwa wcześniejsze zjawiska – eugenika i gender – zostały przez nią uznane za nienaukowe, sztuczne, ale nie przeszkodziło to, by wykorzystać tę samą drogę, którą one przeszły do własnych celów. Z pewną dozą życzliwości należałoby uznać, że to niefortunna zbitka i zwykła gafa, a bez życzliwości – że pani minister dość nisko ceni wartość własnego eksperymentu, skoro chce go „przepuszczać” przez uczelnie, by za jakiś czas został on usankcjonowany jako „naukowy”.         

Podstawową metodą działania w domenie nauki – na jaką zwróciła uwagę minister Gawin – ma być ingerencja ze strony państwa: „Polityka państwa powinna inspirować badaczy do podejmowania tematów nawet bardzo trudnych […], ale w Polsce mamy do czynienia z zaniechaniem badań”. W walce o wolność wypowiedzi skrytykowane zostało ponoć zbyt radykalne odejście od peerelowskiego etatyzmu i ówczesnej ingerencji w badania oraz zachłyśniecie się po 1989 r. jej brakiem. Minister wskazała, które modele dociekań naukowych powinny być promowane, a które należy wygaszać poprzez krytykę, niższą punktację, zapewne mniejsze dotacje (co notabene już się dzieje), a nawet sterowanie doborem źródeł historycznych. Zapewne to dopiero początek. Przypomina to pomysł na socrealizm, który – jak głoszono – też miał być jedynym przejawem prawdziwej wolności. „[M]ożemy położyć nacisk [na to], że prace, które powstają na podstawie źródeł pierwotnych, czyli dokumentacji archiwalnej wytworzonej w latach wojny i po wojnie, jeśli będzie to punktowane więcej, to sądzę, że się skończy przepisywanie od siebie nawzajem artykułów […]. Musimy premiować pewne badania, bez względu na to, czy są one dobrze przyjęte w Waszyngtonie, w Nowym Jorku, w Londynie czy w Paryżu, również osiągniemy wiele”. Autorski, można się domyślić, że prywatny, choć zupełnie pozanaukowy, wybór „lepszych” źródeł, jak już wspomniałem, byłby kompromitujący dla naukowca, choć nie dla polityka. Zastanawiam się nad mechanizmem jego wprowadzenia. Należałoby powołać sieć komisji, które przeczesywałyby przypisy w poszukiwaniu źródeł archiwalnych. Mogłyby się one składać z przyuczonych „komisarzy ludowych” lub „narodowych” (a z rosyjska wystarczy narodnych; każdy zrozumie, jak chce), ewentualnie z doraźnych trójek partyjnych, choć zapewne byłaby to kolejna kompetencja pionu w IPN. Oczywiście ustawowo należałoby zadekretować liczbę bądź procent dopuszczalnych przypisów pozaarchiwalnych. Równie nieoryginalne jest kolejne zdanie o „premiowaniu pewnych badań”, bo to oznacza, że wrócilibyśmy do czasów PRL i prowadzenia badań na zamówienie partii rządzącej. Oczywiście nietrudno się domyślić, że ich pożądane rezultaty byłyby zapewne wcześniej wskazywane, ale to przecież dzieje się już obecnie, choć na razie w niewielkiej skali. Już dzisiaj spółki skarbu państwa przyznają dziesiątki tysięcy złotych czasopismom i książkom „swoich historyków”.           

Jako historyk zajmujący się Polską Ludową rozpoznaję ten projekt. Przypomina to trochę punkty przyznawane za pochodzenie czy za działalność polityczną np. w ZMP. To fatalny wybór, tym bardziej gdy ukrywa się go pod hasłami wolności i wolności badań. Nic bowiem nie przykryje ręcznego sterowania nauką rodem z PRL. Nawet zmiana nazwy „Wydział Historii Partii” na „Wydział Narodowej Historii Narodu”. Zaklinanie rzeczywistości jest zjawiskiem bodaj najdłuższego trwania, ale jego efekty zawsze po pewnym czasie są rozpoznawalne.

Podsumowanie           

Podsumowanie należałoby zacząć od tego, że przychodząc na spotkania, szczególnie o takich aspiracjach, a w dodatku nagrywane i upubliczniane, warto byłoby się wcześniej przygotować. W przeciwnym razie można się skompromitować, co umknie uwadze jedynie osobom z własnego kręgu politycznego. Brak przygotowania może wynikać z opartego na próżności przekonania o własnej wybitności (choć jeśli jest ona założeniem błędnym, należy liczyć się ze wstydem, ale tylko wtedy, gdy się go odczuwa) bądź z braku czasu. Ten ostatni niedostatek jest z kolei wynikiem albo wielu zajęć i aktywności, albo zbyt późnego nabycia wiedzy o własnym występie. Nie wiem, co zaistniało w wypadku prezentacji wiceminister Magdaleny Gawin, ale tego, że było ono merytorycznie nieprzygotowane, nie jest w stanie przykryć żadna manipulacja narracyjna czy rzeczowa najbardziej oddanych pani minister historyków. Nieprzygotowanie się na taką, bądź co bądź dużą i publiczną, imprezę to okazanie braku szacunku dla interlokutorów oraz słuchaczy, głównie tych, którzy pojawili się na miejscu, ponieważ innych nikt do wysłuchania wypowiedzi nie zmuszał, sami więc są sobie winni.          

Pani Gawin chce modelować politykę naukową 38-milionowego państwa na podstawie kilku prywatnych obserwacji. Była w archiwum, w którym spotkała kilku Amerykanów i Niemców, uznała więc, że polscy historycy nie chodzą do archiwów (a wystarczyłoby wziąć jakąkolwiek książkę historyczną do ręki i zajrzeć do przypisów); nie lubi wspomnień i listów jako źródeł historycznych, uznała więc, że są one mniej wartościowe niż archiwalia (ale naturalnie tylko te, które znajdują się w archiwach; a wystarczyłby przedlicencjacki kurs na temat źródeł); interesuje się polityką, uznała więc, że historia polityczna jest dobra, a wszystkie inne (społeczna, kulturowa, antropologiczna, nawet architektury i pociągów) – złe; jej opcja polityczna nie lubi Zachodu, toteż i ona wielokrotnie poddała go krytyce; uznała, że jakaś grupka prowadzi badania czasów wojny na zamówienie zagranicy, twierdzi więc, że nie ma wolności badań na uczelniach; w swojej wypowiedzi była w stanie odwołać się tylko do swoich dwóch książek (i trzeciej – kolegi) oraz trzech czasopism (z czego w dwóch publikowała), i na tej podstawie wyciągnęła wnioski na temat kondycji nauki w ostatnich 30 latach; w Warszawie zna tylko UW, na którym nie ma Wydziału Teologicznego, oraz zespół zajmujący się Janem Kochanowskim w IBL PAN, i to stało się podstawą wyciągnięcia wniosków o braku wydziałów teologicznych w Warszawie oraz na temat dramatu polskiej humanistyki i złego Zachodu, który ogranicza wolność Polaków. To wszystko wpływa i pokazuje straszliwe uproszczenie świata postrzeganego i rozumianego przez minister Magdalenę Gawin. W polityce, co nie zaskakuje, to wystarczy, żeby pełnić funkcje ministerialne, w nauce z pewnością nie, ale w polityce naukowej kończy się tragedią. Natychmiast przypomniał mi się przypadek z PRL: w jaki sposób decydowano o tym, które modele ubiorów mogą wejść do masowej produkcji? – na zamknięte pokazy przychodziły żony aparatczyków partyjnych i komentowały: „nie, w tej sukience źle bym wyglądała”, co uniemożliwiało rozpoczęcie produkcji danego fasonu czy stroju. Aż chciałoby się powiedzieć: „PRL wiecznie żywy”. Wąskie spojrzenie oparte na kilku prywatnych doświadczeniach nie może być podstawą do wyciągania wniosków. Ale… w zasadzie, dlaczego nie może, kto władzy zabroni? 1,9 mln dla Golec uOrkiestry, 0,5 mln dla Bayer Full, 0,5 mln dla innej gwiazdy disco polo i 0,7 mln dla Filharmonia Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Kto władzy zabroni? Przecież to jej pieniądze, a przynajmniej tak oficjalnie przekonują jej przedstawiciele.          

Pamiętam swoje zdumienie, kiedy jeden z historyków, który nigdy (!) nie napisał nawet jednego zdania o szkolnictwie wyższym ani nigdy na ten temat się nie wypowiadał (ponieważ ta problematyka była i jest poza obszarem jego zainteresowań), został doradcą wojewody do spraw szkolnictwa wyższego. Nie matura, lecz chęć szczera… Kolejny dowód, że żyjemy w czasach restauracji. Pani minister zarzuciła historykom wtórność ich prac, ale niestety to, co mówiła, jest niezwykle wtórne, wielokrotnie już opisane albo po prostu nieprzemyślane czy wręcz nieprawdziwe. Jakie są konsekwencje takiej postawy, widać po działaniach różnych ministerstw, w tym w osiągnięciach Ministerstwa Kultury.         

Oddając się ideologicznemu zapałowi walki z gender, historią społeczną i Zachodem, minister Gawin nie zwróciła uwagi na realne problemy historiografii: pisanie nieuczciwych recenzji prac na stopień i tytuł, wskutek czego multiplikuje się niski poziom i do środowiska wchodzą klony nieuczciwych naukowców, brak krytyki źródła, a nawet wiedzy na temat jej reguł, świadome pomijanie źródeł, by wnioski mogły odpowiadać odgórnym założeniom, ignorowanie nieakceptowanych zjawisk społecznych i kulturowych (choć to akurat według pani minister jest pozytywne i przez takie pomijanie badania będą ponoć „oddawały wszystkie barwy przeszłości”), wytwarzanie fikcyjnej rzeczywistości na podstawie infantylnych wyobrażeń, lekceważenie zasad klasycznej logiki, świadome wykluczanie interpretacji i pytań badawczych, które nie pasują do obrazu ustalonego w polityce historycznej, trywializację przeszłości, w związku z czym staje się ona prosta, łatwa i zrozumiała dla nieoperujących warsztatem naukowym hobbystów, którzy zaplątali się do świata nauki i trwają dzięki układom towarzyskim albo realizacji zamówień politycznych, mylenie historii z polityką historyczną itd. To wszystko nie pojawiło się w wypowiedzi wiceminister Magdaleny Gawin. Najważniejsze, żeby nie było gender i zagranicznych grantów przyznawanych historykom spiskującym przeciwko Polsce. Jednak brak zrozumienia przyczyn stanu rzeczy nie pozwoli na polepszenie sytuacji. Można stworzyć system sztucznych zachęt niczym w PRL, ale z czasem doprowadzi on do jeszcze większych patologii. Zresztą już nimi skutkuje.          

Powyższe ustalenia wywołują jeden, natychmiast narzucający się wniosek: po osiągnięciach w sferze sądownictwa, w kulturze, w niezależności mediów (vide paski w niektórych TV) przyszła kolej na uczelnie; zapowiadana „reforma humanistyki” ma prowadzić do interwencji państwa (czytaj: decydentów, czyli partii rządzącej) w historię najnowszą i literaturoznawstwo, tak by wnioski wypływające z badań były zgodne z jego interesem, do wyeliminowania „zagranicznych nowinek”, do przeciwdziałania badaniom historyków niepokornych oraz do przejęcia władzy na niechcących się podporządkować uczelniach. To kolejne instytucje, które mają stracić niezależność.

Jako historyka zawsze zdumiewa mnie, że osoby po studiach historycznych nie mają świadomości, iż głoszone przez nie opinie, ich wypowiedzi i zachowania w przyszłości będą opisywane, a ich nazwiska będą przywoływane i porównywane z innymi z przeszłości. Tak jak dzisiaj piszemy o poziomie merytorycznym i propagandzie TVP za Macieja Szczepańskiego czy w stanie wojennym, tak kiedyś będzie można porównać tamte metody z postępowaniem ich kontynuatorów i restauratorów. Przekonywanie, że wolność ma polegać na odgórnym, państwowym promowaniu własnych poglądów i strukturalnym ograniczaniu innych, pojawia się w dziejach od wieków i sztafeta ludzi, których te poglądy łączą, jest oczywista. Bez względu na to, jakie wartości oficjalnie przywołują i ile razy powtórzą słowo „prawda”. Wydaje im się, że wystarczy odwołać się do racjonalizacji, że w trudnych czasach wielkich przemian błędy i wypaczenia zdarzają się, a przecież cel jest szczytny. Zawsze znajdzie się ktoś, kto z powodów ideowych wygłosi Zagadnienia partyjności w nauce historycznej.

Na koniec przytoczę dwa zdania z refleksji Marka Kornata na temat wypowiedzi pani minister: „Nie zrozumiem nigdy, co jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na których się zna. W przypadku wystąpienia, o którym tu mowa, mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu rzeczy”. Mam zupełnie odmienne zdanie na temat definicji kompetencji i realizmu. Ale powtórzę – kto władzy zabroni? Oczywiście wyłącznie dla dobra Ojczyzny, nauki, klasy robotniczej, narodu, ludu, suwerena, rewolucji, państwa i zawsze – w obronie wolności.


[1] T.M. Płużański, B. Sławińska, Żołnierze Wyklęci. Niezłomni bohaterowie nienazwanego powstania, Warszawa 2017, s. 13, 112, 114, 133, 198, 220, 358, 381, 401, 406.

[2] Por. M. Mazur, Propagandowy obraz świata. Polityczne kampanie prasowe w latach 1956–1980, Warszawa 2003, s. 241.

[3] Idem, Problemy i patologie historiografii najnowszej, w: Klio na wolności. Historiografia dziejów najnowszych w Polsce po 1989 r., red. M. Kruszyński, S. Łukasiewicz, M. Mazur, S. Poleszak, P. Witek, Lublin 2016, s. 130.

[4] Na marginesie dodam, że właśnie naukowcy zaczęli wysyłać do ministra Przemysława Czarnka autodonosy, wyznając, że uczą na uczelniach bądź zajmują się gender studies i promują równość ludzi oraz prawa człowieka.

[5] P. Musiałek, Kaczyński i Morawiecki? Lepszej prawicy nie będzie, https://klubjagiellonski.pl/2020/10/07/kaczynski-i-morawiecki-lepszej-prawicy-nie-bedzie/ (dostęp 15.11.2020). Por. Redakcja, Flis: „Kaczyzm” osłabia PiS, zaś poczucie wyższości – PO, http://wiez.com.pl/2020/07/21/flis-kaczyzm-oslabia-pis-zas-poczucie-wyzszosci-po/ (dostęp 15.11.2020).

[6] W. Sokorski, Sztuka w walce o socjalizm, Warszawa 1950, s. 155–165.

[7] Por. R. Stobiecki, Historiografia w PRL. Ani dobra, ani mądra, ani piękna… ale skomplikowana, Warszawa 2007, s. 268.


Korekta językowa: Beata Bińko




Biedny Kochanowski

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

GRZEGORZ MARZEC

Instytut Badań Literackich, Polska Akademia Nauk

Biedny Kochanowski

Instytut Badań
Literackich PAN powinien się chyba cieszyć ze wzmożonego zainteresowania, jakie
towarzyszy edycji krytycznej pism Jana Kochanowskiego. Szkoda jednak, że tego
zainteresowania Kochanowski nie zawdzięcza swojej randze literackiej i roli w
rozwoju nowoczesnej polszczyzny, poeta jest tu bowiem jedynie narzędziem do
zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Jako zastępca dyrektora
IBL PAN ds. naukowych chciałbym odnieść się do tych uwag i uporządkować fakty.

Bohaterem swoich tekstów uczynił Kochanowskiego, a także sam instytut profesor Wojciech Wrzosek w artykule Gdzie tu skandal?, ale też, raczej pobocznie, w polemice z profesorem Markiem Kornatem pt. Nie czas na gesty kurtuazji. Trochę, przyznam, dziwi ta gorąca potrzeba objaśniania, że zespół przygotowujący wydanie sejmowe dzieł Kochanowskiego nie został zlikwidowany i że wydanie to niebawem ukaże się w całości, w głównej mierze dzięki grantom NPRH, ponieważ w portalu ohistorie.eu informował o tym już wcześniej dyrektor IBL PAN profesor Mikołaj Sokołowski w swojej Pochwale humanistyki policentrycznej. Być może profesor Wrzosek tekstu tego nie czytał lub nie doczytał, co potwierdzałoby krytykowaną przezeń tezę profesora Kornata, że zajęliśmy się dyskusją zastępczą, która w gorączce polityzacji przesłania nam to, co istotne.

Zacznę więc od garści informacji. Instytut Badań
Literackich zdecydował w ostatniej dekadzie o reaktywowaniu niedokończonej
edycji dzieł wszystkich Kochanowskiego, rozpoczętej uchwałą sejmu z roku 1978. Z
różnych względów wydanie to zostało wstrzymane po wydaniu zaledwie kilku tomów.
Gdybyśmy decyzji o wznowieniu nie podjęli, Kochanowski nadal po blisko 500
latach nie miałby wydania swoich dzieł. To tak, jakby w krajach anglojęzycznych
nie było Szekspira.

Finansowanie, obejmujące zarówno wznowienie wydanych
już tomów, w identycznej szacie graficznej, jak i opracowanie i wydanie tomów
kolejnych, uzyskaliśmy dzięki dwóm grantom NPRH. Pierwszy z nich, realizowany w
okresie 11 września 2013 – 10 marca 2019 (umowa nr ODW-0005/NPRH2/H11/81/2013,
nr rejestracyjny projektu 11H 12 0111 81), uzyskał finansowanie w wysokości
2 200 000 PLN. Proszę jednak zauważyć, że we wniosku wystąpiliśmy o 8 656 350
PLN, a zatem otrzymaliśmy jedynie 25% wnioskowanej kwoty. W tym sensie słuszna
była uwaga pani minister Gawin, że Kochanowski nie uzyskał finansowania na
poziomie koniecznym do realizacji zadania. Z tego powodu, by w ogóle edycję
dokończyć, niezbędny stał się drugi wniosek, na część projektu realizowaną w
okresie 14 grudnia 2018 – 13 grudnia 2023 (umowa nr 0246/NPRH7/H11/86/2018, nr
rejestracyjny projektu 11H 18 0246 86). Tym razem uzyskaliśmy
1 790 520 PLN, a zatem sumarycznie obie kwoty stanowią niecałą połowę
pierwotnie wnioskowanej sumy, przez co, nawiasem mówiąc, zespół redakcyjny
zmuszony był do przeprowadzenia znaczących cięć budżetowych. Natomiast
niepopartą żadnymi dowodami uwagę profesora Wrzoska, że mieliśmy tu do
czynienia z „pseudokonkursem” albo że instytut pieniądze na Kochanowskiego
traktuje jako „stałą dotację”, pozostawiam już do oceny samym czytelnikom.

W obu przypadkach kierownikiem grantu był i nadal jest
profesor Andrzej Dąbrówka. Trudno powiedzieć, skąd w tekście profesora Wrzoska
jako kierownik grantu pojawia się profesor Jacek Kopciński, który jako badacz zajmuje
się dramatem współczesnym; być może dlatego, że ma własny grant NPRH,
bynajmniej niepoświęcony Kochanowskiemu. To, na co szczególnie jednak chciałbym
zwrócić uwagę, to fakt, że edycja dzieł Kochanowskiego, choć koordynowana przez
IBL, jest przedsięwzięciem ogólnopolskim,
którego wykonanie nie byłoby możliwe bez udziału badaczy z różnych krajowych
ośrodków uniwersyteckich, w tym bez ważnego udziału pracowników UAM (informacja
specjalnie dla profesora Wrzoska). W pierwszej części projektu mieliśmy 51
wykonawców, z czego 43 spoza instytutu; w drugiej, która ciągle trwa, na 9
wykonawców merytorycznych aż 7 jest spoza IBL; liczbę właściwych wykonawców
projektu będzie można przedstawić dopiero po zakończeniu grantu, ale z
pewnością proporcje będą podobne. Instytut Badań Literackich od lat z
powodzeniem współpracuje z uniwersytetami, poczytując sobie tę współpracę za
zaszczyt, a jednocześnie za rzecz przynoszącą korzyść wszystkim instytucjom
biorącym udział w projektach, na różnych zresztą poziomach. Podobnie jest w
przypadku innych realizowanych w instytucie grantów edytorskich, np. Biblioteki
Pisarzy Polskiego Oświecenia i Biblioteki Pisarzy Staropolskich, czy uzyskanego
nie tak dawno grantu na opracowanie dzieł zebranych Elizy Orzeszkowej. Przekonanie,
że instytut byłby w stanie samodzielnie zrealizować tak wielkie projekty
naukowe i edytorskie, bez należytego udziału i wsparcia specjalistów z całego
kraju, byłoby z naszej strony niewybaczalną megalomanią.

Biedny ten Kochanowski, i nie dlatego nawet, że ciągle
na to całościowe wydanie czeka, ale dlatego że jego finansowanie dyskredytuje
się, jak robi to profesor Wrzosek, jako niezwiązane z nauką i procedurami
naukowymi. Mnie osobiście nie przeszkadzałoby, gdyby finansowanie to pochodziło
z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet innych źródeł, nie
ulega jednak wątpliwości, że NPRH, który jest programem bardzo potrzebnym, co
więcej – w moim przekonaniu powinien być rozwijany, powstał m.in. z tego
względu, by takie inicjatywy jak Kochanowski, rzecz jasna po przeprowadzeniu
stosownej procedury konkursowej, wspierać. To, że w NPRH istnieje moduł „Dziedzictwo
narodowe”, uważam zresztą za mocną stronę NPRH, a nie słabość. Takich rzeczy
NCN raczej nie sfinansuje.

Wszelako sugerowanie, że wydanie dzieł Kochanowskiego
to jedynie coś w rodzaju upowszechniania dziedzictwa i kultury, dalekiego od
procedur naukowych, budzi mój wewnętrzny sprzeciw, w którym, jak wierzę, nie
będę osamotniony. Nowoczesne edytorstwo jest jednocześnie teorią i praktyką
naukową, mającą zarówno rozległy stan badań, jak i liczne metodologie.
Jednocześnie badania krytyczne, krytyka tekstu czy tak zwane badania genetyczne
należą do najlepiej rozwijających się obecnie teorii badawczych. Przypomnę
tylko, że w XX wieku jednym z fundamentalnych pytań, na które do dziś udziela
się różnych odpowiedzi, a które determinuje sposób podejścia do danego
materiału, jest pytanie: czym albo co to jest tekst? Każdy profesjonalny edytor
musi w rezultacie dysponować nie tylko rozległą wiedzą historyczno-kulturową
(np. o czasach Kochanowskiego), ale też uczestniczyć w naukowej debacie z
pogranicza tych różnych dziedzin tekstologicznych, tak jak profesor Dąbrówka jest
zarówno znakomitym specjalistą w zakresie literatury średniowiecza i renesansu,
jak i m.in. znawcą niemieckiego konstruktywizmu, a przede wszystkim twórcą
konstruktywistycznej teorii cywilizacji przednowoczesnej, choć, o ile mi
wiadomo, nie narzuca on zespołowi badawczemu swojego stanowiska
tekstologicznego i myśli o sobie, pewnie zbyt skromnie, jedynie jako
koordynatorze całego przedsięwzięcia.

Żeby więc ukończyć aktualne w danym czasie wydanie
krytyczne czyichś dzieł, trzeba wpierw odpowiedzieć na aktualne pytania
naukowe. Jestem przekonany, że nikt dzisiaj nie wydałby dzieł Juliusza
Słowackiego w taki sposób, w jaki zrobił to w swojej fundamentalnej przecież edycji
Juliusz Kleiner, co w szczególności odnosi się do rękopisów tekstów niewydanych
za życia poety, będących raczej szkicami czy projektami tekstów, które zdaniem
dzisiejszych badaczy uzyskały u Kleinera postać, jakiej nie mógł pomyśleć sam
Słowacki. Do tego dochodzi rozwijająca się dziedzina humanistyki cyfrowej,
mocno obecna również w IBL, gdzie mamy Centrum Humanistyki Cyfrowej, która
wprowadza do edytorstwa zupełnie nowe konteksty i dylematy teoretyczne, a także
nowe możliwości, bo przecież nie chodzi w humanistyce cyfrowej o to, by w Internecie
umieścić plik pdf zrobiony na podstawie papierowego wydania tekstu. Wreszcie
samo wydanie sejmowe Kochanowskiego, będące częścią Biblioteki Pisarzów
Polskich, rodzi specyficzne problemy edytorstwa naukowego, ponieważ jest silnie
oparte na materialnym konkrecie, jakim są starodruki i rękopisy, reprodukowane
w każdym tomie w postaci fototypii, dzięki czemu każdy czytelnik, a w
szczególności kontestator naukowości edytorstwa naukowego może na własne oczy
dostrzec różnicę między skanowaniem i prostym upowszechnianiem a opracowaniem o
charakterze naukowym, tak by nieczytelny rękopis lub starodruk gotykiem móc
odczytać, a co dopiero zrozumieć. Chyba że krytycy edytorstwa, odsyłający
Kochanowskiego z Biblioteki Pisarzów do gminnego bibliobusu, są tak pojętni, że
nierozstrzygnięte nieraz polemiki między filologami o ścisłe znaczenie pewnych wyrażeń
czy zwrotów uważają za bezsens, bo wiedzą wszystko. To, że profesor Wrzosek
faktów tych nie zauważa, rozumiem w każdym razie i w pełni życzliwie jako
przejaw jego braku rozeznania w edytorstwie naukowym (którym i ja się nie
param), nie zaś jako przejaw złej woli, której nie śmiałbym nawet zakładać, a
która byłaby np. nakierowana na to, by NPRH finansował jedynie granty
historyczne, do tego naukowe w bardzo wąskim sensie, natomiast pozostali, np. literaturoznawcy,
powinni szukać szczęścia gdzie indziej, choćby w MKiDN.

Zresztą edytorstwo źródeł historycznych, a więc na
polu profesora Wrzoska, jest również zajęciem naukowym, nie zaś popularyzacją. Nikt
nie spodziewa się, że wydania łacińskojęzycznych pomników dziejowych w rodzaju
„Monumenta Poloniae Historica” trafią pod strzechy i do domów kultury. One mają
trafić na warsztat naukowców, aby dopiero po zdobyciu jak najlepszej wiedzy o
treści źródła tworzyli jego interpretacje i wykorzystywali ją w swoich opracowaniach, w tym podręcznikach szkolnych. Wielu historyków
poświęciło życie takiej pracy, że wspomnę o Brygidzie Kürbis, o której
pamiętają uczniowie z Poznania, organizując seminaria jej imienia.

Mówienie, że edycje krytyczne czyichś pism przynależą
bardziej do sfery kultury niż nauki, to zarazem argument nader popularny, ale słyszany
głównie albo ze strony laików, albo niektórych przedstawicieli nauk
niehumanistycznych. W ustach humanisty staje się bronią obosieczną. Mógłbym tu
podać cały łańcuszek nazwisk przedstawicieli nauk technicznych i ścisłych,
którzy uważają, że cała humanistyka to właśnie kultura (nie „science” w
rozumieniu anglosaskim). Że zatem jej naukowość jest naukowością pozorną, jej
metodologie są pozornie metodologiczne, a jej problemy są pozornie sproblematyzowane.
Że należałoby więc nie tylko literaturoznawstwo (nadużywające członu
„znawstwo”), ale CAŁĄ humanistykę przenieść do departamentu kultury, w tym
teorię i metodologię historii, uprawiane przez profesora Wrzoska, które z tego
punktu widzenia są tylko teoretycznie teoretyczne i teoretycznie metodyczne.

Ale to już zostawiam na boku, trzymając mocno kciuki,
by nie tylko pod naukową strzechę trafiły już niebawem gotowe dzieła Jana z
Czarnolasu.


Korekta językowa: Beata Bińko




Nie czas na gesty kurtuazji

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Nie czas na gesty kurtuazji

(na marginesie opinii profesora Marka Kornata o dyskusji wokół wystąpienia profesor Magdaleny Gawin…)

Po wypowiedziach pań profesorek Anny Wolff-Pawęskiej, Anny Zielińskiej i kolegów profesorów, którzy – moim zdaniem – krytycznie, ale i nieprzyzwoicie kurtuazyjnie odnieśli się do wypowiedzi wiceminister dr hab. Magdaleny Gawin, dołączył profesor Marek Kornat, określając opinie krytyczne wobec jej wystąpienia jako niesprawiedliwe, a nawet zdumiewające. Nie dowiadujemy się, niestety, co profesora zdumiewa.

Deklaracje Kornata

Oto kilka deklaracji,
które wyrażają jego stosunek do wypowiedzi Magdaleny Gawin i jej krytyków:

mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu
rzeczy
– diagnozuje wypowiedź minister Gawin,

byłoby doprawdy trudno nie podpisać się pod znaczną większością tez
wygłoszonych przez Magdalenę Gawin
,

niestety dało ono asumpt tylko do dyskusji, ale raczej zastępczej
konkluduje Kornat,

większość tych wypowiedzi w ogóle nie podejmuje realnych problemów,
którym to wystąpienie zostało poświęcone
,

o szczegółach moich przemyśleń tutaj nie piszę. Zrobię to w innym
miejscu.

„Niezmiernie realistyczne
nakreślenie stanu rzeczy” przez Magdalenę Gawin rozpisałMarek Kornat w dziesięciu tezach, streszczając w nich „realne
problemy, którym to wystąpienie zostało poświęcone”.

Skoro nie zauważył profesor
Kornat mojej krytyki niektórych realnych problemów zawartych w wypowiedzi pani
minister, a wyrażonych w tekście Tym
razem się nam nie upiecze
, odniosę się krótko do tych ich ekspozycji, które
sam zaproponował.

„Realistycznie nakreślony
stan rzeczy” przełożył profesor na swój sposób ich rozumienia, przy okazji
pozbawiając część z nich znamion absurdu. Pozostawił liczne oczywistości, bo
być może one jako takie właśnie mają szansę uniknąć reakcji krytyków. Ta
translacja na dziesięć tez wygląda raczej jak koleżeńska przysługa niż wkład w
rzeczywistą dyskusję. Dało się tym sposobem – po pominięciu wielu głupstw –
skupić uwagę na tym, co jest banalne. Ciekawe, co o tym streszczeniu
wystąpienia powie jego autorka.

To „rozpisanie i streszczenie”
przekracza – moim zdaniem – ramy życzliwej interpretacji. Zamienia wystąpienie Magdaleny
Gawin w konspekt Kornata na jego motywach. To jak film na motywach powieści Ziemia nad Niemnem obiecana. Wymogi życzliwej
interpretacji nie zakładają podstawiania własnych opinii w miejsce tych
podlegających krytyce. Profesor Kornat broni de facto swoich dalekich z nimi asocjacji.

„Tezy, pod którymi się
trudno nie podpisać…”, powiada nasz autor,
to te pierwotne z wystąpienia na panelu czy te wyrażone w dziesięciu
punktach?

Nie mogę tu zaprezentować
zasady życzliwej interpretacji, przypisywanej uczniowi Floriana Znanieckiego,
twórcy powojennej socjologii poznańskiej, Tadeuszowi Szczurkiewiczowi. Ufam, że
nadarzy się jeszcze okazja.

Dziesięć tez – komentarze

Teza (7) – o potrzebie przezwyciężenia mitu o wyższości metodyki badań mediewistycznych nad metodami badań historii najnowszej – to wątek przeze mnie skrytykowany w tekście pt. Tym razem się nam nie upiecze… zamieszczonym w portalu ohistorie.eu Niczego nie wnosi do diagnozy stanu historiografii najnowszej ani do zamysłu reformy humanistyki. Głoszą ją profani. Nieszkodliwe głupstwo. A jednak trafiła do dziesiątki, zdumiewające.

Teza (10) Kornata – „występują
przejawy uprawiania historii bez archiwów…” – nie ratuje nijak pochopnej opinii
Magdaleny Gawin: „Historycy XX wieku nie chodzą do archiwum”. Nie broni się przed
moją drobiazgową argumentacją wyłożoną w tekście już tu przywoływanym. Nie
broni jej również wprowadzenie nowego miniwątku o „metajęzykowym” statusie
historii historiografii. Nie o tym w wypowiedzi profesor Gawin ani mojej jej
krytyce jest mowa. To inna bajka. Teza (10)
nietrafnie opisuje powody, dla których historia najnowsza rzadziej niż w
przeszłości korzysta z klasycznych zasobów archiwalnych
. Stąd opis ten i
skrywająca się w nim diagnoza stanu historii najnowszej nie przyda się, mam
nadzieję, w reformowaniu polskiej nauki historycznej, a także humanistyki.

Teza (3) o konieczności
oddalenia opinii, że historię narodową należy zastąpić regionalną.

Polemizować można z tezą
o takiej potrzebie, gdy się wskaże, kto poważny poważnie ją głosi. Czy profesorowie
Gawin i Kornat serio ją rozważają? Jakie stoją za tym argumenty? Jeśli żadne,
to dlaczego taka teza znalazła się w wystąpieniu? Jeśli są jakieś jej
uzasadnienia, to muszą być przytoczone, aby je rozważyć.

Czy
serio ktoś postulował zastąpienie historii narodowej przez dzieje regionów
historycznych? To może być tylko marzenie, utopia raju…

Teza (2) – Trzeba promować
takie czy inne badania historyczne, nawet gdyby się to nie podobało za granicą
– głosi za historyczką nasz historyk.

Tak,
trzeba promować wszystkie poważne badania, zarówno te, które się podobają, jak
i te, które się nie podobają.

Przy okazji, po czym
poznać, że coś z naszej humanistyki nie podoba się za granicą? Jeśli,
profesorze Kornat, coś nie podoba się historykowi włoskiemu, to nie podoba się
to jemu, ale czy to znaczy, że nie podoba się za granicą? Nie podoba się profesorowi
Romano. Boli to profesora Kornata? Proszę napisać książkę, która skłoni go do
zmiany zdania.

Nie liczyłbym na to, że zagranica – póki to nie będą jakieś fanaberie ideologiczno-polityczne – zwróci publicznie uwagę na badania historyczne prowadzone w Polsce. Historycy z różnych krajów porozumiewają się. Jak się nie dogadują, to pozostają przy swoich ustaleniach i poglądach. Awantury historyczne w dyskursie publicznym są wynikiem zastępowania narracji naukowej stronniczym pozanaukowym dyskursem w rodzaju partyjnej polityki historycznej. Prowadzić i promować trzeba badania wyłącznie ze względu na ich walory poznawcze. Natomiast dyrektywa „badaj to, co się na Zachodzie podoba czy nie podoba” to dyrektywa niegodna uwagi. Badaj to, co ci się podoba. Albo zastosuj hasło: „Humanistyka ma służyć dokładnie niczemu”

Teza (1). Jak się mają do
siebie teza Gawin „humanistyka ma służyć dokładnie niczemu (…jest autoteliczna…)”
i taż w wersji Kornata: „humanistyka w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych
nie ma celów utylitarnych, ale istnieć musi, bo kształtuje duchowe życie
społeczeństwa”?

To grubo nie to samo,
niezależnie od tego, że obie tezy są niedyskutowalne, jedna ze względu na swój
egzaltowany pop-uniwersalizm: „dokładnie do niczego…”., druga – staroświecki
utylitaryzm. Coś podobnego jak Magdalena Gawin mówił ostatnio profesor Andrzej
Szahaj, ale on nie głosi pustych haseł. (U niego m.in. proszę szukać drogi do
filozofii polityki, której brak jakoby na uniwersytetach).

Z kolei czy Kornata utylitarność
nauk przyrodniczych, technologie, medycyna itp. to tylko użyteczność stanów rzeczy
praktycznie, fizykalnie, materialnie uchwytnych? Czy może rozległa i wpływowa
kultura materialna? A życie społeczeństwa nie jest utylitarne? Utylitarność
efektów przyrodoznawstwa zależy od wcielających je w życie i od tych, w których
życie się je wciela. Porzucenie – jak znakomicie argumentuje Krzysztof Pomian –
przeświadczeń o tym, że konstelacje gwiazd mają wpływ na ziemskie klęski
elementarne, zależało przede wszystkim od tego, czy do świadomości ludzki dotarło
dzięki humanistom, iż owe konstelacje nie pozostają w związku z ziemskim naszym
życiem, mniej zaś zależało od odkryć przyrodoznawców, od postępów medycyny w
wyjaśnianiu etiologii chorób, mechanizmu epidemii, szczepionek.

Nie wiem, co w związku z
sytuacją w humanistyce i jej reformą może wynikać z przesłanki, że humanistyka służy
do niczego. Teza, iż humanistyka służy do wszystkiego, także nie nadaje się do
wykorzystania. Jeśli humanistyka nie służy społeczeństwu, kulturze, lecz
wartościom samym w sobie, to po co reformować humanistykę w jej ziemskiej,
zinstytucjonalizowanej postaci? Rozumiem, ma jednak służyć ustanowieniu wolności
od „bzdur” dyskursów kolonialnych, postkolonialnych, antydyskryminacyjnych i
mniejszościowych, jak sądzi profesor Gawin.

Zmierzch mistrzów

Teza (5). Zmierzch szkół
naukowych, mistrzów głoszą nasi profesorowie. A jednocześnie granty powinny
trafiać do mistrzów i ich uczniów?

Nie słychać, aby na
świecie był z tym jakiś problem. Myślę, że teza ta powinna być rozwinięta i
sprawdzona empirycznie.

Gdyby nawet tak było, że
następuje zanik szkół naukowych, to tylko w staroświeckim ich wydaniu. Są za to
centra badawcze, zespoły międzynarodowe, seminaria… Są guru w nauce, wybitni
badacze, a nawet uczeni.

Są mistrzowie wśród tych,
którzy odeszli. Od Platona, Arystotelesa (profesor Arystoteles, jak mi
referował student) po Newtona, Wittgensteina, Braudela, Lévi-Straussa,
Jacobsona… I setki innych. Wielu mniej głośnych wybitnych badaczy. Co komu
pasuje i jak kto woli.

Jest wymiana informacji,
potężne, powszechnie dostępne bazy danych. Zdigitalizowane archiwa i
biblioteki. Systemy i metody radzenia sobie z ogromem informacji. Techniki
operowania danymi, kopiowania, przesyłania. Możliwości opanowania dowolnych
języków i dyscyplin pomocniczych. Powszechna dostępność maszyn do pisania,
zagrażająca pisaniu ręcznemu. Są mistrzowie gatunków pisarstwa naukowego i
dyscyplin, globalne sposoby upowszechniania, wiodące prym ośrodki naukowe, są
standardy naukowości, są permanentne seminaria i konferencje. Liczne dla licznych
podróże i pobyty naukowe… Internet, komunikatory.

Gdy tego brakowało, był
mistrz jako źródło wszelkiej mądrości, ale nieporównanie mniej zasobny niż to
instrumentarium, które jest nam dostępne. Teraz mamy więcej, niż mógł dać swoim
uczniom pięćdziesiąt sto lat temu mistrz, może poza geniuszami, którzy dzielili
się swą genialnością w wąskim kręgu.

Pseudoproblem?

Teza (4). Czy ważna jest
historia polityczna, czy tzw. antropologia historyczna (historia społeczna)?
(Proszę zwrócić uwagę, w kręgach reformatorów reformy humanistyki są dyscypliny
tak zwane, jak tu tzw. antropologia historyczna, i dyscypliny bez znamiennego
dopiska „tzw.”, po prostu historia polityczna).

Jaki to problem będą mieć
nasi reformatorzy humanistyki? Wpadli na pomysł, że jakieś dziedziny wiedzy i
dyscypliny naukowe będą wskazywać umniejszająco, ustalać hierarchię ważności,
zakażą ich uprawiania. Którejś zakażą, obawiam się, że antropologię historyczną
będą dyskryminować. Pani Gawin nie lubi, jest „umiarkowanym wrogiem” tamtego i
tego (subtelność zdumiewająca: stopniuje wrogość). Lubi, nie lubi? Aparatczyk
reżimu będzie decydować o tym, co w imię wolności usunie się z uczelni.
Historyk w reżimowym mundurze będzie nam wprowadzał dyscypliny, które lubi,
bądź których nie lubi, bo nie zna, nie odróżnia, nie rozumie. Tak jak prezydent
nie nosił do niedawna maseczki, bo nie lubił. I za nim cały wierny mu elektorat
zastanawiał się, czy lubi nosić maseczki.

Antropologia historyczna,
dyscyplina o światowej renomie i w Polsce uprawiana z sukcesem, jest w kręgach
reżimowych reformatorów tą, która stara się uzyskać status bez „tzw.” (jak
kiedyś tzw. Solidarność walczyła o zalegalizowanie). Cóż to za gratka dla
cywilizowanego świata, będą strefy wolne od antropologii historycznej, tych
wszystkich kolonializmów i postkolonializmów, tych pojęć, które zasłaniają
profesor Gawin „dostęp do wszystkich odcieni przeszłości”. Czy będą strefy
wolne od postmodernizmu? A może od myślenia? Antropologia historyczna, bodaj
jeden z najbardziej olśniewających nurtów historiografii XX wieku, mający już swych
klasyków, wybitnych twórców, nie dlatego że ja ich tak określam. Obok szkoły
Annales, z którą dzieli ojców założycieli najgłośniejszy bodaj nurt
historiografii XX wieku. Antropologia historyczna to wspaniałe i wielkie
dzieła, tłumaczone już u schyłku komuny na język polski, to wielkie nazwiska
światowej, nie tylko francuskiej, historiografii, ale i humanistyki.

Jak można popisywać się
publicznie lekceważeniem powszechnie poważanego ruchu intelektualnego? Kto nie
rozumie, że niedorzecznością jest oferowanie światu opinii w tej beznadziejnie
infantylnej wersji lubi/nie lubi. Ważne to czy tamto? Czy mam się domyślać, że
profesorowie nic na ten temat nie wiedzą? Jako nauczyciel akademicki wiem, że
tylko ktoś, kto nie wie, o czym mówi, może tak mówić. Już słyszę te dziesięć
zdań, jakie zapewne mają do powiedzenia nasi profesorowie na temat antropologii
historycznej. Co powiedzieliby publicznie o antropologii historycznej, gdyby
wstał student i zapytał, co to jest? Czy dopuszcza się możliwość rozważań, w
wyniku których okazałoby się, że historia polityczna tak w ogóle jest mniej
ważna? Tak w ogóle siostra jest ważniejsza niż brat, matka od ojca?

Czy po ustaleniu, że coś
jest ważniejsze, mamy coś zrobić? Czy tylko to ogłosić?

Publikacje po angielsku

Teza (8) to raczej
odblask figury retorycznej profesora Ryszarda Legutki o publikowaniu na siłę po
angielsku w wydawnictwie, uwaga, jak ironizował ideologiczny guru PiS-u, University
of Alaska Southeast (nomem omen: czy
to stosowne głosić coś podobnego w Internecie i w ogóle wobec uniwersytetu na
Alasce, który istnieje przecież).

Nadto, jak zwykle u profesor
Gawin stosik bierek – pogmatwane wątki: jeden to wyścig (?) o publikowanie w
językach obcych za wszelką cenę (?), nadto ci, którzy tak postępują, powtarzają
za kolegami to, „co już jest znane” (?). Tak rekonstruuje myśl profesor Gawin
profesor Kornat.

Co tu się twierdzi? Czy skoro
publikacje w obcych wydawnictwach, w językach kongresowych (głównie po
angielsku) są w rankingach światowych, ergo
polskich, wyżej cenione, to dążenie do publikowania we współczesnej lingua franca rodzi jakieś nowe
patologie? Jakie nowe wynaturzenia w nauce pojawiają się z powodu pędu uczonych
do publikowania po angielsku? Punktuje się, publikując po angielsku, ale jak
rozumiem, w punktowanym odpowiednio wydawnictwie, czasopiśmie naukowym.

W czym tu problem? Nie
rozumiem, o co chodzi, gdy Marek Kornat, rekonstruując tezy Magdaleny Gawin,
powiada: „powtarzają za kolegami to, co już jest znane”. Czy to znaczy, że koledzy
nasi w tekstach do opublikowania po angielsku upychają bez cytowania ustalenia kolegów?
Czy też swoje znane ustalenia już publikowane? Czy może powtarza się po
kolegach ustalenia wzięte z tekstów po angielsku? Czy to jest specyfika postępowania
polskich autorów tekstów mających się ukazać na Zachodzie? Taką praktykę zwykle
się piętnuje, stosuje programy do wychwytywania plagiatów i autoplagiatów oraz narzędzia
krytyki naukowej.

A w tekstach po polsku
tak nie jest? Przecież Magdalena Gawin twierdzi, że wszyscy historycy XX wieku,
a więc i ona, i profesor Kornat, przepisują od siebie. Przyznaję jednak serio,
że nie wiem, o co tu może chodzić. W całym tym punkcie po dokonaniu renowacji
idei Gawin nie dostrzegam poważnej diagnozy, a zwłaszcza propozycji zaradczych.

Co robić? Wyjść i
zaapelować, aby historycy tak nie robili. To tak samo, jak wyjść i apelować,
aby ludzie nosili maski? Zakazać publikowania po angielsku, dzielić przez pięć
punkty za publikacje w renomowanych wydawnictwach drukujących w językach
kongresowych, a mnożyć przez pięć te po polsku?

W tekstach tłumaczonych
na języki kongresowe jest więcej „patologii” niż w polskich? Trzeba to
recenzować, krytykować. Czy renomowane wydawnictwa obcojęzyczne publikują lipne
polskie teksty po angielsku? Czy ktoś nagradza w Polsce teksty byle jakie za to
tylko, że są po angielsku? A może są publikacje po angielsku za pieniądze? Jeśli
te zjawiska, jak tu konfabuluję, szukając, o co chodzi Gawin i Kornatowi,
występują, to wystarczy stosować istniejące solidne procedury krytyki, oceny,
polemiki, dyskredytowania nagannych lub niezgodnych z prawem praktyk. Bez
oportunizmu, bez zbędnej kurtuazji krytykować, co godne krytyki. Jeśli mocno
krytykowany sformułuje kontrargumenty, inni ocenią, kto miał rację. Czy tu
potrzebna reforma? Wystarczy wcielać w życie dobre praktyki.

Krzyczeć
punktoza, nie wystarczy. Może jedynie wywołać globusa u profesorek, nic więcej.

Propozycje

Z jednej strony nowy
minister wydał mnóstwo pieniędzy na tłumaczenie encyklopedii na angielski, z
drugiej mamy nie tłumaczyć nauki polskiej na światowe języki, bo to
powtarzanie? Trzeba spokojnie, strategicznie publikować po angielsku dzieła
klasyków nauki polskiej, od „politologa” Frycza Modrzewskiego, a raczej mistrza
Wincentego, po politycznego historyka polityki Andrzeja Nowaka. Matematyków,
logików, fizyków, filozofów, socjologów, psychologów, historyków… Zamiast
encyklopedii dla nikogo. Filozofom ona to po nic, profanom do niczego.

Polska dla świata może
być egzotyczna i atrakcyjna poznawczo. Potrzebne dobre teksty, monografie
naukowe.

Antropolodzy kulturowi
nie bali się pisać o Bali, bo ktoś powiedział, że nikt nie będzie czytał o Bali.
Dzięki temu mamy mistrzowski, znany na całym antropologicznym świecie,
klasyczny już esej o peryferii świata.

Należy publikacjom
służącym upowszechnianiu języka i kultury polskiej przeznaczonym głównie dla
polskiego dyskursu naukowego, kulturowego, edukacyjnego stworzyć odrębną
ścieżkę finansowania konkursowego (tak jak robi to NPRH; dać więcej pieniędzy,
dodać ścieżki dyscyplinarne). Jeżeli takie – jako takie – jesteśmy w stanie
zgodnie wskazać. Wysoko, porównywalnie z obcymi, waloryzować publikacje w
renomowanych kilku/kilkunastu humanistycznych czasopismach polskich, monografie
w czołowych wydawnictwach, płacić godziwie za jawne recenzowanie artykułów do tych
czasopism i wydawnictw oraz ogłaszać je w Internecie…

Oczywiście należy zbliżyć
waloryzowanie publikacji po polsku z zagranicznymi. Zobaczyć, jak Włosi,
Hiszpanie, Francuzi, Szwedzi, Czesi postępują wobec dominacji języka
angielskiego w nauce. To trzeba zmienić. Wziąć ludzi, którzy do bólu
przeanalizują waloryzowanie w kilku krajach o porównywalnych potencjałach
kulturowych publikacji naukowych ukazujących się zarówno w językach kongresowych,
jak i niekongresowych. Jak ocenia się przyrodoznawców, jak humanistów i badaczy
z nauk społecznych. Znaleźć innowacyjne, tj. śmiałe i jasne, rozwiązania. Innowacyjne
oznacza zarazem proste, takie są potrzebne.

Znaleźć nierozbijający ogólnego
systemu waloryzowania osiągnięć w nauce w Polsce i na świecie sposób oceny
osiągnięć naukowych w humanistyce. Rozesłać pytania, o to jak to uwzględnić w
systemie, do autorów konkursowych projektów ustawy Gowina, wydziałów trzech
uczelni, dziesięciu naukowych placówek humanistycznych. Przeczytać ich opinie.

Casus profesora Walickiego

Mylić się może – moim
zdaniem – profesor Kornat, kiedy podaje przykład profesora Andrzeja Walickiego
jako badacza niekorzystającego z grantów.

Zmarły niedawno wybitny
uczony był jednym z niewielu humanistów polskich, który czerpał z zasobów i
komfortu korzystania z bibliotek i archiwów zagranicznych, możliwości podnoszenia
kompetencji językowych, poznawania literatury rosyjskiej, nie zawsze dostępnej
wtedy w Związku Sowieckim czy Polsce. Dzięki swojej pracowitości, dorobkowi nie
musiał się starać o granty. Oferowano mu je, zapraszając go. Trudno przesądzić,
że visiting na Stanford to nie grant.
Czy więc nie korzystał z grantów?

Profesor Walicki może i
nie startował w konkursach. Nie wyobrażam sobie, aby występował o grant w
Polsce, niby do KBN (kto wie? Za komuny; z kimś, w zespole, nie wiem), NCN czy
NPRH, FNP – nie sądzę. Tu Kornat może mieć rację. Zajmował zbyt wysoką pozycję
już wtedy, gdy w Polsce nawet nie śniliśmy o grantach. Tak czy owak trzeba to
wiedzieć na pewno, aby głosić to, co profesor Kornat wie jakoby na pewno, a ja domniemywam.
Wprzódy trzeba ustalić, co można rozumieć jako grant. Czy visiting to „grant” na czasowe zatrudnienie itp. Pobyt studialny to
grant? Mamy w domu książki (a ile jest w bibliotekach) wielu klasyków myśli,
którzy we wstępach dziękują za to, że wygłosili cztery wykłady, ale spędzili
kilka tygodni, miesięcy, że dzięki tej a tej fundacji, wydziałowi, temu koledze
mógł to i tamto badać, skończyć książkę itp. To jest celowe finansowanie, bywa
poświęcone konkretnemu zagadnieniu badawczemu, dedykowane wybitnemu uczonemu,
wygrana w konkursie…

Ale do rzeczy: jeśli
nawet jeden uczony nie korzystał z grantów, to o czym to ma świadczyć? Moim
zdaniem tylko o tym, że nie korzystał.

Pytanie, czy Platon
korzystał z grantów i oszczędzał na dietach, byłoby ciekawsze. Trzeba zapytać profesora
Legutkę.

A już na pewno fakt, że
wybitny uczony profesor Walicki nie korzystał z grantów, nie uzasadnia profesora
Kornata tezy generalizującej: „Śmiem powiedzieć, że wszystko, co donioślejsze w
polskiej nauce historycznej, pojawia się jako owoc pracy nie w trybie wykonywania
grantów. Gotowy jestem bronić tej prawdy”.

Opinia ta nie jest
intersubiektywnie weryfikowalna, nawet pobieżnie, jak to w humanistyce bywa.

Zapewnienie o jej obronie,
i to jako prawdy imponuje mi. Jest śmiałe, mało tego, wojownicze. Oczywiście można
wyrazić gotowość obrony tej prawdy, tak jak to czyni profesor Kornat. Czemu
nie. Być może jednak nikt nie zaatakuje, aby trzeba jej było bronić. Po co
atakować bezbronną prawdę? Wystarczy poczekać, aż obrońca zorientuje się, że
nie ma czego i przed kim bronić.

Czy to może nastąpić już
w zapowiadanym przez profesora Kornata tekście o konkretach w sprawie reformy
reformy? A może do obrony tej tezy włączy się profesor Gawin, która wspomniała,
że dziekani mówili jej, iż najciekawsze prace powstają dzięki dotacjom
podmiotowym. Niech dziekani dostarczą źródeł dowodzących, że są one
najciekawsze… W razie czego wymusić zeznania.

Zapytam po prostu, co z
tego mamy mieć? Ponieważ donioślejsze jest finansowanie podmiotowe, należy
zlikwidować to niedonioślejsze? Nie dawać grantów i wysyłać ludzi ze znaczącym
dorobkiem do pracy za granicę, jak to było udziałem profesora Walickiego?

Przy okazji, czy wkalkulował
Marek Kornat w swoje deklaracje wynikające z nich opinie o pracach tych
historyczek i historyków, którzy na podstawie badań pod egidą grantu napisali
książki? One są niedonioślejsze? Tak z góry można to orzec? Czy po ich przeczytaniu
ich jako recenzent zrealizowanych grantów historycznych profesor Kornat tak orzeka?
A jeśli dostał ktoś pieniądze na dokończenie badań, na samo, z grubsza biorąc, tzw.
pisanie, ostatnie trzy lata z ośmiu, to jest to monografia z grantu czy nie?

Takie oto formułowanie
zagadnień wikła nas w niekończące się dysputki. Dlaczego? Dlatego że pole
problemowe wytyczone przez wystąpienie Magdaleny Gawin zawiera miny
kategorialne, które gdy wybuchają, każdą stertę bierek mogą znieść. W miejscu
po wybuchu zostają, jak to nazywa twórczo pani wiceminister, „puste plamy”.

Grantoza to slogan

A może jednak po prostu wynagradzać godnie humanistów, finansować im hojniej badania, najlepszym finansować innowacyjne projekty, ale nie na sporządzanie katalogów w bibliotece archikatedralnej czy na „Polski Słownik Biograficzny”, bo to zadanie dla sekcji dziedzictwa narodowego, sekcji wiceminister Gawin. PSB to zabytek kultury narodowej, to nie jest innowacyjny projekt badawczy, jeno szacowne dzieło godne kontynuowania, digitalizowania, znakomitego wizualizowania, jak się to czyni (patrz moja krytyka NPRH i nie tylko – do wiadomości profesora Kornata, to krytyka moja czasów Tuska; może przeczyta Jak finansować humanistykę, „Forum Akademickie” 2014, nr 7/8; profesorowi Stobieckiemu, ale i wszystkim polecam artykuł Strategiczny beneficjent NPRH, „Forum Akademickie” 2014, nr 9 i kolejne teksty w numerach 9–12 z 2014 r., tamże inne moje analizy, reakcje polemiczne prominentów nauki).

Aby wiedzieć coś o grantach, trzeba choćby przeczytać polskie artykuły i opracowania, zajrzeć za kulisy agencji grantowych, porozmawiać z długoletnimi pracownikami, znać co nieco literaturę światową. Już uważne przeczytanie moich tylko analiz z „Forum Akademickiego”, a są one zawiłe i bogato udokumentowane, rodzi mnóstwo pytań istotnych dla sprawy. Materiałów jest sporo, polskich i obcych. Zabieranie się do problematyki grantów bez poświęcenia temu zagadnieniu czasu, w tym na konsultacje i narady z ekspertami, jest dziecinadą. Prowadzi w skrajnym przypadku do sytuacji, jaką opisałem w tekście Gdzie tu skandal?, również na łamach portalu ohistorie.eu. W tym kontekście – z całym szacunkiem – eksklamacje w rodzaju „jestem w stanie bronić opinii, że profesor Walicki nie oparł swej twórczości na grantach”, nic nam do reformy reformy nie wnoszą. Podobnie już „mówili mi dziekani, że…” – jak donosi Magdalena Gawin.

Grantoza
to hasło, za którym u państwa profesorów nic nie stoi. Same eksklamacje, krach
humanistyki, katastrofa… Tego typu bezbronne tezy służyć mogą jedynie temu, aby
zaciemnić fakt, że przejęli się, zaskoczeni rolą, jaką im powierzono. W rzeczy
samej partyjnym poleceniem dla naiwnych. Po stronie młodych naszych profesorów
widać jeno rewolucyjny zapał. Pytanie tylko, w jakiej mierze zdają sobie sprawę
z tego, że to zadanie zakneblowania humanistyki.

Czy jeśli chcesz
spacyfikować środowisko akademickie, to na ministra dajesz profesora z dorobkiem
i wiedzą o administrowanej domenie, człowieka o wysokiej kulturze osobistej,
umiejącego słuchać ekspertów, negocjować, szanowanego w środowisku? Przeciwnie,
wystarczy rewolucyjny zapał.

Granty to dystrybuowanie biedy

Czy ktoś monitoruje dystrybucję
biedy na naukę? Czy ktoś sporządził opracowanie pt. „Korupcja w świecie biedy”?
Przecież NPRH to bieda, mniej pieniędzy niż na „unarodowienie” ostatniej
dostawy z drugiej ręki Leopardów II. NCN na humanistykę ma grosze. To bieda.

Czy monitorujemy, analizujemy
dzielenie pieniędzy via granty? Jaki
procent dystrybuujemy z udziałem korupcji, wszelkiego rodzaju przywar
korporacji, odcieni nieprawości, tacit
collusion
czy explicit collusion?
Czy klecimy ad hoc wnioski grantowe,
czy montujemy zespoły byle jak, czy wystawiamy legendarnego profesora na
firmowanie grantu, aby maluczkim w nauce, acz sprytnym, dać zarobić? Jak
manipulujemy kosztorysami. Jak komisje oceniające wnioski obcinają finansowanie
o 60%, a zadania pozostają bez zmian. Znakomicie ocenianym wnioskom obcina się
finansowanie, co potwierdza, że albo uprzednio kosztorys był tak znacznie
zawyżony, czego nie zauważono, dając maksymalne oceny za wniosek, w tym za
kosztorys, albo kpiną jest, że wykonawca to, co niby poprawnie wycenił, teraz
gotów jest wykonać za mniej niż połowę kosztów. To są problemy; jak by powiedział
profesor Kornat – „niezmiernie realistyczne problemy”.

Nieprawidłowości było,
pewnie i jest, w świecie grantów dużo. W krajach o wyższej kulturze korporacyjnej
i respektowanym etosie wspólnotowym korupcja i marnotrawstwo to zjawiska o
mniejszej skali, ale tam i kwoty są o wiele wyższe. Jak to się zwykle powiada,
ich na to stać. Rozumiem, potencjał technologiczny jest tak potężny, takie
tworzy zasoby kapitałowe, że korupcja im strukturalnie, nie wadzi. Można
utrzymywać w dostatku ogromne rzesze humanistów splendorujących się po
gabinetach. W rezultacie finansowanie grantowe okazało się prawdopodobnie bardziej
efektywne niż inne rodzaje finansowania, bo jest prowadzone od dziesiątków lat.

Towarzyszyć mu muszą
godne codzienne warunki pracy. Finansowanie statutowe. Inaczej będzie się
pogłębiać negatywna selekcja do zawodu. Zdaje się, że proces ten trwa od lat. Humaniści
akademiccy kształcą nauczycieli, a tam ta selekcja negatywna się multiplikuje.
To wszystko trzeba monitorować i podbierać recepty, aby przeciwdziałać. To są
przykłady na bolączki humanistyki, kilka tylko. Nie miejsce tu na rozwinięcie
tematu. Słabi nauczyciele akademiccy to słabi nauczyciele naszych dzieci. Tych
ostatnich pauperyzuje państwo, szkodząc naszym dzieciom i wnukom, Słabi
maturzyści to słabi studenci, to słabi doktoranci, to słabi nauczyciele…

Powiedzieć grantoza, to za mało.

Finansowanie humanistyki a finansowanie kultury

Mam propozycję:

niech państwo godnie
finansuje naukę i uczelnie nie na poziomie biedy, jak u najbiedniejszych, wówczas
finansowanie statutowe powinno wystarczyć na humanistykę, a granty przeznaczymy
na wybitne, innowacyjne projekty naukowe. Niech MKiDN finansuje upowszechnienie
arcydzieł dziedzictwa narodowego. Edycje krytyczne dzieł wszystkich Kochanowskiego
( patrz Gdzie tu skandal?), ale i Herlinga-Grudzińskiego,
Witkacego, Gombrowicza, Schultza, Miłosza, Tyrmanda, Kosińskiego i wielu innych…
To się tu i tam robi. Na przykład profesor Walicki doczekał zdigitalizowania
swoich książek. To trzeba zrobić radykalnie, powszechnie, jako program
narodowy. Potrzebny jest skok ilościowy, aby był efekt jakościowy.

Niech ministerstwo daje
na sprzątanie, katalogowanie i odkurzanie w bibliotekach archikatedralnych, katedralnych
i parafialnych, skoro Kościół nie ma. To nie są projekty badawcze. Arcydzieła
kultury duchowej to podstawa dziedzictwa narodowego. To powinno być w sieci dla
wszystkich obywateli, wszystkich szkół, uczelni pod ręką, łatwo dostępne, z
pulą opracowań krytycznych, akademickich i szkolnych, z literaturą przedmiotu
stale uaktualnianą, obcą, ikonografią, filmami dokumentalnymi, ekranizacjami. O
Mrożku, Lemie, Sapkowskim, Chmielewskiej i wielu innych. Przykłady tu, jak i
wyżej są spontaniczne. Biblioteka polskiej kultury politycznej: polskie teksty stricte polityczne, polityczno-historyczne,
politologiczne, filozoficzne od Wincentego Kadłubka, przez Feliksa Konecznego,
po Andrzeja Nowaka. Od radykalnej prawicy po radykalną lewicę, a może i dalej.

To jest nasze dziedzictwo
ważniejsze niż pomniki. Zamiast setek pomników Lecha Kaczyńskiego fundacja jego
imienia niech wydaje myśl konserwatywną w serii im. Lecha Kaczyńskiego, aż
zapełni piętro jednego z wieżowców. Niech Gawin wyda profesorowi Ryszardowi Legutce
klasyków współczesnej myśli politycznej. Komisja wydawnicza to bezpartyjni
eksperci, a nie koledzy.

Encyklopedia docenta
Czarnka wystarczy, gdyby była tylko online i po polsku, skoro jest gotowa.
Lepiej niech decyduje o takich przedsięwzięciach niepartyjna komisja grantowa
przy pani docent Gawin. Nie stać nas na meblowanie gabinetów i odkurzanie w
bibliotekach.

Zakazać autocenzury?

Nie należy zwalczać tego,
czego się nie da zwalczyć. Walczyć z autocenzurą? Teza (9). Należy opisywać
przejawy tego zjawiska, wpływać na jawne zewnętrzne jego determinanty. Badać,
jak działa poprawność naukowa jako presja antyinnowacyjna, poprawność naukowa
ze względu na tabu kulturowe, obyczajowe, religijne, poprawność paradygmatyczna
jako wywołująca autocenzurę.

Autocenzura ze względu na
presję polityki historycznej, „nietykalność” tematów, tzw. niepopularność
problematyki, i przeciwnie, mody na idee, nurty badawcze jako autocenzurowanie
wynikające ze wspólnotowego cenzurowania. Pisanie „pod szefa”, „pod
recenzentów”. To trzeba badać, o tym pisać, uczulać, przekonywać.

Co zrobią nasi
reformatorzy, aby dopuścić prawicowo (ich zdaniem), narodowo (ich zdaniem),
patriotycznie (ich zdaniem), katolicko (ich zdaniem) zorientowane nurty
humanistyki do akademii? Zrównają religię z nauką. „Delaicyzują” uniwersytety.
KUL także? A może medycynę? Chcemy wprowadzić medycynę wyznaniową, aby zapewnić
wolność myślenia na uniwersytetach medycznych? Sklerykalizować badania
prenatalne, rozwijać neonatologię katolicką?

Czy państwo się
domyślają, co zrobią wtedy anglojęzyczni studenci uniwersytetów medycznych? Ilu
studentów z bliskiego nam Wschodu zechce u nas studiować humanistykę
wyznaniową? Czy państwa Unii będą uznawać nasze dyplomy? Zagrozimy im
zawetowaniem budżetu? Czy goście z Zachodu będą się poruszać w strefach wolnych
od komisji dyscyplinarnych, czy tylko poza nimi?

Chcemy
zakazać autocenzury? Tak jak zakazać grzeszyć myślą, mową, uczynkiem i…
dodatkowo humanistyką? Zakazać myślenia, mówienia i badania dyskryminowanych
mniejszości i stu innych rzeczy, bo prawda kryje się w poznaniu i badaniach
większości heteroseksualnej, i to chyba tylko tej bogobojnej, pobożnej
większości heteroseksualnej? Czy tak?

Jak nie rozpowszechniać
postaw autocenzuralnych? Odpowiadam: nie
upartyjniać polityki dziedzictwa, nie upartyjniać polityki pamięci, nie
upartyjniać polityki historycznej, nie upartyjniać polityki kulturalnej i nie
upartyjniać humanistyki.
Nie zaprowadzać
za pomocą prawa wyznaniowej humanistyki.

Co zrobią Magdalena
Gawin, Marek Kornat? Minister Czarnek czy profesor Ryszard Legutko – wiadomo,
zakażą po nocach się autocenzurować. Ogłoszą, że badacze przychylni władzy się
nie autocenzurują, na uniwersytetach zwyciężą prawda i wolność sumienia, a
także wyznania. Zespoły nauczycieli akademickich z immunitetem przed komisją
dyscyplinarną ćwiczą w specgrupach, reszta przysięga, że nie będzie się
autocenzurować w samotności.

***

Rewitalizowane przez profesora
Kornata tezy wystąpienia Magdaleny Gawin w niczym nie zyskały merytorycznie. Stały
się bardziej cywilizowane w formie. Nie są tak bezbronne logicznie, jak były w
wydaniu pani wiceminister. Ale większość to pseudoproblemy.

Zgadzam
się z profesorem Kornatem, gdy retorycznie pyta, myśląc o dr hab. Gawin: „co
jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując
sprawy, na których się zna”. Gdyby istotnie tak było, nic w tym złego. Jednak ja
pytam raczej o to, co jest w tym dobrego, że urzędnik państwowy wygłasza własne
poglądy, opisując sprawy, na których się nie zna
.

Bez autocenzury i kurtuazji – konkluzje polityczne

Dlaczego się tymi
anonsami profesorów Gawin i Kornata zwiastującymi reformę reformy zajmuję? Nakłaniali
mnie studenci, doktoranci, koledzy, aby jakoś to zrecenzować, zareagować. Zróbcie
z tym coś, profesory niby, a… – powiedział sąsiad.

Wysłuchałem wystąpienia Magdaleny
Gawin więcej razy niż profesor Kornat. Reaguję, bo to groźne zakusy na
humanistykę, aby ją, jeśli pani profesor Wolff-Pawęska pozwoli, aby ją nie tylko
znacjonalizować, co oznacza przejąć na własność, poddać regulacjom i nadzorowi,
co najmniej zapewnić sobie pakiet kontrolny, jak w Orlenie, PGNiG… Do zarządu, rady
uczelni… i władz uczelni wstawić swoich emisariuszy wolności. Aby była
równowaga między konserwatystami wolnymi od komisji dyscyplinarnych a
liberałami i lewakami, którzy na razie dominują, ale z czasem zapełnią te
komisje. Segregacja na uczelniach? Oddzielne sale wykładowe? Amfiteatralne dla…,
a te z płaską podłogą dla…?

Czy ktoś pięć lat temu lub
trzy miesiące temu czy nawet już tylko dzień przed anonsem publicznym w tej sprawie
wymyśliłby coś podobnego?

„Po
pierwsze, reforma Gowina się nie powiodła. Jest jeszcze gorzej, niż było, po
drugie, humanistyka wymaga reformy; po trzecie, państwo nie może być biernym
widzem zjawisk niekorzystnych” – deklaruje Marek Kornat.

Pierwsze zdanie jak z
Orwella wzięte: reforma weszła w życie formalnie ledwo sześć tygodni temu, i to
w zasadzie online, w reżimie pandemii, i od razu się nie powiodła. Podpuszczeni
przez polityków już krzyczą: potrzebna reforma.

Czuć tu butną pewność, bo
zapewne profesor Kornat taką propozycję reformy reformy już otrzymał, podobnie
jak pani wiceminister. „Musimy sobie przepowiedzieć problemy”, obiecała przecież
profesor Gawin.

Chodzi
jednak nie tylko o reformę reformy.

Chcesz
rozciągnąć swoje władztwo nad jakąś domeną, to zreformuj jej reformę, którą
właśnie zaczęto wprowadzać. Ludzie miast ją wprowadzać, zaczną jej nie
wprowadzać, bo po co, skoro idzie nowe. Wtedy ona na pewno się nie uda i
wówczas ową domenę przejmie państwo, wszak, cytuję,
państwo nie może być biernym widzem zjawisk
niekorzystnych”.

Reformy
nie trzeba reformować, trzeba wiedzieć, jak celnie skorygować warunki istnienia
humanistyki. W sposób przemyślany, mocno, celnie, ale subtelnie, bo to system.
Nie tyle tępić wyimaginowane zło, ile wzmacniać i rozwijać dobro, aby to, co złe,
się marginalizowało. To, co dobre, ustala demokratyczna communitas – wspólnoty badawcze, zespoły naukowe i dydaktyczne utworzone
i tolerowane przez środowiska akademickie i naukowe oraz ich instancje. Nic tu
państwo nie naprawi. Dobre państwo wie, że ma najlepsze uczelnie i naukę, na
jakie je stać. I to z dorobku długiego trwania. Uczynić je lepszymi mogą tylko
one same, we współpracy z innymi uczelniami oraz agendami nauki i edukacji. To
nie urzędnicy wymyślili uniwersytety ani monarchowie, którzy je powołali. Żaden
urzędnik/polityk nie wie, jak to zrobić lepiej, niż jest.

Reforma reformy, która się szykuje, ma nie tylko upaństwowić, ale przede wszystkim upartyjnić humanistykę. Chodzi o uzyskanie instrumentów do indoktrynacji światopoglądowej i ideologicznej środowisk naukowych i akademickich, pracowników, studentów, doktorantów w duchu koalicji fundamentalistów katolickich pozostających w zmowie z restauratorami PRL. Reżim nie przekonał i nie przekona większości środowisk akademickich do swoich reform, dlatego narzuci im rygory odgórnie. Tak jak narzuca za pomocą prawa wartości religijne w skrajnym ich wydaniu, fundując nam państwo wyznaniowe.

(20 listopada 2020)


Korekta językowa: Beata Bińko




Gdzie tu skandal?

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historyczny, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Gdzie tu skandal?

(na marginesie wystąpienia minister Magdaleny Gawin na Kongresie…)

Zdaniem wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin skandalem jest to, że zespół badawczy z
Instytutu Badań Literackich nie dostał finansowania na nowe krytyczne wydanie dzieł
Jana Kochanowskiego, choć – w jej przekonaniu – powinien.

Wywołuje niezgodę już
samo to, że pani wiceminister uzurpuje sobie prawo do określania mianem
skandalu, co i jak popadnie, i pochopnie. Nazywanie tej sytuacji skandalem i
uzasadnienie tej opinii tak, a nie inaczej jest co najmniej – jak spróbuję
wykazać – egzaltowaną pochopnością.  

To, że Instytut Badań
Literackich Polskiej Akademii Nauk wystąpił o grant na nową, zdaniem profesor
Gawin, edycję krytyczną dzieł Kochanowskiego, nie powoduje już samo przez się, iż
powinien finansowanie otrzymać.

Czy to, że Jan
Kochanowski jest klasykiem staropolskiej literatury, współtwórcą
polskojęzycznej kultury swoich czasów, wystarczy, aby finansować wydanie jego
dzieł? Za samo to grant Janowi z Czarnolasu się należy.

Póki pani wiceminister
choćby szkicowo nie poda uzasadnienia, dlaczego w NPRH zapadła decyzja o
odmowie, trudno orzekać o skandalu.

Nie wiadomo, czy zdaniem ekspertów
komisji NPRH wniosek był merytorycznie i formalnie poprawny. A jeśli inne
wnioski o finansowanie prac nad arcydziełami kultury narodowej uplasowały się
wyżej w rankingu?

Brak finansowania innych
wniosków to też skandal?

Wiceminister kultury i dziedzictwa
narodowego sięga po rozbrajający argument: „trzeba dać, inaczej nikt nie da na
to pieniędzy, jeśli nie da na to – uwaga, pauza – Polska”.

Inaczej mówiąc, dajcie, woła
pani profesor, bo nikt inny nie chce dać. Dajcie, bo przecież Polska powinna
dać.

Czy jeśli NPRH nie da,
oznacza, że Polska nie da? Po co tu Polska? Tylko tu jest Polska? Polska to nie
tylko ścieżka finansowania NPRH. (Tandetny argument ze szkolnego kajecika
młodego patrioty, wszędzie Polska, las – polski, góra – polska, strumyk –
polski i skaut też polski)

A jeśli jest tak, że reedycją
dzieł wszystkich zajmuje się stały zespół, który pracując nad literaturą staropolską,
otrzymał zadanie przygotowania wydania dzieł Kochanowskiego? Jeśli więc jest to
zadanie statutowe Instytutu Badań Literackich, to w razie otrzymania grantu z
NPRH mogłoby zachodzić podejrzenie o podwójne finansowanie, raz z dotacji na
badania statutowe, a drugi z grantu? Czy pani minister sprawdziła, dlaczego nie
przyznano finansowania? Nie sprawdziła. Mam niepełne dane, ale sądzę, że pod
tym względem IBL, może nawet i NPRH są w porządku.

I wiem, że pani minister Gawin
prawie niczego nie sprawdziła. Zasłyszała, iż na Kochanowskiego IBL nie dostał
finansowania, i już ogłasza, że skandal.

Jeszcze krótko o Polsce,
która ma dać.

Polska, owszem, chce
niekiedy dać pieniądze na naukę, ale chętniej czyni to wtedy, gdy może je dać w
trybie pozwalającym na użycie funduszy europejskich. W budżecie państwa, a
także w kontrolowanych przez mocodawców pani wiceminister agendach finansowania
nauki są środki unijne. Oprócz tego fundacje wspierające naukę otrzymują dotacje
wprost z Unii. Są to organizacje „pozarządowe”, ale nie do końca. Istnieją też granty
europejskie, z których placówki naukowe korzystają bezpośrednio. Aby
eksklamować „Polska musi dać”, powinna pani wiceminister sprawdzić, jaki jest
udział w danym konkursie grantowym środków unijnych, bo może powinna wykrzyczeć:
jak Unia nie da, to nikt nie da…

Mocodawcy pani
wiceminister nie obnoszą się z tym, że rozdzielają środki unijne na naukę,
zwłaszcza gdy je dystrybuują w skali państwa. Wolą być wyłącznymi dobroczyńcami
czy sponsorami. Przerabiają w nocy euro na złotówki.

Państwo polskie
dystrybuuje biedę, choć przy okazji jakoś tam dofinansowuje lepszych, a raczej
wskazuje bardzo słabych. Ci ostatni nie mają czego wpisać do rubryk we wnioskach
o grant. Organizując konkursy na finansowanie, państwo nasze jednak zaciemnia to,
że finansuje naukę i szkolnictwo wyższe niewystarczająco. Licho realizuje
obowiązek konstytucyjny i ustawowy wobec tych dziedzin. Wskaźnik wydatków na
naukę jest kompromitująco – na tle państw Unii – niski. 

Państwo nie dotrzymuje
warunków umowy o pracę, często eksploatuje pracowników, np. mnożąc
sprawozdawczość, angażuje pracowników do zadań administracyjnych i
pomocniczych. Ponadto na warunki pracy składają się koszty prowadzenia badań
naukowych, podnoszenia kwalifikacji, pobytów badawczych za granicą, udziału w
konferencjach naukowych itp. W tej sytuacji braku środków uczelnie i instytuty
naukowe nakłaniają pracowników do zdobywania pieniędzy na zewnątrz.

Niewywiązywanie się z
obowiązków pracodawcy przez państwo zmusza środowiska naukowe do pisania
wniosków o finansowanie z grantu. Pracownicy Akademii zamiast zakładać na dachu
Pałacu Staszica baterie fotowoltaiczne, szukają dojść do grantów, aby zapłacić
za prąd.

Czy ktoś badał, jakimi
drogami zmawiają się naukowcy, aby dojść do grantowych groszy? Jak władze
uczelni wyróżniają tych, którzy potrafią granty „organizować”, tych, którzy
potrafią pisać wnioski i – bywa, że zasłużenie – zdobywać finansowanie?

Ta
Polska, reprezentowana przez mocodawców profesor Gawin, nie daje na godziwe
utrzymanie Instytutu Badań Literackich. I ta sama Polska, tym razem głosem swojej
wiceminister, wzywa Polskę, aby jednak dała.

Skandalem jest, że wiceminister
kultury i dziedzictwa narodowego nie zająknie się, że być może nowa edycja Kochanowskiego
na podstawie oryginałów to godne zajęcie dla sekcji dziedzictwa narodowego
ministerstwa oraz jego agend i dalej IBL. Dziedzictwem narodowym są nie tylko
artefakty kultury materialnej, ale i dzieła kultury duchowej. Ministerstwo KiDN to nie tylko wykonawca
partyjnej polityki pamięci, partyjnej polityki dziedzictwa, partyjnej polityki
historycznej i partyjnej polityki kulturalnej.
Te polityki są własnością
społeczeństwa i wszystkich obywateli RP, nie powinny być upartyjnione. Skandalem jest, że to, co powinno być
narodowe, jest upartyjniane
.

Ministerstwo
Kultury i Dziedzictwa Narodowego ignoruje uchwałę sejmową z 26 października
1978 r., która zobowiązała Ministerstwo Kultury i Sztuki, aby z okazji
okrągłych rocznic związanych z Janem z Czarnolasu wydać jego dzieła wszystkie. Sejm
objął patronat nad tym dziełem, wskazano nawet wykonawcę tego zadania: Instytut
Badań Literackich.  

Polska poprzez NPRH ma zdaniem
Magdaleny Gawin dać pieniądze na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego ze skromnego (mniejszego niż koszt unarodowienia Leopardów II) budżetu
na granty badawcze w humanistyce.

Tak
właśnie profesor Gawin, która chroni jakoby dziedzictwo narodowe, w imieniu m.in.
rządu polskiego wzywa Polskę, aby dała, zamiast sama wykonać uchwałę sejmową.
Przy
okazji, czy sejm monitoruje wykonanie zadań, których realizacja wynika z uchwał
sejmowych?

NPRH przez uznawanie za zwycięzcę
w kolejnych konkursach wniosku o udzielenie finansowania na „Dokończenie [sic!] Wydania Sejmowego [sic!] Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego” stosował praktykę dotowania, choć czynił to pod płaszczykiem
procedury konkursowej.

IBL, zdaje się, zrozumiał,
że to stała dotacja. Widać to po tym, iż wnioski do NPRH są już tytułowane „Dokończenie
Wydania Sejmowego…”. Dla jasności, aby recenzenci nie ważyli się przerwać
dotowania tego onieśmielającego maluczkich projektu edytorskiego…

Dodatek
„Sejmowe” służy tylko wywarciu presji na recenzentów wniosku, bo przecież gdyby
pani Gawin reprezentująca MKiDN poczuwała się do tego określenia, tj. uchwały i
patronatu sejmu, nie wołałaby o skandalu pod adresem NPRH, lecz pod swoim.

Na koniec zostawiłem
sobie bardzo cenną informację: ani
wówczas kiedy pani wiceminister Gawin z emfazą ujawniała skandal, ani dzisiaj
nie jest tak, że zaistniała sytuacja określona przez nią właśnie mianem skandalu.
Nie było i do dzisiaj nie jest prawdą, że finansowanie dla Instytutu Badań Literackich
na wspomniany cel nie zostało przyznane.

Wiceminister Magdalena Gawin
niepotrzebnie wzywała Polskę, aby przyznała grant na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich
Jana Kochanowskiego.

Polska dała. I od co
najmniej 2012 r. daje. Najpierw wniosek o grant NPRH wygrał w pseudokonkursie,
teraz dostał dotację.

Zespół profesora Jacka
Kopcińskiego otrzymał dotację NPRH na „Dokończenie Wydania Sejmowego…”.
Finansowanie na lata 2018–2023 (11 H 18024686). Część tej nieznanej mi kwoty – dotacji,
jak trafnie nazywa na swej stronie Instytut Badań Literackich PAN – w wysokości
1 790 520 zł przeznaczył, już po, jak wnoszę, rozstrzygnięciu
przetargu, na wydanie kolejnych woluminów…

Dodam, że słusznie
wniosek ten określany był jako „Dokończenie Wydania Sejmowego…”, ponieważ wcześniej,
w roku 2012, kiedy zespołem kierował profesor Andrzej Dąbrówka, tenże NPRH po konkursie
przyznał finansowanie w wysokości 2 200 000 zł na Wydanie Sejmowe Dzieł
Wszystkich Jana Kochanowskiego (5-11 H 12011181, na lata 2012–2018).

Zespołom profesorów
Kopcińskiego i Dąbrówki ślę „bezinteresowne wyrazy zawiści”, jak mawiał mój
tata, czyli gratulacje.

Skandalu w rozumieniu minister
Magdaleny Gawin nie ma. Natomiast z mojego punktu widzenia, zaprezentowanego
powyżej, było i jest ich kilka. Byłoby skandalem, gdyby NPRH przyznawał granty
z powodów, które dopuszcza pani Gawin. Skandalem jest to, że wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego oraz profesor historii ogłasza publicznie, że doszło
do skandalu, nie upewniwszy się wcześniej, czy istotnie tak się stało. 

Nikt mi nie da tyle
miejsca, aby poruszyć inne sprawy. Podobnie jak ta, również wiele innych
wcześniej opisywanych wskazuje, że Magdalena Gawin nie orientuje się w domenie,
w której zechciała się wypowiedzieć na Kongresie.


Korekta językowa: Beata Bińko




Humanistyka wolna i różnorodna

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

ANNA
ZIELIŃSKA

Prof. Anna Zielińska od 2015 r. jest dyrektorką Instytutu Slawistyki PAN

Humanistyka wolna i różnorodna

Głos w dyskusji po panelu o humanistyce na Kongresie „Polska Wielki Projekt”

Zabieram głos z perspektywy Instytutu
Slawistyki PAN, który istnieje od 1954 r., a obecnie jest nowoczesnym interdyscyplinarnym
centrum badań slawistycznych o marce rozpoznawalnej w świecie naukowym. Sądzę,
że problemy, o których piszę, są wspólne dla całej polskiej humanistyki. Instytut
jest od lat niedofinansowany, a mimo to wśród pracowników przeważają młodzi
naukowcy, świetnie wykształceni i zaangażowani w pracę naukową, widzący w tej
pracy sens życia. Kształcimy doktorantów zarówno w ramach własnych studiów
doktoranckich finansowanych z projektu POWER, jak i we wspólnej z innymi
humanistycznymi instytutami PAN szkole doktorskiej. Tym, co przyciąga młodych
humanistów do pracy w Instytucie, są twórcza atmosfera, możliwość rozwoju w
różnych kierunkach, ścieranie się koncepcji i idei oraz otwarcie na naukę światową.
Humanistyka jest zróżnicowana, uprawia się ją na wiele sposobów i przynosi różne
efekty. Jeżeli humanistyka ma się rozwijać, należy tę różnorodność docenić i
szczególnie chronić, chociaż efekty niektórych projektów nie przynoszą korzyści
w postaci punktów w ewaluacji placówek naukowych w Polsce.

Dam przykłady. W Instytucie
Slawistyki PAN, jak w wielu innych placówkach naukowych w Polsce, bogato reprezentowana
jest humanistyka zwrócona ku przeszłości: archiwistyczna, źródłowa. Powstają prace mające
kluczowe znaczenie dla ochrony kultury narodowej, zarówno materialnej, jak i
duchowej. Wymaga to zaangażowania wyspecjalizowanych stabilnych zespołów, a w
związku z tym wieloletniego stabilnego finansowania, pewniejszego niż
krótkotrwałe z perspektywy tworzenia takich opracowań granty NPRH. Czy
naukowcy, którzy poświęcają większość czasu rekonstrukcji wyrazów
prasłowiańskich, widzą sens w publikowaniu artykułów w czasopismach
anglojęzycznych premiowanych na liście Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa
Wyższego (obecnie Ministerstwa Edukacji i Nauki)? Nie, nie widzą, ponieważ
dyskusja naukowa na temat ich badań tradycyjnie toczy się w czasopismach polskich
oraz wydawanych w krajach słowiańskich, a te czasopisma na liście
ministerialnej się nie znalazły (bardzo ważne są m.in. czasopisma rosyjskie,
ponieważ językoznawcy rosyjscy są potęgą w tej dziedzinie badań). Czy badania nad
językiem prasłowiańskim są w Polsce potrzebne? Oczywiście tak, język
prasłowiański jest bowiem przodkiem języka polskiego i żeby poznać rozwój
historyczny naszego języka, musimy sięgać do jego źródeł. Aktualna ewaluacja
nie docenia takich badań i nie widzi takich dzieł jak „Słownik Prasłowiański”.

W naszym Instytucie rozwijają się
także międzydziedzinowe prace zwrócone ku przyszłości, m.in.
lingwistyczno-informatyczne, z zakresu humanistyki cyfrowej. Instytut Slawistyki PAN należy do konsorcjum CLARIN-PL
(Common Language Resources & Technology Infrastructure European Research
Infrastructure Consortium). Osobiście
kieruję dużym polsko-niemieckim projektem „Pokoleniowe zróżnicowanie języka:
zmiany morfosyntaktyczne wywołane przez polsko-niemiecki kontakt językowy w
mowie osób dwujęzycznych”, finansowanym przez Deutsche Forschungsgemeinschaft i
Narodowe Centrum Nauki. Rezultatem będzie m.in. korpus językowy polsko-niemieckiego
bilingwizmu z anotowanymi zjawiskami lingwistycznymi i socjolingwistycznymi.
Śmiem twierdzić, że będzie to pierwszy w świecie duży korpus łączący
zagadnienia z zakresu gramatyki dwóch języków i socjolingwistyki. W ewaluacji
za ten korpus Instytut otrzyma zero punktów, ponieważ korpus nie jest
publikacją i nie ma jak sporządzić z niego sprawozdania.

Humanistyka to nie tylko
dokumentacja. Należy doceniać prace metodologiczne, których celem jest
stworzenie jakiegoś modelu naukowego lub analiza zjawisk kulturowych bądź
językowych przy zastosowaniu uznanych w świecie uniwersalnych teorii i metod.
Przykładem mogą być prowadzone w Instytucie Slawistyki PAN badania nad
przepływami kulturowymi czy badania socjolingwistyczne lub badania nad
lingwistyką kognitywną i komputerową. Badania metodologiczne prowadzone w
Instytucie włączają się w nurty międzynarodowe, a ich rezultaty są publikowane
w języku angielskim w czasopismach światowych. Dla rozwoju tych badań niezbędne
jest poddawanie ich wyników międzynarodowej dyskusji.

Polska humanistyka nie może
ograniczać się tylko do badań polonistycznych. Nowoczesne państwo i nowoczesne
społeczeństwo interesuje się (i powinno!) nie tylko sobą, lecz także światem. Ograniczenie
badań do dotyczących Polski zuboży naszą perspektywę poznawczą i będziemy postrzegać
uniwersalne zjawiska kulturowe i społeczne jako specyficznie polskie. Szeroka
perspektywa jest potrzebna w badaniach nawet bardzo lokalnych (na pozór)
zjawisk. Oznaczałoby to też zaprzepaszczenie dorobku wielu pokoleń polskich badaczy,
którzy wypracowali szkoły badań innych kultur i języków, zjawisk kulturowych i
społecznych. A to właśnie przez te badania polska humanistyka jest rozpoznawana
na świecie.

Należy zarazem zadbać o wzmocnienie
merytoryczne i popularność studiów oraz badań polonistycznych w świecie,
zwłaszcza w Europie. Tylko sygnalizuję ten wątek, ponieważ w ostatnich kilku latach
zainteresowanie studiami polonistycznymi na uniwersytetach zagranicznych
wyraźnie zmalało. Dobrze byłoby poznać przyczyny tej niepokojącej tendencji i
jej zapobiegać.

Humanistyka nie zajmuje się tylko
przeszłością. Jej zadaniem jest także badanie kondycji człowieka uwikłanego w
problemy współczesności, tj. w nowe technologie, globalizację, migracje,
pandemię, populizm i konflikty społeczne, oraz poddawanie ich wyników pod
dyskusję. Nie podzielam poglądów panelistów, że polska i europejska humanistyka
jest zdominowana przez badania nad wykluczeniami społecznymi i płcią społeczną.
W Polsce te badania są marginalne i trudno nie zauważyć potrzeby ich
rozwijania, chociażby w kontekście aktualnych protestów społecznych w Białorusi
i Polsce, w których główną rolę odgrywa liderstwo kobiet, oraz faktu, że
stanowisko wiceprezydenta w USA po raz pierwszy obejmie kobieta i po raz
pierwszy będzie to osoba o pochodzeniu afroamerykańskim.

Po wysłuchaniu dyskusji o
humanistyce w ramach Kongresu „Polska Wielki Projekt” przestrzegam przed premiowaniem
wyłącznie badań dotyczących Polski i dokumentacyjnych kosztem badań o
uniwersalnym charakterze (teoretycznych i niepolonistycznych), ponieważ
spowoduje to izolację i degradację polskiej humanistyki w całości. Badania
polonistyczne też powinny bazować na osiągnięciach badań międzynarodowych i bezustannie
się z nimi konfrontować (czy metody na przykład badania literatury polskiej są
odmienne niż metody badania literatury włoskiej, niemieckiej i innych?).
Zamknięcie się w „swoich” tematach, izolacja metodologiczna to realne groźby
wynikające z arbitralnego unarodowienia humanistyki. Zresztą to nie tematy i
kierunki badawcze należy oceniać, lecz metody, sposoby ich zastosowania i
rezultaty.

Humanistyki nie wolno instrumentalizować
i zamykać w schematach ewaluacyjnych. Uważam, że system ewaluacji przez
punktację stwarza pozory obiektywizmu, a jest bardzo podatny na manipulację.
Nigdy nie będzie miarodajnym sposobem oceny osiągnięć z dziedziny nauk
humanistycznych. Każda dziedzina nauki inaczej funkcjonuje, a nauki
humanistyczne są nawet na tle pozostałych wyjątkowe. Należy zrezygnować z
jednolitych kryteriów oceny dorobku naukowego dla humanistów i przedstawicieli
nauk ścisłych, ponieważ przez to niszczy się właśnie to, co w humanistyce jest
najważniejszego – oprócz jej „wymiernych” rezultatów wpływ na kształcenie i
uwrażliwianie społeczeństwa.

Dodam, że ogromnym zagrożeniem
dla humanistyki w tej chwili jest wadliwy system finansowania nauki, w którym
zbyt dużą rolę przypisano arbitralnie wyznaczonym współczynnikom
kosztochłonności. Ktoś uznał, że badania humanistyczne nic nie kosztują. Dlaczego
na przykład językoznawstwo, które wymaga dużych nakładów finansowych, ma współczynnik
kosztochłonności na poziomie 1? Korpusy językowe potrzebują takiej samej
infrastruktury jak informatyka. Badania źródłowe – prace w archiwach polskich i
zagranicznych oraz na materiale wywołanym – finansowania długotrwałych badań
terenowych. Na pewno ten parametr, mający zbyt duży wpływ na finansowanie badań,
musi być na nowo przemyślany.


Korekta językowa: Beata Bińko